Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co łączy Polskę Ignacego Mościckiego z Polską Edwarda Gierka? Czy Związek Radziecki miał przed sobą alternatywną drogę modernizacji? Czy można było „dogonić i przegonić” Zachód z pomocą aktywnego państwa? Czy kraje zacofane mają szansę na przyspieszony rozwój?
Adam Leszczyński, historyk PAN i publicysta gospodarczo-społeczny, napisał pierwszą w Polsce historię zmagań najróżniejszych państw – od ZSRR czasów Stalina, przez Chiny Mao, kraje Afryki, Ameryki Łacińskiej i Azji Wschodniej, aż po II RP i PRL – z nędzą, gospodarczym zacofaniem i społecznym anachronizmem. Autor bada ideologie przyspieszonego rozwoju, jakie dominowały na świecie tuż przed II wojną światową i po niej. Przybliża epokę, w której decydowały się kształty naszego świata, konfrontując praktyczne doświadczenia ludzi z założeniami gospodarczych teorii. Tłumaczy wreszcie, dlaczego w latach 70. globalne i lokalne elity zaczęły odwracać się od państwa, zamieniając etatyzm w ideologię „niewidzialnej ręki rynku” jako panaceum na niedorozwój.
Przedwojenna Polska i Tajwan. Związek Radziecki, Korea Południowa i Tanzania. Cóż te kraje mogły mieć ze sobą wspólnego? Otóż tyle, że każdy z nich szukał sposobu wydobycia się z biedy i zacofania, sposobu na swoją miarę. Adam Leszczyński, zabierając nas w podróż po całym globie w drugiej połowie minionego stulecia, zadaje intrygujące pytania. Czy prędzej da się doścignąć kraje zamożne i przedsiębiorcze, jeżeli swoje gospodarstwo powierzy się silnej władzy państwa, czy rozsądniej zdać się na działanie wolnego rynku? I szereg dylematów podobnych, uwieńczonych sukcesem bądź opłaconych tragiczną klęską kilku pokoleń. Wniosek z tego taki, żeby nie ufać bezkrytycznie żadnej doktrynie, bo wszystko zależy od warunków geograficznych i politycznych. Skok w nowoczesność był prawie zawsze skokiem w nieznane, a opowieść Leszczyńskiego jest fascynującą przygodą intelektualną.
Jerzy Jedlicki
Adam Leszczyński (1975) – historyk, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, gdzie zajmuje się ideologiami modernizacyjnymi w krajach peryferyjnych (w tym w Polsce). Publicysta „Gazety Wyborczej” i reporter. Autor dwóch monografii o historii społecznej PRL, reportażu o epidemii AIDS Naznaczeni oraz książki Dziękujemy za palenie. Dlaczego Afryka nie może sobie poradzić z przemocą, głodem, wyzyskiem i AIDS. Należy do zespołu Krytyki Politycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 860
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zapowiedzi:
ERIC HOBSBAWM Jak zmienić świat. Opowieści o Marksie i marksizmie
ERIC HOBSBAWM Wiek rewolucji
ERIC HOBSBAWM Wiek kapitalu
ERIC HOBSBAWMWiek imperium
HARALD WELZER, SÖNKE NEITZELŻołnierze. Protokoły walki, zabijania i śmierci
HOWARD ZINNLudowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś
Historia, tak jak ją rozumiemy, to przede wszystkim próba opowiedzenia przeszłości na nowo, tak by „dało się z nią żyć” i zbudować lepszą przyszłość. Nie służy konserwowaniu naszej tożsamości, lecz pokazuje, że współpraca i konflikty jednostek oraz grup niekoniecznie przebiegają według podziałów narodowych. W książkach publikowanych w Serii opowiadamy dzieje z perspektywy mniejszości i klas,partii lewicowych i ruchów emancypacyjnych, wspólnot lokalnych i masowych organizacji społecznych, kobiet i zapomnianych ofiar. Naród traktujemy jako wspólnotę konstruowaną, pełną sprzeczności, niejednorodną – i historycznie przygodną.
Polska i Europa potrzebują nowych opowieści o sobie samych i relacjach z innymi. Pomogą je stworzyć reedycje dawnych tekstów, przekady, nowe książki polskich autorów – bo żeby „wybrać przyszłość”, trzeba znieść zastany monopol na przyszłość.
Adam Leszczyński, Skok w nowoczesność.
Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych, 1943-1980
Warszawa 2013
Copyright © by Adam Leszczyński, 2013
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej and Instytut Studiów Politycznych PAN, 2013
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-63855-29-1 (Wydawnictwo Krytyki Politycznej)
ISBN 978-83-64091-02-5 (Instytut Studiów Politycznych PAN)
Książka powstała w ramach działalności Instytutu Studiów Zaawansowanych.
www.instytut-studiow.pl
Supported by a grant from the Open Society Foundations. Książka ukazuje się przy wsparciu Open Society Foundations.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej Seria Historyczna [11]
Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Natura facit saltum
Paul Rosenstein-Rodan
Ta książka zafrapuje i zafascynuje mnóstwo czytelników. Z pozoru jest ona studium porównawczym „skoków w nowoczesność”: licznych sposobów, na jakie „zapóźnione w rozwoju” (uznane za takie, i tę opinię przyjmujące) lądy i narody próbowały w przeszłości doszlusować do lądów i narodów „rozwiniętych”, czyli bardziej zamożnych; wygodniej od nich, a pewnie i weselej, żyjących, bo obficiej w dobra ziemskie zaopatrzonych. No i bardziej przejętych mnożeniem przyjemności niż zatroskanych o chleb codzienny. Ale jest ta książka opowieścią o czymś znacznie jeszcze dla naszej teraźniejszości, a w szczególności dla zrozumienia jej dynamiki, donioślejszym: opowieścią o prehistorii zjawiska, jakie profesor Harvardu Joseph Samuel Nye Jr. określił mianem „soft power” – „miękkiej władzy” czy „miękkiej mocy”: dominacji przez pokusę i uwodzenie, miast, jak w wypadku „twardej” odmiany władzy czy mocy, przez przemoc i gwałt. To miękka moc wysuwa się dziś na plan pierwszy, po stuleciach dominacji ekspansji terytorialnej, podbojów, zaborów, kolonizacji obcych terenów i ujarzmiania ich mieszkańców, w rzędzie czynników kształtujących dzieje świata.
Czerpiąc być może natchnienie z wcześniejszej sugestii francuskiego antropologa Gabriela Tarde’a, przypisującej zapatrzeniu się i popędowi do naśladownictwa rolę silnika napędowego kultury, historyk angielski Arnold Toynbee zasugerował już sto niemal lat temu, że dzieje kolejnych cywilizacji decydowały się głównie pod wpływem tego, co się działo wzdłuż „limenu” – granicy oddzielającej imperium od terenów okolicznych, określanych zazwyczaj mianem „barbarzyńskich”.
Była ta granica linią frontu albo terenem przygranicznego handlu wymiennego na przemian, a niekiedy i równocześnie, ale z reguły była też w obu przypadkach przeponą osmotyczną dla jednokierunkowych kulturowych przecieków. Podglądanie przez szpary w płocie, wysyłanie zwiadowców na przeszpiegi czy pilne i żarliwe wsłuchiwanie się w opowiadania o olśnieniach, jakich kupcy, wędrowni czeladnicy, studenci czy protoplaści turystów doznali w dalekich krajach i spisali dla przekazania pobratymcom – krótko mówiąc „zapatrywanie się” spoza granicy na bardziej ponętne sposoby życia i zrodzona zeń mieszanka podziwu i uwielbienia z zawiścią i chciwym pożądaniem – nie były bynajmniej wynalazkiem nowoczesności, lecz zjawiskiem towarzyszącym dziejom ludzkim od najbardziej zamierzchłych czasów, co też autor tej książki znakomicie udokumentował.
Tyle że w czasach p r z e d nowoczesnych rezultatem zapatrzenia się była najczęściej chęć podboju i grabieży ze strony „barbarzyńców” chciwych bogactw, jakich się dopatrzyli lub domyślili… Nie jak w epoce opisanej przez Adama Leszczyńskiego, kiedy to wynikiem zapatrzenia się było pragnienie autoreformy czy autonaprawy: upodobnienia się do zdecydowanie możniejszego, fortunniejszego sąsiada, odkrycia i przywłaszczenia sobie tajemnicy jego powodzeń, dognania go – a jak się da, to i prześcignięcia… Gdy jaskrawa różnica sił militarnych między zazdrosnymi a obiektami ich zazdrości wykluczała użycie „twardej” mocy – a więc podbój zbrojny, grabież lub aneksję i kolonizację – pozostawała zazdrośnikom jedna tylko opcja: poddania się pokusie, podciągnięcia się do poziomu obiektów ich zazdrości, przestudiowania i przejęcia na własny użytek sposobu życia uznanego za sekret cudzej pomyślności, samo-przerobu własnego społeczeństwa i własnej kultury na kształt i podobieństwo podziwianych krajów. „Skok w nowoczesność” – przejęcie wzoru i jego naśladowanie – miało zadośćuczynić pragnieniu, jakiego spełnienie za pomocą narzędzi „twardej” mocy nie było, z racji ich braku lub wątłości, możliwe.
Ale na czym właściwie ów „skok” miał polegać? Na dogonieniu krajów „rozwiniętych”. A przynajmniej na wstąpieniu na bieżnię, jaką one, przedmioty podziwu, zazdrości i pożądania, podążały od dziesięcioleci czy nawet stuleci, aż do „stanu rozwinięcia” dotarły. Wytrychem otwierającym dostęp do owej bieżni był, krótko mówiąc, rozwój. Jaki rozwój, rozwój czego? Ano rozwój gospodarczy: to gospodarka miała się odtąd „rozwijać”, miast zadowalać się łataniem dziur w dostawie podstawowych środków przetrwania i zaspokajaniem najprymitywniejszych z potrzeb ludzkich, tkwić w ten sposób w stagnacji. W czym ów rozwój miał się zatem wyrażać? We w z r o ś c i e. Wzroście czego? Życiowego s t a n d a r d u. A ów standard życiowy, jaki odtąd miał być uznawany za miarę jakości ludzkiego życia, sam z kolei miał być mierzony o b f i t o ś c i ą d ó b r – a ściślej rozmiarem ich konsumpcji, zasady, że im więcej dóbr do konsumpcji, tym wyższa będzie jakość życia, i tym większą satysfakcję życie ludziom przyniesie. W ostatecznym rachunku „skok w nowoczesność” znaczył o b i e t n i c ę o b f i t o ś c i ; a w każdym razie na takim jego pojmowaniu wspierała się jego uwodliwość – urok, powab i moc kuszenia. Dla krajów i narodów, których zwyczajowy, zastany i od pokoleń praktykowany sposób życia obecność i widoczność standardów życiowych krajów „rozwiniętych” przekwalifikowała na znamię wstydu i hańby – piętno i zmazę „niedorozwoju” czy „zacofania” – pokusa była zaiste nie do odparcia. Tym bardziej że w parze z przykładem do naśladowania szło przekonanie, że wstęp na bieżnię „rozwoju” otwarty jest dla wszystkich, że bieżnia wszystkich chętnych pomieści, i że tylko od nieszczędzenia własnego wysiłku, od pełnego poświęcenia i wyrzeczeń treningu i samotresury, i nieustawania na chwilę w wyścigu zależy, jak wielu ze współzawodników do mety dobiegnie i dostąpi rozkoszy obfitości.
