Siedem dalekich rejsów - Leopold Tyrmand - ebook + książka

Siedem dalekich rejsów ebook

Leopold Tyrmand

4,2

Opis

Powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna

akcja, błyskotliwe dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko rozgrywa się na tle malowniczego portowego miasteczka, Darłowa, zanurzonego w powojennej atmosferze niepewności i strachu w obliczu nowej władzy, likwidującej krok po kroku prywatną własność. W centrum zaś dwoje bohaterów przypadkowo zainteresowanych tym samym zaginionym dziełem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego.

Ona – historyk sztuki z Warszawy, on – człowiek bez imienia, zwany Nowakiem, właściwie znikąd, dziennikarz, myślący o ucieczce z komunistycznego kraju i potajemnym wywiezieniu obrazu. Miłość komplikuje wszystko, tym bardziej, że chwilami można odnieść wrażenie, iż cicha zawzięta rywalizacja między zakochanymi zniweczy ledwo rodzące się uczucie.

Tyrmand stworzył bohaterów, których przeżycia budzą u czytelników rosnące z kartki na kartkę pragnienie – aby im się powiodło, aby potrafili przełamać wszelkie bariery, a kapryśny los nie pokrzyżował ich planów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (61 ocen)
30
20
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aglaja_n

Dobrze spędzony czas

klimat nadmorskiego miasteczka, krótko po wojnie, tuż przed wiosną. Ostatnie ślady dawnego świata w pustych formach, moment nadciągających zmian, decyzji. W takiej scenerii niepewność i brak zaufania do innych i swoich uczuć.
00
Danutaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa lektura,bardzo odważnie ujawnia realia powojennego egzystowania.
00
Mirek-Misiu1954

Nie oderwiesz się od lektury

Leopold Tyrmand był po po prostu pisarzem WYBITNYM
00
PawelPorebski

Dobrze spędzony czas

Storytelling Pana Tyrmanda pokazuje z jaką soczystością i klasą można mówić zarówno o seksie, jak i stalinizmie, o wielkomiejskim wyuzdaniu i prostactwu, jak i prowincjonalnej klasie. Wspaniały czas z Panem Leopoldem - jeśli go nie znacie - odróbcie lekcję. Żyd, Polak, zepsuty jazzman, erudyta, poliglota, biedak z wyboru, chodzący po stalinowskiej Warszawie bez nadziei na prestiż i pieniądze.
00
Zbigniew_Pogorzelski

Całkiem niezła

psychologicznie i obyczajowo ciekawa
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2009, Mary El­len Tyr­mand

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

ISBN: 978-83-7779-127-1

Pro­jekt okład­ki: Elż­bie­ta Choj­na

Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD AUTORA

Książ­ki po­win­ny same mó­wić o so­bie i za sie­bie. Ta po­wieść mia­ła jed­nak losy dziw­ne, war­to więc o nich wspo­mnieć.

Jej pierw­sza część pi­sa­na była w roku 1952, bez szans na pu­bli­ka­cję, i odło­żo­na do szu­fla­dy. W 1957, w zmie­nio­nych na krót­ko wa­run­kach, war­szaw­ski Czy­tel­nik prze­ko­nał mnie, że war­to kon­ty­nu­ować. Do­pi­sa­łem dwie czę­ści, zgod­nie z pier­wot­ną kon­cep­cją, któ­ra za­kła­da­ła krót­ką po­wieść, zwa­ną po an­giel­sku no­vel­la. Nowe czę­ści zwich­nę­ły kom­po­zy­cję, roz­bu­do­wa­ły wąt­ki i spię­ły je tak, że zmie­ni­ły za­ło­że­nia for­my i tre­ści.

Czy­tel­nik wy­dru­ko­wał książ­kę, lecz jej nie wy­dał na sku­tek in­ter­wen­cji cen­zu­ry. Uza­sad­nie­nie kon­fi­ska­ty: por­no­gra­fia i obro­na ini­cja­ty­wy pry­wat­nej. Sce­na­riusz, opra­co­wa­ny przez zna­ne­go re­ży­se­ra z ma­szy­no­pi­su, nie uzy­skał skie­ro­wa­nia do pro­duk­cji. Na­to­miast an­giel­ski wy­daw­ca, Mi­cha­el Jo­seph Ltd. w Lon­dy­nie, któ­ry za­kon­trak­to­wał po­wieść w trak­cie pi­sa­nia i otrzy­mał ma­szy­no­pis pol­ski wraz z Czy­tel­ni­kiem, do­ko­nał prze­kła­du i wy­dał ją w roku 1959 jako Se­ven Long Voy­ages. W 1962, Ul­l­ste­in Ver­lag w Niem­czech Za­chod­nich, wy­dał nie­miec­ki prze­kład pod ty­tu­łem Ein Ho­tel in Dar­lo­wo. W 1963, pol­ski re­ży­ser o mniej kon­tro­wer­syj­nej opi­nii, omi­nął rafy ko­mu­ni­stycz­nej kon­tro­li kul­tu­ry i film pod na­zwą Na­praw­dę wczo­raj, opar­ty na tej po­wie­ści, uka­zał się na krót­ko w pol­skich ki­nach, wy­wo­łu­jąc na­gon­kę ofi­cjal­nej kry­ty­ki na re­ży­se­ra i na mnie. Gdy opusz­cza­łem kraj w 1965 roku uda­ło mi się wy­wieźć jej je­dy­ny pol­ski ma­szy­no­pis.

Dla­cze­go nie pró­bo­wa­łem jej opu­bli­ko­wać do­tąd na emi­gra­cji? Jest to po­wieść po­ro­zu­mie­waw­czych to­na­cji, in­te­re­su­ją­cych chy­ba tych tyl­ko, któ­rzy pa­mię­ta­ją pew­ną grup­kę lu­dzi z koń­ca lat czter­dzie­stych w Pol­sce. Ła­two tę po­wieść oskar­żyć, że jest re­wią kul­tu­ro­wych mód, smacz­ków, na­stro­jów, sty­lów, kon­wen­cji, być może już prze­brzmia­łych. Jej sek­su­al­ne sen­ty­men­ty nie chro­nio­ne przez re­gu­ły gry, mogą się wy­dać au­to­pa­ro­dią. Nie ma w niej re­ali­zmu, któ­ry bro­nił­by jej in­ten­cji, nie ma po­sta­ci zdol­nych za­pew­nić jej li­te­rac­ką nie­za­leż­ność, są po­sta­wy ab­sor­bu­ją­ce uwa­gę tyl­ko tych, któ­rzy mają dla nich cier­pli­wość. Nie ma w niej rze­czy­wi­sto­ści, jest na­to­miast umow­ność, któ­ra nie od­czy­ta­na wła­ści­wie, ska­zu­je ją z góry na klę­skę.

Dla­cze­go ją wy­da­ję, w bli­sko 20 lat po na­pi­sa­niu, zaś nie­mal w 10 od kie­dy nie mam nad sobą cen­zu­ry? Prze­czy­ta­łem ją nie­daw­no, po raz pierw­szy od dłu­gie­go cza­su. Wy­da­ła mi się za­baw­na. Po­wód tak do­bry jak każ­dy inny.

Le­opold Tyr­mand

Dla Mary El­len…

…Do­zna­je­my zdzi­wie­nia, ob­ser­wu­jąc prze­sa­dę, któ­ra wią­że się z tą na­mięt­no­ścią… Nig­dy nie było na świe­cie py­szał­ka, któ­ry tak głu­pio my­ślał­by o so­bie jak ko­cha­ją­cy my­śli o oso­bie uko­cha­nej…

Fran­cis Ba­con z Ve­ru­la­mu

Nig­dy nie zna­my wszyst­kich przy­czyn naj­prost­sze­go zda­rze­nia…

René Cla­ir

Anec­do­tis Per­so­nae

Jan Ro­nald No­wak – czło­wiek po­śród de­cy­zji

Ewa Knia­zio­łęc­ka – ma­gi­ster hi­sto­rii sztu­ki

Ka­pi­tan Fer­dy­nand Sto­łyp – szef ka­pi­ta­na­tu por­tu

Au­gust Le­ter – ma­kler okrę­to­wy

Ma­da­me Kra­al – wła­ści­ciel­ka Ho­te­lu Pod Zam­kiem

Ksiądz – miej­sco­wy pro­boszcz mło­dy i pra­wy

Ani­ta – słu­żą­ca o wąt­pli­wej re­pu­ta­cji

Pan Krztyn­ka – re­stau­ra­tor

Bengt Hau­ge – pry­wat­ny duń­ski szy­per

Przed­się­bior­ca trans­por­to­wy – wiek lat 13

Fe­liks Ła­god­ny – pie­karz i al­ko­ho­lik

Zo­fia – jego żona

Dy­rek­tor mu­zeum – w czer­wo­nym fe­zie

Ro­za­lia – go­spo­dy­ni

Toł­łocz­ko – urzęd­nik ka­pi­ta­na­tu por­tu

oraz nie­licz­ni inni.

Rzecz dzie­je się w Dar­ło­wie, nie­wiel­kim por­cie na Za­chod­nim Po­mo­rzu, wcze­sną wio­sną 1949 roku.

