Słodka obsesja - J. Daniels - ebook + książka

Słodka obsesja ebook

J. Daniels

4,2

Opis

Brooke Wicks lubi słodycze i seks. Dużo seksu. Nie zamierza ograniczać się do jednego faceta, nie uznaje związków, nigdy nie była zakochana. Kiedy spotyka seksownego instruktora jogi, szykuje się na naprawdę gorącą przygodę. Oczywiście jednorazową.

Mason King chce czegoś więcej. Chce wszystkiego. Wie, że Brooke ucieknie, gdy tylko dostanie to, czego pragnie. Mason musi wprowadzić nowe reguły gry…

Czy można nauczyć kogoś miłości?

Czy Mason zdobędzie serce Brooke?

A może wystarczy im tylko seks?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (112 oceny)
59
30
13
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaBura

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka niesamowita seria.super bawiłam się w trakcie czytania. polecam serdecznie ♥️
00
Kkucfi01

Nie polecam

dno, szkoda czasu
00
Kalukram88

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Wciąga od początku do końca. Serdecznie polecam całą serię.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Swe­et Ob­ses­sion

Au­tor: J. Da­niels

Tłu­ma­cze­nie: Re­gi­na Mo­ścic­ka

Re­dak­cja: Pra­cow­nia CO­GI­TO

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Stu­dio KA­RAN­DASZ

Skład: Ma­riusz Kur­kow­ski

Zdję­cia na okład­ce: Luc­ky Bu­si­ness, Ka­mil Mac­niak, Ruth Black | Shut­ter­stock

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Pie­trzak

Re­dak­tor ini­cju­ją­ca: Agniesz­ka Skow­ron

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

Swe­et Ob­ses­sion (Swe­et Ad­dic­tion, #3) © 2015

Co­py­ri­ght © 2015 J. Da­niels. All Ri­ghts Re­se­rved

Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-014-4

Książ­kę tę de­dy­ku­ję swo­im nie­sa­mo­wi­tym fan­kom z gru­py J’s Swe­eties.

Dziew­czy­ny, na­praw­dę wy­mia­ta­cie!

Od au­tor­ki

Słod­ka ob­se­sja to trze­cia po­wieść z se­rii Swe­et Ad­dic­tion, któ­rą moż­na czy­tać nie­za­leż­nie od po­zo­sta­łych, na­wią­zu­ją­ca do se­rii Ala­ba­ma Sum­mer. Jej ak­cja to­czy się po­mię­dzy wy­da­rze­nia­mi opi­sa­ny­mi w Słod­kich wię­zach a All I Want oraz When I Fall.

Roz­dział 1

Bro­oke

– I co, kot­ku? Chcesz dojść na moim fiu­cie?

Wbi­jam pa­znok­cie w ra­mio­na Pau­la i wy­gi­nam ple­cy w łuk nad łóż­kiem, ła­piąc spa­zma­tycz­nie od­dech.

– Och, tak! Jesz­cze, jesz­cze! Nie prze­sta­waj...

– Aaa! – Za­ci­ska kur­czo­wo pal­ce na mo­ich bio­drach i wbi­ja się we mnie w nie­przy­tom­nym ryt­mie. Na jego czo­le i owło­sie­niu klat­ki pier­sio­wej błysz­czą kro­pel­ki potu. Chwi­lę po­tem od­rzu­ca gwał­tow­nie gło­wę do tyłu, od­sła­nia­jąc na­brzmia­łe żyły na szyi, i z prze­cią­głym stęk­nię­ciem osią­ga speł­nie­nie.

A ja kil­ka se­kund po nim.

– Ju­uuż! – krzy­czę, czu­jąc, jak wzdłuż krę­go­słu­pa spły­wa mi fala cie­pła, któ­ra eks­plo­du­je w dole mię­dzy uda­mi. Za­pla­tam mu sto­py na ple­cach, za­ci­ska­jąc nogi na jego mu­sku­lar­nym cie­le, żeby po­czuć go głę­bo­ko w so­bie, do­kład­nie tak, jak naj­bar­dziej te­raz po­trze­bu­ję. Moje cia­ło przy­jem­nie wi­bru­je, a za­ci­śnię­te uda drżą z roz­ko­szy.

Rany, jak ja uwiel­biam seks. Czy może być w ży­ciu coś lep­sze­go? Mo­gła­bym od­dać za nie­go wszyst­ko, na­wet ba­becz­ki.

Ocie­ram się bio­dra­mi o Pau­la, a przed mo­imi ocza­mi prze­su­wa­ją się ob­ra­zy z ży­cia bez kre­mu kar­me­lo­we­go z solą.

Ba­becz­ki ser­ni­ko­we... red ve­lvet... z ma­li­na­mi i bia­łą cze­ko­la­dą...