W takim to przekonaniu, w jakim największe autorytety polityczne i gospodarcze opinię publiczną do niedawna utwierdzały, a które „zdrowy rozsądek” medialnego chowu z zapałem żyrował, krył się podstęp – w czym jednak przyszło zorientować się poniewczasie. Podstęp ów polegał na przemilczeniu faktu, że z natury kosztów obfitej konsumpcji, jakie ponosi zamieszkała przez nas planeta, a więc w ostatecznym rachunku ogół jej mieszkańców obecnych i przyszłych, wynika niezbicie, że spełnienie obietnicy jej powszechnej dostępności jest, mówiąc po prostu, niemożliwe, a więc obietnica sama jest umyślnym albo z naiwności wynikłym, nieświadomym kłamstwem. Obfitość dóbr, jaką rozkoszują się kraje dziś „rozwinięte” osiągnięta została dzięki eksternalizacji jej kosztów – przywłaszczaniu sobie cudzych dóbr, zubożeniu zasobów i pogorszeniu perspektyw rozwojowych krajów eksploatowanych; a zatem opcji dostępnej metropoliom imperialnym w erze terytorialnej ekspansji; kolonizacji i zaboru podbitych ziem łącznie z ich zasobami, ale nie aplikantom do klubu uprzywilejowanych w naszym zglobalizowanym, wielocentrycznym świecie. Zważmy choćby, że dla podtrzymania obecnego standardu życiowego swych mieszkańców, Holandia (a wszak nie ona jedna!) potrzebuje obszaru gleb uprawnych 17 razy większego od jej nominalnej powierzchni; zaś aby reszcie ludzkości udostępnić poziom spożycia energii i materiałów przez przeciętnego Kanadyjczyka, trzeba by dwu dodatkowych planet. Całkiem już ostatnio pękł z hukiem i trzaskiem balonik mającego ponoć trwać nieprzerwanie i w nieskończoność „wzrostu gospodarczego” mierzonego przyrostem PKB – „produktu krajowego brutto”, czyli mówiąc prościej i bardziej do rzeczy – ilością pieniędzy, jaka w wyniku kupna/sprzedaży przeszła z rąk do rąk. Beztroska orgia konsumpcyjna w krajach „rozwiniętych”, wsparta na zaciąganiu długów, a więc wydawaniu niezarobionych pieniędzy i obciążaniu hipotek, potrwała nie dłużej niż niespełna trzydzieści lat, pozostawiając po sobie rosnące niepohamowanie zastępy bezrobotnych i przynajmniej parę nienarodzonych jeszcze, ale już po uszy zadłużonych pokoleń. Przyszłe pokolenia Amerykanów nie zasiadły jeszcze do uczty (a coraz liczniejsi obserwatorzy nie spodziewają się dla nich po temu szansy) – a już dźwigają na sobie ciężar długów mierzonych miliardami dolarów. Czy jest więc na co się zapatrywać? I komu przyszłaby na to ochota?
Krótko mówiąc: „Zachód”, z jego kultem zysku za wszelką cenę i nieskrępowaną swobodą działania dla tych, którzy gotowi są wszelką cenę za nadymanie zysków płacić (a ściślej mówiąc, gotowi są zmusić innych, gwałtem czy szwindlem, do jej spłacenia…), stracił dla upośledzonej części świata wiele ze swego niedawnego jeszcze uroku. To on z kolei, „Zachód” – przedmiot wczorajszego uwielbienia i zawiści, uznany nie tak dawno jeszcze za posiadacza powszechnie poszukiwanej recepty na pomyślność życiową, łypie coraz częściej zazdrosnym okiem na rosnące tuż za miedzą potęgi gospodarcze. A w naszym świecie zglobalizowanej wzajemzależności każdy teren, bez względu na dzielące od niego kilometry, jest tuż za miedzą…
Jeśli ludy strącone na dolne szczeble światowej hierarchii gospodarczej, a poszukujące wyjścia z tarapatów, zaczynają zerkać w innym niż dotąd kierunku, mają po temu istotne powody. Nieco ponad dziesięć lat temu Glenn Firebough1 zauważył, że długotrwała tendencja rozwojowa społecznych nierówności ulegać zaczyna odwróceniu: jeszcze niedawno notowano wzrost nierówności między krajami przy malejącej nierówności w e w n ą t r z k r a j o w e j – dziś wszakże rozstęp standardów życiowych między krajami „rozwiniętymi” a „zacofanymi” czy „rozwijającymi się gospodarczo” kurczy się, gdy nierówności społeczne wewnątrz krajów „rozwiniętych” rosną znowu jak za dawnych i zdawałoby się na zawsze minionych lat, a przytem rosną w nigdy przedtem nienotowanym tempie i jak dotąd niepohamowanie. Do kurczenia się rozstępów między krajami walnie przyczynił się masowy przypływ kapitałów z bogatego Zachodu, szukających terenów „dziewiczych”, niewyeksplatowanych jeszcze i nieprzerobionych jak dotąd na ich własny kształt i podobieństwo, a przeto zaludnionych ludźmi nie tak wybrednymi i hardymi jak siła robocza w domu, nie tak zarażonymi bakcylem konsumeryzmu, gotowymi harować za płace, na jakie domowa siła robocza nigdy by nie przystała, i nie tak jak ona skłonnymi do oporu przeciw kolejnym przykręceniom śruby, do szukania ochrony przeciw nim w związkach zawodowych czy do strajkowania; a przytem terenów rządzonych przez polityków pozbawionych ambicji do regulowania rynków pracy, a skłonnych, za drobną opłatą, do zde-regulowania wszystkiego, czego zderegulowania nowi „pracodawcy” zażądają. Z tych samych powodów miejsc pracy, zwłaszcza przemysłowych w krajach „rozwiniętych”, dotkniętych plagą wysokich kosztów produkcji, zaczęło raptownie ubywać – co w połączeniu z deregulacją przepływów kapitałowych pozbawiło szczęściarzy, których jak dotąd na bruk nie wyrzucono, ich dotychczasowych atutów przetargowych.
Dziesięć lat później, po rewelacjach Firebough, a więc całkiem niedawno, François Bourguignon2 stwierdził, że wprawdzie mierzona przeciętnym dochodem na głowę nierówność poziomów życia w ogólnoplanetarnej skali nadal maleje, ale nierówność społeczna wewnątrzkrajowa niemal we wszystkich krajach planety wydłuża się, a i pogłębia, w rosnącym tempie. Ogólnie, ostatnio notowana, wzbudzając rosnący niepokój, jest też nowa stosunkowo tendencja piramidy dochodów do zawężania się ku szczytowi: oblicza się, że lwia dola ewentualnego przyrostu bogactwa (w USA np. 93% przyrostu produktu narodowego od załamania rynku kredytowego w 2007 roku) przywłaszczana jest dziś przez 1% najbogatszych. Na dynamice nierówności nikt już praktycznie, oprócz garstki multimiliarderów, nie korzysta; nikomu, prócz garstki baśniowo zamożnych, i szczuplejszej jeszcze garstki pieszczochów kołem się jak wiadomo toczącej fortuny, polepszenia bytu ta dynamika nie obiecuje – o gwarantowaniu już nie wspominając. Nie tylko klasy upośledzone czy „podklasa”, ale całe niemal społeczeństwo na nierówności dziś traci. Tak zwane „klasy średnie”, tradycyjnie upatrujące w nierówności społecznej warunku niezbędnego przedsiębiorczości i wynalazczości utalentowanej i pracowitej c z ę ś c i, a więc i dobrobytu ogółu społeczeństwa, zasilają dziś, wraz z resztkami przemysłowego „proletariatu”, szeregi „prekariatu”: klasy definiowanej przez gnębiące wszystkich jej członków przeczucie nieuchronnej degradacji i przez strach przed nadciągającym upokorzeniem i społeczną banicją. Dynamika nierówności nie jest już tym, za co ją do niedawna uważano: obietnicą społecznego awansu. Jest raczej zapowiedzią i zwiastunem nieustępliwie rosnącego zagrożenia: groźby dla możliwości spełnienia swego potencjału, dla utrzymania osiągniętej pozycji społecznej i zasobu społecznego uznania, dla znośnego jak na razie poziomu życia, dla realizmu snutych marzeń i żywionej ambicji…
Trudno zapatrzeć się z podziwem i uwielbieniem na kraje gnębione i maltretowane psychicznie kryzysem wiary w swe siły i upadkiem zaufania do wszystkich niemal ideowych i instytucjonalnych wynalazków nowoczesności, po jakich spodziewano się owej siły zapewnienia, a więc i potwierdzenia zasadności przekonania, że się ją posiada lub posiędzie. Pragnienie skoku w lepsze życie nadal dziś ludziom towarzyszy; bieda w tym wszakże, że nie całkiem wiadomo, w jakim kierunku skakać, aby w lepszym życiu wylądować. Porad co do kierunku wprawdzie nie brak, ale jak w Faraonie Prusa (w zainscenizowanej przez kapłanów lekcji poglądowej ad usum delphini) żaden z gołąbków niosących błagalną modlitwę nie mógł dotrzeć do siedziby Ozyrysa, bo zadziobywany był po drodze przez gołębie niosące błagania przeciwstawne. Nie dziw, że oczy błądzą w daremnym poszukiwaniu lądu wartego zapatrzenia się i naśladowania.