DZIEŃ PIERWSZY

W Dar­ło­wie, przed ma­łym dwor­cem w sty­lu pru­skiej pro­win­cji, koń­czy­ła się ka­rie­ra po­cią­gu. Krót­kie­go po­cią­gu o sta­rych, roz­kle­ko­ta­nych wa­go­nach. W po­przek toru pod­kład na krzy­ża­kach z ułam­ków szyn ozna­czał, że da­lej ża­den po­ciąg już nie je­dzie.

Wy­sia­dło kil­ka osób – wśród nich Ewa i No­wak. Oczy­wi­ście, ob­rzu­ci­li się na­wza­jem cie­ka­wym spoj­rze­niem, sta­ra­jąc się po­kryć za­in­te­re­so­wa­nie spra­wa­mi koń­ca po­dró­ży. No­wak po­my­ślał: „Jak to się sta­ło, że jej nie za­uwa­ży­łem przy prze­siad­kach w Sław­nie i w Słup­sku?” Ewa po­my­śla­ła to samo i jesz­cze, że gdy­by go za­uwa­ży­ła, po­sta­ra­ła­by się zna­leźć w tym sa­mym prze­dzia­le.

Przy wyj­ściu z dwor­ca. No­wak po­wie­dział do Ewy:

– Pro­szę po­ło­żyć wa­liz­kę na tym wóz­ku. Do ryn­ku da­le­ko.

– Skąd pan wie do­kąd idę?

– Z dwor­ca w Dar­ło­wie wszy­scy idą w jed­ną stro­nę.

– Pan zna Dar­ło­wo?

– Znam.

– Dzię­ku­ję za po­moc – rze­kła Ewa, kła­dąc wa­liz­kę na wóz­ku, obok wa­liz­ki No­wa­ka.

Wła­ści­ciel wóz­ka za­pa­lił do­by­ty z kie­sze­ni nie­do­pa­łek Ma­chor­ko­we­go, wcią­gnął dym siłą swych trzy­na­sto­let­nich płuc i pchnął wó­zek za Ewą i No­wa­kiem w dłu­gą, nie­re­gu­lar­nie za­bu­do­wa­ną uli­cę. Była wcze­sna, dżdży­sta wio­sna czter­dzie­ste­go dzie­wią­te­go roku. Drze­wa sta­ły na­gie i mo­kre.

– To ład­ne – rzekł No­wak. – Zu­peł­nie jak u Ki­plin­ga.

– Co u Ki­plin­ga? – spy­ta­ła Ewa grzecz­nie.

– W „Księ­dze Dżun­gli” zwie­rzę­ta na­wo­łu­ją się ha­słem ta­jem­nej wspól­no­ty, któ­ra od­róż­nia ich od in­nych istot. Brzmi ono: „Je­ste­śmy jed­nej krwi”. Otóż my… – No­wak za­wa­hał się i Ewa nie wie­dzia­ła czy umyśl­nie czy mimo woli.

– „Je­ste­śmy jed­nej krwi” w syku węża i po­mru­ku pan­te­ry – pod­ję­ła Ewa z ocho­tą. – Ozna­cza­ło so­li­dar­ność, po­moc i coś jesz­cze. Nig­dy nie wie­dzia­łam co wła­śnie jesz­cze.

– Może za­do­wo­le­nie?

– Co to za ka­pli­ca?

– Świę­te­go Jür­gen­sa. Nic cie­ka­we­go.

– Pan, wi­dać, zo­rien­to­wa­ny.

– Tro­chę. Ra­czej tak.

We­szli na mo­stek, śli­ski i wil­got­ny. Wie­prza rwa­ła męt­nym nur­tem. Na pra­wo roz­le­wa­ła się w sze­ro­ką młyń­ską gro­blę, nad któ­rą stał za­mek, ma­low­ni­czy jak dzie­cię­ca baj­ka czy­ta­na w wie­ku doj­rza­łym.

– La­tem musi tu być ład­nie.

– Idyl­licz­nie i lan­sza­fto­wo. Gę­sta zie­leń i sta­ra ar­chi­tek­tu­ra.

– A więc je­ste­śmy jed­nej krwi?

– Tak są­dzę. A pani?

– Ja?

Spoj­rza­ła nań kro­czą­ce­go obok z rę­ka­mi w kie­sze­niach płasz­cza, z kształt­ną gło­wą do­brze osa­dzo­ną w na­sta­wio­nym koł­nie­rzu. Był nie­wy­so­ki, moc­no zbu­do­wa­ny, miał ciem­no­blond wło­sy i piw­ne, by­stre oczy. Ewie po­do­bał się jego płaszcz i uśmiech, po­god­ny, tro­chę kpią­cy.

– Po­do­ba mi się pań­ski płaszcz – po­wie­dzia­ła.

– Mnie się po­do­ba pani i płaszcz – uśmiech­nął się No­wak.

Rze­czy­wi­ście – oby­dwa płasz­cze ce­cho­wał do­bry krój i nie­za­wod­na im­pre­gna­cja. Były ko­lo­ru kha­ki i do­brze zno­szo­ne.

We­szli w głów­ną uli­cę mia­stecz­ka, pu­stą o tej po­rze i wy­zię­błą.

– Czy czu­je pani cie­ka­we spoj­rze­nia, któ­re tak­su­ją nas te­raz spo­za fi­ra­nek w tych oknach? Je­ste­śmy nie z tego świa­ta. Cóż za mał­żeń­stwo przy­je­cha­ło do Dar­ło­wa i po co?… Tak brzmią py­ta­nia.

– Mał­żeń­stwo? Z męż­czy­zną, któ­re­go na­zwi­sko to­nie w mro­kach ta­jem­ni­cy? Tyl­ko dla­te­go, że mi się po­do­ba jego płaszcz…

– Nie przy­pusz­cza­łem, że to pani spra­wi przy­krość.

– Wo­la­ła­bym, aby pan do­peł­nił for­mal­no­ści.

– No­wak. Tak brzmi moje na­zwi­sko.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie, pa­nie No­wak. Knia­zio­łęc­ka Ewa.

– Za­pra­szam pa­nią na kawę.

– Chęt­nie. Ale do­kąd?

– Do Ła­god­ne­go.

– Jest to na­zwi­sko czy ce­cha cha­rak­te­ru?

– Na­zwi­sko. Fe­liks Ła­god­ny jest wła­ści­cie­lem je­dy­nej w Dar­ło­wie cu­kier­ni i po­etą.

– W wol­nych chwi­lach pi­sze wier­sze?

– Nie, nie pi­sze wier­szy. Po­wo­łu­je co­dzien­nie do ży­cia pty­sie–so­ne­ty, kre­mów­ki–bal­la­dy i ekler­ki–po­ema­ty li­rycz­ne. Czy­ni to zresz­tą naj­czę­ściej pod wpły­wem al­ko­ho­lu, co wią­że go do­dat­ko­wo z po­ezją. Lu­dzie przy­ziem­ni mó­wią o nim, że jest cu­kier­ni­kiem.

We­szli do czy­stej cu­kie­ren­ki i usie­dli przy sto­li­ku. Wy­so­ka, pięk­na, chmur­na ko­bie­ta, sie­dzą­ca za bu­fe­tem, przy­wi­ta­ła się z No­wa­kiem po­wścią­gli­wie, lecz z sym­pa­tią. Nie było ani kawy, ani cia­stek, ani mle­ka, ani ro­ga­li­ków, ani ja­jek, ani ma­sła, wo­bec cze­go zje­dli z wiel­kim sma­kiem przed­wczo­raj­sze droż­dżów­ki i wy­pi­li bla­dą, prze­sło­dzo­ną her­ba­tę.

– To żona Ła­god­ne­go, Zo­fia – rzekł kon­fi­den­cjo­nal­nie No­wak.

– Wy­glą­da jak nor­mandz­ka ary­sto­krat­ka z no­we­li Mau­pas­san­ta.

– Jest cór­ką po­mor­skie­go chło­pa z tych oko­lic. Nie­spo­dzian­ka, co? Tak samo pani może się oka­zać dzia­łacz­ką spo­łecz­ną, uczo­ną z za­kre­su psz­cze­lar­stwa, lub pri­ma­ba­le­ri­ną w pro­win­cjo­nal­nej ope­rze, cho­ciaż wy­glą­da pani na mod­ną ak­tor­kę fil­mo­wą, za­wod­nicz­kę spor­to­wą o ogól­no­na­ro­do­wym zna­cze­niu, lub ar­tyst­kę–ma­lar­kę, pla­stycz­kę, czy coś ta­kie­go.

– Cie­pło, co­raz cie­plej. Je­stem hi­sto­ry­kiem sztu­ki.

– Z War­sza­wy?

– Z War­sza­wy. A pan?

– Ja z Gdań­ska.

– Ale co pan robi? Na pew­no nie jest pan ani kup­cem, ani do­cen­tem ma­te­ma­ty­ki, ani żoł­nie­rzem, ani urzęd­ni­kiem ban­ko­wym, ani lot­ni­kiem. Ko­bie­ca in­tu­icja, wspar­ta wro­dzo­ną in­te­li­gen­cją, mówi mi, że jest pan ar­chi­tek­tem, ogrod­ni­kiem, lub dzien­ni­ka­rzem.

– Cel­ne. Sam śro­dek tar­czy. Je­stem dzien­ni­ka­rzem – skła­mał No­wak.

– No, wi­dzi pan.