No do­bra, może jed­nak nie ba­becz­ki i nie­ko­niecz­nie aku­rat za seks z tym fa­ce­tem. Kil­ka razy mu­sia­łam po­móc so­bie sama.

– Nie­cier­pli­wa dziew­czyn­ka – mam­ro­cze Paul, wsu­wa­jąc dłoń mię­dzy moje cyc­ki i szczy­piąc su­tek.

– Mmm... – mru­czę i wol­no pod­no­szę gło­wę z bło­gim uczu­ciem speł­nie­nia.

Na­po­ty­kam wzro­kiem jego le­ni­wy uśmiech. Za­raz jed­nak zmie­nia wy­raz twa­rzy i nie­spo­dzie­wa­nie opa­da na mnie ca­łym cię­ża­rem cia­ła, jak­by na­gle za­bra­kło mu sił.

– Zejdź ze mnie, do cho­le­ry! – Krę­cę bio­dra­mi, chwy­ta­jąc go za ra­mio­na i od­py­cha­jąc. – Zejdź, idio­to, za­raz mnie zgnie­ciesz!

Zsu­wa się ze śmie­chem na bok i prze­wra­ca na ple­cy. Po­tem ze stęk­nię­ciem zdej­mu­je pre­zer­wa­ty­wę i sta­ran­nie ją za­wią­zu­je.

– Nie­źle. Nie pa­mię­tam, żeby kie­dyś była aż tak peł­na. Mój fiut bę­dzie po­trze­bo­wał cza­su, żeby od­re­ago­wać. Co naj­mniej ty­dzień.

Aha. Chy­ba po­win­nam uznać to za kom­ple­ment. Bra­wo, Bro­oke! Ty to po­tra­fisz wy­kań­czać pe­ni­sy!

Kie­dy Paul zni­ka w ła­zien­ce, wsta­ję z łóż­ka, zbie­ram swo­je ciu­chy z pod­ło­gi i za­czy­nam się po­śpiesz­nie ubie­rać. Wsu­wam sto­py w szpil­ki i od­wra­cam się, żeby za­brać z noc­nej szaf­ki to­reb­kę, a wte­dy nie­spo­dzie­wa­nie zde­rzam się z jego na­gim tor­sem.

– Och, sor­ki – mam­ro­czę pod no­sem, prze­stę­pu­jąc nie­cier­pli­wie z nogi na nogę. – Za­bio­rę tyl­ko swo­je rze­czy i już mnie nie ma.

Chwy­ta mnie za bio­dra i przy­trzy­mu­je, za­ci­ska­jąc pal­ce na ma­te­ria­le su­kien­ki.

– Do­kąd się tak śpie­szysz? Zo­stań jesz­cze chwil­kę.

– Nie mogę. Mu­szę wra­cać do domu.

– Może za­mó­wi­my coś do je­dze­nia? Co ty na to? Nie je­steś głod­na?

– Już ja­dłam.

Marsz­czy brwi, roz­luź­nia­jąc uścisk pal­ców. Po­tem od­ry­wa dło­nie od mo­ich bio­der i zwie­sza z re­zy­gna­cją ra­mio­na.

– Po­czu­łem się tro­chę wy­ko­rzy­sta­ny.

Tłu­miąc z wy­sił­kiem na­ra­sta­ją­cy w gar­dle śmiech, wy­mi­jam go i za­bie­ram z szaf­ki swo­ją to­reb­kę.

– Było miło, na­praw­dę. Może się jesz­cze kie­dyś spo­tka­my.

– I co wte­dy? Zno­wu to zro­bi­my? Bo szcze­rze mó­wiąc, Bro­oke, nie­zbyt mi się to uśmie­cha.

Pod­no­szę na nie­go wzrok. W jego ciem­nych oczach po­ja­wia się nie­pew­ność, a po mi­nie wy­raź­nie wi­dać, że jest ura­żo­ny.

No, no, no, Paul, nie po­dej­rze­wa­łam cię o to, że je­steś blusz­czem.

Wsu­wam to­reb­kę pod ra­mię, ca­łu­ję go prze­lot­nie w po­li­czek i szep­czę:

– Nie uda­waj, że nie wie­dzia­łeś, o co w tym cho­dzi.

Stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi o drew­nia­ną pod­ło­gę, idę w stro­nę drzwi. Pod­świa­do­mie cze­kam na choć­by cień żalu czy wy­rzu­tów su­mie­nia. Lub cze­go­kol­wiek in­ne­go, co skło­ni­ło­by mnie, żeby od­wró­cić się i dać temu fa­ce­to­wi odro­bi­nę na­dziei. Ale nic ta­kie­go się nie po­ja­wia.