Wiemy dziś z grubsza, co nas w dzisiejszym stanie rzeczy odtrąca i wymaga odtrącenia przez nas – a i nie bez kozery możemy liczyć na powszechną lub niemal powszechną w tej kwestii zgodę. Nie da się tego jednak powiedzieć o naszej wiedzy, o tym, czym owo odtrącone zastąpić; ani o chęci, nie mówiąc już o determinacji, postąpienia w myśl tego, co owa wiedza by nam nakazała uczynić. Jak smutnie zauważył Joshua J. Yates3, jesteśmy boleśnie świadomi negatywnego wpływu uprzemysłowienia, urbanizacji czy masowej konsumpcji na wspólną nam planetę i na nasze szanse wspólnego na niej życia i współżycia. O ile nasze wiodące instytucje nadal, na przekór tej rosnącej świadomości, legitymizują swą rację bytu obietnicami zwiększonej dostawy dóbr materialnych i społecznego postępu przez nowoczesną naukę, rynki i technologię, o tyle my sami, jako jednostki, niepewni jesteśmy wiarygodności tych obietnic… nie wiedząc, czy aby posunięcia przedstawiane dziś jako przełomowe osiągnięcia nie okażą się jutro fatalnymi pomyłkami. Jakby po to, aby podejrzenia nasze i obawy jeszcze pogłębić, Patrick Curry4 wskazuje, iż poczynania, jakie nasze wiodące instytucje proponują nam w praktyce w roli lekarstwa na doskwierające nam dolegliwości, są tymi właśnie, które nie bez kozery podejrzewamy o odegranie w tych dolegliwościach roli sprawczej. „Problemom wynikłym z arogancji, natrętnej ingerencji [w przyrodę], pychy, nie będzie się próbowało zaradzić skromnością, samoograniczeniem, świadomością limitów, ale zwiększeniem dawki trucizn. Nie samokontrolą, ale zwiększeniem kontroli… Zwiększanie kontroli wspiera się jednak na iluzji, jako że każda jego nowa próba wiedzie do nieprzewidzianych następstw, które z kolei postrzegane są jako «wymykające się spod kontroli» i wołające z tego tytułu o kolejne kosztowne a nieskuteczne inicjatywy kontrolne”. Zaklęte koło, innymi słowy, albo, dokładniej, rozkręcająca się pod własnym impetem spirala dewastacji.
O jakie samoograniczenie i o jaką świadomość limitów tu idzie? Koncepcja wzrostu jako patentowanego a uniwersalnego środka zaradczego na problemy wynikłe z wad ludzkiego współżycia zakładała nieskończoność dostępnych zasobów, bezkresność możliwości nauki i technologii, a zatem i nieskończoność „postępu” definiowanego jako przyrost produkcji dóbr konsumpcyjnych i zwiększanie wygody życia. Bez takiego założenia – otwarcie czy milcząco przyjmowanego – niewyobrażalna byłaby beztroska, z jaką praktyka gospodarcza, zbrojna w nowoczesną i nieprzerwanie „unowocześnianą” technologię, traktowała zasoby i dobrostan planety, losy ofiar „gospodarczego postępu” i warunki życia przyszłych pokoleń. A znów bez owej beztroski nie znaleźlibyśmy się zapewne w sytuacji, w której, jak to się dzieje dziś, zjawisko „postępu” jawi się nam coraz wyraźniej jako miecz Damoklesa raczej niż środek zapobiegający jego ciosom czy gojący zadane przez niego rany. Zdani na uciekanie się do zwiększania wzrostu gospodarczego i pomnażania obfitości dóbr, jako do jedynych wyuczonych, praktykowanych od dawna i opanowanych przez nas – nawykowych już i odruchowo niemal stosowanych – sposobów radzenia sobie z problemami, jakimi właśnie pasja wzrostu i chciwość obfitości nas obarczyły, skłonniśmy postrzegać „postęp” jako dopust boży raczej niż dowód potęgi ludzkiego rozumu i tytuł do jego chwały: dopust na jaki nie ma znanego nam lekarstwa ani znanej nam przed nim ucieczki. Stąd w znacznej mierze biorą się tak charakterystyczne dla naszego czasu nastroje katastroficzne i proroctwa nieuchronnej zagłady planety czy „końca świata”…
Nabiera dziś intensywności i rozpowszechnienia przeświadczenie, że nieskończonego wzrostu gospodarczego i postępu nie da się osiągnąć na planetarną skalę – a i podejrzenie, że dynamika gospodarki na tym przeświadczeniu opartej może prowadzić li tylko do narastania społecznej nierówności powodowanej redystrybucją bogactwa i upośledzeń. Zarówno eksterioryzacja kosztów, jak i życie na kredyt, na jakich opierały się jak dotąd sukcesy gospodarki nowoczesnej, nie nadają się do uniwersalizacji ani uwiecznienia; mogły być ze swej natury tylko miejscowe i tymczasowe: okoliczność, jakiej w warunkach globalnej współzależności, policentryzmu i kurczących się międzykontynentalnych dyferencjałów mocy nie da się już przeoczać czy ukrywać.
Muszą też prowadzić, i to w bliskiej przyszłości, do zbrojnych konfliktów nowego zgoła typu. Jak to ujął Harald Welzer, autor studium prognostycznego nadciągających „wojen klimatycznych”5: w obecnym stuleciu ludzie będą zabijani nie z przyczyny antagonizmów ideologicznych jak w wieku poprzednim, ale z tego powodu, że jedni korzystają z zasobów, których drudzy pożądają… Jesteśmy w samym początku XXI stulecia, ale prognoza Welzera z roku na rok nabiera już wiarygodności.
Jak wiadomo, prognozy dotyczące ludzkich zachowań dzielą się notorycznie na samospełniające się i samozaprzeczające proroctwa; także prognoza Welzera, jeśli odniesiemy się do niej z należytą powagą i odpowiedzialnością, może jeszcze pomóc nam zaprzeczyć mrocznemu proroctwu i zawrócić z obecnej drogi, zanim dojdzie do ziszczenia się proroctwa. Coraz liczniejsi obserwatorzy bieżących tendencji lokują nadzieje na uniknięcie katastrofy w powrocie do przedwzro-stowych ideałów „gospodarki stabilnej”. Nabiera popularności model „sustainable economy” (koncept tłumaczony na polski jako „gospodarka zrównoważona”, co niestety gubi kluczowe dla owego pojęcia znaczenie gospodarki dającej się utrzymać na dłuższą metę – czyli takiej, która wspiera się na założeniu iż to, co czynimy obecnie, ma poważne następstwa dla otoczenia i dla przyszłości, i która podporządkowuje swą dynamikę temu założeniu. Innymi słowy, „sustainable economy” to taka gospodarka, która wyrzeka się eksterioryzacji swych kosztów w przestrzeni i w czasie). Ale nie ma co się łudzić, że bez względu na jej przewagi przejście do „sustainable economy” od paresetletniego kultu wzrostu gospodarczego i rosnącej obfitości dóbr, i pobudzanej przezeń gospodarki rabunkowej, będzie łatwe. I to mimo oczywistej słuszności uwagi wielkiego powieściopisarza i tęgiego filozofa J. M. Coetzeego6, że „nie ma nic nieuchronnego w wojnie. Jeśli chcemy wojny, możemy wybrać wojnę, jeśli chcemy pokoju, możemy równie dobrze wybrać pokój. Jeśli chcemy konkurencji, możemy wybrać konkurencję; alternatywnie, możemy pójść szlakiem przyjaznej współpracy”.
Dzieło Adama Leszczyńskiego pomoże nam uświadomić sobie, dlaczego ów wybór alternatywny stawał się w miarę upływu czasów nowożytnych coraz trudniejszy i jak potężne i mocno okopane w ukształtowanej przez ducha nowoczesności wersji natury ludzkiej są przeszkody na drodze ku niemu spiętrzone; z jakimi to przemożnymi czynnikami społecznymi i psychicznymi zmierzyć się wypadnie w staraniach i zmaganiach o dokonanie należytego wyboru. Ale też uświadomi nam zapewne, jak tuszę, jak poważne są stawki w dokonywanych dziś przez nas wyborach. To świadczy o wadze i doniosłości pracy przez Leszczyńskiego dokonanej.
Reszta zależeć będzie od nas, jego czytelników.
Wiele osób pomogło mi w pisaniu tej książki.
Szczególne podziękowania należą się prof. Tadeuszowi Kowalikowi, który był wnikliwym czytelnikiem pierwszych kilku rozdziałów i któremu wiele ona zawdzięcza, zwłaszcza część poświęcona Polsce. Bardzo żałuję, że nie zdążyłem napisać jej na czas, aby Profesor mógł ją skrytykować.
Prof. Shmuel Eisenstadt z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie poświęcił mi czas – którego wtedy zostało mu już bardzo niewiele – na rozmowę o swojej teorii „wielu nowoczesności”.
Prof. Jacek Kochanowicz był wymagającym i wnikliwym czytelnikiem znacznej części tekstu i bardzo wiele zawdzięczam jego uwagom. Prof. Andrzej Krzysztof Kunert porozmawiał ze mną o wojennych programach gospodarczych dla Polski.
Jestem wdzięczny prof. Andrzejowi Friszke, prof. Andrzejowi Paczkowskiemu oraz kolegom z Instytutu Studiów Politycznych PAN za krytykę rozdziału poświęconego Polsce, podobnie jak prof. Wojciechowi Morawskiemu ze Szkoły Głównej Handlowej i uczestnikom jego seminarium.
Dr Andrzej Zawistowski i dr Łukasz Dwilewicz udostępnili mi teksty swoich doktoratów – o kombinacie w Zambrowie i o reformach późnego Gomułki – przed publikacją. Dr Błażej Popławski udostępnił mi przed publikacją swój artykuł o Polskiej Szkole Rozwoju. Dr Piotr Koryś przeczytał rozdział o Polsce i podzielił się ze mną swoimi uwagami.
Różne fragmenty, na różnych etapach pisania, czytali: prof. Jerzy Jedlicki, prof. Marcin Kula, dr Małgorzata Mazurek, dr Marta Nowakowska. Wszystkim im składam serdeczne podziękowania.
Prof. Bradford DeLong z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley życzliwie udostępnił mi fragmenty nieopublikowanej jeszcze książki o rozwoju gospodarczym w XX wieku. Prof. Timothy Snyder z Yale podzielił się ze mną przemyśleniami na temat modernizacji w Europie Środkowej. Prof. Immanuel Wallerstein (Yale) poświęcił czas na rozmowę ze mną o swojej teorii systemu światowego. Prof. John Williamson z Peterson Institute for International Economics w Waszyngtonie cierpliwie odpowiadał na moje impertynenckie pytania dotyczące początków konsensusu waszyngtońskiego.
Jestem winien także wdzięczność rozmaitym osobom i instytucjom, które pomogły mi w zbieraniu materiałów za granicą. Dzięki Instytutowi Studiów Politycznych PAN i „Gazecie Wyborczej” mogłem pojechać na dłuższą kwerendę w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. „Gazeta” wysłała mnie także do Yale, co bardzo pomogło mi w pracy nad książką. Dr Małgorzata Mazurek cierpliwie znosiła moją uciążliwą obecność w jej nowojorskim mieszkaniu, za co chciałbym w tym miejscu bardzo jej podziękować.
Wszystkim serdecznie dziękuję. Za wszelkie błędy i niedociągnięcia odpowiedzialność spada oczywiście wyłącznie na mnie.
Wyjątkowa wdzięczność należy się Marcie, która była ze mną w najtrudniejszych momentach pracy.
