Sinobrody i inne opowiadania - Maciej Szymczak - ebook

Sinobrody i inne opowiadania ebook

Maciej Szymczak

4,5

Opis

Nantes. Mroczny zamek marszałka de Rais dyszy tajemnicami. Zła sława nie zniechęca młodej Adelajdy do przyjęcia oświadczyn bogacza. Pod jego nieobecność zwiedzająca piwnice dziewczyna przypadkiem odkrywa mroczny sekret męża. Prawdziwe wydarzenia są tłem opowieści o opętaniu, egzorcyzmach, ludzkiej naiwności i wierze, która niekiedy graniczy z głupotą...

Prezentowany zbiór wpisuje się w ramy niekonwencjonalnego horroru. Lapidarność współgra tu z głębią opisu psychiki i losu bohaterów. Upiory, krew, rozczłonkowane zwłoki są tylko pretekstem do podjęcia głębszych tematów. Niniejsze wydanie drugie zawiera dodatkowe, niepublikowane dotąd opowiadania. Znane Czytelnikom historie zostały natomiast wzbogacone o dodatkowe sceny. Wydawca położył mocny nacisk na redakcję tekstu oraz szatę graficzną.

 

Antologia zawiera następujące opowiadania: Sinobrody, Biblia Diabła, Vaticanus, Pajęczyna, Hotel Nawia, Piramida, Przymierze, Dłużnik, Katharsis, Walkiria, Słoneczny Wojownik, Oni, Misja, Judyta, Marznący Księżyc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alixana_a
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Jak w każdym zbiorze opowiadań, jedne podobały mi się bardziej, inne mniej, ale z pewnością autor pisać potrafi. Chętnie przeczytam coś jeszcze.
10
JoannaKotala

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór opowiadań grozy, bardzo różnorodne, mocne, dużo seksu, ohydy, ale też elementy filozoficzne. Język miejscami poetycki. Dla fanów horroru słowiańskiego i nie tylko.
00

Popularność




Copyright © Maciej Szymczak, Sinobrody, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Biblia Diabła, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Vaticanus, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Pajęczyna, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Hotel Nawia, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Piramida, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Przymierze, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Dłużnik, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Katharsis, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Walkiria, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Słoneczny Wojownik, 2018

Copyright © Maciej Szymczak, Oni, 2023

Copyright © Maciej Szymczak, Misja, 2023

Copyright © Maciej Szymczak, Judyta, 2023

Copyright © Maciej Szymczak, Marznący księżyc, 2019

Redakcja: Joanna Kotala, Paweł Kozera

Korekta: Joanna Kotala, Paweł Kozera

Projekt okładki: Dawid Blodek Boldys

(Shred Perspectives Works)

Ilustracje: Joanna Kotala

Przygotowanie e-booka: Paweł Mateja

Wydawca: Joanna Kotala (Czarymary)

Wydanie drugie, zmienione

Piotrków Trybunalski, 2024

ISBN 978-83-937240-0-0

WSTĘP

Zawsze uważałem, że jedną z najważniejszych cech pisania horrorów jest odwaga. Nie mówię tutaj o odwadze poruszania się po tematach tajemniczych, mrocznych oraz brutalnych. Mam raczej na myśli postawę w kierunku łamania stereotypów oraz balansowania na granicy akceptowalności.

Horror to niewątpliwie taki gatunek, który nie powinien być wciśnięty w ramy poprawności. Najgorsze, co można z nim zrobić, to pozwolić zakuć w kajdany ugrzecznionym formom opisywania strachu.

Teksty zawarte w tym wyjątkowym zbiorze świadczą o tym, że Maciej Szymczak nie płynie w głównym nurcie literatury grozy. Można by rzec, to wciąż te same mętne wody, z których wyławiane są mroczne historie i ociekające posoką opowieści, ale Maciej sięga o wiele głębiej niż większość współczesnych autorów literatury horroru. Po lekturze tekstów takich jak Sinobrody czy Biblia Diabła utwierdzamy się w przekonaniu, że jest to autor nieobliczalny i zaskakujący. Właśnie ta odwaga w podejmowaniu tematów trudnych, skrajnych i często dość kontrowersyjnych sprawia, że podczas czytania zżera nas niezdrowa ciekawość.

Kolejnym świetnym atutem Maćka Szymczaka jest wiedza, nie tyko historyczna, bo autor niewątpliwie taką posiada, ale także doskonała znajomość opisywanych tematów. Podczas lektury nachodziła mnie myśl, że mam do czynienia z prawdziwym wirtuozem, który umiejętnie korzysta ze wszystkich wymienionych atutów. Trudno czasami dopatrzeć się jakiejkolwiek improwizacji, której przecież niemal każdy piszący się dopuszcza. Autor tej książki udowadnia, że opisywana historia wcale nie musi być na siłę obleczona literackim wodolejstwem czy nużącymi opisami. Dostajemy tryskający krwią kawał wyrwanego z czaszki mięsa, którego oczekuje każdy fan solidnej literatury strachu.

Podczas lektury Sinobrodego… ciężko dopatrzeć się tekstów zrobionych na przysłowiowe pół gwizdka. W tym zbiorze nie ma zapychaczy. Wszystko jest doskonale przemyślane, a przez to niezwykle wiarygodne.

Z największą przyjemnością i nieukrywanym zaszczytem zapraszam wszystkich do wycieczki w świat horroru Maćka Szymczaka. Sinobrody i inne opowiadania to odzwierciedlenie naszych głęboko skrywanych lęków oraz odpowiedź na pytania, które przypuszczalnie zawsze powinny pozostać bez odpowiedzi.

Tomasz Siwiec

* * *

Nie byłoby tej książki, gdyby nie Tomasz Siwiec. To on jako pierwszy zobaczył w niej potencjał. Pierwsze wydanie Sinobrodego… zostało niezwykle ciepło przyjęte przez wielbicieli grozy. Oddaję w Państwa ręce wydanie drugie, zmienione i wzbogacone o nigdzie niepublikowane teksty. Sinobrody… zyskał nową, świeżą okładkę inspirowaną malarstwem flamandzkim oraz szatę graficzną. Starałam się stworzyć dla Państwa produkt najwyższej jakości, stąd nacisk na gruntowną redakcję. Sinobrody i inne opowiadania nie jest jedynie powieleniem pierwszego wydania. To całkiem inny zbiór, w którym nawet znane historie zyskały inną formę, zostały wzbogacone o dodatkowe sceny i z pewnością Państwa zaskoczą.

Przyjemnej lektury.

Czarymary

PROLOG

Czasami przychodzą noce bezsenne, niekończące się pasma udręk, kiedy leżę w bezruchu, wsłuchany w pustkę, jaką niesie mrok. Czas obumiera, świat naokoło spowalnia, a myśli zastygają, jakby grzęzły w posępnych odmętach obcego, wrogiego istotom żywym wymiaru. Wiatr niesie od strony lasu mdły oddech nocy, jęk potępionych dusz mknie przez pola, nawiedzając domostwa śniących.