Nie czu­ję się z tego po­wo­du win­na. Na pew­no nie tuż po sek­sie, na­wet je­śli swój or­gazm w du­żym stop­niu za­wdzię­czam so­bie sa­mej. Bo tak na­praw­dę nie ma po­wo­du, praw­da? Prze­cież Paul też do­szedł, i to jak. Na tyle in­ten­syw­nie, by po­tem ga­pić się na zu­ży­tą gum­kę jak dum­ny ta­tuś na nowo na­ro­dzo­ne­go po­tom­ka. Obo­je wy­cho­dzi­my z tego usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni, na­wet je­śli fi­zycz­nie wy­cho­dzę stąd tyl­ko ja.

Żal? Wy­rzu­ty su­mie­nia? W ży­ciu! Na­zy­wam się Bro­oke Wicks i uwiel­biam seks. Dużo i czę­sto. I co z tego, że in­te­re­su­ją mnie tyl­ko jed­no­ra­zo­we nu­mer­ki? Ro­bię, co chcę, z fa­ce­ta­mi, na któ­rych mam ocho­tę.

I krop­ka.

Kła­dąc rękę na klam­ce, od­wra­cam się w stro­nę Pau­la i rzu­cam mu po­że­gnal­ne, cie­plej­sze spoj­rze­nie.

– Do­bra­noc.

Po­wo­li pod­no­si gło­wę i spo­glą­da na mnie nie­obec­nym wzro­kiem.

– Tak... Do­bra­noc, do­bra­noc...

Bez dal­sze­go ocią­ga­nia się wy­cho­dzę. Uśmie­cham się do sie­bie na dźwięk gło­śne­go i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce­go trza­sku drzwi.

Nic z tego. Nie czu­ję ani odro­bi­ny żalu.

***

Wcho­dzę do miesz­ka­nia, za­my­kam za sobą drzwi i od­kła­dam na szaf­kę klu­czy­ki i to­reb­kę. Po­tem od­wra­cam się i wi­dzę, jak znad opar­cia ka­na­py spo­glą­da­ją na mnie dwie pary za­cie­ka­wio­nych oczu.

No do­bra, prze­słu­cha­nie czas za­cząć.

– Tak? – za­ga­jam, zsu­wa­jąc szpil­ki i usta­wia­jąc je przy drzwiach. Bil­ly od­wra­ca się, obej­mu­jąc ra­mie­niem Jo­eya.

– I jak?

Wzru­szam nie­znacz­nie ra­mio­na­mi.

– Piąt­ka.

– Tyl­ko tyle? – Joey wzdry­ga się, a jego brwi pod­jeż­dża­ją aż po na­sa­dę blond wło­sów. – W ska­li je­den do dzie­sięć da­jesz mu w łóż­ku pięć? Mó­wisz se­rio?

– Aaa, o to ci cho­dzi. My­śla­łam, że py­tasz, jak miał du­że­go. – Sły­sząc to, Bil­ly chrzą­ka ner­wo­wo i roz­glą­da się nie­pew­nie do­oko­ła. Prze­no­szę wzrok z jed­ne­go na dru­gie­go. – Sió­dem­ka. W tym do­dat­ko­wy punkt za świn­tu­sze­nie w trak­cie.

Joey krzy­wi się, ma­cha­jąc do mnie współ­czu­ją­co ręką.

– Sió­dem­ka i fiu­tek mniej­szy od two­je­go wi­bra­to­ra? Bie­dacz­ko.

– No, fakt. Mia­łam się zmyć, gdy tyl­ko go zo­ba­czy­łam, ale po­my­śla­łam so­bie, że war­to się prze­ko­nać, co po­tra­fi. Znasz mnie, za­wsze je­stem chęt­na do współ­pra­cy. Poza tym miał w nim kol­czyk.

Ob­cho­dzę sofę do­oko­ła i sia­dam w rogu obok Jo­eya, któ­ry – są­dząc po wy­ra­zie twa­rzy – ma w tej chwi­li w gło­wie tyl­ko jed­no. Wi­dząc jego za­in­try­go­wa­ne spoj­rze­nie, Bil­ly’emu wy­ry­wa się bez­gło­śne „nie”, na któ­re Joey re­agu­je ci­chym par­sk­nię­ciem.

Ba­wię się swo­imi wło­sa­mi, za­krę­ca­jąc lok na pa­lec. Hm... Zna­jąc ich, ob­sta­wiam, że to ra­czej Joey miał­by się za­kol­czy­ko­wać. Bil­ly to sztyw­niak w gar­ni­tu­rze, a poza tym, czy ad­wo­ka­ci nie mu­szą przy­pad­kiem prze­cho­dzić w są­dzie przez bram­ki ma­gne­tycz­ne? Wąt­pię, żeby miał ocho­tę co­dzien­nie tłu­ma­czyć się przed straż­ni­ka­mi ze swo­je­go kol­czy­ka.