– Wi­dzę. Ma pani ład­ne, sza­re oczy, cho­ciaż…

– Pro­szę skoń­czyć. Nie zno­szę, jak ktoś nie koń­czy waż­nych zdań.

– To nie mia­ło być zda­nie waż­ne. Ta­kie ba­na­ły o oczach… – rzekł No­wak i po­my­ślał pro­sto: „Do­bra jest!…”, ma­jąc na uwa­dze rze­czy naj­ła­twiej­sze.

– Ewa – do­dał – ozna­cza ko­bie­cość. Sym­bo­li­zu­je kon­cen­trat, dla któ­re­go mam mało sym­pa­tii. Wolę cy­wi­li­za­cję niż ko­bie­cość.

– A pań­skie imię?

– Ro­nald.

– Ro­nald? Ro­nald No­wak? – Ewa uśmiech­nę­ła się.

– Tak. Ro­nald No­wak.

– Uuh­hnm…

– Ro­zu­miem pa­nią. Po­wszech­ność tej re­ak­cji spra­wia, że prze­sta­łem się nią drę­czyć. Osta­tecz­nie wina jest po stro­nie mego ojca.

– To brzmi jak na przy­kład: Par­si­fal Kwiat­kow­ski, albo Bay­ard Ma­jew­ski.

– Wolę Ro­nald No­wak. To brzmi cał­kiem do­brze.

– Jak pana na­zy­wa­ją zdrob­nia­le?

– Nikt się ze mną nie spo­ufa­la.

– Ale w ro­dzi­nie, przy ko­min­ku, przy sto­le wi­gi­lij­nym?

– Owszem. Mówi się wte­dy: Jaś.

– Jak to… Jaś?

– Po pro­stu. To moje dru­gie imię. Ro­nald Jan No­wak. Woli je pani?

– Nie. Z dwoj­ga złe­go niech bę­dzie Ro­nald No­wak. Przy­najm­niej jak wo­ła­ją pana do te­le­fo­nu w re­stau­ra­cji to nie musi pan stać w ko­lej­ce.

– Dzię­ku­ję. Po­mo­gła mi pani zna­leźć uza­sad­nie­nie, któ­re­go szu­ka­łem przez całe ży­cie. To ład­nie z pani stro­ny. Czy dłu­go zo­sta­je pani w Dar­ło­wie?

– Trzy dni. A pan?

– Ja też trzy – skła­mał No­wak. – Po tym do War­sza­wy, praw­da?

– Aha. Mo­że­my wra­cać ra­zem, to by­ło­by wspa­nia­le. Pan oczy­wi­ście do Gdań­ska?

– Oczy­wi­ście – skła­mał No­wak.

– Mogę je­chać przez Gdańsk, za­miast przez Ko­ło­brzeg. Mam w Gdań­sku ciot­kę imie­niem Flo­ren­ty­na.

– Do­sko­na­le. Czy lubi pani dzie­ci?

– Bar­dzo. Poza tym pra­cę, kwia­ty, psy, do­bry al­ko­hol i książ­ki. Nie zno­szę brzyd­kich me­bli, złe­go wy­cho­wa­nia, nudy, głu­po­ty i koł­tuń­stwa.

– Wie­rzę pani. Czy jest pani sen­ty­men­tal­na?

– Ra­czej tak, cho­ciaż wolę re­ali­stycz­ną li­te­ra­tu­rę. Ale bar­dzo pana prze­pra­szam, tu jest fir­ma „Ła­god­ny”, a nie po­rad­nia psy­cho­tech­nicz­na, ani tym mniej urząd śled­czy. Zresz­tą – po co panu to wszyst­ko?

– To pro­ste. Po­do­ba mi się pani, pra­gnę się więc upew­nić, czy nie je­stem po­wierz­chow­ny.

– Pa­nie No­wak!

– Kie­dy na­praw­dę mi się pani po­do­ba.

– Ro­nal­dzie, sta­je się pan nud­ny. Czar pry­ska. Może by pan po­my­ślał o noc­le­gu dla mnie.

– To nie na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków, a zresz­tą jest do­pie­ro dzie­sią­ta rano.

– A więc po­rzu­ca mnie pan na pa­stwę Dar­ło­wa i jego nie­bez­pie­czeństw. Do­brze. Po­sta­ram się nie zgi­nąć. Gdzie tu jest mu­zeum?

– Na zam­ku. Pro­szę so­bie za­pa­mię­tać: ja nie je­stem Adam Asnyk.

– To na pew­no. Żad­nych wąt­pli­wo­ści w tym wzglę­dzie. Ale dla­cze­go Asnyk?

– Czy­ta­łem gdzieś o nim, że za­wsze sta­rał się o po­miesz­cze­nia dla ko­biet, w któ­rych się nie­szczę­śli­wie ko­chał, pod­czas gdy te na­bi­ja­ły się zeń na me­dal. W koń­cu umarł sek­su­al­nie nie­do­piesz­czo­ny. Za­prze­sta­łem się sta­rać w ciem­no. Rzu­cam pa­nią na łup por­to­we­mu ży­ciu.

– Po pierw­sze: nie ko­cha się pan we mnie…

– Dzię­ki Bogu.

– …to praw­da. Dzię­ki Bogu. Po dru­gie: stał się pan na­raz wul­gar­ny i bez­czel­ny. Za szyb­ko. Chy­ba się panu po­do­bam.

– Cały czas to prze­cież pani po­wta­rzam. Ile pani ma lat?

– Dwa­dzie­ścia czte­ry.

– W sam raz.

– Co to zna­czy?

– W sam raz, aby coś wie­dzieć, ale jesz­cze nie wszyst­ko. Ra­czej mniej­szą część.

– Pan, rzecz ja­sna, już wie wszyst­ko. Czy?…

– Niech pani pyta, bo mu­szę pa­nią spy­tać o to samo.

– Więc niech pan naj­przód od­po­wie.

– Nie. Nie je­stem żo­na­ty. A pani?

– Mam na­rze­czo­ne­go. W War­sza­wie.

– Też uży­wa­łem tego sło­wa.

– No i co?

– Ro­ze­szli­śmy się, a ra­czej ona ode mnie ode­szła. I słusz­nie. Ko­cha­łem ją, ale to było za mało.

– Jak to – za mało?

– Ko­cha­łem ją za jej do­broć, uro­dę i jej mi­łość do mnie, ale nie ko­cha­łem się w niej nig­dy. Przy­szedł ktoś, kto za­ko­chał się w niej pra­wi­dło­wo i za­brał ją. A jaki jest pani na­rze­czo­ny?

– Jest prze­ci­wień­stwem pana. Do­bry, nie­zdar­ny, pe­łen na­uki a nie wie­dzy. Nosi oku­la­ry i źle się ubie­ra.

– Jest za­tem i prze­ci­wień­stwem pani. Dla­te­go mo­że­cie się tyl­ko ko­chać. Ale nig­dy ko­chać w so­bie.

– Skąd pan wie?

– Nie je­ste­ście jed­nej krwi.

– Cóż stąd za wnio­sek?

– Nie wiem. Ma pani sza­re, zło­śli­we spoj­rze­nie, ru­chli­wą, chwi­la­mi nie­ład­ną twarz. Wła­ści­wie nie mam po­ję­cia na jaką cho­le­rę sie­dzę tu z pa­nią ga­da­jąc bzdu­ry, pod­czas gdy cze­ka mnie dziś jesz­cze tyle pra­cy.

– Zno­wu im­per­ty­nen­cje?

– Prze­cież mó­wi­łem, że mi się pani po­do­ba. Tym, któ­re się nie po­do­ba­ją, nie ofia­ru­je się wy­sił­ku im­per­ty­nen­cji. Grzecz­ność jest ła­twiej­sza.

– Co bę­dzie jak mi pan na­wy­my­śla…

– Sam je­stem cie­kaw. Chodź­my za­ła­twić noc­leg.

Wsta­jąc, No­wak po­czuł ulot­ny smu­tek pły­ną­cy z prze­czuć, do ja­kich nie przy­wią­zu­je się na ogół zna­cze­nia.

– Jak tu ład­nie. Po­nu­ro i ład­nie – rze­kła Ewa, gdy zbli­ża­li się do Ho­te­lu pod Zam­kiem. Ten ro­dzaj au­ste­rii czy za­jaz­du le­żał przy­tu­lo­ny do za­pusz­czo­nej fosy, nie­opo­dal pro­wa­dzą­ce­go na za­mek cięż­kie­go, ka­mien­ne­go mo­stu. Po mo­ście dzwo­ni­ły nie­gdyś ko­py­ta koni nor­mandz­kich, me­klem­bur­skich i pol­skich ry­ce­rzy, skła­da­ją­cych swe hoł­dy po­mor­skim Gry­fi­tom, dzier­żą­cym przed wie­ka­mi kan­cia­sty, usia­ny ro­mań­ski­mi strzel­ni­ca­mi i kruż­gan­ka­mi ma­syw zam­ku.

– To za­mek kró­la Ery­ka – do­da­ła Ewa.

– Wiem o tym.

– Dzien­ni­ka­rze z Gdań­ska po­win­ni orien­to­wać się w ru­chu stat­ków w por­cie i ob­wiesz­cze­niach miej­skiej rady na­ro­do­wej. Wie­dza o po­mor­skich Gry­fi­tach jest u nich eru­dy­cją, czy­li zbęd­nym ba­la­stem.