Leżę nieruchomo, otulony płaszczem zgrozy. Słyszę jakby sapanie pradawnych demonów, ciche szepty duchów nieczystych, co wyłaniają się z ciemności. Widzę, jak złowrogie cienie suną po ścianach sypialni, próbując przeniknąć do świadomości. Ciemne istoty, bezkształtne awatary dawno wymarłych bytów wciąż mnie nękają, chcąc uraczyć swymi plugawymi historiami. Umysł otwiera się, wchłaniając makabryczne obrazy przeszłych zdarzeń. Ciemna masa rozrasta się przede mną, okrywając na wpół świadome ciało kołdrą pomroki. Dryfuję w ciemnościach, w oczekiwaniu na kolejnego gościa. Jaką to opętańczą opowieść przywlecze wraz ze swym plugawym jestestwem, wywołując na skórze dreszcz przerażenia?

Przeróżne istoty mnie odwiedzają, duchy spragnione kontaktu z żywymi. Czasem przybywają demony tak złe, tak szalone, że na samą myśl o nich ciało kostnieje, a serce z trudem pompuje zastygłą w żyłach krew.

Pewnej nocy zjawił się on, istota plugawa i bezbożna do tego stopnia, że na samo wspomnienie jego wizyty ogarnia mnie obłęd. Leżałem sparaliżowany strachem, a ciemny kształt rozrastał się, formując z burych smug swą ohydną bryłę. Poczułem energię tak złą, że aż mnie zemdliło.

— Imię moje Gilles de Rais — zaśmiał się, rozpościerając cienie nad moją głową. — Zwą mnie Sinobrodym. A teraz posłuchaj, opowiem ci moją historię...

SINOBRODY

Noc przynosiła ukojenie. Brudne ulice Nantes pustoszały, milkł gwar przekrzykujących się sklepikarzy, cichł jazgot starych bab zachwalających swój towar. Mieszkańcy udawali się na spoczynek. Powietrze stawało się klarowne i przejrzyste, a świat zdawał się spowalniać. Oto rozbrzmiewała cudna sonata nocy.

Poitou spojrzał na rozjaśniony blaskiem księżyca nieboskłon, który przybrał atramentową barwę. Podczas gdy prawi obywatele drzemali, śniąc swe zwyczajne koszmary, Poitou budził się do życia, chłonąc subtelną atmosferę zmierzchu. Mógł bez przeszkód poruszać się po ciemnych zaułkach i brukowanych uliczkach, ciesząc się swobodą, jaką przynosił zmrok. Przeciskał się pomiędzy murami kamienic, stykającymi się niemal na kształt studni w zawiłym labiryncie zabudowań. Okazałe domy mieszczan sąsiadowały z nędznymi chatkami rzemieślników i drobnych kupców. Poitou znał tu każdy kąt, każdą zapchloną ruderę przeklętego miasta. Od ludzi stronił, dlatego za dnia koczował w podziemnych katakumbach wśród odoru rozkładających się ciał. Musiał się ukrywać, w końcu ciążył na nim wyrok. Jako zbieg i przestępca powinien już dawno gnić w lochu. Przemieszczał się niczym cień, niezauważalny dla reszty śmiertelników.

Żył jak upiór, ale upiorem nie był. Nocą Poitou unikał tylko głównego placu miasta, w pobliżu którego znajdował się garnizon, gdzie stacjonowała książęca straż. Ich kusze były niezwykle celne, a bełty z nich wystrzeliwane niczym grom z jasnego nieba spadały na złoczyńców takich jak on. Wolał nie ryzykować głowy, nie chciał, aby jego ciało użyźniło pole straceńców, jak zwykło się tu nazywać miejscowy cmentarz wyrzutków i zbrodniarzy. Chadzał własnymi ścieżkami, wystrzegając się niepotrzebnych kłopotów.

Żywy lub martwy: trzysta gramów czystego srebra.

Spojrzał na przyklejony do zbutwiałych drzwi miejskiej karczmy list gończy ze swoją podobizną. Biskup nigdy nie wybaczy mu tych kur, które podkradał z przyklasztornej farmy, ani srebrnych lichtarzy zabranych z kościoła. Tu, w Nantes, ludzie jego pokroju nie znaczyli nic, dlatego radził sobie na wszelkie możliwe sposoby. Dzisiaj musiał jednak zaryzykować. Dostał szansę, aby odmienić swój marny los…

Przemykał niczym cień wzdłuż potężnych murów miasta, z których wyrastały baszty wypełnione uzbrojonymi po zęby wartownikami. Jedynym sposobem, aby opuścić tę zapchloną dziurę, było zanurzenie się w strumyku miejskich ścieków, a następnie wypłynięcie wraz ze śmierdzącą breją nieczystości wprost do rzeki okalającej Nantes. Przyczaił się, czekając na odpowiedni moment.

Z góry dobiegały kroki znudzonych stróżów. Gdy tylko ucichły, zagłębił się w miejskim kanale, przedostał się przez małą wyrwę w murach i wynurzył po drugiej stronie, po czym czmychnął. Przemykał dalej niezauważony, czołgając się pomiędzy kolczastymi krzakami dzikich jeżyn i malin. Rzeka szemrała cicho, a w oddali majaczyły ciemne wieże zamku Tiffauges, do którego zmierzał.

Poitou ruszył wybrukowaną drogą, mając za światło jedynie lśniący księżyc. Szybko dotarł do zamku. Zwarta ściana potężnych obwarowań chroniła majątek hrabiego przed zakusami złodziei, a fosa wypełniona wodą skutecznie zniechęcała potencjalnych agresorów przed atakiem.

Włości marszałka de Rais wyglądały niezwykle ponuro na tle sino-bladego nieboskłonu. Zamek krył w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Już samo oglądanie jego surowych kształtów budziło pierwotny, niewypowiedziany lęk.

Poitou czuł na karku zimne dreszcze, które niczym karaluchy wędrowały po ciele, wprawiając w drżenie jego upośledzoną sylwetkę. Zawarł jednak umowę, od której zależał jego dalszy los. Wierzył, że wkrótce doczeka się ciepłej strawy i kubka tłustego, krowiego mleka, a może i przytulnej izby, w której będzie mu dane przezimować.

Rozejrzał się w poszukiwaniu długiej gałęzi lub kija, które pomogłyby mu wykonać zadanie. Nie znalazłszy niczego, zdjął buty i ześlizgnął się ostrożnie w dół fosy.

Czując nieznośny smród, zasłonił dłonią usta i nos. Z mrocznej toni wyzierał trupi odór. Pokonując obrzydzenie, Poitou brodził po pas w brei, badając stopami muliste dno. Gdy natrafił na coś obłego, co zalegało na dnie rowu, opanował odruch wymiotny, zanurzył w fosie ręce, potem szyję i głowę, napiął wszystkie mięśnie i szarpnął.

Na powierzchnię wypłynęła najpierw jedwabna opończa, a potem ciało. Chwycił dłonią za owinięty wokół zwłok pasek i wyciągnął je na brzeg. To był kadłub, bezręki, beznogi tors otulony delikatną niby mgła materią. Jak się okazało, również bezgłowy.