Adam Leszczyński
Pisane w Warszawie, Waszyngtonie, New Haven, Nowym Jorku, Sandomierzu i Wrocławiu, 2007-2012
To pytanie elity krajów ubogich i peryferyjnych stawiały sobie przynajmniej od trzystu lat. W tym czasie przewaga gospodarcza i militarna Zachodu, a także wyższy poziom życia, którym cieszyli się jego mieszkańcy, zaczęły stawać się przedmiotem podziwu i pożądania. Było ono tym większe, im bardziej zmieszane z poczuciem upokorzenia i niechęcią.
Świadomość zapóźnienia pojawiała się stopniowo. Elitom niektórych krajów wystarczyło kilka dziesięcioleci, żeby zdać sobie sprawę z tego dystansu. Najbardziej opornym i przekonanym o własnej cywilizacyjnej wyższości potrzeba było stu lat i więcej. Momentem przełomowym bywała klęska militarna i utrata politycznej niezależności. Tak było na przykład w Chinach czy w świecie arabskim, ale także w Polsce. Nawet w czasach pokoju oczywista różnica pozycji w handlu nieustannie przywoływała bolesną świadomość zacofania: jeśli bowiem kupujemy „od nich” maszyny i broń, a sprzedajemy zboże, tytoń czy futra, to czy można mówić o jakiejkolwiek równości partnerów w transakcji? Ci, którzy z takiego handlu byli zadowoleni – jak szlachta Rzeczypospolitej – rychło odczuli jego ukryte koszty.
W krajach geograficznie bliższych Zachodowi – takich jak Polska – poczucie zacofania pojawiło się niemal w tym samym momencie, w których „tam” zaczęła pojawiać się nowoczesność7. Świadectw takich reakcji jest wiele. Oto pierwszy, zaczerpnięty z rodzimej publicystyki.
W 1733 roku Stefan Garczyński – zamożny wielkopolski posesjonat, właściciel Zbąszynia i okolic, później wojewoda poznański – pisze książkę pod wymownym tytułem Anatomia Rzeczypospolitey Polskiey. Synom Oyczyzny ku przestrodze y poprawie […] mianowicie, o sposobach: zamnożenia Polskę ludem pospolitym, konserwowania dziatwy wieiskiey przez niedostatek y niewygody marnie ginącey, y wprowadzenia hand-low y manufaktur zagranicznych. Książka przez lata krąży w rękopisie, drukiem ukazuje się w połowie stulecia, u progu polskiego oświecenia.
Garczyński porównuje Polskę z krajami niemieckimi. Zauważa, że w Polsce – poza zbożem – prawie nic się nie produkuje, a miasta w porównaniu z niemieckimi są biedne i małe. Za zapóźnienie Rzeczypospolitej wini złe nawyki elity i – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – utrwalającą je strukturę społeczną. „Począwszy od stopy do głowy na śpilkę żaden nie ma na sobie, coby w Polszcze robiono” – gorzko podsumowuje styl konsumpcji szlachty8.
Iedna extremitas niepomiarkowanego w Panach zbytku, drugą pociąga za sobą extremitatem mizeryi ubogiego ludu, te zaś obie wiążą ręce Rzemieślnikom, że swoię robotę żadnego odbytu niemaią; tym sposobem naprzykład, znaydzie się w iakim Mieście Ślusarz, ktoż od niego co kupi, gdy u Panów na Pokoiach Angielskie zamki, a u Pospólstwa wszystko zamknięcie w zaporach, a miasto zawiasów na witkach. Albo gdy Sukiennik sprowadzi się, komuż sukno przeda, kiedy Panowie ze sługami […] w Holenderskich Suknach, a Chłopi w Siermięgach chodzą, nawet Panowie w żołtych botach Ormiańskich, a chłop w chodakach, więc tego Rzemiesła Magistrowie, zaniedbywać muszą swey Professyi, toż o innych prawi się kunsztach […].9
Warto zapamiętać to wyjaśnienie przyczyn zacofania. Jedną z powracających w XX wieku recept na przyspieszony rozwój krajów najbiedniejszych było złamanie tego zaklętego kręgu, który opisuje Garczyński: brak lokalnego przemysłu oznaczał konieczność importu; import uniemożliwiał rozwój miejscowej produkcji. Żeby stworzyć rynek dla rodzimego przemysłu – który miałby stać się motorem nowoczesności – proponowano zarówno cła zaporowe, jak i mniej czy bardziej radykalne formy redystrybucji dóbr. Wnioskowanie szło tak: skoro elita konsumuje luksusowe dobra z importu, należy zabrać jej pieniądze i oddać biedniejszym – którzy wydadzą je na tańsze i prostsze, a więc miejscowe, towary.
W książce Garczyńskiego pojawia się także jedna z najwcześniejszych w polskiej publicystyce pochwał przemysłu i kapitalizmu. Garczyński używa właśnie tych, wówczas nowych, słów: „fabryka” i „kapitalista”. Jednego i drugiego w Polsce w jego czasach nie było (i długo jeszcze miało nie być). Korzyści społeczne z uprzemysłowienia wydawały się autorowi oczywiste. Wylicza kilkanaście różnych zawodów, które żyją z jednej fabryki.
Y tak naprzykład reprezentuię warsztat Sukiennicki, iak wiele on ludzi ubogich y podłych sustentuie y żywi? […] Niechże każdy zważy, takiey manufaktury Dyrektor, co tu ludzi i bliźnich swoich, a sług Chrystusowych żywi, do roboty zachęca y im sposob podaie życia. Viceversa ci co nad warsztatem siedzą, przy pracy sustentuią ubogie pospólstwo, które im robot dopomaga, a tym sposobem praecluditur droga do żebranki.10
To również stały wątek. „Chorobę zacofania leczy się uprzemysłowieniem” – pisał dwieście lat z okładem po Garczyńskim w popularnej książeczce polski ekonomista i międzynarodowej sławy ekspert w sprawach rozwoju, Ignacy Sachs11. Wiele idei z książki Garczyńskiego odnajdziemy bez trudu – chociaż, rzecz jasna, w inny sposób wypowiedzianych – w publicystyce różnych autorów z rozmaitych krajów zacofanych przez następne dwieście pięćdziesiąt lat.
Repertuar idei i argumentów jest w tych dyskusjach zadziwiająco stały. Czas oraz szerokość geograficzna zmieniają go tylko nieznacznie. Powtarzają się zarówno problemy ogólne, jak i szczegółowe propozycje. Większość idei, o których jest ta książka, ma zresztą długą historię: już u Platona znajdziemy pomysł, że państwo dla dobra obywateli powinno kontrolować handel zagraniczny i ograniczać go tylko do tych przedmiotów, które rządzący uznają za użyteczne12.
U Garczyńskiego odnajdziemy nieustanne narzekanie na nierząd i złą władzę, przeciwstawiane zachodnim rządom prawa. Państwo jest słabe, a elity chciwe, skorumpowane i niekompetentne. Jedyne, co potrafią, to bogacić się kosztem słabszych współobywateli, a pieniądze marnować na ostentacyjną konsumpcję. Garczyński pisze na przykład, że dzieci biednych wychowują się w złych warunkach i nie ma się kto nimi zajmować, a przez to są niedokształcone i chorowite.
Garczyński był obserwatorem wykształconym i przenikliwym. Nie wszyscy goście ze „świata B” (jak nazwał go Ignacy Sachs) mieli taki analityczny talent. Odczucia mieli jednak podobne. Oto jeszcze dwa świadectwa, z dwóch różnych epok i kultur.
W 1720 roku sułtan turecki wysłał do Francji ambasadora, którego zadania obejmowały – inaczej niż w poprzednich wiekach – nie tylko negocjacje dyplomatyczne. Yirmisekiz Çelebi Mehmed Efendi – jeden z najwierniejszych i najinteligentniejszych urzędników sułtana – miał „odwiedzić fortece i fabryki, zgłębić środki cywilizacji i edukacji oraz sporządzić raport o tych, które nadają się do zastosowania w Imperium”13. Była to, jak zapewnia współczesny historyk, pierwsza taka misja w dziejach państwa ottomańskiego, które wcześniej nie odczuwało potrzeby zapoznawania się z zachodnimi wynalazkami. Tym razem potrzeba okazała się paląca: w 1718 roku Wysoka Porta przegrała kolejną wojnę na Bałkanach. Nad Bosforem zauważono także sukces – przede wszystkim militarny – jaki odniosły reformy Piotra Wielkiego w Rosji.
Mehmed Efendi zrobił w Paryżu doskonałe wrażenie. Chwalono jego wytworne maniery i umiejętność prowadzenia konwersacji. Był gwiazdą wykwintnego towarzystwa. Młody król Ludwik XV przyjmował go wielokrotnie. Ambasador spędził wiele czasu w bibliotece i w obserwatorium astronomicznym, gdzie podziwiał teleskop („zamontowali lustro takie jak u balwierza na czymś, co przypomina żuraw do studni” – pisał potem w raporcie). Wielkie wrażenie zrobiła na nim fabryka luster, postępy medycyny, które oglądał w szpitalu dla weteranów, oraz manewry wojskowe, na których widział całe pułki „poruszające się jak jeden człowiek”.
Francja wywarła wielkie wrażenie także na asyście ambasadora. Trzech jego towarzyszy uciekło, co było bardzo kłopotliwe. Ambasador czuł się niezręcznie. (Znane są losy jednego z nich: nawrócił się na katolicyzm, został porucznikiem piechoty, potem ożenił z Francuzką i dożył swoich dni w Wersalu.) Mehmed Efendi – co stało się prawidłowością dla gości ze „świata B” odwiedzających „świat A” – postanowił także dorobić na handlu. Sprzedał dużą ilość kawy, którą przywiózł z Konstantynopola, i dobrze zarobił – bo we Francji kawy akurat brakowało i cena była wysoka. Z powrotem zabrał produkty przemysłowe: 60-70 bel płótna, oraz – jak odnotował francuski asystent ambasadora – „znaczną ilość broni, sreber i tkanin przetykanych złotem”. Towarów było tak dużo, że nie zmieściły się na statek, którym dyplomata przypłynął z Konstantynopola.
Nawet wymiana prezentów z królem Francji podkreślała różnice w stopniu rozwoju gospodarczego pomiędzy dwoma krajami. Mehmed Efendi sprezentował królowi między innymi dwa konie czystej krwi arabskiej, bogato zdobiony łuk z sześćdziesięcioma strzałami i płaszcz z drogocennego futra. Od Ludwika XV otrzymał w rewanżu między innymi dwa złote pistolety, dwa duże lustra, sześć dużych zegarów i sześć kieszonkowych, oraz bibliotekę z przeszklonymi drzwiami (a więc w większości produkty – jak powiedzielibyśmy dziś – zaawansowanej technologii)14.