– Wiem tak­że o Pia­stach–Gry­fi­tach.

We­szli do bra­my za­jaz­du, po czym do nie­wiel­kiej sal­ki, wy­glą­da­ją­cej jak ja­dal­nia, szynk i por­tier­nia za­ra­zem. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dzia­ła gru­ba, schlud­na, pre­ten­sjo­nal­nie ubra­na ko­bie­ta i pi­sa­ła ra­chun­ki. Jej twarz no­si­ła śla­dy daw­nej pięk­no­ści bar­dzo por­to­we­go typu. Moż­na się było za­ło­żyć, że spę­dzi­ła ży­cie w przed­się­bior­stwach ho­te­lo­wych.

– Dzień do­bry – rzekł No­wak – co u pani sły­chać, pani Kra­al?

– A, pan No­wak. Zno­wu do nas. Wszyst­ko w po­rząd­ku. Nie ma go­ści, są po­ko­je.

No­wak przed­sta­wił Ewę.

– Na­rze­czo­na? – uśmiech­nę­ła się do­myśl­nie Kra­alo­wa.

– Nic po­dob­ne­go. Po­zna­li­śmy się na dwor­cu.

– Wo­bec tego, dwa obok sie­bie, praw­da?

– Co zna­czy: dwa obok sie­bie? – spy­ta­ła Ewa.

– Dwa po­ko­je obok sie­bie – wy­ja­śnił No­wak.

– Je­stem tu służ­bo­wo, a nie na urlo­pie – rze­kła Ewa i za­czer­wie­ni­ła się. „Mó­wię zu­peł­nie bez sen­su…” – po­my­śla­ła bez­rad­nie.

– Ani­ta! – krzyk­nę­ła Kra­alo­wa – przy­go­tuj po­ściel w ósem­ce i dzie­wiąt­ce! – Po czym wy­szła do­pil­no­wać za­rzą­dzeń.

– Czy nie ma tu in­ne­go ho­te­lu? – spy­ta­ła Ewa – nie po­do­ba mi się tu­taj.

– Owszem, jest. Ra­czej dom noc­le­go­wy. Po sześć łó­żek ra­zem.

– Niech już będą dwa obok sie­bie – wes­tchnę­ła Ewa. – Ani­ta to po­moc do­mo­wa, praw­da?

– Tak.

– Hisz­pan­ka?

– Chy­ba nie. Zda­je się, że po­cho­dzi z Rawy Ma­zo­wiec­kiej, o ile so­bie przy­po­mi­nam. My­ślę, że w por­cie, do któ­re­go przy­cho­dzą skan­dy­naw­skie szku­ne­ry po wę­giel, nie wy­pa­da na­zy­wać się Han­ka.

– Spo­ry port to Dar­ło­wo?

– Spo­ry. Ma urzą­dze­nia prze­ła­dun­ko­we dla wę­gla, si­lo­sy zbo­żo­we, ba­sen dla szku­ne­rów mo­to­ro­wych i spo­rą flo­tyl­lę ry­bac­ką. Przy­cho­dzą tu Duń­czy­cy, Niem­cy, Fi­no­wie, Szwe­dzi.

– Po­ka­że mi pan port?

– Po­ka­żę.

Chło­piec wniósł wa­liz­ki i Ewa dała mu bank­not, któ­ry wzbu­dził w nim sza­cu­nek. Po­szli na górę do swych po­ko­jów. Były to dwie ni­skie i duże izby o ma­łych oknach. W ósem­ce stał ład­ny, po­mor­ski piec ka­flo­wy.

– Na­pa­lić? – uśmiech­nę­ła się po­ufa­le Ani­ta, roz­ma­zu­jąc reszt­ki wczo­raj­szej szmin­ki na za­spa­nej twa­rzy. Mia­ła per­ka­ty nos i zło­dziej­skie, nie­bie­skie spoj­rze­nie.

– Pro­szę na­pa­lić – rzekł No­wak. – To pani po­kój – zwró­cił się do Ewy – a zim­no bę­dzie jesz­cze nie­zgo­rzej.

Ewa otwo­rzy­ła okno.

– Wspa­nia­le! – za­wo­ła­ła – zu­peł­nie jak u Co­la­sa Breu­gnon w Cla­me­cy.

– Traf­ne choć od­le­głe sko­ja­rze­nie.

– Wiem, to nie Bur­gun­dia i po­go­da inna. Ale ten dzie­dzi­niec – cudo nie­ła­du. Niech pan spoj­rzy, jak nie­rów­ny te­ren spa­da ku stru­my­ko­wi w fo­sie. I te sta­re że­bro­wa­nia w mu­rze, te okien­ka. La­tem tu musi być jed­nak Cla­me­cy. Tu pach­nie śre­dnio­wie­czem.

– Może. Za­do­wo­lo­na?

– Za­do­wo­lo­na.

– Spo­tka­my się na obie­dzie, o trze­ciej, na dole w ja­dal­ni.

– Tak jest, cap­ta­in.

– Da pani so­bie sama radę ze swy­mi spra­wa­mi?

– Tak jest, cap­ta­in.

– Dla­cze­go za­cho­wu­je się pani jak za­ło­ga frach­tow­ca?

– Nie wiem, cap­ta­in. Na­gle wy­dał mi się pan sta­rym wil­kiem mor­skim, czło­wie­kiem z po­kła­do­wych de­sek, z ka­pi­tań­skie­go most­ku.

– Cie­ka­we. Pły­wa­łem wpraw­dzie tro­chę w han­dlo­wej, ale jako ste­ward. Ofi­ce­rom po­da­wa­łem lunch w mes­sie i sprzą­ta­łem ka­bi­ny.

No­wak wy­szedł. Ewa usia­dła z wes­tchnie­niem na łóż­ku. „Ewo!… – po­my­śla­ła – uwa­żaj! Już nic ci nie po­wiem, bo sama nie wiem, co ci mam po­wie­dzieć…”

– Więc wie pan?

– Wiem.

– I ma pan?

– Nie. Jesz­cze nie.

– Ale wie pan, gdzie jest?

– Mniej wię­cej. W przy­bli­że­niu. Trze­ba bę­dzie do­brze po­szu­kać.

– No, to chodź­my na górę, do mnie. Po co o tym tu­taj.

– Ner­wy?

– Ależ skąd. Ja i ner­wy? Taki zdro­wy czło­wiek… – Au­gust Le­ter uśmiech­nął się nie­szcze­rze. Lewy ką­cik ust drgał mu nie­znacz­nie, co ozna­cza­ło naj­wyż­sze zde­ner­wo­wa­nie.

No­wak wstał z biur­ka, na któ­rym sie­dział, bu­ja­jąc no­ga­mi. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Był w czy­stym, po­rząd­nie utrzy­ma­nym kan­to­rze za­moż­nej fir­my ma­kler­skiej i ship­chan­dler­skiej, ścia­ny okle­jo­ne były afi­sza­mi re­kla­mo­wy­mi pol­skich i skan­dy­naw­skich li­nii okrę­to­wych, na gzym­sie ko­min­ka stał że­glar­ski sek­stans, mię­dzy okna­mi, nad po­tęż­ną mapą Bał­ty­ku, wi­siał pięk­ny, błysz­czą­cy mo­sią­dzem i sta­lą ba­ro­metr okrę­to­wy w ma­ho­nio­wej opra­wie. Z ma­łe­go hal­lu pro­wa­dzi­ły we­wnętrz­ne scho­dy do miesz­ka­nia Le­te­ra na pię­trze.

Le­ter wpro­wa­dził No­wa­ka do prze­ła­do­wa­ne­go brzyd­ki­mi fo­te­la­mi po­ko­ju. No­wak za­nu­rzył się w skó­rza­nym klu­bow­cu, nie zdej­mu­jąc płasz­cza, i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– I co da­lej? – spy­tał Le­ter, ma­sku­jąc pod­nie­ce­nie kasz­lem.

Był szczu­pły, spło­wia­ły, w nie­okre­ślo­nym wie­ku, wy­so­ki, o zmię­tej twa­rzy. Mógł li­czyć rów­nie do­brze dwa­dzie­ścia pięć, jak pięć­dzie­siąt lat. W rze­czy­wi­sto­ści li­czył czter­dzie­ści trzy.

– Mój pierw­szy pa­pie­ros dzi­siaj – rzekł No­wak, za­cią­ga­jąc się głę­bo­ko „Ca­me­lem”.

– Co sły­chać w Gdań­sku?

– Dzię­ku­ję. Wszyst­ko w po­rząd­ku. A u pana?

– Też w po­rząd­ku.

– Żad­nych trud­no­ści?

– Żad­nych. „Ra­gne” ju­tro wcho­dzi do por­tu – rzekł Le­ter z uda­ną obo­jęt­no­ścią.

– Świet­nie – rzekł No­wak z uzna­niem.

– Sko­ro po­wie­dzia­łem, że „Ra­gne” bę­dzie na czas, to chy­ba moż­na było na mnie li­czyć.

– Oka­zu­je się, że tak. „Ra­gne” pły­nie z Gdy­ni?

– Z Gdy­ni.

– Oczy­wi­ście za­ła­do­wa­na.

– Nie. Pu­sta.

– Wspa­nia­le. Jak­że­ście tego do­ko­na­li?