Roz­sia­dam się wy­god­nie, wtu­la­jąc w mięk­ką skó­rę sofy, i od­chy­lam gło­wę, wbi­ja­jąc wzrok w su­fit.

– Kie­dy wy­cho­dzi­łam, ze­bra­ło mu się na sen­ty­men­ty. Zro­bił oczy kota ze Shre­ka. Kom­plet­nie mnie tym za­sko­czył.

– Ula­la. Je­steś pew­na, że nie miał wa­gi­ny?

Pry­cham, roz­ba­wio­na uwa­gą Jo­eya.

– Ra­czej bym za­uwa­ży­ła. Tro­chę so­bie na nim po­uży­wa­łam.

Za­śmie­wa­my się ra­zem z Jo­ey­em. Bil­ly zry­wa się z miej­sca i pod­no­si ze sto­li­ka mi­skę wy­peł­nio­ną do po­ło­wy po­pcor­nem.

– Chcesz z nami obej­rzeć film? Wła­śnie za­czę­li­śmy Dla cie­bie wszyst­ko.

Po­sy­łam Bil­ly’emu iro­nicz­ny uśmiech.

– Ni­cho­las Sparks? Ja­sne, ide­al­ny dla pe­dziów.

Par­ska uda­wa­nym śmie­chem, ukła­da­jąc dłoń pła­sko na pier­siach.

– Bar­dzo śmiesz­ne, Bro­oke.

– Ale!

Od­wra­cam się po­śpiesz­nie na so­fie za Bil­lym, któ­ry wy­cho­dzi do kuch­ni, i klę­kam na ko­la­nach, żeby wi­dzieć ich obu.

By­ła­bym za­po­mnia­ła!

– Mo­że­cie być ze mnie bar­dzo, ale to bar­dzo dum­ni. Wstą­pi­łam dziś do Agent Pro­vo­ca­teur i nie wy­da­łam ani cen­ta. Nic a nic! Ma­cie po­ję­cie, jaki to dla mnie wy­czyn? Na wi­dok no­wej wio­sen­nej ko­lek­cji trzę­słam się jak nar­ko­man na gło­dzie. – Roz­pro­mie­nio­na uno­szę dłoń w stro­nę Jo­eya, któ­ry przy­bi­ja mi piąt­kę. – Mało tego, na­wet po­szłam coś przy­mie­rzyć. Na­praw­dę, ni­g­dy bym się nie po­dej­rze­wa­ła o tak sil­ną wolę. W za­sa­dzie po­win­nam tam wró­cić i coś so­bie ku­pić w na­gro­dę za to, że wcze­śniej nic nie ku­pi­łam.

Uda­ję, że wsta­ję, spo­glą­da­jąc w stro­nę drzwi, ale Joey bły­ska­wicz­nie ła­pie mnie za nad­gar­stek i ścią­ga z po­wro­tem na sofę. Wy­mie­nia­my roz­ba­wio­ne spoj­rze­nia.

– Tyl­ko żar­to­wa­łam, pew­nie i tak już za­mknę­li sklep. A tak na se­rio, praw­da, że cał­kiem nie­źle so­bie ra­dzę z wy­dat­ka­mi? Moje kon­to wy­glą­da już o wie­le le­piej. Jesz­cze parę ty­go­dni i mnie tu nie bę­dzie.

Eks­mi­sja z miesz­ka­nia, któ­ra przy­tra­fi­ła mi się dwa mie­sią­ce temu, była chy­ba naj­bar­dziej po­ni­ża­ją­cym do­świad­cze­niem w ca­łym moim ży­ciu. No do­bra, oprócz tego nu­me­ru ze sper­mą w oku w No­wym Or­le­anie.

Mo­gła­bym przy­siąc, że to przez nie­go na­ba­wi­łam się tiku.

Gdy zna­la­złam na drzwiach wia­do­mość od wła­ści­cie­la miesz­ka­nia, po­ka­za­łam mu w my­ślach środ­ko­wy pa­lec i za­czę­łam roz­my­ślać, co ze sobą zro­bić.

Wró­cić do swo­ich za­sad­ni­czych ro­dzi­ców? Broń Boże, już wo­la­ła­bym dać so­bie za­plom­bo­wać wszyst­kie zęby. Juls?