Mehmed Efendi przypisał postęp technologiczny we Francji „dobrotliwości króla”. Obserwatorium, szpital dla weteranów, biblioteka, wielki kanał w Langwedocji ułatwiający rozwój przemysłu i rolnictwa (Efendi nazwał go „cudem świata”) – wszystko to powstawało z królewskiej inspiracji lub rozkazu, a często też za rządowe pieniądze. Z tą refleksją wrócił do sułtana, ale nie padła ona na podatny grunt.
Ostatni przykład reakcji przedstawiciela elity kraju zapóźnionego podróżującego na Zachód jest chyba najbardziej poruszający, bo wyszedł spod pióra osoby intelektualnie bezbronnej. W 1902 roku anglikańscy misjonarze – przy pełnej aprobacie Foreign Office – wysłali w podróż do Anglii Apolla Kagwę, katikiro królestwa Buganda (od którego wzięła nazwę dzisiejsza Uganda; katikiro to jeden z najwyższych urzędników królestwa). Misjonarze mieli w tym polityczny cel: zaledwie dziesięć lat wcześniej konflikt pomiędzy protestantami i katolikami w Bugandzie, który był efektem rywalizacji o wpływy Francuzów i Anglików, kosztował tysiące istnień ludzkich i był prowadzony za pomocą karabinów maszynowych15. Protestanci wygrali: 50 tysięcy katolików sprzedano handlarzom niewolników – ale to zwycięstwo wcale nie musiało być trwałe i dlatego opłacało się olśnić Kagwę wizytą w Anglii.
Cel został osiągnięty. Kagwa i jego sekretarz Mukasa spędzili w Wielkiej Brytanii wiele tygodn16. Na trasie wycieczki znalazły się Oksford, Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, sądy i rady miejskie, elitarna szkoła dla chłopców, koszary wojskowe, szpital i pałac Buckingham. Przejechali metrem pod Tamizą, co wywarło na nich wielkie wrażenie. Oglądali także wiele kopalni, hut i fabryk17 Po jednej z tych wizyt sekretarz Kagwy zanotował:
[Jedziemy] zobaczyć fabrykę, w której robione są karabiny i rowery. Co tydzień robią 1500 karabinów, ale podczas wojny burskiej robili 5000 […] kiedy usłyszeliśmy o tym, pokręciliśmy głowami jak człowiek cierpiący z głodu […].18
W innym miejscu zapisał: „Byliśmy zadziwieni mądrością Brytyjczyków, która nie ma końca”. Na zakończenie relacji wezwał rodaków do nauki, „żeby nasze dzieci mogły być coraz mądrzejsze zarówno, gdy chodzi o sprawy umysłu, jak i wytwory rąk”19.
Te trzy reakcje na zacofanie własnego kraju są typowe. Dla Stefana Garczyńskiego, pana na Zbąszyniu, było jasne, że Polska nie zmieni się samorzutnie na podobieństwo Zachodu. Do podobnych wniosków dochodziło wielu przedstawicieli elit przyjeżdżających ze „świata B”: skoro ich ojczyzny „samorzutnie” trwały w zacofaniu, dlaczego nagle miałoby się to zmienić?
Dla Garczyńskiego – i wielu, wielu innych – wehikułem modernizacji miało być państwo, którego naprawa, czyli wzmocnienie, usprawnienie i zmiana na wzór zachodni, stawała się koniecznym początkiem procesu reformy. W projekcie polskiego oświeconego publicysty odrodzone państwo przekształci społeczeństwo: ustanowi odpowiednie cła i podatki, nakaże wojsku robienie zakupów w kraju (a to pomoże rzemieślnikom i manufakturom), i będzie wspierało na różne sposoby jego rozwój gospodarczy. To także konstatacja typowa dla modernizatorów z elit krajów zapóźnionych: państwo – jeśli mieli własne państwo – było pierwszą instytucją, na której chcieli się oprzeć. Państwem tym mieli kierować, naturalnie, oni sami.
Zestaw uzasadnień był niezmienny: zazwyczaj sądzono, że warunki zewnętrzne nie sprzyjały „samorzutnej” modernizacji, a ponadto pogrążone w złych nawykach społeczeństwo potrzebowało impulsu, który wytrąci je z marazmu i wprowadzi na drogę wiodącą ku nowoczesności. Optymistyczny pogląd Adama Smitha – że ludzie mają naturalną skłonność do bogacenia się, o ile państwo nie stoi im na drodze – wydawał im się zazwyczaj fałszywy, a przynajmniej nie przystający do warunków panujących w ich ojczyznach.
***
O tym właśnie – o ewolucji poglądów na rolę państwa w modernizacji krajów biednych i peryferyjnych – jest ta książka.
Jest to książka o polityce, a nie o ekonomii. To krótka historia ważnego sporu, który toczy się do dziś i który w znacznym stopniu określa współczesne postawy wobec państwa i polityki gospodarczej także w Polsce, czyli w kraju, który – mimo prób trwających dwieście lat z okładem – nadal ma do nadrobienia cywilizacyjny dystans dzielący go od bogatego i nowoczesnego Zachodu. Jaką rolę państwo ma do odegrania w procesie modernizacji? Jakimi metodami może się posłużyć? Które z nich są skuteczne? Które są – politycznie i moralnie – do zaakceptowania? Jakie społeczne koszty „odgórnej” modernizacji warto ponieść? Jak ten ciężar rozłożyć i kto ma o tym decydować?
Zanim jednak przejdziemy do próby rekonstrukcji odpowiedzi udzielanych na te pytania, niezbędne jest kilka wyjaśnień. Książka ta nie została napisana przez historyka gospodarki, jedynie odwołuje się do prac specjalistów z tej dziedziny. Próbuje się w niej uchwycić dyskurs, w którym kwestie gospodarcze przecinają się z polityką, a jej przedmiotem są plany „dogonienia Zachodu” tworzone w krajach zacofanych oraz próby wcielania ich w życie w bardzo szczególnym okresie – od lat czterdziestych do osiemdziesiątych XX wieku. Należy zatem bardziej do historii idei politycznych niż gospodarczych. Jej przedmiotem jest obszar, w którym nakładają się trzy sfery: teorie gospodarcze wzrostu przyspieszonego („wyjścia z zacofania”), sfera wartości i celów polityki gospodarczej („dlaczego musimy wybić się na nowoczesność? co warto dla tego poświęcić?”) ograniczone przez polityczną praxis: („na kim możemy się oprzeć podczas trudnego procesu modernizacji?”). Żadnego z tych pól nie sposób adekwatnie opisać w oderwaniu od pozostałych.
Ekonomia, o której tu będzie mowa, jest w niezbywalnym sensie – w najbardziej pierwotnym, elementarnym sensie tego słowa, odnoszącym się do świadomego kształtowania reguł życia wspólnoty. Być może gdzieś są ekonomiści, którzy uprawiają swój zawód tak, jak matematycy swoje rzemiosło – nie tylko w sposób analityczny i abstrakcyjny, ale w oderwaniu od ideałów i wartości, w czystej aksjologicznej próżni. Nawet jeżeli tacy istnieją, nie zajmują się problemami, które są przedmiotem tej książki, czyli pomysłami na to, jak przyspieszyć rozwój krajów zacofanych. Były to bowiem zawsze projekty polityczne, oparte na aksjologicznym fundamencie, nawet jeśli ich autorzy woleli myśleć o sobie jako o kapłanach czystej nauki – co jednak nie aż tak często się zdarzało. Częściej, przynajmniej w okresie, którego dotyczy ta książka, ekonomiści zdradzali raczej misjonarski zapał. Pokazanie tego aksjologicznego fundamentu, obecnego zarówno w socjalistycznych planach z lat sześćdziesiątych, jak i w zwrocie ku liberalizmowi, który rozpoczął się w latach siedemdziesiątych, jest jednym z celów autora.
Liberałowie, podobnie jak kiedyś socjaliści, myślą czasem, że reprezentują „czystą naukę” i nie dostrzegają historycznej genezy swoich poglądów. Dziś, kiedy wielki kryzys kapitalizmu podważył wiele idei panujących w myśleniu o gospodarce przynajmniej od końca lat siedemdziesiątych, warto przypomnieć o historyczności tej dziedziny wiedzy. Ludzie, którzy wierzyli niegdyś w sprawczą siłę państwa i moc planowania, nie byli wcale mniej inteligentni od pokolenia swoich dzieci i uczniów, którzy w znacznej większości uwierzyli w magię wolnego rynku. I jedno, i drugie miało w swoim czasie uzasadnienie, które wydawało się przekonujące. Chciałem te uwarunkowania pokazać i w miarę możliwości zrekonstruować. Stąd biorą się liczne cytaty, chociaż starałem się, żeby nie przeszkadzały one w lekturze: to, jak ludzie mówią, jakich słów i jakich argumentów używają, najlepiej pokazać na przykładzie żywej materii języka.
***
Dla tradycyjnych wspólnot nowoczesność stanowiła – jak pisze za Arnoldem Toynbeem Jerzy Jedlicki – „wyzwanie, na które można było odpowiedzieć bądź chętnym przyzwoleniem, bądź wreszcie mieszaniną ufności i obawy”:
Długowieczne wspólnoty ludzkie doświadczały zmiany cywilizacyjnej jako czegoś, co nadchodzi, co już nadeszło z zewnątrz, z jakimiś obcymi z miasta albo zza morza, z nieznanymi maszynami, z nową moralnością. Ta inwazja niosła ze sobą pokusę i groźbę, obietnicę i przerażenie, a najczęściej wszystko to razem i jednocześnie.20
Lęk przed nowoczesnością w krajach zacofanych – i dyskusja nad tym, czy można jej nadać swojski, pogodzony z lokalną tradycją kształt – stanowią tło tej opowieści. Dotyczy ona bowiem XX wieku (a przede wszystkim jego drugiej połowy), kiedy nowoczesność i rozwój powszechnie utożsamiano przede wszystkim ze wzrostem gospodarczym, rozwojem przemysłu, wzrostem produkcji i konsumpcji oraz towarzyszącymi im przekształceniami struktury społecznej. Kiedy mówiono wówczas o „dorównaniu” Zachodowi albo jego „dogonieniu”, niemal zawsze chodziło o materialny poziom życia i społecznej produktywności: o liczbę lat formalnej edukacji przeciętnego obywatela, produkcję stali, prądu czy samochodów, a także czołgów i rakiet. Ten paradygmat był zawsze kontestowany, zwłaszcza od lat siedemdziesiątych: pojawiły się wówczas podejrzenia, że planeta może nie udźwignąć tylu fabryk, ile planowano na niej wybudować21.
