Single+ - Dawid Kornaga - ebook

Single+ ebook

Dawid Kornaga

0,0
12,38 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Single++. Powieść o samobójstwie, seksie, samotności. I niechcianych ciążach - tak można by przybliżyć w wielkim skrócie nową książkę Kornagi. Te hasła nie miałyby w sobie literacko ożywczej mocy, gdyby nie rozwijająca je obrazowo, napisana rytmicznym i zapadającym w pamięć językiem fabuła Singli+. Powieści dowcipnej, a jednak pełnej dramatycznych wydarzeń, w które uwikłało się kilka nieprzeciętnych osób: wrażliwy, walczący ze swoim wulgarnym słowotokiem diler i jego oczytana dziewczyna, była prostytutka; dziennikarz alkoholik; niezadowolona ze swoich pewnych szczegółów anatomicznych accountka; roznamiętniona malarka; sitcomowa aktorka o skłonnościach do nimfomanii; depresyjny gej; ludzie mediów i oryginały z warszawskiego półświatka. Wszyscy powiązani ze sobą nie tylko ze względu na wspólne interesy. Taki miks osób z różnych klas społecznych to mieszanka wybuchowa, która w końcu eksploduje, choć w zupełnie zaskakujący sposób. A wszystko oddane językiem lekkim, choć przekornym, szatkującym ożywczo polszczyznę intrygującą metaforyką. W efekcie mamy do czynienia ze stylem, którego nie sposób pominąć, przybliżającym pełen napięć i zawirowań świat Singli+.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 272

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

O autorze

Dawid Kornaga, autor powieści (debiutuPoszukiwacze opowieści,kontrowersyjnejGangreny– zgłoszonej do Paszportu POLITYKI, poruszającychRzęs na opak,wampirycznegoZnieczulenia miejscowego)oraz opowiadań w kilku antologiach. Studiował dziennikarstwo, a dodatkowo, jako samouk, historię antyczną, udzielał się w hiphopowym duecie, przez chwilę cieszył się posadą prezentera w programie muzycznym, później dorabiał jako kreatywny i facebooker. Obecnie bez stałej pracy; wykłada i pisze zawodowo, można go spotkać w wielu miejscach Warszawy z netbookiem. Lubi kolczyki, tatuaże, płyny trujące i substancje drażniące, miłośnik maratonów pod każdą postacią.

Single+ Dawid Kornaga

Copyright © by Wydawnictwo FILAR, Warszawa 2010

Redakcja:

Ewa Koperska

Korekta:

Małgorzata Żebrowska-Piotrak

Projekt graficzny i wykonanie okładki:

Justyna Kabala

ISBN: 978-83-61995-22-7

Wydawnictwo FILAR

01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 11/13

tel. (22) 632 62 49, fax (22) 632 43 87

e-mail:[email protected]

Cytat

(…)

Chciałem kiedyś zmądrzeć, po ich stronie być

Spać w czystej pościeli, świeże mleko pić

Naprawdę chciałem zmądrzeć i po ich stronie być

Pomyślałem więc o żonie, aby stać się jednym z nich

stać się jednym z nich, stać się jednym z nich

Już miałem na oku hacjendę – wspaniałą mówię wam

Lecz nie chciała tam zamieszkać, żadna z pięknych dam

Wszystkie śmiały się wołając, wołając za mną wciąż

Bardzo ładny frak masz Billy, ale kiepski byłby z ciebie mąż

Kiepski byłby mąż

Whisky – moja żono – jednak tyś najlepszą z dam

Już mnie nie opuścisz, nie, nie będę sam

Mówią – whisky to nie wszystko, można bez niej żyć

Lecz nie wiedzą, że najgorzej to

To samotnym być, to samotnym być – nie

Ooooo, nie….!

Dżem,Whisky

Krystian odkręca

Gul, gul…

Rok dwa tysiące któryś tam z rzędu. Nadal żyję. Tacy jak ja, co nie szanują swojego ciała, zamęczając je nadmiarem miłości, seksu i używek stałych oraz ciekłych, już, już schodzą z tego padołu, by nagle powstać, wyprostować się dumnie i iść przed siebie, przynajmniej przez chwilę. I w pełni okazałej witalności, szokującej wszystkich niedowiarków wieszczących mi upadek, grzebać swoich znajomych jeden po drugim, drugi po trzecim – żyć z jeszcze większą intensywnością. Brzmi patetycznie, ale taki to mój patent na przeżycie. Cóż, ma się te geny po pradziadku Zdzisławie, co z Piłsudskim w PPS-ie działał, do carskiej bezpieki jak do garnków na płocie strzelał, a potem, zaprawiony w likwidowaniu szkodników panoszących się na rubieżach odradzającej się Rzeczypospolitej Polskiej II, falangi bolszewików na przedmieściach Warszawy w sierpniu tysiąc dziewięćset dwudziestego roku ubijał jak gnidy we włosach. Ja, potomek siepacza i żarliwego, że aż parzącego patrioty, nie miałem wyjścia – w ramach historycznego odreagowania, dla równowagi dziejowej, musiałem zostać pacyfistą i cynicznym kosmopolitą, euroazjoafrykoamerykokratą. W szczególności jeśli chodzi o zaliczanie nowinek rasowych. Drżę na myśl, że pewnego dnia zaczajony w kącie mieszkania duch Zdzisława porwie się na mnie z eterycznym sztyletem i sprawi mi takigore, żewszystkie częściPiłyprzy tym to plastik, sierść, aksamit. Dopuszczam istnienie aniołów, wiara w duchy mnie przerasta. Jednakże działam, pradziadzie. Zaprawdę. Tu, w tym hotelu. Tocząc intelektualno-emocjonalny pojedynek, pracuję, podrywam, hipnotyzuję i zakochuję się z każdą minutą coraz mocniej. Mam w kim.

Oto ona: gwiazda serialu w telewizji komercyjnej albo publicznej, co i tak nie ma znaczenia dla paparazzich (dla nich celebryci są jak jabłka w sadzie, wszystkie takie same, podobnym smaku sławy i przenicowane robakami na sumieniu, ogryźć takich, wyrzucić, następni w kolejce efemerycznej sławy), kobieta z ekspozycji najbardziej ponętnych łań, rzekłby przekornie poeta z nieszuflada.pl:o miedzianym poszyciu włosów na swojej zmyślnej dialektycznie główce.

Ta pięknotka patrzy na mnie w osłupieniu, patrzy na mnie łakomą ciekawością; od naszego „dzień dobry” przy kawiarnianym stoliku minęły zaledwie trzy minuty, a to istny rekord, w którym odkryto mój psikus. Przytulne hotelowe patio sprzyja przytulnej konwersacji.