– Drob­ne sub­tel­no­ści ma­kler­skie. Bengt Hau­ge prze­ko­nał do­staw­ców, że to le­piej dla nich, je­śli „Ra­gne” ła­do­wać bę­dzie w Dar­ło­wie.

– Jest pan skrom­ny. Nie są­dzę, aby szy­per Bengt Hau­ge zdo­łał sam prze­ko­nać gdyń­skie biu­ra frach­to­we.

– Nie mów­my o tym. To ba­ga­tel­ka, szcze­gó­lik.

– Owszem, mów­my. Wi­docz­nie bar­dzo panu za­le­ży na ca­łej im­pre­zie. Za­an­ga­żo­wał się pan nie­wą­sko.

Le­ter pod­szedł do sto­ją­ce­go w ką­cie ra­dio­gra­mu, otwo­rzył go i na­ło­żył pły­tę.

– Po­słu­cha pan? Taka sta­ra, ma­ry­nar­ska pio­sen­ka.

– Zby­tek ostroż­no­ści, pa­nie Le­ter. I tak nikt nas nie sły­szy.

– Nie wiem, mło­dy czło­wie­ku. Nig­dy nic nie wiem na pew­no.

Wy­jął z kre­den­su bu­tel­kę wi­śniów­ki i dwa kie­lisz­ki. Był te­raz opa­no­wa­ny, chłod­ny, pe­łen czuj­ne­go spo­ko­ju. Z gło­śni­ka za­brzmia­ły dźwię­ki gi­ta­ry i schry­pły, mę­ski głos:

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

– Ład­ne – po­wie­dział No­wak – tyl­ko tro­chę nie w sty­lu tej czci­god­nej ba­wial­ni. Nie ma pan cze­goś o uro­kach miesz­czań­skich wnętrz, sztucz­nych krysz­ta­łów w ser­want­kach i sto­su po­du­szek na ko­niu­gal­nych ło­żach?

– Mnie ta pio­sen­ka od­po­wia­da.

– Schi­zo­fre­nicz­na tę­sk­no­ta? Po­dwój­ne ży­cie Au­gu­sta Le­te­ra? W dzień: ogól­nie sza­no­wa­ny ma­kler i ship­chan­dler, szczę­śli­wy mąż naj­pięk­niej­szej ko­bie­ty w Dar­ło­wie i oko­li­cach, oraz po­waż­ny oj­ciec dwoj­ga ja­sno­wło­sych pa­cho­ląt; w nocy: wrak ludz­ki spod za­la­nych wód­ką sto­łów, no­żow­nik z por­to­wych knajp, szma­tła­wy ko­cha­nek naj­gor­szych ko­biet z wę­glo­we­go nad­brze­ża. Czy tak?

– Za­po­mniał pan o pił­ce noż­nej.

– O pił­ce noż­nej?

– Tak, o pił­ce noż­nej. Za mło­du by­łem ka­pi­ta­nem dru­ży­ny „Ogni­ści” w Kro­to­szy­nie. Mie­li­śmy mi­strzo­stwo po­wia­tu. Raz wy­gra­li­śmy w Po­zna­niu z trze­cim skła­dem „War­ty”. Na­mięt­ność do fut­bo­lu nie wy­ga­sła we mnie do dziś, to­też musi pan ją uwzględ­nić w ogól­nej cha­rak­te­ry­sty­ce mej oso­by.

– Zgo­da. A więc: w dzień – wzór ojca, męża i oby­wa­te­la, w nocy – lump na dnie upodle­nia, w nie­dzie­lę i świę­ta – pił­karz. Czy te­raz do­brze?

– Dość tych żar­tów. Niech się pan na­pi­je. Skol.

– Skol. Ale w tym jest coś z praw­dy, Le­ter, ja was do­brze znam, blon­dy­nów o zmę­czo­nej ce­rze i pod­bi­tych oczach. Cie­ka­we, któ­ra z trzech sił, skła­da­ją­cych się na pań­ską oso­bo­wość, wcią­gnę­ła pana w moją afe­rę?

– Niech pan zgad­nie.

– Spró­bu­ję. A więc Au­gust Le­ter – pa­ter fa­mi­lias, no­tabl dar­łow­ski, za­moż­ny ma­kler, któ­re­mu się w ży­ciu po­wio­dło, mógł dać się po­wo­do­wać chci­wo­ścią. Li­czył na nie­po­wsze­dnie zy­ski.

– Nie. Za kogo pan mnie ma? Od po­cząt­ku bra­łem pod uwa­gę moż­li­wość, że mnie pan wy­ro­lu­je i nic mi nie za­pła­ci.

– Zdra­dza pan za tym, obok in­nych za­let, in­te­li­gen­cję. Idź­my da­lej: pił­karz mógł dać się uwieść at­mos­fe­rze gry, ha­zar­du, przy­go­dy, awan­tu­ry. Może to?

– Kol. No­wak. Niech się pan nie kom­pro­mi­tu­je ta­ki­mi przy­pusz­cze­nia­mi.

– A za tym… Prze­cież nie przy­rze­ka­łem panu nic or­gia­stycz­ne­go.

Le­ter wstał i na­sta­wił ad­ap­ter. Te same dźwię­ki ta sama syn­ko­po­wa­na mu­zy­ka, ten sam głos, sztucz­nie we­so­ły i mę­czą­cy.

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

– W tej pio­sen­ce jest tłu­ma­cze­nie, Ro­nal­dzie No­wak, czy jak się pan tam na­praw­dę na­zy­wa. Był pan na do­brym tro­pie.

– W tej pio­sen­ce jest ta­nia roz­pu­sta i za­duch ba­rów. Dla­cze­go mi pan po­ma­ga? Cze­go się pan spo­dzie­wa?

– Ni­cze­go. Jadę z pa­nem.

No­wak wstał i pod­szedł do okna. Cięż­kie, mar­co­we chmu­ry wi­sia­ły nad ma­ło­mia­stecz­ko­wą ulicz­ką. Na­prze­ciw była pie­kar­nia. Na rogu wi­sia­ła ta­blicz­ka z na­pi­sem: Uli­ca Do­brych Ko­biet. Znów za­czy­nał sią­pić ostry deszcz. Było pro­win­cjo­nal­nie i groź­nie.

– Nie ro­zu­miem – rzekł No­wak – a żona, dzie­ci, sta­no­wi­sko, do­ro­bek ży­cio­wy?

– Co to pana ob­cho­dzi? – rzekł Le­ter.

– W za­sa­dzie nic. Wy­da­wa­ło mi się jed­nak, że pan ko­cha swo­ją żonę. Był pan o nią za­wsze nie­przy­zwo­icie za­zdro­sny.

– Moja żona jest od dwóch lat ko­chan­ką ka­pi­ta­na Fer­dy­nan­da Sto­ły­pa z ka­pi­ta­na­tu por­tu, któ­re­go ma pan wąt­pli­wy za­szczyt znać. Taka dar­łow­ska pani Bo­va­ry w po­pu­lar­nym wy­da­niu o du­żym na­kła­dzie.

– A dzie­ci?

– Nie mogę so­bie wią­zać ży­cia dwo­ma chło­pa­ka­mi, któ­rzy już za kil­ka lat będą mi kraść pie­nią­dze z szu­fla­dy i ko­lek­cjo­no­wać cho­ro­by we­ne­rycz­ne w Szcze­ci­nie czy Gdy­ni. Co to pana zresz­tą ob­cho­dzi, po­wie­dzia­łem panu już raz.

– Ob­cho­dzi. Ja­kie mam gwa­ran­cje, że z chwi­lą mego wyj­ścia z tego po­ko­ju nie pod­nie­sie pan słu­chaw­ki te­le­fo­nu aby za­wia­do­mić WOP o mym przy­by­ciu do Dar­ło­wa i gdzie mnie na­le­ży szu­kać. Osta­tecz­nie włą­cza się pan te­raz w par­tię jako wspól­nik, nie zaś tyl­ko jako po­śred­nik, a ja lu­bię wie­dzieć wszyst­ko o mych wspól­ni­kach. Skol, pa­nie Le­ter.

– Skol.

– Więc, słu­cham pana.

– To ja pana słu­cham, No­wak.

– O, nie. Pan ma głos, Le­ter.

– Ja po­wie­dzia­łem wszyst­ko. Może na­wet zbyt wie­le.

– Nie. Nie po­wie­dział pan jesz­cze, na co pan li­czy.

– Na po­ło­wę. Rów­niut­ko pół na pół.

– To bę­dzie bar­dzo dużo pie­nię­dzy, pa­nie Le­ter. Czy nie prze­sa­dza pan odro­bi­nę w am­bi­cjach?

– Ani tro­chę. Ta po­ło­wa opła­ci wła­śnie ru­inę ca­łe­go mego do­tych­cza­so­we­go ży­cia, a panu po­zwo­li uzy­skać dru­gą po­ło­wę, któ­ra na ra­zie, bez mo­jej po­mo­cy, jest cał­ko­wi­cie za­mro­żo­na. A ta dru­ga po­ło­wa to też bar­dzo dużo pie­nię­dzy, No­wak.

No­wak usiadł na po­rę­czy fo­te­la. Czuł na­ra­sta­ją­ce zmę­cze­nie. Sie­dem mie­się­cy szar­pią­cych ner­wy przy­go­to­wań i po­szu­ki­wań i te­raz oto ta bez­sen­sow­na, płyt­ka roz­mo­wa, jak­by z ta­nie­go, kry­mi­nal­ne­go ro­man­su. „Dość, dość – po­my­ślał – trze­ba z tym skoń­czyć”.