Intelektualista z peryferii często czuł do Zachodu odrazę – z powodu jego zimnego, egoistycznego racjonalizmu, bezideowości, rzekomej rozwiązłości obyczajów, pogardy dla tradycji (własnej, ale zwłaszcza cudzej), czy chorobliwej miłości do konsumpcji. Projekty nowoczesności w kraju zacofanym przybierały więc najczęściej kształt syntezy: „weźmiemy z Zachodu, to co w nim dobre – jego przemysł, bogactwo i wygodę – zachowując przy tym własną narodową tradycję oraz czystą i nieskalaną zagraniczną zgnilizną zbiorową duszę”. W postawie takiej – jak chociażby w przypadku dyskusji nad „modelem konsumpcji socjalistycznej” w krajach komunistycznych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – bywało sporo hipokryzji. W praktyce pełniła ona bowiem często rolę ideologicznej zasłony skrywającej porażkę projektów modernizacyjnych: skoro nie można zapewnić ludziom zachodniego poziomu życia, trzeba go odrzucić, ogłaszając, że pewne jego formy, choćby takie jak masowa motoryzacja, nie przystoją zdrowemu społeczeństwu socjalistycznemu. Socjalistyczne państwo i przemysł wyświadczały zatem obywatelowi przysługę, nie produkując tylu samochodów osobowych, co kraje Zachodu – bo dbały o jego kondycję fizyczną i moralną. Jednak głównym przedmiotem tych rozważań nie są tego rodzaju debaty; będę o nich wspominał tylko tam, gdzie będzie to niezbędne.
***
Także ramy chronologiczne tej książki wymagają wyjaśnienia. Obie daty – 1943 i 1980 – mają symboliczny charakter. Rok 1943 to czas publikacji przełomowego artykułu Paula Rosensteina-Rodana, który zalecał krajom zacofanym przemysłowe „wielkie pchnięcie”, czyli gigantyczny, finansowany ze środków publicznych skok inwestycyjny, a zarazem początek nowoczesnej ekonomii rozwoju22. W praktyce jednak, pisząc o ówczesnych projektach rozwoju przyspieszonego, należy cofnąć się – do lat dwudziestych w przypadku Rosji, Japonii i niektórych krajów Ameryki Łacińskiej lub do lat trzydziestych w przypadku Polski. Lata czterdzieste wyznaczają jednak początek okresu, w którym cały „świat B” uwierzył w planowanie gospodarcze, konieczność uprzemysłowienia i kierowanego przez państwo rozwoju.
Podobnie symboliczną i orientacyjną datą jest rok 1980. Proces rozczarowania planowaniem i interwencjonizmem państwowym zaczął się w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Ponadto lata siedemdziesiąte przyniosły szereg nowych teorii w ekonomii, które wydawały się całkowicie dyskredytować dominujące wcześniej idee. Przykłady kłopotów gospodarczych ZSRR, Chin, Indii i wielu jeszcze innych krajów zdawały się potwierdzać, że państwo nie jest w stanie udźwignąć roli, którą je obarczyli teoretycy z lat wcześniejszych23. W latach pięćdziesiątych wielkie instytucje międzynarodowe zalecały biednym krajom planowanie gospodarcze i nie były przeciwne nacjonalizacji; w latach osiemdziesiątych zalecały otwarcie granic, uwolnienie rynków kapitałowych i prywatyzację.
Idee przyspieszonego rozwoju krajów zacofanych przeniosły się na wielką skalę ze sfery dyskusji teoretycznych do realnej polityki dopiero po II wojnie światowej. Na gruzach kolonialnych imperiów Anglii i Francji w Afryce i w Azji powstały wówczas dziesiątki nowych państw. W Chinach kończyła się wojna domowa, którą wygrywali komuniści pod przywództwem Mao, realizujący własny, radykalny program rozwoju i transformacji społecznej. Ameryka Łacińska szukała dróg rozwoju po głębokim szoku wywołanym załamaniem eksportu na Zachód w czasie wielkiego kryzysu. Istniały wówczas dwa – tylko dwa! – kraje poza Europą i Stanami Zjednoczonymi, którym wcześniej udało się (jak wtedy sądzono) dokonać szybko „wielkiego skoku w nowoczesność”: Japonia i Związek Radziecki. Oba te przykłady uważnie analizowano i w obu doszukiwano się wzorców oraz inspiracji.
Cztery opisywane w tej książce dekady były okresem optymizmu i wiary w to, że dystans pomiędzy „światem A” i „światem B” można łatwo nadrobić, i że dobrze wiadomo, jak to zrobić. Jest to historia początku tej nadziei i wielkiego rozczarowania.
***
Struktura tej książki jest następująca.
Pierwszy rozdział to krótka historia zacofania: jest próbą podsumowania różnych odpowiedzi udzielanych dziś przez historyków gospodarki i ekonomistów na pytanie, dlaczego niektóre społeczeństwa są bogate, a inne biedne. Rozdział ten nie dotyczy bezpośrednio głównego tematu książki, ale jest niezbędny, żeby przedstawić kontekst debat, które zostaną w niej opisane.
Drugi rozdział poświęcony jest pomysłom na rozwój przyspieszony powstającym na zachodnich uniwersytetach od lat czterdziestych do sześćdziesiątych, zaczynając od teorii „wielkiego pchnięcia” Paula Ro-sensteina-Rodana z 1943 roku, przez teorie Nurksego czy Lewisa – autorów tyleż sławnych wtedy, co dziś zapomnianych. Jest to także próba odtworzenia intelektualnego klimatu tamtych czasów. Ukształtowała go w znacznej mierze kompromitacja (jak powszechnie sądzono) liberalizmu spowodowana przez wielki kryzys oraz sukcesy interwencjonizmu państwowego w krajach rozwiniętych, czy to realizowanego według receptury Keynesa w krajach demokratycznych, czy stosowanego w ramach różnych pomysłów nazistowskich i faszystowskich.
Przykład ZSRR wydawał się ukazywać zalety planowania i gospodarki upaństwowionej.
W rozdziale trzecim omawiam wzorcowy przypadek „skoku” w nowoczesność, który aż do lat siedemdziesiątych powszechnie uważano za sukces, chociaż okupiony wysoką ceną – czyli ekonomię polityczną stalinowskiej industrializacji w ZSRR. W tym wypadku trzeba rozpocząć opowieść wcześniej, od niemieckiego planowania wojennego w czasie I wojny światowej, które zrobiło wielkie wrażenie na bolszewikach, przez spory o politykę inwestycyjną w drugiej połowie lat dwudziestych, aż po wyczerpanie się potencjału wzrostu w ZSRR u kresu epoki Breżniewa.
Rozdział czwarty poświęcony jest najbardziej ekstremalnemu ze wszystkich projektów modernizacyjnych – krańcowemu w swojej totalności i przekonaniu, że wola polityczna jest w stanie przełamać wszystkie bariery wytrzymałości ludzi, maszyn i przyrody. To historia „wielkiego skoku” Mao i losów planowej gospodarki chińskiej aż do śmierci Wielkiego Sternika w 1976 roku. Opowieść zaczyna się od rekonstrukcji chińskich pomysłów na modernizację gospodarczą z okresu rewolucji 1912 roku i rządów republikańskich, a kończy na odejściu od maoistowskiego modelu w latach siedemdziesiątych. Chiny rzadziej stawały się inspiracją dla krajów Trzeciego Świata niż ZSRR, ale są pouczające ze względu na to, że idea odgórnie zarządzanego „skoku w nowoczesność” została tam doprowadzona do skrajnych konsekwencji.
Rozdział piąty omawia przypadek europejskiego peryferyjnego kraju średniej wielkości – Polski. Tu narracja zaczyna się w okresie wielkiego kryzysu i przedwojennych prób planowania gospodarczego. Istnieje wyraźna ciągłość pomiędzy projektami przedwojennymi, pisanymi w czasie wojny programami partii politycznych i powojennymi receptami komunistów. W tym rozdziale jest mowa o dyskusjach nad reformowaniem socjalizmu w Polsce, o Brusie, Langem i Kaleckim, wreszcie o ostatnim inwestycyjnym skoku epoki gierkowskiej i ostatecznym krachu socjalizmu w Polsce w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
Analizy słabości socjalizmu koncentrowały się w różnych okresach na odmiennych aspektach: w latach pięćdziesiątych były to zagadnienia techniczne – zasady zarządzania przemysłem, model planowania – natomiast w latach siedemdziesiątych problemy instytucjonalne, czyli struktura systemu władzy i grup interesów. W tym samym okresie stopniowo słabła wiara w możliwość reformowania socjalizmu. Rozdział poświęcony Polsce jest najdłuższy, dlatego że książka jest adresowana do polskiego czytelnika, a jednym z głównych jej celów było pokazanie łączności pomiędzy polską drogą do nowoczesności i dobrobytu – krętą i wyboistą – a tym, co o rozwoju myślano wówczas w świecie. Polski los i polskie problemy wcale nie były wyjątkowe.
W rozdziale szóstym omawiam przypadki poszukiwania „trzeciej drogi”, głównie w krajach Afryki i Ameryki Łacińskiej oraz Indiach, a także popularne tam wówczas teorie wyjścia z zacofania. Również tam wierzono w moc planowania i interwencji państwa oraz podejmowano rozmaite próby budowania własnego modelu gospodarczego, łączącego w różnych konfiguracjach etatyzm, interwencjonizm państwowy i pewną dozę rynkowej swobody. Te programy często miały nacjonalistyczny, antyzachodni i antykolonialny charakter; nie bez powodu w wielu z tych krajów w latach siedemdziesiątych triumfy święciła teoria zależności, podkreślająca rolę (i winę) Zachodu w utrzymywaniu peryferii w zacofaniu.
Rozdział siódmy to próba opisu krajów, które dziś uznaje się za przykład sukcesu modernizacji – azjatyckich tygrysów, łączących planowanie państwowe i wysoki stopień kontroli nad gospodarką z prozachodnim kierunkiem rozwoju. Do dziś powraca też pytanie o to, czy ich sukces można powtórzyć. Przyjrzę się również bliżej odpowiedziom podsuwanym przez współczesnych autorów na pytania o specyfikę modelu azjatyckiego.
Rozdział ósmy, ostatni, to opis odchodzenia od planowania i interwencjonizmu państwowego w latach siedemdziesiątych. Załamanie wiary w plan nastąpiło równocześnie z kryzysem modernizmu na Zachodzie. W tym samym momencie stracono wiarę w racjonalne planowanie miast w duchu Le Corbusiera i możliwość racjonalnego planowania gospodarczego. Spowodowało to wiele czynników – między innymi załamanie wzrostu w latach siedemdziesiątych po kryzysie naftowym; stagnacja w ZSRR i krajach socjalistycznych; badania nad korupcją i rentami związanymi z władzą; wreszcie kontrofensywa ideowa konserwatystów na Zachodzie, pracowicie przygotowywana przez co najmniej dwie dekady. Jest to fascynujący przełom w historii intelektualnej i politycznej Zachodu, zmiana ideowego paradygmatu, która ukształtowała politykę i gospodarkę na następne dziesięciolecia. Tę intelektualną rewolucję rychło wyeksportowano do krajów peryferyjnych. Pierwszym polem eksperymentów gospodarczych było Chile pod rządami Pinocheta. Ideowi zwolennicy wolnego rynku przeszli do porządku nad kosztami eksperymentu wolnorynkowego, które się tam ujawniły, równie łatwo, jak wielbiciele ZSRR nad kosztami ludzkimi stalinowskiego zrywu inwestycyjnego.