Poitou nie chciał rozmyślać nad brakującymi częściami ciała, zwłaszcza nad urżniętym czerepem. Wciągnął szczątki na górę i zapakował je do dwukołowego, drewnianego wózka, który hrabia polecił ukryć wcześniej w pobliskich zaroślach. Już miał ruszyć w stronę lasu, aby zakopać poćwiartowane ciało, gdy usłyszał kroki. Lodowaty głos, niczym ryk nadciągającego sztormu, huk błyskawicy przecinającej niebo, rozbrzmiał, wdzierając się gwałtem do jego ucha:

— Dobra robota.

Poitou poczuł nieprzyjemne ukłucie w okolicy serca, jakby sam diabeł wbijał w nie szpilę.

— Już nie musisz dłużej się ukrywać, nie musisz spać w szczynach, wśród miejskich ścierw. Zostaniesz moim osobistym lokajem i żyć będziesz ze mną na zamku. W dostatku!

Na widok wysokiej postaci wyłaniającej się z leśnej gęstwiny Poitou zadrżał. Blask księżyca na moment rozjaśnił straszny wyraz twarzy nocnego gościa. Gęsta, krzaczasta broda o sino-trupim kolorze opadała na jedwabną koszulę opinającą tors olbrzyma. Kolos spojrzał na niego demonicznym wzrokiem. Poitou wiedział, że nie może mu odmówić. Kości zostały rzucone. Karta przeznaczenia ujawniła się, wróżąc mroczne czasy…

* * *

Marcel Depennes poruszał się wolno, narzekając na trudy powszedniego życia. Był już stary, a każdy kolejny dzień niósł ze sobą nowe wyzwania. Owalna, pomarszczona twarz sporo straciła z dawnej surowości, a bystre niegdyś oczy zdawały się mętnie spoglądać w lica zbrodniarzy, nie wzbudzając w nich tej samej co dawniej trwogi. Chociaż członki czasem odmawiały mu posłuszeństwa, a pamięć coraz częściej płatała figle, zachował bystrość umysłu i hart ducha. Był w pełni świadom powagi stanowiska, jakie piastował. Był wszakże urzędnikiem książęcym, sędzią, sługą Francji, do którego głównych zadań należało karanie za zło panoszące się po tej ziemi.

Posuwał się ociężale wzdłuż pustego korytarza, zmierzając ku sali sądowej miejskiego ratusza. Nie umiał przegnać posępnych myśli, które zagnieździły się w jego głowie. Towarzyszyły mu głęboki niepokój i fatalne samopoczucie, ale starał się je zignorować. Tego dnia miał zawyrokować w ważnej dla miasta sprawie, skazać najokrutniejszego człowieka, jakiego wydała na świat Bretania.

Marcel pchnął ciężkie, dębowe drzwi prowadzące do sali sądowej, minął rząd pustych jeszcze ławek, usiadł na fotelu sędziowskim i położył zmęczone dłonie na hebanowym stole. Na blacie leżały opieczętowane zwoje pergaminu zawierające wszystkie zarzuty postawione hrabiemu. Lista była długa, a przestępstwa, których miał on się dopuścić wobec mieszkańców Nantes, wprost niewiarygodne: nekromancja, sodomia, a nawet uczty kanibalistyczne, podczas których konsumowane były uprzednio zgwałcone ofiary.

Na prośbę księcia najbardziej gorszące opisy zostały usunięte. Gdyby lud poznał wszystkie bezbożne czyny ulubionego wasala korony, mogłoby dojść do zamieszek. Sprawa była bardzo delikatna, dlatego drastyczne szczegóły aktu oskarżenia miały zostać przemilczane.

Marcel zasępił się, odpływając w myślach. Gilles de Rais… Dawny bohater Francji, bestia w ludzkiej skórze, diabeł, który wcielił się w szlachcica, męża o prawym licu i mrocznym sercu. To była ostatnia sprawa Depennesa przed zasłużonym wypoczynkiem, ostatnia sprawa, a zarazem największe wyzwanie.

* * *

— Chodź, dziecko! Twój władca cię oczekuje.

Zlękniony Jean spojrzał na pokraczną twarz pana Poitou, którą oświetlał blask pochodni. Gbur gwałtownie szarpnął chłopca, prowadząc go pośpiesznie przez monumentalne korytarze starego zamku. Zgarbiony olbrzym zgniatał jego rękę, powodując ból w nadgarstku. Wlókł go jak kundla na łańcuchu, nie reagując na jęki i błagania.

Ze ścian zerkały na nich ponure portrety przodków hrabiego. Szlachetne rysy wyniosłych twarzy spoglądały nienawistnie, zupełnie jakby w każdym z obrazów drzemało uśpione zło. Wszystkie one miały wspólne cechy, wydatne szczęki i długie, haczykowate nosy przywodzące na myśl trolle z dziecinnych bajek.

W zamku panowała głucha cisza, jakby w murach okazałej budowli nie tliła się bodaj najmniejsza iskierka życia. Jedynym słyszanym przez chłopca dźwiękiem były ciężkie kroki przerażającego sługi, który ciągnął go na spotkanie z nowym panem.

Jean czuł się tu obco, choć jeszcze rankiem jego serce przepełniało szczęście. Zaciągnął się na służbę do marszałka z Rais zwabiony sławą, jaka go otaczała. Nawet bardowie w swych pieśniach wychwalali jego czyny. Teraz, po dniu spędzonym w pustym, zdawałoby się wymarłym zamku, Jean żałował pochopnej decyzji. Od wczoraj nie miał niczego w ustach, nie przydzielono mu także żadnej pracy, a dzień spędził pod kluczem w niewielkim pokoiku dla służby. Postanowił, że przy pierwszej sposobności weźmie nogi za pas.

Serce zabiło młodzikowi szybciej, gdy ujrzał wielkie, okute żelazem, dębowe wrota. Widniały na nich rzeźbione sceny bitewne przedstawiające podboje hrabiego de Rais. Jean nigdy wcześniej nie widział równie pięknych drzwi. Poitou chwycił ołowianą kołatkę i trzykrotnie zastukał. Jean nie znał powodów, dla których pan de Rais go wezwał, ale poczytał to za nie lada wyróżnienie. Hrabia, choć żonaty, nie miał dzieci, w głowie chłopca zaświtała więc naiwna myśl, że państwo zechcą go przygarnąć.

Otwarto im i powoli wkroczyli do olśniewającej bogactwem komnaty. Ponad głową Jeana wisiały zdobione diamentami żyrandole. Salę wypełniono zbrojami i trofeami zwierzęcymi. Na ścianach wisiały halabardy, włócznie i egzemplarze broni. Onieśmielony chłopiec kroczył po miękkim, włochatym dywanie, wciąż rozglądając się na boki. Przepych, z jakim urządzono komnatę, urzekał go i zawstydzał. Pochodził z chłopskiej rodziny i widząc rzeźbiony w marmurze kominek, w którego palenisku zmieściłby się jeździec z wierzchowcem, zapomniał o wszystkich wątpliwościach. Patrzył zauroczony, nie dowierzając, że można żyć w takim luksusie.