Ko­cham swo­ją sio­strę, na­praw­dę bar­dzo, ale nie mo­gła­bym z nią za­miesz­kać. Poza tym ona i Ian toną te­raz w pie­lu­chach. Co roku ro­bią so­bie nowe dzi­dzi, więc po­trze­ba im prze­strze­ni. I nie mam naj­mniej­szej ocho­ty wy­ja­śniać swo­je­mu czte­ro­let­nie­mu sio­strzeń­co­wi, dla­cze­go cio­cia Bro­oke trzy­ma w sy­pial­ni wi­bru­ją­ce za­baw­ki.

Do­sta­łam ty­dzień na wy­pro­wadz­kę. By­łam bli­ska za­ła­ma­nia i już pra­wie po­go­dzi­łam się z my­ślą, że znów będę mu­sia­ła się mę­czyć pod jed­nym da­chem z oj­cem. Na pew­no za­bro­nił­by mi póź­no wra­cać i jesz­cze paru in­nych rze­czy, choć mam dwa­dzie­ścia pięć lat i nie wiem, co to szla­ban, od­kąd skoń­czy­łam sie­dem­na­ście. Uda­ło mi się wte­dy opa­no­wać sztu­kę wy­kra­da­nia się z domu przez okno w swo­im po­ko­ju. Na szczę­ście tych dwóch nie­sa­mo­wi­tych fa­ce­tów ura­to­wa­ło mi ży­cie, po­zwa­la­jąc u sie­bie za­miesz­kać. Od­kąd za­czę­łam pra­co­wać w cu­kier­ni, na­sza trój­ka bar­dzo się z sobą zży­ła, szcze­gól­nie ja i Joey. Kto by po­my­ślał, że zo­sta­nie­my kum­pla­mi? W daw­nych cza­sach szcze­rze go nie zno­si­łam.

Bil­ly wra­ca i po­da­je mi da­iqu­iri. Po­tem sia­da z po­wro­tem na swo­im miej­scu, ob­rzu­ca­jąc mnie cie­płym i ła­god­nym spoj­rze­niem.

– Wiesz, że nie mamy nic prze­ciw­ko, że­byś z nami miesz­ka­ła, praw­da, Bro­oke? Nie myśl so­bie, że chce­my się cie­bie po­zbyć. Na­praw­dę nie ma po­śpie­chu.

– No ba! – od­zy­wa się prze­śmiew­czo Joey, uno­sząc zna­czą­co brwi i przy­tu­la­jąc się do boku Bil­ly’ego. – Ja­sne, że nie, choć trosz­kę mi żal, że nie mo­że­my się te­raz gło­śno bzy­kać. Dla­te­go tak ci ki­bi­cu­ję w two­jej wal­ce z za­ku­po­ho­li­zmem. Dzię­ki temu bę­dzie­my mo­gli szyb­ciej wró­cić do sta­rych zwy­cza­jów i dać cza­du.

Prze­ły­kam po­śpiesz­nie łyk da­iqu­iri, omal się nim nie krztu­sząc. Czu­ję prze­bie­ga­ją­cy po ple­cach dreszcz.

– Pro­szę cię! Za­kła­dam na uszy gi­gan­tycz­ne wy­ci­sza­ją­ce słu­chaw­ki, gdy za­bie­ra­cie się do rze­czy, a i tak sły­szę two­je bła­gal­ne jęki, Joey. Na­praw­dę my­ślisz, że je­ste­ście ci­cho?

– Och, a ty to co? – od­ci­na się Joey, prze­wra­ca­jąc ocza­mi i uno­sząc szklan­kę do ust. – Wy­dzie­rasz się, choć ro­bisz to sama, Bro­oke.

– To nie moja wina, że je­stem w tym tak do­bra. Spy­taj Pau­la, może po­twier­dzić.

Bil­ly tę­że­je na twa­rzy i gwał­tow­nym ru­chem się­ga po pi­lo­ta.

– Mo­że­my wresz­cie skoń­czyć z tym te­ma­tem i za­cząć oglą­dać? Nie mia­łem po­ję­cia, że nas sły­szysz.

– Wszy­scy was sły­szą – oznaj­miam, wska­zu­jąc pal­cem ścia­nę za swo­imi ple­ca­mi. Wi­dząc to, ob­rzu­ca mnie py­ta­ją­cym spoj­rze­niem. – W tam­tym ty­go­dniu do­pa­dła mnie w win­dzie pani Kes­sler i ko­niecz­nie chcia­ła wie­dzieć, czy ro­bi­cie ja­kiś re­mont. Bo któ­ryś z was krzy­czał: „Po­daj roz­pór­kę!”. Szko­da, że nie wi­dzie­li­ście jej miny, kie­dy wy­ja­śni­łam, że nie cho­dzi o taką ze skle­pu z na­rzę­dzia­mi, ale z sex sho­pu.

Bil­ly przy­my­ka z ję­kiem oczy.