Książka kończy się esejem bibliograficznym, który zawiera przegląd literatury przedmiotu. W książce naukowej powinno to się znaleźć we wstępie; zdecydowałem się umieścić go na końcu, żeby nie utrudniać lektury osobom, które nie są specjalistami i nie interesuje ich metodologiczny aspekt książki – a chciałbym, żeby także dla nich była ciekawa i przystępna.
Nie jest to, jak czytelnik łatwo zauważy, przegląd kompletny. Do przykładów odgórnych projektów modernizacyjnych można dołączyć jeszcze na przykład Egipt Nassera, Turcję Kemala (i jego następców), Iran rządzony przez szacha – a także mniej znane przypadki Pakistanu, Indonezji i Tajlandii. Ich opis rozszerzyłby jednak tę pracę poza granice przyzwoitości i wytrzymałości czytelnika. Idee pojawiające się w tych krajach nie różniły się znacznie od tych, które tu zostały przedstawione, a ich omówienie nie zmieniłoby w zasadniczy sposób wydźwięku książki.
Książka ta jest rezultatem wielu lat pracy. Autor musiał dokonać wyboru z niezmiernie obszernej literatury na każdy z poruszanych tutaj problemów. Tylko jej część znalazła się w bibliografii (także z powodów wydawniczych, bowiem i tak liczy ona wiele setek pozycji). Główne prace zostały omówione w komentarzu bibliograficznym na końcu książki24. Nie należy oczekiwać, że opowieść ta będzie wyczerpująca – w taki sposób, jak wyczerpujący powinien być podręcznik ekonomii rozwoju albo historii doktryn ekonomicznych25. Ta książka nie jest ani jednym, ani drugim; jest, powtórzmy, rekonstrukcją pewnego sporu intelektualnego i politycznego – z natury rzeczy selektywną i niekompletną.
***
Książka ta ma dostarczyć uzasadnienia trzem tezom dotyczącym całego świata peryferyjnego w latach 1943-1980. Czwarta z nich dotyczy Polski.
Po pierwsze: przekonanie, że państwo powinno być wehikułem wzrostu w krajach zacofanych i peryferyjnych, a obszar pozostawiony rynkowi należy jak najbardziej ograniczyć, było nie tylko powszechne w świetle doświadczenia i teorii ekonomicznej lat czterdziestych, ale także racjonalne. Istniały wówczas dobre przesłanki, żeby sądzić, że planowanie działa, a rynek nie.
Po drugie: ostre przeciwstawianie wolnego rynku i gospodarki „upaństwowionej” jest uproszczeniem fałszującym rzeczywistość. Wolny rynek w rozumieniu dziewiętnastowiecznego leseferyzmu w latach pięćdziesiątych nie istniał nigdzie, nawet w Stanach Zjednoczonych. Polityka krajów rozwijających się mieściła się w szerokim kontinuum pomiędzy odrzuceniem rynku a jego warunkową i ograniczoną do wąsko wytyczonych sfer akceptacją. Elementy rynku odgrywały przy tym bardzo ważną rolę także w gospodarkach socjalistycznych – w tym również w ZSRR – choćby nie były tam akceptowane.
Po trzecie: tak jak wiara w Plan była uzasadniona w latach czterdziestych, tak samo zwrot ku wolnemu rynkowi w latach siedemdziesiątych miał wiele przyczyn – od doświadczenia po ewolucję teorii ekonomicznej – i prawdopodobnie był nieunikniony. Nie było to jednak odkrywanie naukowej prawdy tylko element historycznego procesu.
Ta teza wymaga obszerniejszego komentarza.
W latach czterdziestych, jeszcze w czasach wojny, rozpoczyna się zalew prac ekonomistów proponujących metody przyspieszenia rozwoju krajów najbiedniejszych. Nie tylko odpowiadali na wyzwanie chwili, ale zyskali atrakcyjną i rzadką dla naukowca możliwość sprawdzenia niektórych swoich idei w praktyce. Intelektualistów zawsze pociągała polityka, a ekonomiści nie byli tutaj wyjątkiem. Przyrodzone skłonności tego zawodu wzmacniał jeszcze modernistyczny etos, który przypisywał klerkom rolę kapłanów w dziejowym misterium przebudowy tradycyjnego, pełnego chaosu świata w świat nowoczesny i zorganizowany według racjonalnych reguł. Skoro taką rolę mogli pełnić artyści i architekci – dlaczego nie ekonomiści? Kiedy Le Corbusier projektował racjonalne miasta i mieszkania, ekonomiści projektowali racjonalny porządek gospodarczy. Były to dwa aspekty tej samej modernistycznej religii postępu.
Pokusa ta nieobca była największym. Arthur W. Lewis, laureat Nagrody Nobla (w 1979 roku) i autor bardzo wpływowego w latach pięćdziesiątych modelu uprzemysłowienia, został w 1957 roku z ramienia ONZ doradcą prezydenta Ghany, polityka, który w wielu krajach Trzeciego Świata był symbolem emancypacji – Kwame Nkrumaha, i doradzał mu, jak zbudować przemysł w kraju, którego głównym towarem eksportowym było dotąd kakao i złoto26. Ekonomista jako nowoczesny misjonarz – to tytuł artykułu opublikowanego w 1961 roku w jednym z najlepszych czasopism naukowych. Nie było w nim ironii. Autor tego tekstu zupełnie serio porównywał władzę ekonomisty w kraju zacofanym z władzą kapłana w społeczeństwach pierwotnych. Różnica, jego zdaniem, wynikała stąd, że ekonomista, mając świadomość własnej omylności, wykorzystuje swoją władzę w słusznym celu, kierując swoich podopiecznych w stronę postępu27. Paternalizmu wpisanego w taką rolę nikt wówczas właściwie nie dostrzegał.
Ekonomista był w tych dekadach zarazem Planistą. Wyzwolenie z irracjonalności i chaosu tradycyjnego społeczeństwa było tym samym, co uwolnienie od kapryśnej tyranii rynku (na domiar złego, jak chętnie wskazywano, kaprysy rynku zazwyczaj sprzyjały utrzymywaniu cywilizacyjnego zapóźnienia – rynek uważano za sojusznika bogatych). Narzędziem tej emancypacji miało być – warto powtórzyć to raz jeszcze – racjonalne, biurokratyczne, nowoczesne państwo.
Książka ta – i jest to jej najważniejszy cel – jest także próbą opisu zadziwiającej i radykalnej przemiany, jaka zaszła w myśleniu o roli państwa w rozwoju krajów ubogich i cywilizacyjnie zapóźnionych. W latach pięćdziesiątych państwo uznawano powszechnie za motor wyzwolenia i rozwoju gospodarczego. Od lat osiemdziesiątych ekonomiści zajmujący się rozwojem patrzyli na nie częściej jako na narzędzie tyranii i wyzysku. W ich analizach państwo to niemalże przeszkoda stojąca na drodze do rozwoju, a w każdym razie jego rola jest bardzo ambiwalentna: częściej obywatelom szkodzi, niż pomaga. Co roku ukazują się setki prac, w których naukowcy obliczają wpływ korupcji na poziom życia i tempo wzrostu gospodarczego, a także opisują rozmaite renty związane z władzą, z których korzystają elity w krajach najbiedniejszych – kosztem reszty obywateli.
Dlatego gospodarcze decyzje podejmowane w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych – zwłaszcza „odgórne” próby uprzemysłowienia podejmowane w krajach Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Europy Wschodniej – mogą się wydawać dziś często absurdalne. Mogą wywoływać uśmiech politowania albo prowokować do refleksji nad zaślepieniem ich autorów. Taka reakcja świadczy jednak tylko o dystansie dzielącym współczesność od tamtych czasów. Wtedy te projekty miały sens z punktu widzenia ówczesnej ekonomii politycznej – nie tylko tej inspirowanej marksizmem, ale też zachodniej. Warto to dziś przypomnieć, choćby jako memento dla dzisiejszych specjalistów od rozwoju i wzrostu.
„Kiedy studiowałem ekonomię w latach siedemdziesiątych cały ten nurt wydawał się nie tyle błędny, co niezrozumiały” – napisał niedawno o optymistycznych teoriach rozwoju z lat czterdziestych i pięćdziesiątych noblista Paul Krugman28. Właśnie od lat siedemdziesiątych ekonomiści i politycy w krajach zacofanych zaczęli wierzyć, że rozwój ich ojczyzn zależy od prywatyzacji, niskich ceł i granic otwartych dla zagranicznych kapitałów. To nowe wyznanie zostało przyjęte równie szybko, jak wcześniejsza wiara w dobrodziejstwa planowania gospodarczego i państwowych inwestycji przemysłowych, chociaż nacisk międzynarodowych instytucji – Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego – odegrał w tej przemianie swoją rolę. Opis radykalnej przemiany intelektualnego klimatu, która wtedy się dokonała, jest jednym z głównych tematów tej książki.
Krytycy liberalnych koncepcji rozwoju dominujących od lat siedemdziesiątych (tacy jak Naomi Klein) często dziś powtarzają, że ta dominacja była wynikiem spisku – w którym brali udział, w różnych konfiguracjach, prawicowi politycy z Zachodu, ekonomiczni ideolodzy z Uniwersytetu w Chicago, wspierani niekiedy przez siły specjalne29. Jest to wyjaśnienie zbyt proste, jak każda teoria spiskowa. Za falą liberalizmu z lat siedemdziesiątych stała zarówno nowa teoria ekonomiczna, jak i gorzkie doświadczenie porażki poprzednich, etatystycznych projektów. Aż nazbyt często państwo okazywało się nie dźwignią rozwoju, ale drapieżnikiem, wysysającym ze swoich obywateli ostatni grosz na tysiące sposobów – legalnych i nielegalnych, jawnych i ukrytych, bezpośrednich i pośrednich.
Czwarta teza tej książki ma wąski, lokalny charakter: w polskich zmaganiach z niedorozwojem, peryferyjnością i nędzą nie ma nic wyjątkowego. Przechodziliśmy te same etapy ideowej ewolucji, co wiele innych krajów peryferyjnych.
***
Jak zatem dogonić Zachód?
Do dziś, po sześciu dekadach eksperymentów, w większości nieudanych i kosztownych, nie ma na to jednoznacznej recepty. Czas optymizmu i wielkich projektów minął. Dziś specjaliści od rozwoju zamiast wielkimi projektami społecznej transformacji wolą zajmować się obmyślaniem drobnych interwencji w życie codzienne mieszkańców „świata B” i funkcjonowanie jego instytucji – tak, aby ułatwiały, a nie utrudniały ludziom życie. Być może ta zmiana ambicji świadczy o pokorze wywołanej porażkami poprzednich lat. Być może – o braku intelektualnej odwagi. Możliwe, że oba te wyjaśnienia są prawdziwe.