W kominku buchał ogień, łapczywie pożerając grube belki drewna. Nawet z odległości kilkunastu kroków Jean czuł przyjemny podmuch ciepła rozgrzewający jego zziębnięte ciało. Ponury gbur przypomniał mu o sobie, szarpiąc gwałtownie za ramię i popychając ku sercu komnaty.

Obok kominka stała sofa, na której leżał wsparty na łokciach gospodarz. Jedwabne prześcieradło zakrywało muskularny, owłosiony tors pana. Nad jego głową stał elegancko ubrany lokaj. Oblicze sługi pokrywał biały puder, a mięsiste usta miały barwę rubinu. Służący miał na sobie pozłacany frak i w niczym nie przypominał chamowatego Poitou.

Jean stanął przed obliczem władcy, dostrzegając wybrzuszenie w jego kroczu.

— Ile masz lat, chłopcze? — odezwał się gospodarz tonem surowym i chłodnym.

— Dziesięć, mój panie.

Jean pokornie zgiął kark w obawie przed kontaktem wzrokowym z de Rais. Skupił swą uwagę na dziwnym kolorze jego brody. Zdawała się zielono-niebieskawa, niczym skóra gnijącego trupa.

— Zacznijcie tortury.

Hrabia wydał komendę jakby od niechcenia, a Jean poczuł, że uginają się pod nim kolana.

— Panie marszałku, jak to?! Ach…!!! — jęknął, czując, jak Poitou wykręca mu nadgarstek.

Ból zerwanego ścięgna wstrząsnął szczupłym ciałem. Chłopiec zagryzł wargi, próbując opanować krzyk.

— Na kolana, psie! — wrzasnął sługa. — Tu nie ma pana Gilles’a, on istnieje tylko dla towarzystwa, króla i Kościoła. Dla ciebie, glisto z motłochu, jest pan Sinobrody, sługa Barrona, który jako pierwszy bluźnił przeciw Bogu!

Hrabia zerwał się z posłania, odkrywając atletyczne ciało. Był bardzo wysoki, chłopak sięgał mu zaledwie do pępka. Szerokie uda dźwigały ciężar kolosa, a gęsta broda czyniła jego oblicze zwierzęco odpychającym.

Gilles de Rais stanął przed chłopcem, bezceremonialnie się obnażając. Jean nie potrafił zrozumieć otaczającej go rzeczywistości. Sinobrody trzymał w dłoni nabrzmiałego penisa, delikatnie masując kciukiem żołądź.

— Zaczynaj, Henriet — zwrócił się do lepiej ubranego sługi.

Ten wyciągnął zza pasa nóż rzeźnicki i dźgnął nim malca. Zaśmiał się okrutnie, wymachując ostrzem.

— Doskonale — odezwał się de Rais, widząc szeroką ranę rysującą się na policzku Jeana. Wąska stróżka lepkiej krwi spłynęła wzdłuż dziecięcej twarzy.

Poitou uwięził w stalowym uścisku rękę chłopca, uniemożliwiając mu wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Jean poczuł dotyk chłodnej stali na skórze. Spojrzał kątem oka na swą dłoń i zobaczył, jak stal zagłębia się w jego kciuku, odsłaniając skryte wewnątrz mięśnie i ścięgna. Widząc biel kości, wydał z siebie porażający pisk. Miotał się jak oszalały przy wtórze chrupotu piłowanego ostrzem palca. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego słudzy hrabiego zadają mu cierpienie. Prośby o litość i wybawienie nie robiły na nikim wrażenia.

— Zbliż się, panie — powiedział służący do hrabiego, po czym skinął porozumiewawczo na Poitou. Ten pociągnął Jeana za włosy, by odsłonić szyję.

Henriet ciął precyzyjnie, aż całkowicie otworzył gardziel. Z przebitej tętnicy wystrzeliła fontanna świeżej krwi. Sinobrody jęknął ekstatycznie, przywierając ustami do rany. Pił łapczywie, połykając gorzkawy, cierpki płyn. Rubinowa ciecz pokryła jego tors i twarz. Gęsta broda oplotła szyję chłopca niczym kałamarnica pożerająca swą zdobycz. Podniecony baron wyrwał nóż słudze i zanurzył go w karku ofiary aż po rękojeść. Szarpnął mocno, poszerzając ranę. Odsłonił tkwiący w gardle język i migdały. Siłował się przez chwilę, próbując przeciąć twardy rdzeń kręgowy. W końcu kość pękła, a głowa Jeana bezwładnie upadła, p0dobnie jak korpus, który runął bezgłośnie na miękki dywan i zalał białą wełnę krwią.

Sinobrody chwycił czerep ofiary i uniósł go z namaszczeniem. Spojrzał na skrzywione w cierpieniu oblicze Jeana, na jego zastygłą w krzyku twarz. Zbliżył głowę do jego ust, całował lubieżnie, wpychając język głębiej i głębiej. Pieścił je oralnie, zatracając się w diabolicznej ekstazie. Ścisnął dłonią swoje prącie, uklęknął nad okaleczonymi zwłokami i umieścił męskość w otwartych ustach nieboszczyka. Jęknął, wydrapując paznokciami otwarte oczy ofiary, a osiągnąwszy orgazm, zawył i upadł na dywan. Potężne fale rozkoszy zalewały jego ciało i prowadziły umysł ku wyklętym światom. Hrabia pogrążył się w sobie tylko znanymwymiarze potępionych dusz.

Słudzy w milczeniu wynieśli ciało chłopca.

Sinobrody niespodziewanie oprzytomniał. Zawył żałośnie niczym małe, wystraszone dziecko. Zerwał się na nogi.

— Przepraszam cię, Panie, za ten okropny grzech! Proszę, wybacz mi, uwolnij mnie od demona, który zagnieździł się w mym umyśle! Wybaw mnie, Jezu!

Podczas gdy Gilles oddawał się pokucie, jego służący dwoili się i troili, by usunąć ślady rzezi. Żona hrabiego miała wrócić następnego dnia ze słonecznej Prowansji.

* * *

— Czy potwierdzacie zeznania pana Poitou?

Henriet spojrzał na surowe oblicze sędziego, który z trudem ukrywał emocje.

— To czysta bzdura! Pomówienie! Hrabia de Rais jest niewinny, wiedzie przykładne i bogobojne życie. To bohater, wszyscy powinniśmy go podziwiać…

— Sposób, w jaki uśmiercał swoje ofiary, jego okrucieństwo i szatańska pomysłowość są zaiste godne podziwu — kontynuował oskarżenie Marcel. — Sądzę, iż sam diabeł płonie ze wstydu, że nie wpadł na pomysł stosowania równie nieprawdopodobnych tortur u siebie w piekle!

Henriet przełknął ślinę, oczyma wyobraźni oglądając stryczek.