– Ile można pić, na Boga? I jeszcze się z tym obnosić jak drogą biżuterią i chihuahuą w torebce.

– Podobno jedną z najciekawszych form samobójstwa jest konsekwentne, wieloletnie popijanie, które odda najlepiej zdanie: Czysta przyjemność – powiedziałem nonszalancko, nie odpowiadając jednak na pytanie.

– Co pan mówi! Jeszcze popełni pan o tym reportaż i później znajomi będą pana krytykować za promowanie tak kontrowersyjnego przesłania – upomniała mnie mentorsko. Och, opieprzaj mnie, śliczna, opieprzaj, im więcej cierpkich słów, tym mocniejszy później pocałunek. I nie tylko.

Jedyne zagrożenie dla mnie to twój urok osobisty. Atakuj nim, osaczaj, chętnie ogłoszę kapitulację.

– Nie przesłanie, to fakt… – Wiem, że wygaduję głupstwa. Chętnie naprodukuję ich więcej, byle dłużej z nią tu przebywać. Byle dłużej. Zatrzymać bieg wskazówek, omamić je symulowanym tykaniem ust, obiecać bachanalia cyberblatowe, byle czas się zatrzymał, byle się nie zrywała, przy mnie została, byle!

Przechlapane tak pragnąć. Nic na to nie poradzę, że widząc piękną, a do tego przychylną mi kobietę, zamierzam ją odkręcić, wypić ją jak butelkę wódki, wina, czegokolwiek. Bez nalewania do kieliszka, z gwintu. Kaja, cud-aktorka, postawiłbym kilka setek jednej z tych ciem barowych, które spotykam na co dzień, ja, upadły, kurwa, motyl, żeby, nim utonie w sedesie we własnych wymiocinach, przepowiedziała mi w amoku deliryczno-wizjonerskim: „Będziesz, stary, badał głębokość jej pępka. Ja ci to mówię, druh wódy, co wyparła w moich żyłach krwinki, zajęła ich miejsce i płynie wartko przez cały organizm, od stóp do głowy, przyjemnie ją odurzając”.

Kaja zacisnęła usta. Usta? Usta to mają zwykli ludzie, którzy jeśli znudzi się im kiedyś gadanie, mogą wystawić je na aukcji internetowej i sprzedać za niewielką sumę jakiemuś niemowie od urodzenia. Usta Kai to przykład zwycięstwa natury nad trikami chirurgii plastycznej Wąskouste szansonistki mogą jedynie zakwilić, że bo gowie poskąpili im od urodzenia tego, czego nie szczędzil aktorce. Przepysznie pełne, nabrzmiałe od zmysłowości podkreślonej teraz srebrzystym błyszczykiem. Jednak zacisnęła je, tworząc złowrogie serducho. Nie ma nic ponętniejszego od naburmuszonych ust. Siedząca obok nas agentka topowej aktorki poraziła mnie prądem ze swoich nastroszonych brwi.

– Myśli pan? – Kaja połknęła śmiech, czerwieniąc się na twarzy. Język zapodział się jej gdzieś w smakowitej buzi, mimo prób nie potrafi go znaleźć; czyżby schował się za złotą koroną zęba, czy aby siekacze nie wyżyły się na nim za głupie kwestie na planie czołowego w rankingach oglądalności sitcomu, w którym gwiazda zarabia na swoje paryskie kiecki, madryckie apaszki, florenckie stringi z przeuroczymi kokardkami?

Następna w kolejności kaskada dialogu bez ikry:

– Cieszę się, że mogę panią widzieć. Tak z bliska widzieć, na wyciągnięcie ręki. I ust.

– Ust? Brzmi dwuznacznie. I uroczo.

– Jak to uroczo? Nie jesteśmy w przedszkolu…

– Lubię wynajdować sobie słówka, których później nadużywam. Ciekawe, co?

– Ja nadużywam tylko przekleństw – zaśmiałem się cicho.

– Cóż, subtelność nie jest mocną stroną facetów.

– Lepsze to niż ciepłe kluchy.

– Ja wolę zimne – odpowiedziała śmiechem aktorka. – A przede wszystkim twarde.

Cóż. Kocham takie kobiety. Mówią to, czego pragnę. Chcą dać się okręcić. Fakt, ludzie wieszają się na drążkach do podciągania się i wyrabiania mięśni. Wpadają na gapę pod rozpędzone pociągi. Wygrywają żyletką amatorskie koncerty na swoich żyłach. Pomnażają zyski aptek dziesiątkami połkniętych tabletek. Zniechęceni, zamroczeni, zmęczeni. Mimo to życie może być przyjemne, byle rozumieli to ci inni. Ci inni, którzy z zasady wolą się nie zgodzić z naszym punktem widzenia. Wcale jednak nie jest mi z tego powodu smutno. I nie zamierzam odkryć przyjemności w lataniu bez lotni z któregoś tam piętra. Kiedy o tym myślę, ogarnia mnie melancholia. Pozostaje sięgnąć po lek, po taką Kaję. Nagle robi mi się smutno – z paru innych, niekoniecznie interesujących, powodów. Nie sposób ich określić ot tak, na poczekaniu.

Usiłuję, trochę zbyt mechanicznie i wyrachowanie wywrzeć wrażenie na aktorce. Niech poczuje moje stonowanie, moje wymazywanie się, wtedy poczuje, że zależy mi na niej. Udana w każdej części. Przy takiej mało komu przychodzi do głowy pomysł nurkowania bez butli i rurki.

– Twarde smakują wybornie – powiedziałem. Też mi dwuznaczność, nie dostanę za to nagrody za dowcip roku.

– Potwierdzam.

– No to się cieszę. Znam parę przepisów, mogę je przedstawić – poszedłem na zuchwałego.

Bo kocham siebie w tym, bardzo. Uodporniłem się na gwiazdy oraz częściowo wykorzeniłem zazdrość o ich dochody. Nie uodporniłem się na gwiazdy, które mi się podobają. Mój język również się plącze, roznegliżowany przez tych parę niewinnych setek-dla-poprawy-nastroju.

– Właściwie to przyszedłem z poręczenia.

– Z rekomendacji – poprawia mnie aktorka. Jej nosek próbuje wychwycić moje feromony, o ile istnieją. Istnieją! Wpadają gromadą do jej nozdrzy, wywracając sprzęty przyzwoitki, zawodowej pozorantki, królewny od siedmiu boleści. Kiedyś założę Kościół Świętego Feromonu, wiernymi będą mogły zostać wyłącznie interesujące kobiety.