Kluczowym problemem w ekonomii rozwoju są stosunki władzy – taki pogląd dziś jest powszechnie akceptowany nie tylko przez ekonomistów przyznających się do inspiracji lewicowy30. Z tego punktu widzenia konflikt społeczny nie tylko leży u źródeł historycznego zróżnicowania instytucji w różnych krajach (a więc i poziomu ich rozwoju), ale też określa ich przyszłe losy. Ci bowiem, którzy są u władzy, zainteresowani są utrzymywaniem instytucji społecznych, które chronią i przedłużają ich dominację, a zarazem ich udział w dochodzie narodowym. W wyniku konfliktów społecznych często zaś powstają instytucje, które nie sprzyjają dobrobytowi całego społeczeństwa. Brak zaufania pomiędzy aktorami na publicznej scenie i walka o podział dochodu sprawiają, że trudno przeprowadzić projekty reform mających na celu dobro ogólne: złe instytucje odnawiają się w nieskończoność, nawet wbrew wyraźnej woli większości. Demokracje wcale nie są wolne od tej wady31.
Dlatego popularne są eksperymenty na małą skalę i badania terenowe – którymi rzadko zajmowali się misjonarze uprzemysłowienia, specjaliści od wielkich modeli z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Eksperymenty bardzo często dają nieoczywiste wyniki. Wiadomo na przykład, co trzeba zrobić, żeby dzieci w krajach rozwijających się lepiej się uczyły i rzadziej opuszczały szkołę – a raczej wiadomo, jakie metody poprawy sytuacji są najtańsze. Ekonomiści policzyli chociażby, że w najbiedniejszych krajach zwiększenie liczby podręczników powyżej jednego na czterech uczniów nie poprawia ich wyników w nauce. Nie poprawia go także, co może zaskakiwać, podwojenie liczby nauczycie32. Eksperyment przeprowadzony w miasteczku Busia na granicy Kenii i Ugandy wykazał za to, że tania kuracja lecząca dzieci z pasożytów – która kosztuje 49 centów na kwartał – zmniejsza absencję o jedną czwartą (z powodu pasożytów układu pokarmowego cierpi tam 90 procent dzieci). Taka kuracja jest zatem dwadzieścia razy bardziej efektywna – biorąc pod uwagę koszty – niż zatrudnienie dodatkowego nauczyciela33.
To zupełnie inna skala aspiracji niż w latach pięćdziesiątych czy nawet osiemdziesiątych. Nie ma tu poszukiwania uniwersalnego modelu – czy to uprzemysłowienia, czy liberalnej „terapii szokowej” – który można zaaplikować krajom opóźnionym. Nie ma tu także, na dobrą sprawę, ambicji „dogonienia” Zachodu. Nie tylko dlatego, że cel okazał się dużo trudniejszy do osiągnięcia, niż jeszcze niedawno myślano. W kluczowych dla tej opowieści latach siedemdziesiątych dostrzeżono także, że idea rozwoju była u swoich źródeł nowym wcieleniem starej idei kolonialnej. W miarę „doganiania Zachodu” postkolonialne społeczeństwa miały się do niego upodobnić pod względem stylu życia, sposobu uprawiania polityki czy struktury społecznej34. Były „kraje wzorcowe” i „kraje wzorujące się”35. Pisano o tym wprost i z aprobatą: dla Daniela Lernera, jednego z najbardziej popularnych wówczas teoretyków modernizacji, była ona procesem, w którym „mniej rozwinięte społeczeństwa zyskują cechy typowe dla bardziej rozwiniętych”. W głośnej wówczas książce o Bliskim Wschodzie Lerner opisywał dokonującą się tam podobno modernizację jako „infuzję racjonalistycznego i pozytywistycznego ducha” wobec której, „jak zgadzają się uczeni, islam jest absolutnie bezbronny”36.
Charakterystyczną cechą tej wizji było także nakłdanie się zakresów znaczeń takich pojęć jak „rozwój”, „modernizacja” i „wzrost”. Dziś łatwo wymienić przykłady wzrostu gospodarczego bez modernizacji (na przykład kraje produkujące ropę naftową) albo modernizacji w znaczący sposób odbiegającej od zachodniego modelu (na przykład kraje Azji Wschodniej). W praktyce językowej lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tych pojęć używano często wymiennie, a ich współzależność najlepiej chyba ilustruje prosty rysunek, zamieszczony w jednej z polskich książek o „wzroście indukowanym” opublikowanej pod koniec lat sześćdziesiątych (autor powołuje się na amerykańskiego socjologa i teoretyka nowoczesności, Davida Aptera)37
Dziś idee rozwoju na obraz i podobieństwo Zachodu są w oczach krytyków tylko pomysłową formą postkolonialnej dominacji – nową odmianą „brzemienia białego człowieka”. Nie dość, że okazały się mirażem, to w wątpliwość podano ich intencje. Dziś ekonomiści są znacznie mniej skłonni do osądzania „zapóźnionych” albo „zacofanych” społeczeństw niż kilkadziesiąt lat temu (te słowa należy wziąć w cudzysłów; dziś nikt by ich nie użył, a jeszcze w latach pięćdziesiątych były w powszechnym obiegu w literaturze naukowej). Również słownik uległ wyraźnemu oczyszczeniu ze słów wartościujących: o ile kiedyś pojęcia „rozwój” czy „modernizacja” niosły jednoznacznie pozytywny ładunek emocjonalny i moralny, dziś chętniej mówi się o wymiernych, suchych wskaźnikach – długości życia, przeciętnej liczbie lat spędzonych w szkole czy produkcie krajowym brutto. Zamiast ambicji prze – kształcenia całej struktury społecznej „specjaliści od rozwoju” proponują dziś na przykład badanie wpływu łapówek płaconych przez kierowców ciężarówek policji na koszty transportu w krajach zachodniej Afryki38. Być może jednak mają coś do zaproponowania, a świat można naprawiać tylko małymi krokami.
***
Hayden White, teoretyk historiografii, klasyfikował książki dziewiętnastowiecznych historyków według literackich stylów opowieści: Michelet miał pisać historię jak romans, Ranke – jak komedię, a Burckhardt jak satyrę39. Nie porównując tej książki do wielkich dzieł analizowanych przez White’a, trzeba z góry uprzedzić, że jej ton określa ironia. Trudno bowiem o większe nagromadzenie dobrych intencji i ambitnych planów ulepszania świata, które wyradzały się w swoje przeciwieństwo: ludzi, którym miały pomóc, wtrącały w jeszcze głębszą nędzę, a nierzadko usprawiedliwiały tyranię. Ironia ta jest jednak niezamierzona przez autora – jest wpisana w rzeczywistość. Mimo wszystkich katastrof i nieszczęść, jakie sprowadziły na miliony ludzi, te projekty uprzemysłowienia i „dogonienia Zachodu” miały ambicję, rozmach i wizję, której we współczesnych koncepcjach rozwoju – prozaicznej buchalterii drobnych spraw – nie można odnaleźć.
1. MALTHUS MIAŁ RACJĘ
W 1825 roku Anglik William Jacob na zlecenie brytyjskiego rządu przemierzył wzdłuż i wszerz ówczesne Królestwo Polskie, Galicję oraz bałtyckie prowincje Rosji. Podróż miała bardzo praktyczny cel. Wielka Brytania potrzebowała zboża, aby wyżywić robotników w szybko rozrastających się miastach przemysłowych. Jacobowi polecono zbadać, ile zboża i po jakich cenach mogą dostarczyć ziemie „dawnej Polski”. Miał też sprawdzić, jakie są możliwości jego eksportu przez Gdańsk, Prusy Wschodnie i Rygę. Z zadania wywiązał się znakomicie. Po powrocie do Anglii wydał obszerny raport, w którym charakteryzował także – w stylu ówczesnych relacji podróżniczych – mieszkańców ziem polskich40. Odnotował niechęć szlachty do zajmowania się czymkolwiek poza służbą wojskową oraz dominującą pozycję Żydów w handlu, a Niemców w rzemiosłach. (Niemcy, jak zauważył, źle się w Polsce czują i marzą tylko, żeby – jak już się dorobią – wrócić do ojczyzny.) Dużo uwagi poświęcił polskim chłopom.
Nie są już niewolnikami ani adscripti glebae. […] Dzięki tej zmianie kondycji ich sytuacja jednak w praktyce poprawiła się niewiele. Kiedy dochodzi do przekazania majątku [ziemskiego], czy to zapisem w testamencie, czy w inny sposób, osoby chłopów nie są do niego wprost włączone, ale ich usługi są, i w wielu wypadkach stanowią najcenniejszą część majątku. […] Mieszkają w drewnianych chatach, pokrytych strzechą lub gontem, składających się z jednej izby z piecem, wokół którego mieszkańcy i ich bydło tłoczą się pospołu w najbardziej odrażającym brudzie. Jedzą kapustę, czasem ziemniaki, ale nie zawsze, groch, czarny chleb, i zupę, a raczej kaszę, bez dodatku masła czy mięsa. Piją głównie wodę, albo tanią whisky tego kraju, która jest głównym zbytkiem chłopów; i piją ją, kiedy ją tylko mogą pozyskać, w ogromnych ilościach. […] W swoich domach mają niewiele tego, co zasługiwałoby na nazwę mebli; a ich odzież jest prymitywna, podarta i brudna, nawet do obrzydzenia. Bardzo niewiele uwagi zwraca się na ich edukację, i generalnie są ciemni, przesądni i fanatyczni. […] Ten obraz stanu i charakteru chłopstwa, chociaż ogólny, może być uznany za tak powszechny, że nie ma od niego wyjątków; zdarzają się rzadkie przypadki wytrwałości w gospodarce, przedsiębiorczości i umiarkowaniu.41
Relacja Jacoba staje się tym bardziej poruszająca, jeżeli jesteśmy świadomi jej kontekstu. Punktem odniesienia autora była Anglia – wówczas najbogatszy kraj świata, ale z ogromnymi i szybko rosnącymi obszarami skrajnej nędzy. Według szacunków dzisiejszych historyków w 1820 roku płace robotników w Anglii były tylko o 10 procent wyższe niż w 1770 roku. Mamy przy tym dobre powody, by przypuszczać, że warunki życia i pracy większości z nich pod wieloma względami były gorsze niż kilkadziesiąt lat wcześniej42. Niedługo po raporcie Jacoba z ziem polskich w Londynie ukazało się kilka głośnych książek przedstawiających nędzę robotników brytyjskich; w 1833 roku wydano na przykład książkę Petera Gaskella o robotnikach, która miała dostarczyć inspiracji piszącemu Położenie klasy robotniczej w Anglii