— Od dwóch lat w okolicy posiadłości de Rais giną bez wieści dzieci. Większość z nich została przyjęta na służbę do hrabiego. Tam wszelki ślad po nich zaginął. Jak mi to wytłumaczycie, wieśniaku?!

— Nie jestem chamem. Mój pan nadał mi tytuł — Henriet nie krył oburzenia.

Sędzia wstał i zacisnął pięści.

— Zamilcz, psie! Myślisz, że jako współwinny zbrodni możesz go zatrzymać?! Panie François — zwrócił się do kata stojącego obok przesłuchiwanego — zastosujecie tortury, aby wydobyć prawdę z tego łotra!

— Nie, proszę, błagam! — Henriet niespodziewanie zmiękł. — Proszę, tylko nie to, powiem wszystko, co chcecie wiedzieć!

— Najpierw wysłuchasz zeznań brata nieszczęsnej Adelajdy. To młode, niewinne dziewczę zostało zgładzone przez waszą bandę! Jakiż to potwór tak obchodzi się z małżonką?! Wprowadzić pana Philipa! — nakazał sędzia.

W drzwiach sali pojawił się młody panicz. Na jego twarzy malowała się determinacja. Henriet poczuł się słabo. Wiedział, że nie ma żadnych szans na wyplątanie się z tej afery. Czekał go stryczek, na nic innego nie zasługiwał.

* * *

Adelajda była w siódmym niebie. Pomimo młodego wieku osiągnęła tak wiele, a wszystko za sprawą przyjęcia oświadczyn Gilles’a de Rais. Hrabia nie był pierwszej młodości, urodą nie grzeszył, ale posiadał dwie rzeczy, których kobieta pragnęła najbardziej: władzę i pieniądze. Sławny weteran wojenny, wpływowy możnowładca, przyjaciel księcia Bretanii był najlepszą partią pod słońcem.

Wiedziała, że ludzie rozsiewają niewiarygodne plotki na jego temat. Jej matka i trzej bracia wyrazili sprzeciw, gdy oznajmiła swoją decyzję o przyjęciu oświadczyn, jednak Adelajdy to nie obchodziło. Jej zdaniem rodzina była zwyczajnie zazdrosna o pozycję, którą Adelajda niespodziewanie zyskała.

Nigdy nie zapomni dnia, kiedy hrabia przybył w jej rodzinne strony. Wystrojony jak książę z bajki, jechał dumnie na karym koniu, a za nim ciągnął orszak z bogatymi podarunkami. Cała osada przyglądała się jego oświadczynom, kobiety wzdychały z zachwytu, a mężczyźni zazdrośnie spoglądali na ślubne dary.

— Ach — westchnęła do wspomnień, oglądając wysadzany maleńkimi brylantami pierścionek zaręczynowy. — Takich zrękowin mogłaby mi sama księżna pozazdrościć!

Adelajda chwyciła leżący na komodzie pęk kluczy, zastanawiając się, którą część twierdzy najpierw zobaczyć. Minął prawie miesiąc, odkąd zamieszkała na zamku. Budynek wciąż krył w sobie wiele tajemnic. Hrabia wyjechał w interesach do Normandii, a ona została sama pośród tylu wspaniałości. Posiadała klucze do wszystkich komnat, małżonek najwidoczniej bezgranicznie jej ufał.

Adelajdę wciąż przepełniał młodzieńczy entuzjazm. Matka natrudziła się wielce, chcąc wychować ją na dobrą i bogobojną żonę, ale młoda kobieta migała się od obowiązków, pozostając w głębi duszy beztroskim dzieckiem. Była pewna, że właśnie za to pokochał ją Gilles de Rais. Spojrzała w lustro, zalotnie się uśmiechając.

Wybiegła z sypialni i zaczęła zwiedzać kolejne pokoje przepastnego gmachu. Pod żadnym pozorem nie wolno jej było zwiedzać piwnic. Przysięgła aż po trzykroć, iż tego nie uczyni. Adelajda miała jednak słaby charakter i nigdy nie dotrzymywała danych przez siebie obietnic.

Spacer po zamku nieco ją zmęczył. Zamierzała spędzić resztę popołudnia na podziwianiu panoramy rozciągającej się z okien zamkowej wieży, najlepiej przy kieliszku wybornego wina. Nie cierpiała służby, okropnego, cuchnącego Poitou, który z niewiadomych przyczyn cieszył się względami hrabiego, ani zmanierowanego Henrieta, więc postanowiła poradzić sobie sama.

Odnalazła wejście do piwnic. Usiadła na drewnianej poręczy schodów i zjechała. Wylądowała na kamiennej posadzce, czując w żołądku tysiące motyli, które trzepotały radośnie skrzydełkami. Po skórze przebiegł jej dreszcz podniecenia.

Potężna brama ze stalowymi kratami broniła dostępu do zakazanego świata podziemnych sal, których w żadnym wypadku nie powinna odwiedzać.

— Nie wolno, nie wolno — przedrzeźniała męża, wkładając klucz do zamka, ten sam, którego obiecała nie używać. — Po powrocie będzie mu ze mną tak dobrze, że zapomni o gniewie.

Kierowała nią wzmożona chęć przeżycia czegoś ekscytującego, a wycieczka do labiryntu podziemnych komnat zwiastowała przygodę. Klucz zgrabnie wpasował się w zamek, otworzyła więc bramę i weszła. Piwnice wyglądały na używane, na ścianach płonął rząd pochodni, więc bez większych przeszkód ruszyła w głąb korytarza. Temperatura panująca na dole była znacznie niższa niż na wyższych kondygnacjach.

— Gdzie to przeklęte wino…? — szepnęła zduszonym głosem, trzęsąc się z zimna.

Im dalej się znajdowała, tym bardziej sufit się zniżał. Na podłodze pojawiły się kałuże błota. Adelajda z nieskrywanym obrzydzeniem uniosła suknię ponad kostki. Nie tego się spodziewała po podziemiach tak wspaniałego majątku. Zamiast bogato wyposażonej spiżarni trafiła na korytarz, którego mury zwężały się, czyniąc przejście coraz mniej przystępnym.

Dalej nie było już światła, więc Adelajda wyjęła z uchwytu pochodnię. Na końcu korytarza znalazła prowadzące w dół, strome schody. Irracjonalne uczucie, że w mroku czai się zło, było nad wyraz dojmujące. Adelajda z wielkim trudem zwalczyła w sobie lęk przed nieznanym i postanowiła kontynuować marsz.

Serce niczym spłoszony ptak trzepotało w jej piersi. Słyszała własny, ciężki oddech i czuła chłodne dreszcze na całym ciele. Z trudem podnosiła stopy, które ciążyły jej jakby były odlane z ołowiu. Zastanawiała się, jak głęboko będzie musiała zejść. W jej umyśle narodziły się wątpliwości. Starała się odegnać posępne myśli, które natarczywie ją atakowały, wzbudzając wewnętrzny niepokój. Skupiła uwagę na drapaniu w gardle. Skoro przebyła już tak długą drogę, nie wróci bez choćby jednej butelki wina.