– Ale zabiegałem, bo warto.

– Tak? A to czemu?

– Ma pani w sobie tyle czaru…

– Magii może? – mruży oczy.

– I tego, i tego? – pytam.

– A czym się różnią?

– W magię wierzą narzeczone i żony, w czary – wdowy.

– Przypomina mi pan kogoś.

– Też ma to coś?

– Jakie coś?

– To coś.

– Ale co?

– No właśnie, co? – wyciągam asa z rękawa, lecz zamiast na stoliku, ląduje w dołku obciachu. Nic nie osiągnę takim tonem. celebrytki to współczesne arystokratki, tonem plebejusza trafisz w dziurę w płocie, nie w ich serca. Gwiazda zawraca oczami w lewo, skręca w prawo, kierowana nerwicą, której nabawiła się w wyciszonych kawiarniach pięciogwiazdkowych hoteli, gdzie podają kawę mocną, jakby wyciosaną z kopyt szatana. Łatwo ją zirytować. Nigdy nie będzie dobrą żoną. Jej ścięta na buraczkowego pazia przyjaciółka i agentka w jednej bystrej osobie, big mother wszystko widząca, która miała przysłuchiwać się czujnie wywiadowi, dopija cappuccino, mówi jędzowatym tonem przed siebie, niby w moją stronę, że kim ja jestem, że tak sobie pozwalam, co ja dobrego zrobiłem, przychodząc tu „w takim stanie”.

– To nic nadzwyczajnego – kwituję. – Stać mnie na więcej, jak się uprę. – Puszczam wyzywająco oko do aktorki, odbija je niespodziewanie z sympatią w tych pochłaniających mnie ustach. – Wiedzą panie, jak to jest. Są ludzie, którzy rodzą się z czarnymi myślami. Oglądają program kabaretowy, lecz czarne myśli przesłaniają im ekran telewizora. Słuchają najnowszego przeboju tanecznego na nadchodzące lato, lecz czarne myśli przestawiają nuty na „smutno, coraz smutniej”. Nawet w łóżku czarne myśli potrafią obrócić wniwecz wiekowy dorobek Kamasutry.

Agentka widzi we mnie wroga, osobistego i przeznaczonego do rozdeptania. Czy nie podoba się jej moja fryzura? Tembr głosu? Szerokie dżinsy, które upodobniają mnie do chłopaka z deską snowboardową? Widzi we mnie starego wyjadacza, pudelkowego posłańca, który po wywiadzie pobiegnie do swojej redakcji, odpali komputer i sieknie taką kalumnię o gwieździe sitcomu, że biedactwo nie pozbiera się przez wiele miesięcy. Agentka jest ochroniarzem, jej laserem bezkompromisowe oczy, pałką niewyparzony język. Podjudzona nieświadomie przeze mnie, odszczekuje głośno:

– A kim pan jest, by tu przychodzić w takim stanie?! Co pan sobie wyobraża?! W jakim stanie? W takim stanie. I chlast mnie lewą źrenicą, chlast prawą.

– Jestem profesjonalistą – bronię się dzielnie. Nadaremnie. Dla niej pozostaję kulawym gladiatorem. Co może, a nie da rady. Palec w dół, moje flaki posłużą za karmę dla dzikich zwierząt. Najchętniej to wyrwałaby mi wnętrzności i oddała do garbarni. Jej karząca ręka trzyma niewidzialną packę na muchy. Wywija nią ze zwinnością kawalerzysty w bitwie pod Somosierrą. Przedstawiłbym jej parę zasadniczych kwestii o swoim położeniu. Pewnie nie zrobiłyby na niej wrażenia, choć szczerze mówiąc, nawet najgorsze babsztyle z wrodzonym niedoborem estrogenu potrafią wykrzesać z siebie parę letnich iskier współczucia. Bo jestem w takim stanie złośliwości niegodnej mojego zawodu, mojego niby-szczęśliwego położenia w wielkim mieście, w którym mieszka prezydent, premier, marszałek sejmu, mieście, w którym wszystko dąży do naj, poza jednym wyjątkiem – mną. Przerzucam desant moich złych intencji w okolice zamszowych spodni agentki, dokładnie na rozporek zapinany metalowymi guzikami; ona wytacza działa obronne, zarzuca nogę na nogę, nogawki przypominają bele materiału. Trzeba bowiem podkreślić wszem i wobec, że obfity to sort kobiety z tej zadziornej agentki, dobrze odżywiony, przemieszczający się po mieście wyłącznie samochodem; nasrożony z niej milf, choć wcale nie wygląda na mamuśkę. Czasem zachodzi do siłowni, by popatrzeć sobie na sprzęty. Popatrzeć. Czasem wskakuje do basenu, by wyjść po sekundzie i ponarzekać na zimną wodę. Gdyby było inaczej, wyglądałaby inaczej. Cukrzyca, złe geny, znam te śpiewki żarłoków, pasiburzuchów, sam dziesięć lat temu ważyłem o dwadzieścia kilo więcej. Trudno, moja optyczna groźba rozbija się o kant jej wielkiego siedzenia, prycham na rękaw agentki wódczanymi kropelkami śliny i mówię najznamienitsze zdanie, jakie przyszło mi dziś do głowy:

– Wy jesteście w nie gorszym, ani nie w lepszym… Bynajmniej w takim samym jak mój.

– Pan pracuje. My nie – odpowiada agentka i szuka u swojej gwiazdy potwierdzenia tego argumentu. Przeczy temu fakt olfaktologiczny: pachną pinacoladą, litrem pinacolady z mocną dominantą rumu.

– Kto nie pił, niech rzuci we mnie pustym kieliszkiem – proponuję. Gwiazda się śmieje. – W sumie lubię pinacoladę – kontynuuję moje słowne zaloty. – I mówiąc językiem folderów reklamowych, już dwa stanowcze łyki potrafią nas przenieść na karaibską plażę, gdzie tańczący Murzyni z rastafariańskimi fryzami mówią: „Spoko, man. Wyluzuj, człowieku man. All is good”.

Gwiazda, która na początku wyglądała na przygaszoną, odświeża swój blask, wzmaga go swoim celebryckim urokiem osobistym.

– Podoba mi się, co pan mówi. – Wyjmuje z torebki cygaretkę. – Orientalny smak, nalegam, by się pan poczęstował.

– Chętnie. Pinacolada bez aromatycznego cygara nie ma aureoli.