– Zgo­da – po­wie­dział – przy­sta­ję na pań­skie wa­run­ki.

Le­ter wy­pił dwa kie­lisz­ki wi­śniów­ki i otarł pot z czo­ła. Ręce mu la­ta­ły, kie­dy za­pa­lał pa­pie­ro­sa.

– No, a te­raz po­mów­my o in­te­re­sie.

– Czy to ko­niecz­ne, pa­nie Le­ter? Po­ju­trze za­wie­zie mnie pan na po­kład „Ra­gne” wraz z nie­wiel­ką skrzyn­ką. W Ko­pen­ha­dze otrzy­ma pan swo­ją część, ra­czej swo­ją po­ło­wę i na tym in­te­res się skoń­czy.

– Nic z tego, No­wak. Albo wiem wszyst­ko o in­te­re­sie, albo wy­sia­dam. Jak do­tąd zby­wał mnie pan ogól­ni­ka­mi, że coś, że gdzieś, że kie­dyś. Niech pan nie bę­dzie za mą­dry.

– Do­brze, nie będę. Wie pan kto to był król Eryk Po­mor­ski?

– Mniej wię­cej. Taki król.

– Zu­peł­nie słusz­nie. Otóż aku­rat pięć­set lat temu król Eryk zrzu­co­ny z tro­nu duń­skie­go, za­rył się w for­te­cy Vis­by na Go­tlan­dzie, skąd nie­ba­wem za­sły­nął jako naj­groź­niej­szy kor­sarz na ca­łym Bał­ty­ku. W koń­cu zmę­czo­ny, syt przy­gód i zra­bo­wa­nych skar­bów, o któ­rych krą­ży­ły le­gen­dy, wró­cił do oj­czy­zny i osiadł na zam­ku dar­łow­skim.

– Czy nie dość tych wy­pi­sów hi­sto­rycz­nych dla szko­ły po­wszech­nej?

– Spo­koj­nie, Le­ter, to trud­ne spra­wy. Król Eryk, jak każ­dy bar­dzo bo­ga­ty grzesz­nik, za­czął na­raz dbać o swą nie­bie­ską hi­po­te­kę i w tym celu pod­jął piel­grzym­kę do Zie­mi Świę­tej, skąd przy­wiózł cud­nej ro­bo­ty opra­wę he­ba­no­wą dla oł­ta­rzo­we­go tryp­ty­ku, do któ­re­go za­mó­wił u naj­więk­sze­go sny­ce­rza i złot­ni­ka po­mor­skie­go tych cza­sów, Waw­rzyń­ca Ade­ba­ra z Ruy­envol­de, trzy­dzie­ści sześć scen z ży­cia Chry­stu­sa. W ten spo­sób po­wsta­ło w zło­cie, sre­brze i he­ba­nie jed­no z ar­cy­dzieł sztu­ki złot­ni­czej póź­ne­go śre­dnio­wie­cza, któ­re wi­sia­ło kil­ka­set lat w dar­łow­skiej fa­rze, oto­czo­ne pie­ty­zmem ca­łe­go Po­mo­rza, bu­dząc na­boż­ny po­dziw w hi­sto­ry­kach sztu­ki i na­mięt­ne po­żą­da­nie w ko­ne­se­rach, an­ty­kwa­riu­szach i dy­rek­to­rach mu­ze­ów ca­łej Eu­ro­py.

– Sły­sza­łem o tym tryp­ty­ku. Je­stem w Dar­ło­wie od wio­sny czter­dzie­ste­go szó­ste­go.

– Nie dzi­wi mnie to. Tryp­tyk ten wi­siał nie­mal do koń­ca w ko­ście­le far­nym. Na kil­ka dni jed­nak przed prze­ła­ma­niem wału po­mor­skie­go i zdo­by­ciem Ko­ło­brze­gu przez woj­ska so­wiec­kie i pol­skie nie­miec­ki pro­boszcz, prze­ra­żo­ny sy­tu­acją, za­wiózł go do Sław­na i zde­po­no­wał w tam­tej­szym „Bo­den­cre­di­tan­stalt” któ­ry po­sia­dał je­dy­ny w po­wie­cie tre­sor pan­cer­ny.

– O rany! By­łem w Sław­nie na po­cząt­ku czter­dzie­ste­go pią­te­go!

– Za póź­no. W kil­ka go­dzin po wkro­cze­niu wojsk pol­skich do Sław­na, gdy czoł­gi dud­ni­ły jesz­cze po bru­ku opu­sto­sza­łe­go mia­stecz­ka, za­trzy­mał się przed do­mem „Bo­den­cre­di­tan­stal­fu” woj­sko­wy jeep, z któ­re­go wy­sia­dło dwóch pol­skich ofi­ce­rów w mun­du­rach II Ar­mii. Kil­ku kop­nię­cia­mi otwo­rzy­li drzwi, spro­wa­dzi­li umie­ra­ją­ce­go ze stra­chu nie­miec­kie­go pro­ku­ren­ta i przed­sta­wi­li mu ja­kiś pa­pier, na któ­rym wy­pi­sa­ny był ła­ma­ną niem­czy­zną na ma­szy­nie i pod­stem­plo­wa­ny za­ma­za­ną pie­czę­cią na­kaz re­kwi­zy­cji tryp­ty­ku oraz po­kwi­to­wa­nie od­bio­ru. Nie­miec, szczę­śli­wy, że oby­ło się bez od­pi­na­nia re­wol­we­ro­wych ka­bur, wy­dał tryp­tyk, wziął pa­pier, po czym dwaj ofi­ce­ro­wie od­je­cha­li w kie­run­ku Dar­ło­wa. My­ślę, że gdzieś w ro­wie przy­droż­nym zna­le­zio­no po tym dwa po­rzu­co­ne, już zby­tecz­ne mun­du­ry ofi­cer­skie, tak, jak w rok po tym zna­le­zio­no tru­pa jed­ne­go z tych ofi­ce­rów, na­fa­sze­ro­wa­ne­go re­wol­we­ro­wy­mi ku­la­mi, na jed­nym z przed­mieść Gdy­ni. Dru­gi, je­śli to pana cie­ka­wi, pa­nie Le­ter, od­sia­du­je w tej chwi­li karę bez­ter­mi­no­we­go wię­zie­nia w Byd­gosz­czy.

– Gdzie jest tryp­tyk? – rzekł Le­ter.

– W Dar­ło­wie.

– Od kie­dy?

– Cały czas tu był.

– Nic nie ro­zu­miem.

– To pro­ste. Ci dwaj pa­no­wie chcie­li praw­do­po­dob­nie wy­ry­wać z tryp­ty­kiem jak naj­szyb­ciej na Za­chód. Port był jed­nak za­mi­no­wa­ny, żad­ne­go ru­chu stat­ków, żad­nych ku­trów. Ukry­li więc tryp­tyk, bo­jąc się po­dró­żo­wać z nim w tych nie­spo­koj­nych cza­sach, i po­je­cha­li do Gdy­ni, or­ga­ni­zo­wać uciecz­kę, każ­dy ze szcze­rym, głę­bo­ko w ser­cu ukry­tym i czu­le piesz­czo­nym za­mia­rem in­dy­wi­du­al­ne­go po scho­wa­ny tryp­tyk po­wro­tu. Te ści­śle in­tym­ne pro­jek­ty każ­de­go z nich prze­cią­gnę­ły przy­go­to­wa­nia i w koń­cu do­pro­wa­dzi­ły do wy­mia­ny strza­łów na gdyń­skiej pe­ry­fe­rii. Po tryp­tyk nie wró­cił nikt, jak do­tąd.

– Gdzie jest tryp­tyk?

– Pan chciał­by za dużo wie­dzieć, mój dro­gi Le­ter. Zbyt pana ce­nię jako wspól­ni­ka, aby ry­zy­ko­wać pana utra­tę. Uprze­dzam pana, że na po­kład „Ra­gne” bę­dzie pan wcho­dzić pierw­szy, przo­dem, a do­pie­ro ja za pa­nem. Nie za­mie­rzam zna­leźć się przy­pad­kiem w dar­łow­skim ka­na­le por­to­wym z prze­strze­lo­ną czasz­ką.

– Przy­znać trze­ba, że żywi pan miłe za­ufa­nie w sto­sun­ku do swych wspól­ni­ków – uśmiech­nął się krzy­wo ma­kler okrę­to­wy.

– Do­ce­niam pań­ską wy­so­ką kla­sę, Le­ter.

– Pań­skie zdro­wie, No­wak. Skol. Za całą im­pre­zę. Cho­ciaż dzi­wi mnie pań­skie na­głe przy­wią­za­nie do tego świa­ta i dba­łość o swą oso­bę. Ja, to co in­ne­go, ja mam ide­ały, je­stem pe­łen dą­żeń i po­ry­wów, ja wiem, gdzie jest praw­dzi­wa uro­da ży­cia.

Le­ter pod­szedł do ad­ap­te­ru i znów na­sta­wił pły­tę.

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

Ten sam re­fren wy­wo­łał za­chwyt w jego lek­ko już przez al­ko­hol roz­ma­za­nych ry­sach twa­rzy.