– O nie, tyl­ko nie to.

– Nic dziw­ne­go, że ta flą­dra ostat­nio tak dziw­nie mi się przy­glą­da. – Joey ma­cha lek­ce­wa­żą­co ręką, po­pra­wia­jąc się na so­fie. – Chrza­nić sta­rą pru­kwę. Mamy od­lo­to­wy seks i nic in­ne­go mnie nie ob­cho­dzi, na­wet gdy­by całe mia­sto sły­sza­ło, jak mój skarb bła­ga, że­bym zro­bił mu loda. Nie bę­dzie­my się ha­mo­wać, dla ni­ko­go!

Od­su­wam szklan­kę od ust, par­ska­jąc śmie­chem. Bil­ly prze­cią­ga z re­zy­gna­cją dło­nią po twa­rzy. Wy­raź­nie ma już dość tej roz­mo­wy.

Jest zu­peł­nie inny niż Joey, kom­plet­ne prze­ci­wień­stwo. Mimo to ide­al­nie się uzu­peł­nia­ją.

Zwłasz­cza w łóż­ku. Sły­sza­łam to i owo.

– Mó­wi­łam już, że zo­sta­nę tyl­ko do cza­su, aż za­osz­czę­dzę tro­chę pie­nię­dzy na wy­na­ję­cie no­we­go miesz­ka­nia. Ko­cham was, chło­pa­ki, ale mu­szę mieć coś swo­je­go. Poza tym nie­dłu­go za­brak­nie tu miej­sca na na­sze ko­sme­ty­ki do wło­sów. – Prze­chy­lam gło­wę z kwa­śną miną, prze­no­sząc spoj­rze­nie z jed­ne­go na dru­gie­go. – Ale bę­dzie mi bra­ko­wa­ło wspól­ne­go no­co­wa­nia. Su­per się z tobą śpi na ły­żecz­kę, Bil­ly. Je­steś taki mię­ciut­ki i mi­lu­si.

Na te sło­wa marsz­czy brwi.

– Nie je­stem ma­łym chłop­czy­kiem, Bro­oke. Ani mię­ciut­kim – ury­wa i uśmie­cha się prze­wrot­nie. – Nie sły­sza­łaś?

Czu­ję na po­licz­kach go­rą­co. Do­bry Boże, co też ten Bil­ly su­ge­ru­je.

– Zde­cy­do­wa­nie nie – po­twier­dza z dumą Joey, ści­ska­jąc Bil­ly’ego za udo i prze­ry­wa­jąc po­tok ko­sma­tych my­śli prze­ta­cza­ją­cy się w tym mo­men­cie przez moją gło­wę. – Czy w kwe­stii kol­czy­ka to już de­fi­ni­tyw­ne „nie”? Może jest jesz­cze ja­kaś szan­sa?

Bil­ly bez sło­wa uru­cha­mia film. Jak wi­dać, ko­niec dys­ku­sji, de­cy­zja za­pa­dła.

Po­cią­gam ko­lej­ny łyk drin­ka, gdy na­gle czu­ję na wło­sach do­tyk ust Jo­eya.

– I jak było z kol­czy­kiem? Tyl­ko szcze­rze – szep­cze mi do ucha.

Cały on. Musi, ko­niecz­nie musi po­znać wszyst­kie pi­kant­ne szcze­gó­ły. Aż trud­no mi uwie­rzyć, że jesz­cze sam cze­goś ta­kie­go nie pró­bo­wał.

– Je­śli cho­dzi o ten punkt, do któ­re­go nie­któ­rym fa­ce­tom tak trud­no do­trzeć... – za­czy­nam pół­gło­sem, zgi­na­jąc przy tym ryt­micz­nie wska­zu­ją­cy pa­lec. Na­sze spoj­rze­nia spo­ty­ka­ją się. – To on nie miał z tym pro­ble­mu.

Joey wol­no od­chy­la się do tyłu.

– O kur­de, wi­dzę, że dużo mnie omi­ja.

– Ciiii!

Obo­je zer­ka­my na Bil­ly’ego, po czym znów za­czy­na­my szep­tać.

– Daj spo­kój, sły­sza­łam na wła­sne uszy, że Bil­ly do­cie­ra do wszyst­kich two­ich punk­tów. Są­sie­dzi z na­prze­ciw­ka zresz­tą też.

– No tak, ale lu­bię wy­pró­bo­wy­wać z nim nowe rze­czy. Może jed­nak po­wi­nie­nem się za­kol­czy­ko­wać? – Joey zer­ka na swój roz­po­rek, lek­ko się przy tym krzy­wiąc. – Choć z dru­giej stro­ny to mo­gło­by ze­psuć mój ide­al­ny kształt. Nie mó­wiąc już o tym, że pew­nie boli jak cho­le­ra.