Pojękiwała cicho, słysząc odgłos własnych kroków. Jej oczy nie mogły przyzwyczaić się do mroku, a światło było zbyt słabe, by rozproszyć zalegające wokół ciemności. Cisza otaczała ją ze wszystkich stron, zupełnie jakby kamiennymi stopniami wkraczała do krainy zmarłych, tam, gdzie żaden żywy nie ma już wstępu.

Wreszcie dotarła na sam dół, lądując w cuchnącej kałuży. Zewsząd otaczało ją wilgotne, lepkie powietrze. Zatkała nos i ruszyła przed siebie. Koncentrując się na duszącym smrodzie, nie zauważyła niskiego stropu, na który wpadła. Straciła równowagę i wylądowała boleśnie na pośladkach. Przeklęła głośno, kiedy poczuła ból w krzyżu. Stróżka krwi popłynęła po policzku, kapiąc na wystający kołnierz sukni. Zacisnęła zęby i z trudem dźwignęła się z podłogi. Nie zamierzała rezygnować, była uparta i zawsze realizowała obrany cel. Wróci na górę z choćby jedną butelką albo nie wróci wcale. Schyliła głowę i ruszyła dalej.

Zabrnęła w ślepy zaułek.

Stała zamyślona i przyglądała się murowi, który wyglądał na wzniesiony w pośpiechu. Cegły były niedbale zespojone, a zaprawa świeża.

Jak gdyby ktoś próbował coś tu ukryć…

Przypomniała sobie nagle wszystkie dziwne plotki o mężu.

Najwyższy czas zawrócić — zaniepokojony głos matki zadźwięczał jej w głowie. Adelajda, jak zawsze, zignorowała radę.

U podstawy muru znalazła wąską wyrwę. Niewiele myśląc, uklękła i wsunęła się głębiej, przeczołgując do kolejnego pomieszczenia. Dzięki Bogu pochodnia nie zgasła i Adelajda ruszyła przed siebie, zgarbiona, uważając na niski sufit. Nieomal straciła równowagę, potykając się o coś, co wydzielało niezwykle intensywny zapach. Pełna obaw skierowała światło w dół.

— Nie, to niemożliwe… To nie może dziać się naprawdę… To tylko przywidzenia — szeptała trzęsącym się głosem. — To nie może być prawda…

Wmawiała sobie, że to tylko gra cieni, a nie ludzie, nie plątanina rozczłonkowanych ciał.

Toczyła wzrokiem po kadłubach, od których odpadały gnijące płaty mięsa. Kręciła się w kółko, depcząc po stercie trupów, z trzaskiem łamiąc pantofelkami kości, grzęznąc w stosie poszatkowanych korpusów.

— Odejdźcie ode mnie! Was tutaj nie ma! — krzyczała w panice, zerkając na bestialsko okaleczone szczątki.

Potknęła się o jakiegoś nieboszczyka i wylądowała na stercie ciał, uderzając głową o trupią czaszkę. Usłyszała trzask, wybite zęby trupa rozorały jej policzek. Próbowała wstać, ale jej dłonie co chwilę natrafiały na coś lepkiego i obrzydliwego. Przyszło jej do głowy, że zginęła, spadając ze schodów, a teraz jest w piekle i cierpi za swe winy. Popełniła grzech pychy, wybierając nie miłość, lecz sławę i pieniądze.

Podczas szamotaniny upuściła pochodnię, która potoczyła się w kąt i zgasła. Pomieszczenie zalały ciemności.

Córeczko, nie wychodź za niego, to zły człowiek — usłyszała w głowie zapłakany głos matki.

Nie zgadzam się na ślub, szanuj pamięć ojca! Nie wydam cię za tego potwora! — krzyczał starszy brat.

— Dajcie mi wszyscy święty spokój! — wrzasnęła.

W panice uderzała na oślep rękoma, szamotała się i turlała po rozkładających się trupach, tocząc walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. W końcu opanowała się i powoli, niczym w koszmarnym śnie, ruszyła po omacku przed siebie.

Minął jakiś czas, nim wymacała przejście do kolejnego korytarza. Roztrzęsiona, zziębnięta, bosa i półnaga dotarła do schodów. Stopnie wiodły tym razem w górę. Trzymając się kurczowo metalowej poręczy, zaczęła wspinaczkę.

Jak najprędzej uciec, a potem na zawsze zapomnieć o tym koszmarnym miejscu…

Schody urwały się nagle, a przed nią wyrosła potężna ściana. Adelajda poczuła, że znalazła się w potrzasku. Walnęła pięścią w mur, który ku jej zaskoczeniu ustąpił, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni.

Znalazła się w przytulnej sali, wyczuwając stopami miękki dywan. Usłyszała trzask palącego się drewna. Odetchnęła z ulgą, zrobiła kilka kroków naprzód i zamarła.

Ujrzała nagiego, kudłatego mężczyznę. Był łudząco podobny do jej męża, ale bardziej zwierzęcy, niczym wilkołak rodem z krwawych legend. Towarzyszył mu zamaskowany kapłan odziany w szaty liturgiczne, który trzymał w dłoni obusieczny miecz z fantazyjnie rzeźbioną rękojeścią.

Sobowtór hrabiego, zakrwawiony, stał na skraju wielkiej planszy do gry i wbijał w Adelajdę dziki wzrok. Nie zauważyła tego spojrzenia, koncentrując uwagę na parkiecie pomalowanym w szachownicę. Dwóch mężczyzn przesuwało po białych i czarnych polach pionki, jednak zamiast figur na szachownicy rozmieszczono głowy dzieci. Ich martwe oczy lustrowały pomieszczenie. W kącie zalegały poćwiartowane zwłoki.

Adelajda rozpoznała Poitou i drugiego sługę, towarzyszących panu de Rais. Splątana, pokryta skrzepami krwi broda hrabiego wyglądała upiornie.

Widząc żonę, de Rais przemówił do zamaskowanego kapłana:

— Gra robi się coraz ciekawsza, panie Perlati. Mam wreszcie figurę królowej.

Kobieta cofnęła się o krok. Nie zdążyła zawrócić i pchnąć obrotowej ściany, ponieważ hrabia dopadł ją w mgnieniu oka, unieruchamiając w potężnym, niedźwiedzim uścisku i zawlókł do duchownego.

Biskup zaintonował śpiewnym tonem:

— Barronie, niechaj ta ofiara będzie tobie miła! Niech jej krew i skóra posłużą ci za pokarm! Posil się jej cierpieniem, nasyć się jej strachem! Władco zaraz, roznosicielu chorób, panie śmierci, królu zepsucia, niechaj ofiara z dziewki tej będzie tobie miła! Gloria Tibi, Rex Mali!

Sinobrody zacisnął dłoń na kruchej szyi Adelajdy i przytrzymał. Jej twarz posiniała. Rzucił ją z pogardą przed oblicze demonicznego kapłana, słysząc, jak kobieta krztusi się w walce o każdy oddech. Perlati kopnął ją w twarz i splunął na drżące w konwulsjach ciało. Trzask pękającej szczęki rozniósł się po pomieszczeniu.