Jak dobrze siedzieć przy stoliku w hotelu, udzielać niby to wywiadu, niby bełkotu, i błogosławić szczodry gest błękitnej planety, na której ramówki programowe wszystkich telewizji odczuwają wieczny głód seriali. Zaciągam się niezręcznie. Kaszlę, aktorka chichocze. Zwracam się do agentki:

– Ja się bawię, szanowna pani. Tak jak pani.

Agentka wyczuwa, że jej pracodawczyni, gwiazda topowego sitcomu, nie tylko udzieli mi wywiadu, ale też zapała sympatią. Że zapałała.

A tak się złożyło przez splot okoliczności w tym całym pozorowanym biznesie, że musiałem przyczłapać do gwiazdy serialu, w przeciwnym razie groziła mi wizyta komornika za niezapłacony czynsz za dwa miesiące, może trzy, może cztery. Jak zwykle, jak zwykle, wciąż z taką samą solidną rutyną abnegacji, męczącą, schematyczną. Zaliczyłem parę takich wizyt, wreszcie powiedziałem do milczącej gromady dwustu pięćdziesięciu siedmiu butelek po wódce (jest ich prawdopodobnie więcej, wolę nie liczyć) rozwalonych bezwstydnie w kącie pokoju:

– Dosyć, puste panienki. Nie dam się. Nie polegnę. Wiem, że wykańczam się na raty. Ale czy muszę dogorywać? W tym kraju nie jest tak źle. Kiedyś w końcu wybudują autostrady i podniosą ludziom pensje według europejskich standardów. Nie wierzycie mi? Jak trzeba, potrafię zadziałać. Udowadniałem niejednokrotnie nie takim wypierdkom, że nawet gdy leżę, jeszcze nie pora na spożywanie ziemi. Przynajmniej gdy się leży, można odpocząć, zapomnieć o niemiłych sprawach. Jeden banalny wywiad wystarczy na czynsz, da palec i rękę spółdzielni mieszkaniowej, by odpuściła mi do jesieni, kiedy odkuję się recenzjami filmów, sztuk, wystaw, happeningów. Zapiszę się na śmierć, rozwalę klawiaturę, byle grzały mi kaloryfery, ze spłuczki leciała woda i było czym podetrzeć tyłek. Że padło na Kaję, to zasługa Zielonego Kwiatuszka. Bez dojść nie ma wejść.

– To zaczynamy, czekam na pierwsze pytanie.

– Wierzę, że zamienię panią w kran, z którego wypłynie strumień słów.

– Piękna metafora.

– Całkiem zwyczajna, nieszczególna. Nie tacy potrafią. I sto razy lepsze – oświadczyłem franciszkańsko.

– Proszę się nie deprecjonować. Dobrze pan to ujął. Mnie się podoba. A jak mnie się podoba, to chyba dobrze?

Udałem, że nie słyszę. Opanować: erekcję, oddech, chęć wylizania jej stóp. – Skoro mam cieszyć się pani obecnością, chętnie dam sobie szóstkę za wymowę. Ale ze mnie lizus. Na szczęście aktorka nie jest taka głupia. Obawiam się, że jest o wiele za mądra, niż mi się wydaje. Obawiam się, że przerasta niejedną i niejednego. Żeby tylko nie mnie. Wydrwi, zmiażdży, skopie w czułe miejsca. Stać ją na to, nie tylko w przenośni. Każdy skandal i skandalik oznaczają kolejne zera na koncie gwiazdy.

– Ja głosuję za najlepszą oceną dla pana! Pokątny stroiciel opinii. Cały ja. Dziękuję ci, matko naturo, że chociaż dostał mi się tak konkretny ochłap.

Przed wakacjami, przed sezonem, gdy każdy pyta: „Gdzie jedziesz?”, z wiosennej górki dobrego humoru spada się twardo na dupę. I co wtedy, jeśli nie złowisz tłustego kąska, ledwo wystarczy na piwo, nie zostanie na łyk świeżego powietrza, bo nic tak nie śmierdzi jak świeże powietrze, gdy nie masz pieniędzy.

– Dobrze, pani Kaju – zaczynam. – Jeśli tak, usłyszy pani zaraz moje pierwsze pytanie… Czas pokazać rewii, że ostatnio to pani jest na topie.

I zapraszam ją po dżentelmeńsku na kilka zwierzeń o tym, z czego na co dzień żyją serwisy rozrywkowo-plotkarskie.

Ona także zaprasza na kilka zwierzeń. Zaskakując mnie bezpośredniością. Gwiazda, wolno jej więcej niż przeciętnym podatnikom. Do wynajętego w hotelu pokoju! Bajka to? Ku mojemu zaskoczeniu, agentka big mother musi zostać w hotelowym patio, na sofie, przy koktajlach, colach i wodzie mineralnej. Kobieta kobietę jak psa, jak sukę warowną potraktowała. W głuszy ust mi złorzeczy, nie wątpię. A jeśli to gra? A jeśli stanie przed dziurką bez wetkniętego w nią klucza, będzie obserwować akcję, w której jej pracodawczyni użyje swoich aktorskich zdolności, ona zaś palec skieruje w swoje rejony potencjalnie mokre? A jeśli zainstalowała tam kamerę, nagra i puści w obieg, Kaja stanie się jeszcze sławniejsza, ja, cóż, wyjdę na śliskiego naiwniaczka. Kaja wyjaśnia:

– Nie znoszę gwaru, przypadkowych spojrzeń. Na osobności mogę być sobą, nie grać, odpowiadać szczerze. Spontanicznie, choć w skupieniu.

– Święta prawda – przytakuję. Wziąłem dziś prysznic. Nie boję się nikogo i niczego.

– To chodźmy.

Jestem szczerze zdumiony. Filip z konopi wszedł we mnie na sekundę. Dwa uśmiechy i zniknął. Wchodzimy do pokoju. Momentalnie zlustrowałem półki i szafki, nigdzie kamery. Chyba że wmontowana w ścianę. Trudno. Kaja jest zbyt pociągająca, by się wycofać. Musieliby mnie wyrugować z tego pomieszczenia traktorem, z hakiem wbitym w szyję.

– Lubię siedzieć na czymś miękkim – Kaja skierowała się w kierunku łóżka. – Lepiej mi wtedy odpowiadać.

– Pewnie – znów przytakuję. – A mnie lepiej przeprowadzać wywiad.

– Dyktafon proszę położyć na komodzie. Nie będzie nam potrzebny. Wierzę, że ma pan doskonałą pamięć, moje wypowiedzi nie będą długie.