– Ale pan, pa­nie No­wak – za­koń­czył – taki kla­sycz­ny ab­ne­gat…

No­wak wstał z fo­te­la. „Idio­ta – po­my­ślał. Mie­sza in­te­li­gen­cję z re­zy­gna­cją”. Po­czuł na­raz nie­zno­śną po­trze­bę uj­rze­nia Ewy.

Ewa sta­ła w mrocz­nej, go­tyc­kiej sie­ni zam­ku i cze­ka­ła na dy­rek­to­ra mu­zeum. Wszedł star­szy pan z si­wym, su­mia­stym wą­sem, w czer­wo­nym fe­zie na gło­wie i uśmiech­nął się z prze­sta­rza­łą ga­lan­te­rią na wi­dok mło­dej ko­bie­ty.

– Pani po­zwo­li, je­stem dy­rek­to­rem mu­zeum. Czym mogę słu­żyć?

– Oto moje li­sty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce.

– Aha, aha, aha – rzekł, czy­ta­jąc – pan­na ma­gi­ster Knia­zio­łęc­ka z Głów­ne­go Urzę­du Kon­ser­wa­tor­skie­go w War­sza­wie.

– To ja.

– A więc ko­le­żan­ka. Będę mó­wić: ko­le­żan­ko, do­brze?

– Jak panu dy­rek­to­ro­wi wy­god­nie.

Tro­chę ją ba­wi­ła ko­kie­te­ria słów i ge­stów tej fre­drow­skiej po­sta­ci, tro­chę jed­nak ra­zi­ła.

– Taka mło­da ko­le­ża­necz­ka, co?

– Jak dla kogo, pa­nie dy­rek­to­rze. Je­den z męż­czyzn, któ­re­go ko­cham czu­le, od­ma­wia upo­rczy­wie mał­żeń­stwa ze mną, twier­dząc, że je­stem dlań za sta­ra.

– A cóż to za fi­lut! Chy­ba nie ma jesz­cze lat dwu­dzie­stu?

– Nie. Ma dzie­więć. To mój sio­strze­niec.

– Ha, ha, ha, a to do­bre! Cóż więc ko­le­żan­kę spro­wa­dza na to na­sze pust­ko­wie, do na­sze­go za­ścian­ka?

– Spra­wa ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy. To bar­dzo cie­ka­wy obiekt. Pi­sa­ły ostat­nio o nim ty­go­dni­ki li­te­rac­kie i Urząd za­in­te­re­so­wał się tą spra­wą. Po­sta­no­wio­no roz­po­cząć ba­da­nia i wy­sła­no mnie na re­ko­ne­sans.

– A, to za­byt­ko­wy ko­ściół, za­byt­ko­wy, bar­dzo za­byt­ko­wy. Tyl­ko ja­kiś taki dziw­ny. A tak, dziw­ny.

– Jak to – dziw­ny?

– Pój­dzie pani, zo­ba­czy, prze­ko­na się. Ot, dziw­ny. Ja mam tu u sie­bie am­bo­nę i część oł­ta­rzo­wej rzeź­by. Chce pani obej­rzeć?

– Chcę. Bar­dzo.

Prze­szli skle­pio­nym ko­ry­ta­rzem, po­tem przez bel­ko­wa­ny po­czer­nia­ły­mi przy­cie­sia­mi kruż­ga­nek do nie­re­gu­lar­nej, bia­ło­tyn­ko­wa­nej kom­na­ty, peł­nej po­roz­rzu­ca­nych mu­ze­al­nych rze­czy. Odła­my sta­rych tym­pa­no­nów, szcząt­ki po­są­gów, ja­kieś gła­zy nie­okre­ślo­ne­go po­cho­dze­nia.

– Ślicz­na – po­wie­dzia­ła Ewa, zbli­ża­jąc się do am­bo­ny. – Wspa­nia­ły po­mor­ski ba­rok, wcze­sny, na­iw­ny i pe­łen wdzię­ku. Kor­ni­ki zro­bi­ły swo­je, jak wi­dzę.

Drob­ne fi­gur­ki drew­nia­nej rzeź­by usia­ne były śla­da­mi kor­ni­ko­wych de­wa­sta­cji. Peł­no tu było za­tar­tych, zbla­kłych ko­lo­rów: zło­ta, grynsz­pa­nu, fio­le­tu i pur­pu­ry. Py­za­te anioł­ki no­si­ły na bu­ziach, prze­dziw­nie wy­rze­za­ny w drze­wie, gry­mas mą­drej, zło­śli­wej iro­nii. Sny­cer­skie stu­dia rąk, twa­rzy i sfał­do­wa­nych szat po­sta­ci bi­blij­nych za­ska­ki­wa­ły pre­cy­zją i po­lo­tem.

– To z ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy – rzekł dy­rek­tor – mam tu jesz­cze tro­chę tych świąt­ków z ka­pli­cy św. Jür­gen­sa. Wszyst­ko z po­cząt­ków XVII wie­ku, fun­do­wa­ne przez ród Ade­ba­rów, ta­kich dar­łow­skich Me­di­cich.

– Waw­rzy­niec Ade­bar był zna­ko­mi­tym rzeź­bia­rzem i złot­ni­kiem, ale żył gdzieś w po­ło­wie XV wie­ku, o ile się nie mylę?

– Tak, to za­ło­ży­ciel rodu. Ko­le­żan­ka, jak wi­dzę, zo­rien­to­wa­na w przed­mio­cie.

– Tro­chę. In­te­re­su­ję się sztu­ką po­mor­ską, czy­ta­łam nie­co. Na przy­kład o owym dro­go­cen­nym tryp­ty­ku kró­la Ery­ka Po­mor­skie­go. Co się z nim sta­ło?

– A wła­śnie. Co się z nim sta­ło? Naj­bar­dziej by to chcia­ły wie­dzieć wła­dze. Prze­padł, w cza­sie woj­ny, jak ka­mień w wodę. Aha, czy po­ro­zu­mie­wa­ła się już pani z księ­dzem pro­bosz­czem?

– Z księ­dzem? W ja­kim celu?

– Osta­tecz­nie św. Ger­tru­da sta­no­wi wła­sność pa­ra­fii. Dla­te­go wła­śnie nie wcho­dzę w te spra­wy; ja jak naj­da­lej, ro­zu­mie pani. Tyle, co tę am­bo­nę za­bez­pie­czy­łem.

– Może więc pój­dzie­my ra­zem, dy­rek­to­rze.

– Co to, to nie, oho, nie, nie. Ja, ko­le­żan­ko, wy­cho­wa­ny jesz­cze na Spen­ce­rze. Nie lu­bię kle­chów, nie cier­pię. I oni mnie nie lu­bią. A ten tu­taj, to spry­ciarz, tęgi spry­ciarz.

– Trud­no, pa­nie dy­rek­to­rze, pój­dę sama.

– A mu­zeum ko­le­żan­ka nie zwie­dzi, sko­ro już w na­szych skrom­nych pro­gach?

– Zwie­dzę – wes­tchnę­ła Ewa.

Zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­nia­mi dy­rek­tor po­ka­zał jej, mię­dzy in­ny­mi, śre­dnio­wiecz­ny miecz ka­tow­ski, ząb re­ki­na, ozdo­by brą­zo­we z cza­sów pra­sło­wiań­skich, za­tru­tą strza­łę i dzi­dy z ce­sar­sko–nie­miec­kie­go Ka­me­ru­nu, sta­re, pa­try­cju­szow­skie me­ble, prze­ra­ża­ją­cy swym ogro­mem zbiór or­ni­to­lo­gicz­ny pod wspól­ną na­zwą: „Skrzy­dla­ci miesz­kań­cy na­szych la­sów, pól i łąk”, kil­ka ka­ra­bi­nów gre­na­die­rów pru­skich spod Se­da­nu, ko­ron­ki z zie­mi dar­łow­skiej.

Ulicz­ki i ry­nek, któ­ry­mi szła na ple­ba­nię, przy­po­mi­na­ły ob­raz­ki ze sta­rych, nie­miec­kich ele­men­ta­rzy; ich fi­li­gra­no­wy wdzięk był z nie­re­al­no­ści ry­sun­ko­wych fil­mów. W skrom­nej, sza­blo­no­wej kan­ce­la­rii pa­ra­fial­nej przy­jął ją dość mło­dy, krę­py ksiądz o ciem­nych oczach i ciem­nych, pro­stych wło­sach.

– Nie wiem, czy ksiądz jest zo­rien­to­wa­ny w tych spra­wach – mó­wi­ła Ewa – lecz pew­ne dane źró­dło­we wska­zu­ją na to, że na ścia­nach wnę­trza ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy kry­ją się pod tyn­kiem śre­dnio­wiecz­ne ma­la­tu­ry i go­tyc­kie fre­ski. To otyn­ko­wa­nie po­cho­dzi z po­ło­wy ubie­głe­go stu­le­cia i jest zja­wi­skiem dość ta­jem­ni­czym.

– Ro­zu­miem. Tynk miał po­kryć świa­dec­twa pol­sko­ści i ka­to­lic­ko­ści tych ziem. Czy o to cho­dzi?