Bil­ly od­wra­ca gło­wę i rzu­ca mi ostre spoj­rze­nie. Po­śpiesz­nie przy­wie­ram usta­mi do brze­gu szklan­ki i mam­ro­czę pod no­sem w od­po­wie­dzi:

– Mam za­dzwo­nić do Pau­la i za­py­tać? Pew­nie w tej chwi­li wpa­tru­je się tę­sk­nie w te­le­fon.

Joey uśmie­cha się prze­bie­gle.

– On cię ko­cha, Bro­oke. Jak mo­głaś tak po pro­stu z nie­go zre­zy­gno­wać?

O Boże, nie!

– Da­ruj so­bie.

– Je­stem pe­wien, że lada mo­ment by ci się oświad­czył. Albo przy­naj­mniej za­pro­po­no­wał, że­byś się do nie­go wpro­wa­dzi­ła.

Po­trzą­sam gło­wą.

– Wiesz, że był nie­zdro­wo za­fa­scy­no­wa­ny swo­ją sper­mą? Nie za­miesz­kam z nim. Nic by z tego nie wy­szło, nie łudź się.

Se­rio. Czy mi się wy­da­je, czy on fak­tycz­nie nie wy­rzu­cił tej gum­ki? Może chce ją so­bie opra­wić w ram­ki?

Fuj, Paul. W ten spo­sób ni­g­dy nie prze­ko­nasz żad­nej dziew­czy­ny, żeby z tobą zo­sta­ła.

Joey trą­ca mnie ra­mie­niem, opa­da­jąc na mnie ca­łym swo­im cię­ża­rem.

– Po­wiem ci, że to na­wet dość pod­nie­ca­ją­ce. Ale do­bra, wra­ca­jąc do kol­czy­ka, to był ćwiek czy sztan­ga? A! I jesz­cze jed­no, gdzie go miał do­kład­nie?

Dźwięk te­le­wi­zo­ra gwał­tow­nie milk­nie i miesz­ka­nie wy­peł­nia się ci­szą.

Bil­ly po­chy­la się do przo­du, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach z miną za­re­zer­wo­wa­ną dla ta­kich sy­tu­acji jak ta. Wi­dzia­łam ją już nie­raz, na przy­kład wte­dy, gdy pro­wa­dzi­my z Jo­ey­em przy sto­le oży­wio­ną dys­ku­sję na te­mat kształ­tów pe­ni­sów.

Od­chrzą­ku­ję, od­su­wa­jąc szklan­kę od ust.

– Spo­koj­nie, Ły­żecz­ko. Sor­ki, już bę­dzie­my ci­cho.

Jego po­wąt­pie­wa­ją­ce spoj­rze­nie wę­dru­je w kie­run­ku Jo­eya i mo­men­tal­nie ła­god­nie­je.

Cały on, sta­ry do­bry Bil­ly. Nikt nie pa­trzy w ten spo­sób na Jo­eya.

Joey prze­su­wa się na so­fie i wyj­mu­je z dło­ni Bil­ly’ego pi­lo­ta. Do­sko­na­le wie, że pora się za­mknąć i spo­koj­nie oglą­dać film, bo to je­dy­ny spo­sób, by jego mąż zo­stał z nami, za­miast za­szyć się w ga­bi­ne­cie i prze­glą­dać pa­pie­ry, któ­re rów­nie do­brze mo­gły­by po­cze­kać do ju­tra.

Film po­now­nie się uru­cha­mia.

Przy­cią­gam ko­la­na do pier­si, a oni wtu­la­ją się w sie­bie, jak to mają w zwy­cza­ju. Za spra­wą tej bli­sko­ści obo­je za­sty­ga­ją nie­ru­cho­mo, na­wet Joey, któ­ry prze­waż­nie nie po­tra­fi usie­dzieć w miej­scu i gada jak na­krę­co­ny.

Są­czę le­ni­wie da­iqu­iri, a moje my­śli krą­żą wo­kół kol­czy­ków i Pau­la. Oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzę tego bie­da­ka, jak mio­ta się po miesz­ka­niu, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, gdzie naj­le­piej wy­eks­po­no­wać swo­ją zu­ży­tą pre­zer­wa­ty­wę.

***

W po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek tuż po ósmej gnam do pra­cy za­tło­czo­ną już mimo wcze­snej pory uli­cą Fay­et­te. La­wi­ru­ję mię­dzy prze­chod­nia­mi ob­ju­czo­na czte­re­ma kub­ka­mi kawy, któ­re ku­pi­łam przed chwi­lą, prze­past­ną to­reb­ką mar­ki Co­ach (tak się skła­da, że to przez nią dwa mie­sią­ce temu mia­łam de­bet na kon­cie, ale na­praw­dę było war­to, jest fan­ta­stycz­na!) i se­gre­ga­to­rem z wzo­ra­mi tor­tów Dy­lan, któ­ry za­bra­łam w pią­tek po pra­cy do domu.