– Nie będzie. – Nawet nie zamierzałem nagrywać. – Czy ja się rumienię?

Nie, nabrzmiewam.

Nie, rumienię.

I nabrzmiewam. Policzki pulsują, głupio muszę wyglądać. Nie muszę, wyglądam. Co jest, skąd we mnie tyle braku wiary w siebie? Też ją przepiłem?

– Naprawdę nie zamierzałem.

Ona patrzy na mnie pojednawczo. Nie mija pięć sekund, dobiera mi się do rdzenia kręgowego. Przenikliwe, rozlane szeroko po twarzy oczy krzyczą, słyszę to, krzyczą wyraźnie, tak bezwstydnie:

– Posmakuj mnie, co ci szkodzi, no co? No nic. Ja zawsze. Ja chętnie.

W końcu nie tylko z powodu wywiadu chciałem spotkać się z Kają. Co tam czynsze, spłuczki, komornicy. W ramach pierwszej raty zapłacę wszystkim pocałunkami. W ramach drugiej potraktuję należycie ich tyłki. Kopniakiem.

Szczególnie wstawieni lub mało spostrzegawczy dają mi dwadzieścia parę lat, ale ja wiem swoje (choć moje oczy kłamią jak częstochowscy jałmużnicy, którymi któregoś lata wzgardzili pątnicy, inwestując bez umiaru zmęczone wahającym się kursem złotówki w alkohol i wodę święconą; lecz oczy moje nie potrafią mnie okłamać, mnie się nie ośmielą, ja wiem swoje, ja mam pilota i wyłączam telewizor, ja jestem starszy, o dziesięć lat starszy, tak mi się wydaje, dawno nie obchodziłem urodzin, zapomniałem, ile mam wiosen i zim, przyjęcia, te sprawy, życzenia długiego, zasranego życia po sam kres, gdy przemienisz się w roślinę na łóżku i mimo cytoplazmy zamiast krwi będziesz srać pod siebie z bydlęcą obojętnością).

Czasem zapominam o dotychczasowym przebiegu, wysłudze lat, zmęczeniu organizmu, dobrze się łudzić, że nie mam kurzych łapek. Jest coś takiego jak dowód osobisty, jak paszport, jak prawo jazdy, którego przestałem używać w sensie praktycznym, czyli jazdy samochodem, konkretnie mówiąc – szalonej jazdy samochodem. Jest jedna prawda, jak jeden surowy Jahwe, jak jeden wymagający

Allah, jeden dziki Manitou, więc patrzę sobie, a cyfry stoją karnie, wszystko jasne, kurze łapki brykają na podwórku oczodołów, brykają od dobrych kilku lat i nikogo już nie zwiodę, nie zapieję żadnej kurce małolacie, żeby pobiegła za chutliwym kogutkiem na trach, bach, głośne ach za stodołą. Małolaty, nie takie małolaty. Na tej szerokości geograficznej szesnastolatki są wręcz namawiane przez swoich starych do inicjatywy, niech się wyszumią, niech zhardzieją, rozczarują, dopiero wtedy będą spełnionymi żonami bez kurwików w oczach i troskliwymi mamami bez chęci wpakowywania sutków w usta dorosłych niemowlaków.

Nie, nie jestem już młody. I coraz trudniej myśleć mi o tym, o czym lubię: samobójstwie. Tak. Chodzi ono za mną nie jak cień, ale jak pochwycona rankiem melodia piosenki, namawia mnie, kołysze w trudnych chwilach, a na te nie narzekam, buja, buja, dosłownie buja, by dać sobie spokój, odpuścić cały ten syf, tę beznadzieję codzienności, zapierdol, umęczenie, syzyfiadę i poniżające kombinowanie. Czarna myśl, moja stara znajoma. Chętna do poklepywania mnie po skroniach, kiedy najmniej się jej spodziewam. Czysty bajer. Niby przyjaciółka, a zatłukłaby na miazgę. Coraz trudnej myśleć mi o tym, bo wreszcie na horyzoncie pojawiło się parę słoneczek. Niech opowieść przemówi sama za siebie.

Dziś wychodzę na wielką bibę. Zasłużony wypełniacz wieczoru, który zapowiadał się nudny do cna, kiedy nie masz nikogo na utrzymaniu poza swoim małym. Żona gdzieś w planach, jakaś dobra, czuła żona. Nie kura domowa, ja nie z tych picusiów, co dybią na prokreacyjnogenne samiczki, by je usidlić i jechać przez resztę życia na cudzym poświęceniu. Ja jestem feminista rasowy, jak żona, to równocześnie kochanka, zadra mentalna, mobilizująca do wysiłku, do zarabiania kasy, przy takiej aż się chce, a jak się nie chce, ona robi tak, że wstydzisz się, kutas ci się kurczy, jądra pękają. Dzieci również lekko co nakreślone. Chłopak i dziewczynka. On ciemny szatyn, ona blondynka, milusia i słodziutka, skarb taty. Pakiet idealny. No, ale na razie nic z tego. Jakoś Bóg Na Tej Szerokości Geograficznej uparł się, żeby nic mi nie wychodziło, oprócz narąbania się. Powinienem postarać się o jakieś konkretne doj ście do niego, by przeprowadzić wywiad w mojej sprawie. Niech spodziewa się podchwytliwych pytań. Dopijałem rozgrzewniaka przed wyjściem z mieszkania, gdy przyszedł esemes od zapomnianej kobiety, jednej takiej z tych uroczych, którym wystarczy do szczęścia nieskomplikowany scenariusz (cytuję):

„Ugotuję ci obiadek, później seksik, później wyskoczymy do kina lub teatru, ty wybierzesz z repertuaru, kochanie. Po powrocie do domu znów seksik, później coś przekąsimy, a później, jeśli staniesz na wysokości zadania, bo ja bardzo chętnie, kochanie, to znów seksik”.

Szkoda, że filmy oparte na takim scenariuszu wcale a wcale mi się nie podobają. Zapomniana kobieta ma na imię Janka i pisze tak: „Jak tam, Krystian, twoje sprawy? Ja znów zakochana. Pewnie nie potrwa to długo, facet nudzi mnie. W przeciwieństwie do Ciebie”.

Ta wielkooka szatynka nie mogła się nudzić w moim towarzystwie, narzekać, że dłubanie w nosie jest o wiele bardziej wciągające niż moja obecność. Choćby się uparła, wyprostowała mój kręgosłup moralny wedle odpowiedniej skali, nic by nie wskórała. Nasz roczny związek miłosny miał rozpaść się na drobne nieprzyjemności.