Słudzy hrabiego doskoczyli do niej i przycisnęli do ziemi. Adelajda miotała się jak szalona, lecz oni trzymali ją mocno, rozchylając szeroko nogi. Sinobrody ukucnął i powoli zbliżył twarz do jej łona. Przez chwilę lubieżnie je pieścił, stękając jak zwierzę. W końcu zacisnął zęby na łechtaczce, gryząc z całych sił. Krew trysnęła na twarz bestii.

Adelajda zadrżała z bólu i zacisnęła powieki. Hrabia położył się na niej, jego olbrzymi penis wdarł się w miękkie wnętrze. Czuła obezwładniający ból. Próbowała krzyczeć, lecz uniemożliwiała jej to złamana szczęka, jęczała więc tylko, cierpiąc potworne katusze. Sinobrody gwałcił ją coraz brutalniej, napierał mocniej, powoli osiągając orgazm. Stękał głośno, pogrążony w sobie tylko znanym stanie rozkoszy. Doszedłszy, wyjął prącie z zakrwawionej waginy.

Adelajda wiła się po podłodze. Sinobrody splunął na nią pogardliwie, po czym nakazał posiąść ją swym sługom. Ci ochoczo przystąpili do zadania. Wszystkiemu przyglądał się z boku kapłan Barrona, zapatrzony w udręczone oblicze kobiety. Spod sutanny wyciągnął bicz i wręczył go Sinobrodemu.

— Rozejść się, psy! — krzyknął na Poitou, który wciąż gwałcił omdlewającą hrabinę.

W powietrzu rozległ się świst bata. Skórzany pejcz ciął ciało Adelajdy, znacząc dłonie, dekolt i nogi. Krew spływała strużkami. Hrabia uderzał raz po raz w te same miejsca, by poszerzyć rany. Bił z precyzją i zawziętością, cieszył oczy widokiem okaleczonego ciała.

Tuż przed śmiercią Adelajda spojrzała w górę. Sufit zdobił portret potwornej maszkary. Hybryda, na wpół anielska, na wpół demoniczna, wisiała nad nią z rozpostartymi skrzydłami. Hrabina umierała, wpatrując się w upiorne oblicze. Nim wkroczyła w krainę cieni, usłyszała komendę:

— Wpuśćcie brytany, chcę popatrzeć, jak jedzą jej ścierwo!

Na szczęście nie zdążyła poczuć kłów wygłodniałych psów. Przebywała już w innym świecie, daleko poza murami zamku Gilles’a de Rais.

* * *

Sala zamarła. Sędzia milczał wymownie i z odrazą spoglądał na skruszonego Henrieta. Uniósł gęste, krzaczaste brwi i poruszony zeznaniami świadka, zapytał:

— Panie Philipie, utrzymuje pan, iż dwudziestego szóstego września roku pańskiego tysiąc czterysta trzydziestego szóstego, razem z bratem, znalazł pan rozszarpane ciało siostry wraz z innymi szczątkami w piwnicach majątku pana marszałka z Rais?

— Przysięgam na Chrystusa — młodzieniec położył dłoń na piersi. — Takiego barbarzyństwa człowiek nawet na wojnie nie uświadczył! Towarzyszył nam kapitan straży książęcej ze swym oddziałem. Zastaliśmy tam tych dwóch zwyrodnialców, ale hrabiego już nie było…

— Dziękujemy za zeznania, jest pan wolny — sędzia odprowadził wzrokiem Philipa. — Czcigodny bracie Barnabo, czy pan Gilles de Rais nadal ukrywa się w waszym opactwie?

Zajmujący miejsce w pierwszym rzędzie przeor zakonu norbertanów wstał.

— Tak. Pan Gilles de Rais złożył śluby i wstąpił do naszego zgromadzenia, poddawszy się egzorcyzmom. Rytuał powiódł się i hrabia został uwolniony od wszelkiego zła, które zniewoliło jego duszę. Odzyskał wolną wolę i łaskę bożą. To nie Gilles de Rais odpowiada za wszystkie zbrodnie, ale sam szatan!

— Jego świątobliwość raczy kpić? Mamy zamknąć postępowanie, bo hrabią kierował zły duch? — Marcel rozłożył ręce w geście sprzeciwu i przygryzł wargę. — Ta sprawa tak się nie skończy!

— Te groźby są co najmniej nie na miejscu — odparł spokojnie duchowny. — Gilles de Rais dobrowolnie poddał się pokucie, w akcie skruchy przepisał majątek najświętszemu Kościołowi rzymskiemu. Resztę życia spędzi na modlitwie jako asceta. Biskup Alfred, pasterz Nantes, w swojej wspaniałomyślności pozwolił przyprowadzić tutaj marszałka, by złożył stosowne wyjaśnienia.

Drzwi do sali rozpraw otworzyły się, zanim sędzia zdążył cokolwiek odpowiedzieć i do środka wszedł ubrany w uroczyste szaty biskup Alfred. Za nim kroczyło dwóch diakonów, którzy trzymali w rękach końce długiego, aksamitnego płaszcza jego świątobliwości.

Brat Barnaba zbliżył się do hierarchy i ucałował jego pierścień. Biskup pobłogosławił go, po czym przeniósł wzrok na sędziego. Jeden z diakonów podał mu zwój papieru.

— Wysoki sądzie, oto kopia pisma wystosowana przez arcybiskupa Hugo, pasterza Francji. Dokument ten poświadcza darowiznę na rzecz Kościoła i jest aktem skruchy marszałka. Gilles de Rais, brat Gilles, podlega odtąd wyłącznie jurysdykcji przenajświętszego Kościoła rzymskokatolickiego. Dokument ten zatwierdził papież Paweł Drugi i potwierdza on przeprowadzenie egzorcyzmów.

Marcel złamał pieczęć i zaczął czytać.

* * *

W swym długim życiu brat Bernard wiele razy miał do czynienia z szatanem. Zyskał sławę pogromcy demonów, to przed nim drżał ze strachu sam Lucyfer, który opętał bratanicę króla Karola Siódmego. Najcięższe przypadki wymagały interwencji biegłego egzorcysty, a on zaliczał się do takich.

Został wezwany do klasztoru norbertanów na prośbę biskupa Nantes, przy czym jego misja była delikatna. Biskupowi nie chodziło wyłącznie o odprawienie egzorcyzmów, lecz także o uciszenie zamieszek, w których pogrążyło się miasto, gdy zbrodnie marszałka de Rais ujrzały światło dzienne. Prosty lud, podburzony, a może i przekupiony przez rodzinę zamordowanej hrabiny Adelajdy, nie zamierzał odpuścić win arystokracie. Oliwy do ognia dolewało odnalezienie w podziemiach zamku ciał skatowanych na śmierć dzieci. Demoniczny marszałek, który zaczął już wcześniej obrastać mroczną legendą, teraz jawił się jako wcielenie Belzebuba.