– Są róż­ne hi­po­te­zy. Nie­miec­cy hi­sto­ry­cy sztu­ki za­mie­rza­li kil­ka razy re­stau­ro­wać to wnę­trze, ale za­wsze ja­koś pro­jek­ty te upa­da­ły i to zda­je się, że z przy­czyn po­li­tycz­nych.

– No cóż, z mo­jej stro­ny pro­szę li­czyć na peł­ną po­moc. Być może, że za­nie­dba­łem nie­co ten ko­ściół, ale fara jest tu prze­stron­na i wy­star­cza­ją­ca dla po­trzeb pa­ra­fii. Poza tym brak mi było fun­du­szów. Li­czy­łem na po­moc miej­sco­we­go mu­zeum, ale za­wio­dłem się. Zresz­tą jest to dziw­ny ko­ściół, tchnie opusz­cze­niem i ja­kąś nie­sa­mo­wi­to­ścią, na­wet w naj­bar­dziej po­god­ny dzień. Może spra­wia to jego cmen­tar­ne oto­cze­nie.

– Dzię­ku­ję księ­dzu za go­to­wość po­mo­cy. Na ra­zie sama to so­bie obej­rzę.

– Pro­szę po­zdro­wić pana No­wa­ka.

– Jak to?… Kogo?

– Pana No­wa­ka. Prze­cież to pani zna­jo­my.

– Owszem. Ale skąd ksiądz?…

– Dar­ło­wo jest małe.

– Dzię­ku­ję. Po­zdro­wię, że­gnam księ­dza.

Jak­by na prze­kór wszyst­kie­mu po­czu­ła na­raz ja­sne za­do­wo­le­nie, że za kil­ka­na­ście mi­nut zo­ba­czy No­wa­ka.

– My, ko­bie­ty, je­ste­śmy bar­dzo głu­pie.

– Czy mam za­prze­czyć, ma­da­me?

– Nas moż­na na­brać na mnó­stwo drob­nych, idio­tycz­nych kłamstw.

– Nie pa­nią, ma­da­me, nie pa­nią.

– Ale jacy są głu­pi męż­czyź­ni, tego pan so­bie nie wy­obra­ża.

– Wy­obra­żam so­bie. Tro­chę na­wet wiem.

– Nie, tego nie może pan so­bie na­wet wy­obra­zić, bo jest pan męż­czy­zną.

No­wak ro­ze­śmiał się po­god­nie.

– No, my­ślę. Wy­obra­zić so­bie nie mogę, to prze­kra­cza wy­obra­że­nia i wy­obraź­nię. Ale mogę zro­zu­mieć. Na­to­miast ko­bie­ty do­sko­na­le so­bie wszyst­ko wy­obra­ża­ją, a tak mało ro­zu­mie­ją.

Ma­da­me Kra­al ob­gry­zła trzy­ma­ny w ręku za kość, ko­tlet, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i oka­za­ła na­gły brak chę­ci do za­głę­bia­nia się w dia­lek­ty­kę. We­szła Ewa.

– Prze­pra­szam pana. Spóź­ni­łam się, praw­da?

– Drob­nost­ka. Cze­ka­łem na pa­nią z obia­dem. Wszyst­ko po­myśl­nie za­ła­twio­ne?

– Czę­ścio­wo. To do­pie­ro po­czą­tek. Roz­ma­wia­łam z dy­rek­to­rem mu­zeum i z księ­dzem.

– Czy po­dać obiad? – spy­ta­ła Kra­alo­wa.

– Pro­szę bar­dzo. Je­ste­śmy strasz­li­wie głod­ni, czyż nie, pan­no Ewo?

– Tak, a oprócz tego prze­mok­nię­ci i zzięb­nię­ci, co praw­da, nie wszy­scy.

Ewa spoj­rza­ła z uzna­niem na gru­by, gra­na­to­wy swe­ter ry­bac­ki, w któ­rym No­wak wy­glą­dał chło­pię­co i ład­nie.

– Może kie­li­szek sta­ro­wi­nu – za­pro­po­no­wał, po­ma­ga­jąc jej zdjąć płaszcz. – To pa­nią po­sta­wi na nogi.

Wszedł sam za mały kon­tu­ar, zdjął z pół­ki bu­tel­kę i na­lał dwa kie­lisz­ki.

– Skol. Za pani nor­mal­ną cie­pło­tę cia­ła.

– Ksiądz pro­sił, aby pana po­zdro­wić. Zna go pan?

– Zupa fa­so­lo­wa – po­wie­dzia­ła Kra­alo­wa, wno­sząc zupę.

– Znam – od­parł No­wak. – To bar­dzo dziel­ny i mą­dry czło­wiek.

– Ksiądz jak ksiądz – rze­kła Kra­alo­wa, sia­da­jąc przy ich sto­le. – Nie naj­gor­szy, ale i nie naj­lep­szy.

– Dla­cze­go nie naj­lep­szy? – spy­ta­ła Ewa.

– Za dużo wy­ma­ga.

– Co zna­czy: wy­ma­ga? Lubi pie­niąż­ki? Pom­pu­je z was za ślu­by i chrzci­ny?

– Eee, nie. Ra­czej to, że on chce aby lu­dzie byli nie tacy, jacy są.

– Rze­czy­wi­ście – rzekł No­wak – też wy­ma­ga­nia.

– Poza tym oka­zu­je się, że za­wsze ma ra­cję, a tego lu­dzie nie lu­bią.

– I słusz­nie. Ze stro­ny księ­dza to brak tak­tu.

Kra­alo­wa wy­szła po ko­tle­ty.

– Co pan robi po obie­dzie?

– Brak pla­nów. Co pani pro­po­nu­je?

– Go­dzi­nę od­po­czyn­ku w sa­mot­no­ści, po czym spa­cer do ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy. Czy to da­le­ko?

– Nie. Bli­sko. Wy­da­wa­ło mi się, że chcia­ła pani obej­rzeć port.

– Tak. Ale naj­przód mu­szę so­bie do­kład­nie obej­rzeć ten ko­ściół. Po to tu przy­je­cha­łam.

– Zgo­da.

– Cięż­ko z ja­rzy­na­mi – oświad­czy­ła Kra­alo­wa, sta­wia­jąc ta­le­rze. – Tyl­ko szpi­nak z pusz­ki.

– Uwiel­biam szpi­nak z pusz­ki – rzekł No­wak.

– A ja wę­dzo­ne ryby – rze­kła Ewa.

– Może pani w Dar­ło­wie za­spo­ko­ić swe zmy­sło­we po­ry­wy. Jest tu jed­na z naj­lep­szych wę­dzar­ni na ca­łym pol­skim wy­brze­żu. Za­ku­pi­my wie­czo­rem świe­żych szprot i sie­law i rzu­ci­my się w od­męt ob­żar­stwa.

– O, Boże! Niech pan już nic nie mówi! Zbyt pięk­ne, aby było praw­dzi­we.

Przez chwi­lę je­dli w mil­cze­niu. „Jak on ład­nie je”, po­my­śla­ła Ewa o No­wa­ku. „Jak ona ład­nie za­cho­wu­je się przy sto­le”, po­my­ślał No­wak o Ewie. „Ma zbyt sze­ro­kie i za krót­kie ręce”, my­śla­ła Ewa. „Dla­cze­go błysz­czy się jej nos? To chy­ba ze zmę­cze­nia”, my­ślał No­wak i uśmiech­nął się sam do sie­bie.

– Śmie­je się pan do swych my­śli – po­wie­dzia­ła Ewa.

– Nie. Do pani.

– Do­bre wy­cho­wa­nie przy sto­le?

– Jest pani za­baw­na.

– Naj­niew­ła­ściw­sze pod słoń­cem sło­wo.

– Jest pani za­tem ab­sor­bu­ją­ca.

– Niech się pan wy­ra­ża przy­zwo­icie. I pre­cy­zyj­nie.

– Zgo­da. Jest pani uro­cza.

– Pła­skie i kon­wen­cjo­nal­ne. Spo­dzie­wa­łam się cze­goś wię­cej, lecz były to złud­ne na­dzie­je.

– Usi­łu­ję po­wie­dzieć coś mi­łe­go, na próż­no. Albo za mało, albo za dużo. Świad­czy to, że albo nie ro­zu­mie pani nic a nic, albo spra­wia pani przy­jem­ność wy­rzą­dza­nie mi drob­nych przy­kro­ści, co zde­ma­sko­wa­ne w swych za­ło­że­niach, nie jest dla mnie wca­le przy­kro­ścią, lecz przy­jem­no­ścią z ga­tun­ku za­spo­ko­jo­nej próż­no­ści. Po­nie­waż głu­pią nie jest pani na pew­no, więc…

– Do­syć! Od­bie­ram panu głos. Pro­szę sia­dać. To było nie na te­mat.

– Kie­dy od chwi­li na­sze­go po­zna­nia prze­mó­wie­nia wy­gła­sza­ne są tyl­ko na je­den i ten sam te­mat. Po­wie­dział­bym, że nie mo­że­my się uwol­nić od tego te­ma­tu.

Spoj­rze­li na sie­bie i ro­ze­śmie­li się. „Mój Boże! Jak ona mi się po­do­ba! – po­my­ślał No­wak – że też mu­sia­łem ją wła­śnie te­raz spo­tkać…” „Po­do­ba mi się o wie­le za bar­dzo – po­my­śla­ła Ewa – jak to do­brze, że po­ju­trze wy­jeż­dżam…”.