A to szatan opilstwa namówił mnie do eksperymentów z mieszaniem rumu z whisky, brandy, jakąś najpodlejszą wódką i paroma innymi płynami o zajadłym charakterze. Po takiej miksturze nawet osiedlowy menel zgubiłby swoje portki razem z duszą gdzieś na mieście. Zzieleniałem w ciągu kwadransa, rękami młynki kręciłem, jakby ktoś nade mną sznurkami pociągał, trzeba było wzywać karetkę. Janka, choć niziutka z niej kobietka, okazała się wielka – dzielna, wytrzymała, opanowana. Zmusiła mnie do włożenia sobie palców do gardła. Trochę zeszło ze mnie tej trucizny. Podłączyli mnie do kroplówki. Czuwała nade mną, płacząc i czytając mi kojące moralnie bajki Andersena.

A to znów zamarzył mi się odjazd zupełny, jak to malowniczo przedstawiłem jednemu z moich licznych kolegów o imieniu trudnym do zidentyfikowania, w wysokoprężnym pojeździe zmontowanym w fabryce kokainy. No i pojechałem hen daleko, mały paskudny egoista. Znów interwencja Janki. Karetka, kroplówka, płacze, wyzwiska, bajki Andersena.SłowikaiDziewczynkę z zapałkamiznałem na pamięć. Nie ogrzała mnie, marniałem jak ona.

W końcu, całkiem rozsądnie i na czas, Janka oświadczyła:

– Mam dosyć tych baśni, które mi wymyślasz. Są niestrawne, bez przesłania.

Miała rację. Znalazła sobie całkiem normalnego absolwenta prestiżowej szkoły ekonomicznej, który rozkręcał biznes z produkcją krówek. W porywie uzasadnionej awersji do mnie liczyła na słodkie lata w jego towarzystwie. Skończyło się na obitym policzku; młody biznesmen miał zdrowo narąbane pod sufitem i był zazdrosny nawet o reklamy, które oglądała Janka – jakiś facet w spocie dezodorantu, kierowca, piekarz, kucharz. Wydzierał się, że „pożera ich wzrokiem i gdyby pokazali jej swoje instrumenty, używałaby jak ostatnia”. Miała patrzeć wyłącznie na niego i jego biznesplany. Zamierzał dorobić się willi za miastem i trójki dzieci. Co najmniej trójki! To było o wiele za wiele dla nowoczesnej, niezależnej miednicy Janki, która wystraszona taką nielukrowaną wizją przyszłości zmusiła swoją właścicielkę do rozstania z agresorem. Zresztą bardziej sińce niż groźby nieumiarkowania w dziecioróbstwie przesądziły o decyzji mojej biednej Janki. Potem koleją rzeczy zaczęła skakać z kwiatka na kwiatek; bez opcji zapylenia. I niekiedy z czystego sentymentu słała mi komórkowe pytania i życzenia. Odpisałem, by utwierdzić ją w słusznej decyzji, że warto było mnie porzucić: „Odbezpieczyłem magazynek czterdziestoprocentowej nadziei. Niebawem wybieram się na poważne party… Pa, sarenko”. Niech cieszy się, że mnie porzuciła. Niekoniecznie ucieszyłbym się jej powrotem. Janka to matka-na-rozstajach. Sama nie wie, czego chce, a ja wiem: powinna jak najszybciej znaleźć sobie jakiegoś faceta z korporacji, najlepiej z branży detergentów, i oczyścić nim wszelkie swoje wahania, rozterki, dzieciaki spłodzić ekspresowo, zaoszczędzić na rachunkach za komórkę, kończąc z esemesami do mnie. Nie będzie miała też czasu na maile, wiadomości via Facebook, myśli tęskne w piątek o drugiej czterdzieści pięć na ranem.

Mały oddech, sekunda, dwie sekundy, może nawet trzy, by sięgnąć odważnie po kolejną porcję rozgrzewniaka; pora odreagować wściekłą zajadłość stylistyki, rozrywającej przymiotnikowe płaty z poniżanego przeze mnie ciała polszczyzny, a tym samym poniżanego mnie samego, bo język jest mną, a ja jego szczekaczką, on jest moim kagańcem, obrożą i smyczą, a ja jego pieskiem wytresowanym w deklinacjach i koniugacjach, zwinnym zwierzątkiem, które wgryza się w siebie, wyrywa sobie sierść, trzewia i cieplutkie żyłki, i mokrym pyskiem szczerzy głupie miny do wszystkich obserwatorów mojej profesjonalnej żenady, którzy złożyli swój cenny czas w ofierze dla moich pogłębiających się odchyleń, wyznań, spowiedzi, bełkotów, miłosnej przysięgi wreszcie, miłosnego wiarołomstwa na pewno. I tak dalej, im więcej łyków, tym więcej zapętleń, w sumie czemu nie, skoro tak. Opijam słowa, popijam słowa, topię słowa. Jestem zerem. Dzień za dniem, godzina za godziną, niestety, potrzebuję czwórki po mej lewicy. Razem tworzymy czterdzieści. Procent.

Gdyby Justyna posiadła moc powstrzymania mnie przed zachlaniem się na powitanie nowego dnia. I gdybym tak poznał ją dawno temu, a nie dziś wieczorem. Gdyby wyrwała mi z wychudzonej dłoni, przeszytej kanałami naprężonych żył, od których widoku robi mi się niedobrze, butelkę kokieteryjnie schłodzonego piwa, powiedziałbym uroczyście, że ratujesz mnie, Justyno, lecz ratujesz niepotrzebnie. Co ma wisieć, nie utonie i na odwrót, powiadają mądre stare baby. Gdybym tyle nie gdybał.

Niemowlęta zaczynają dzień od niewinnego pettingu z zakwitającymi od nadmiaru hormonów mamuśkami, parę zwinnych chrupnięć żwirowej brodawki, oto generacja punktu G, przyszli mistrzowie francuszczyzny użytkowej, o jakiej marzą małolaty zaczytane w nastopismach.

Ja zaczynam podobnie. Szyjka butelki moim sutkiem. To są te moje procenty wyniesione z całkiem rozsądnego wzoru. Pomagają mi przetrwać dzień, kolejny dzień. Dzień pełen słońca, wiosną, latem, jesienią, zimą, czy to deszcz, śnieg, czy mróz srogi, tu sople, tam ślizgawki w mojej głowie rozciągają się na całego, a ja sunę, sunę podkulony jak nad sedesem.