Kiedy hrabia skrył się w klasztorze, ludzi ogarnęła furia, próbowali wziąć opactwo szturmem i wywlec Gilles’a na zewnątrz. Straż książęca z trudem dławiła rewoltę, a tłum gęstniał pod bramami zgromadzenia, domagając się sądu.

Brat Bernard rozumiał powagę powierzonej mu misji. Od powodzenia rytuału zależało nie tylko zbawienie duszy hrabiego, ale i przywrócenie spokoju w całej prowincji. Przygotowywał się teraz duchowo w klasztornej zakrystii. W rękach trzymał różaniec świętej Brygidy, potężną broń w walce z siłami ciemności. Przesuwając pomarszczonymi palcami po drewnianych paciorkach, modlił się do Przenajświętszej Panny, a każdy kolejny wers wzmacniał jego aurę.

Zbliżało się południe. Promienie słoneczne wpadały przez półokrągłe okno, oświetlając wnętrze komnaty modlitewnej i ogrzewając strapioną twarz mnicha. Godziny spędzone na kontemplacji dodały mu pewności siebie. Wziął księgę liturgiczną i ruszył powoli do klasztornej kaplicy, gdzie czekał na niego opętany.

Korytarze opactwa opustoszały. Bracia, przytłoczeni upiorną atmosferą, jaka zapanowała w zgromadzeniu, zaniechali codziennych obowiązków. Brat Bernard minął wewnętrzny dziedziniec, spoglądając na usychające róże w klasztornym ogródku. To był zły omen, bestia była silna, wszędzie wokół roztaczała aurę śmierci i zepsucia. Kiedy zbliżał się do prezbiterium romańskiej kaplicy, poczuł charakterystyczny, nieprzyjemny odór siarki. Demon często manifestował w ten sposób swoją potęgę.

Egzorcysta wszedł do sanktuarium pełnego zatroskanych braci norbertanów. Do masywnej, rzeźbionej kolumny przywiązano hrabiego de Rais. Stał bez ruchu, skrępowany masywnym łańcuchem, z żelazną obręczą na szyi. Zbrojna świta biskupa nie spuszczała go z oczu. Rozczochrane, zakrwawione kudły kleiły się do masywnej szczęki marszałka. Liczne sińce i rany na jego ciele zdradzały nadgorliwość strażników. Opętany miał na sobie jedynie przepaskę biodrową zasłaniającą genitalia. Jego ciało wyglądało na umęczone, ale oczy miał bystre i pełne życia. Biła z nich mistyczna, złowroga energia. Obok opętanego klęczeli biskup Alfred i ojciec Barnaba. Czytali na głos psalmy z księgi Izajasza. Gilles de Rais śmiał się głośno, rozbawiony wysiłkami sług bożych.

Biskup spojrzał z ulgą na nadchodzącego Bernarda.

— Nareszcie, bracie umiłowany w Chrystusie!

Egzorcysta zbliżył się do hrabiego ze świętą księgą, oprawioną w wołową skórę, w dłoniach. Na zmęczonej twarzy mnicha wyryły się już bruzdy przeznaczenia. Wyczuwał zło, które zamieszkało w ciele de Rais.

— To jakiś żart? To ma być ten słynny zaklinacz diabłów? — zakpił Gilles de Rais.

Brat Bernard ucałował Biblię i uczynił znak krzyża nad głową zniewolonego. Gilles de Rais ani drgnął, po prostu obserwował staruszka z rozbawieniem.

— W Imię Jezusa Chrystusa, przez Jego Najdroższą Krew przelaną za całą ludzkość, za najmocniejszym wstawiennictwem Maryi Dziewicy i wszystkich świętych aniołów, archaniołów, a w szczególności świętego Michała Archanioła rozkazuję wszelkiej sile diabelskiej, która dręczy Gilles’a de Rais, wyjdź z żołądka, wyjdź z jego szyi, wyjdź z jego gardła, wyjdź z jego ust!

W sali rozległ się chichot.

— Nic z tego nie będzie, staruszku. Twój Bóg jest zbyt słaby, aby wypędzić mnie z ciała tego człowieka — wysyczał demon.

Brat Bernard zakrył usta rękawem habitu i cofnął się o krok. Zasłonił się Biblią niczym tarczą, by uchroniła go przed niewidzialnym złem. Przerażeni diakoni przyglądali się tej scenie z rosnącym napięciem. Egzorcysta kontynuował rytuał, wygłaszając łacińskie sekwencje, zagłuszał go jednak ryk śmiejącej się bestii.

— Panie Jezu, który jesteś Drogą, Prawdą i Życiem, przyjdź uwolnić naszego bliźniego, okaż mu Twoje niezmierne miłosierdzie!

— Zamilcz, psie! — wrzasnął Gilles de Rais, jakby po raz pierwszy odczuł dyskomfort.

— Mocą świętego imienia Jezus, za wstawiennictwem Maryi Dziewicy i wszystkich świętych archaniołów, a w szczególności świętego Michała Archanioła, wszystkich świętych aniołów i wszystkich świętych — kontynuował brat Bernard, czując, że jest na dobrej drodze do uwolnienia nieszczęśnika od diabła — rozkazuję Szatanowi, Lucyferowi, Belzebubowi, Danowi, Abu, Alimaiowi i Asmodeuszowi, ich legionom diabelskim, wszelkiemu demonicznemu duchowi oddzielenia, kłótni, niezgody, niezrozumienia, nieprzyjaźni, urazy i niechęci, żeby natychmiast opuścili Gilles’a de Rais i żeby nie wracali nigdy więcej! Panie Jezu Chryste, Ty, który jesteś studnią miłosierdzia, przyjdź, obdarz Twoim pokojem, Twoim życiem, Twoim światłem, Twoją radością! Ty, który jesteś królem życia i nieskończonego miłosierdzia! Bestio, wyjaw swe imię!

— Barron — zabrzmiał głos z siłą tysiąca trąb.

Zebrani w kaplicy bracia upadli na ziemię. Zwielokrotniony jęk uderzył niczym dzwon kościelnej wieży, tłukąc witraże w oknach. Odłamki szkła rozprysły się w powietrzu, ostre jak sztylety fragmenty witraży utkwiły w skulonych sylwetkach braci. W świątyni zapanował prawdziwy chaos. Szatan tryumfował, wywołując popłoch wśród zebranych.

Egzorcysta słyszał zawodzenie bestii, które wwiercało się w jego duszę.

— Jam jest Barron, król zepsucia, pan rozpusty! Jam jest wybawiciel, co wiedzie człeka z powrotem w bestię! Jam jest ten, co strąca aureole z głów świętych, ten, co zasiewa grzech w sercu człowieczym! Jam jest bramą grzechu, za którą znajduje się święty Graal, gdyż krew w nim zawarta nie jest krwią Chrystusa, lecz Szatana! Kto wypije z naczynia rozpusty ojca mego, ten odwróci się od oślepiającego światła bożej łaski! Kto podąży za mym głosem, ten złączy się ze mną w bestii, stając się równym Bogu!

— To bluźnierstwo! — wrzasnął biskup Alfred, rzucając się z krucyfiksem na opętanego.