Zaczynało się lato, słupki dobiły do trzydziestu czterech stopni o godzinie czternastej czterdzieści pięć, bielizna Justyny ujrzała łagodną fizjonomię rozgrzanego nieba, zakwiliła zachęcająco, no, sunia rasowa, w moją stronę na bankiecie, który wysmażyła przodująca telewizja komercyjna w radosnym ustroniu wynajętego na tę okoliczność Zamku Ujazdowskiego, z dala od głodnych oczu pańszczyźnianych widzów. Przedstawiłem z procentową pewnością siebie moje CV:

– Pięć lat, dziewięć miesięcy, dwa tygodnie i pięć albo sześć dni w branży wszystkożernych poszukiwaczy informacji, mistrz obsługi analogowego i cyfrowego dyktafonu, u którego niejeden boski redaktor, jąkała czy burczymucha może pobierać nauki, znawca podchwytliwych technik wywlekania faktów na wierzch, oto przeznaczenie, panie studencie dziennikarstwa, Krystianie, wyleniały kocurze, któremu znudziły się salonowe myszki z warkoczykami rozwiązłości, który chętnie wybrałby się na wojnę śladami odważnych reporterów, albo założył gang porywaczy dzieci kapitalistów i gromadził kokosy na chwałę przyszłego dobrobytu, albo wybrał drogę misji i podkładał bomby w meczetach, odbijał zakładników al Kaidy czy Hamasu, donosił mediom o nikczemnych zamiarach zamachowców. Oto ja, niespełnione marzenia plus woreczek foliowy wypełniony paroma wartymi wymiocin dokonaniami.

Co to właściwie było, ten darmowy catering na uboczu, w salach i ogrodzie? Prezentacja nowego programu publicystycznego o palących problemach życia takich jak: niegasnące konflikty na Bliskim i Dalekim Wschodzie, pogłębiająca się pauperyzacja krajów środkowej Afryki, trudna do przełamania dominacja Chin na rynku tekstyliów, rosnące ceny paliwa, malejące ceny paliwa, pędzący kryzys w branży motoryzacyjnej?

Hostessy rozdawały ulotki. Jedna z nich (szkoda, że nie panna od kolorowanek reklamowych) znalazła się w moich trzęsących się alkodłoniach. Trzymałem ją, próbując czytać, ostatkiem sił. Pozornie ostatkiem, późniejsze naturalne skutki naturalnych przyczyn znacznie mnie wzmocniły na duchu i ciele, tak że z kurwicą w potylicy radziłem sobie całkiem nieźle.

A program? O nie,ladies and gentlemen,żaden tam, jakbyście się spodziewali, tak zwany z misją. Takie jeszcze kręcą, lecz w nowoczesnych satrapiach. Ot, klonMilionerów, Idola, Tańca na lodzie, Utalentowanego Zajoba.Kolejna szansa, by nasmarowany mazidłami młodości posiwiały jegomość, wrzucony w usłużny garnitur sztampy, odgrywał teleturniejowego kaznodzieję, piewcę dobrej nowiny, tak, proszę pana, pan wygrał, wielką sumę pan wygrał, pana żona i koleżanka z pracy będą stawały w zawody do pana wyjadacza, zadowolony pan, nie, to jest życie, życie, które umożliwia nasza fantastyczna telewizja, nasz wyjątkowy program, hurra, husario dobrej nowiny, że kiedyś będzie lepiej, zarazy okresowe, pandemie, kleszcze, hivy i pochodne raz na zawsze rozpłyną się jak czopek w czeluści odbytów, rzeżączka i syfilis staną się odległe jak mityczna, dziesiąta planeta Układu Słonecznego.

Ludzie bili brawo. Kelnerzy roznosili patery z wymyślnymi przystawkami. I maluchy rozgrzewające. Moje najsłodsze stada pięćdziesiątek odpowiednio schłodzonych, w drinkach rozlanych, ja, nienasycony, obrabiałem jeden za drugim. Kto nie pije, ten nie żyje. Nie zdaje sobie sprawy, co to znaczy opuścić swoją powłokę. Lekcja biologii i katecheza na szóstkę. Napierdalasz się jak przykazano, napierdalasz oczy, uszy, nos, napierdalasz półkule, ono tonie pod naporem cierpkiej cieczy, pozbywasz się Judasza jednym zdecydowanym rzygiem, jesteś wolną istotą, wreszcie bez tego ciążącego całą dobę sumienia, teraz możesz wszystko, hamulce nie istnieją jak w gruchocie z komisu, chcesz dupczyć, zrobisz wszystko, by dupczyć, nie masz oporów, dotykasz chmur, nie obawiasz się ognia piekielnego, kpisz z dziesięciu, dwunastu czy dwudziestu sześciu przykazań, bo chcesz dupczyć i zrobisz wszystko, by to osiągnąć, nie ma udanego picia bez załapania się na spontaniczny bang z istotą podzielającą podobną pasję, napierdalasz się dodatkowo, napierdalasz ekstra, napierdalasz do oporu, wylewa się z ciebie, nic cię już nie ogranicza, co najważniejsze, ty sam się nie ograniczasz, a to trudna sztuka, i kiedy wreszcie czujesz, że ty to nie ty, działasz, działa ten ktoś w tobie, lecz, uwierz mi, nie ty, co z tego wyniknie, kwestia przypadku, istotne, że uniesie cię fala, na luzie stwierdzasz, nie masz masztu, żagla, oporów, możesz utonąć, co tam, zapowiada się zabawa. Policzyłem dokładnie, to był czterdziesty czwarty bankiet w tym roku, prawdziwy rekord mimo zastoju, spowolnienia, giełdowej zadyszki i czkania niespłacanych hipotek, mimo wzlatującego ku niebiosom skowytu stojących w pośredniakach i niedojedzonych sierot i bidulów wszelkiej maści, przypominających coraz częściej uchodźców z granicy erytrejsko-etiopskiej, chociaż nie, nie ma co się rozczulać, tu nie jest tak źle, chyba że sam sobie szkodzisz tym, czy owym, za więcej niż mniej. W świecie iPoda, iPhone'a i iPada przegrywają jedynie ci, którzy nie zaktualizowali dotychczasowych programów. iChuj!

– Liczymy na dwudziestoprocentową widownię! – To głos kędzierzawej, uśmiechniętej fastfudowo mądrali, która w imieniu producentów nadawałaon airo istocie telewizyjnego produkcyjniaka.

– Czterdziestoprocentową – dopowiedziałem śmiało, choć nieśmiało w tłumie bankietowców. Nikt mnie nie usłyszał. i dobrze. odebraliby mi picie, plakietkę, wykopali z przyjęcia i przekreślili szansę potencjalnego stosunku płciowego z atrakcyjną nieznajomą, na który zamierzałem się bezwzględnie załapać.

Justyna. Mam farta, trafiam na kobiety, które chcą tego, czego chcę i ja. Nie trzeba się nawet napierdolić, by w tym był ambaras, żeby dwoje chciało naraz. Pięćdziesiątka na dzień dobry pomaga przypomnieć sobie szczegóły. zaistniała wtedy obiektywna trudność w zanotowaniu wszelkich niuansów, łącznie z nazwą przybocznej restauracji. Jeśli wyżerka i prezentacja programu odbywała się w Quchni Nad Wyraz Artystycznej, to być może, być może jest to prawda. Ale równie dobrze mogła to być jakaś wyspa kulinarnej szczęśliwości gdzieś pod Kampinosem, gdzie spolegliwcy wywieźli nas w tabunie kolorowych, obrandowanych busów z logo telewizji i sponsora programu, producenta jakiegoś żółtego sikacza. Jeśli to Quchnia Nad Wyraz Artystyczna, to tym lepiej, organizatorzy spisali się wyśmienicie, jak kucharze wynajmując kulinarny czarter do Włoch, lasagne, gnocci, srocci, sto tysięcy litrów toskańskiego wina. Ludzie zaczęli jeść. I gadać, gadać, gadać bez ustanku, pośród bekania, toastów, powitalnych całusów bez całowania. Jadłem i piłem, na zmianę jadłem i piłem, piłem i jadłem, piłem, jadłem, piłem, przede wszystkim piłem. Producenci z Animal Planet powinni rozstawić tu kamery i nagrać program „Z kamerą wśród wszystkożernych zwierząt”. To byłby hit stacji, naturalna wiwisekcja homozjadaczy. Nieobeznani z moją chłopięcą urodą, nie traktowali mnie poważnie, automatycznie zepchnięto mnie na krawędź towarzyskich pogawędek. Obeznani tykali na powitanie, szacuneczek, jak tam? Aha, tak tam, świetnie, to świetnie, jakoś idzie. Jakoś srakoś. Nikt nie pamiętał, po co tu właściwie przyjechał. Mimo swoich vipowskich zaproszeń, szlachto od siedmiu zer na koncie, jesteś li tylko plebejską zakałą, gdyż nie ma innej alternatywy, a nawet jeśli, nie w takiej liczbie, jaką gwarantujesz ty, prześwietna.

– Jaki, kurwa, program?! – zapytał/zakrzyknął Qba, mój daleki znajomy z wydziału, na studiach takie dobre dziecię, teraz, po kilku latach w branży, złe dziecię o dochodach trzydzieści, czasem pięćdziesiąt, a czasem osiemdziesiąt kilka tysięcy miesięcznie. To są pieniądze demoralizujące, gdybym takowe posiadał, chętnie sam dałbym się zdemoralizować, o ile znalazłaby się jakaś luka do wypełnienia w tej pokrętnej skali. Qba, który kiedyś nazywał się niekoniecznie coolersko, po zmianie imienia na jedyne w swoim rodzaju pchnął się samozwańczo do przodu, do góry, do nieba, do kosmosu, zdolna bestia z siekaczami nie od parady, podpisał cyrograf z telewizyjnym szatanem i zaczął hasać, dokazywać, szkodzić, ile wlazło, ile się dało, ile pozwolono… – Barachło dla kuternogów – powiedział Qba – badziewie dla fotelowych wyg, niewychodzących z mieszkania leniwców. Strawa dla zblazowanych, podstarzałych smarkaczy, pażerlaków na zasiłku, genetycznych pasożytów, trzymających się kurczowo hojnej tkanki społeczeństwa, tej jego części, która popierdala dwadzieścia cztery godziny na dobę, nawet jak śpi, to popierdala, popierdala w pocie czoła i pach ku chwale drugiego filaru i polecanych przez bankowych speców funduszy inwestycyjno-bankrutowych, zwiedziona obietnicą, że starość będzie klawa. Taka jest prawda. A starość będzie starością, czyli zejście gwarantowane i nic więcej.

– No tak, w sumie słuszna uwaga – pokiwałem głową, poklepując Qbę po ramieniu. Czy przyjacielsko, nie wiem. Czego on się do cholery nałykał? A może się taki urodził? Kto zapyta o sens tej wypowiedzi Qby i tak niczego nie osiągnie, bo i po co, w końcu to kolejny miot słów, który krzywdy nikomu nie zrobi, a z pożytkiem wypełni przerwy w niedopowiedzeniach, na jakie jesteśmy narażeni, aby przypadkiem nie ujawnić wysokości swoich miesięcznych dochodów. Bez sensu, skoro i tak wszystkim o nich wiadomo. Co widać i czuć, mimo że jak zapewniał cesarz Wespazjan, pieniądze podobno nie śmierdzą.

– Kiedyś, jak nie wytrzymam, rozwalę sobie o to – Qba przyłożył palec do skroni i udał naciśnięcie cyngla. – Myślisz, że się boję? Tak, wiem, co odpowiesz, ci, którzy tylko gadają, to gadają. Ale ja gadam i robię swoje.

– Już to widzę.

– Nie wierzysz, Krystian? Mnie nie wierzysz? Wiesz, na co mnie stać.

– Obecnie na bardzo dużo. Wakacje w tropikach, Tajlandia, Australia, Bali, świetny samochód, wystawne obiady. Dupy. Pierwszorzędne dupy, widziałem w necie, pozazdrościłem – zaśmiałem się tak sobie. Czyli zaśmiałem, choć nie było mi do śmiechu.

– A co, nie radzisz sobie? Ty, taki bystrzak. – Qba dopił drinka, walnął szklanką o podłogę, rozbiła się, wzruszył ramionami i jak gdyby nic wsłuchał się w moją odpowiedź.

– Jako tako. Nie śledzę tak uważnie twojej kariery, jestem zajęty prawie non stop, ten tu wypad to jeden z nielicznych relaksów, jaki mogę sobie zafundować.

– Przesadzasz z tym Bali. Wolę przekimać weekendzik w Wenecji, ewentualnie Nicei, dobry klimat, ciepło, wiatr, rewelacyjne wina, od których świetnie stoi. Nie wierzę, że nie dajesz rady!

– Na tyle, żeby jako pierwszy odbezpieczyć, co trzeba.

– Aha…