Po­sta­no­wi­łam zro­bić po­rzą­dek w jej od­ręcz­nych no­tat­kach, ja­kich spo­ro na­gro­ma­dzi­ło się w cią­gu mi­nio­nych lat, i ogól­nie wszyst­ko prze­or­ga­ni­zo­wać, żeby zro­bi­ło się bar­dziej czy­tel­ne. Uży­łam ozdob­ne­go pa­pie­ru i ele­ganc­kiej czcion­ki. Li­sty i kart­ki z po­dzię­ko­wa­nia­mi, któ­re Dy­lan do­sta­je od po­cząt­ku dzia­łal­no­ści cu­kier­ni i któ­re prze­le­ża­ły we­tknię­te za tyl­ną okład­kę, zo­sta­ły za­la­mi­no­wa­ne i udo­stęp­nio­ne klien­tom w dzia­le Słod­kie re­fe­ren­cje.

Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, jak Dy­lan przyj­mie moje ra­cjo­na­li­za­tor­skie po­my­sły od­no­śnie je­dy­nej rze­czy w ży­ciu, jaka za­przą­ta jej uwa­gę bar­dziej niż mąż. Peł­na obaw, że fak­tycz­nie może się wściec, bo zro­bi­łam coś w spra­wie jej uko­cha­nej cu­kier­ni bez wcze­śniej­sze­go uzgod­nie­nia, cał­kiem za­po­mi­nam o do­brze mi zna­nej wy­rwie w chod­ni­ku.

– Niech to szlag!

Pierw­szy leci w dół se­gre­ga­tor, a w ślad za nim moja cen­na to­reb­ka. Ale nie kawa. Ha! Tym ra­zem to ja je­stem górą, a nie to pod­stęp­ne mia­sto!

Kie­dy na­chy­lam się, żeby pod­cią­gnąć na ra­mię pa­sek to­reb­ki, trzy­ma­jąc koń­cem pal­ców ka­ta­log, roz­le­ga się klak­son sa­mo­cho­du. Kie­ru­ję spoj­rze­nie na jezd­nię i wi­dzę, że ruch nie­co ze­lżał. Prze­bie­gam wzro­kiem wzdłuż skle­pów po za­chod­niej stro­nie Fay­et­te, gdy na­gle na­po­ty­kam coś, cze­go tam nie było. Albo jak do­tąd tego nie za­uwa­ży­łam.

Nie, ra­czej nie. Nie­moż­li­we, że­bym coś ta­kie­go prze­oczy­ła.

Na ce­gla­nej fa­sa­dzie po­mię­dzy kwia­ciar­nią a ro­dzin­nym skle­pi­kiem ze świecz­ka­mi wisi krzy­kli­wy szyld z po­ma­rań­czo­wym na­pi­sem „HOT JOGA” i pro­stym logo w dol­nym rogu, tuż pod li­te­rą A.

Joga?

– Joga?

Pro­stu­ję się, wpa­tru­jąc w nowo otwar­ty lo­kal, któ­ry mie­ści się do­kład­nie na­prze­ciw­ko na­szej cu­kier­ni.

Czy to nie ko­micz­ny zbieg oko­licz­no­ści? Nie­zły układ – naj­pierw daj so­bie wy­cisk, żeby spa­lić ka­lo­rie, a po­tem skocz na dru­gą stro­nę uli­cy i je uzu­peł­nij. Może po­win­ni­śmy po­ga­dać z wła­ści­cie­lem na te­mat współ­pra­cy i zni­żek dla klien­tów.

Na przy­kład: pięć za­jęć i do­sta­jesz za dar­mo ba­becz­kę.

Z wy­sił­kiem tłu­mię śmiech.

Oto ja – praw­dzi­wy re­kin biz­ne­su. Mam spo­so­by, by po­zy­skać no­wych klien­tów, a przy tym pro­mu­ję inne lo­kal­ne fir­my.

Kur­czę, może po­win­nam star­to­wać na pre­zy­den­ta?

Otwie­ram drzwi do cu­kier­ni przy wtó­rze dzwon­ka i wcho­dzę do środ­ka. Na­tych­miast ude­rza mnie w noz­drza słod­ki za­pach, któ­ry ide­al­nie współ­gra z aro­ma­tem przy­nie­sio­nej prze­ze mnie kawy. Z wes­tchnie­niem ulgi od­kła­dam kar­to­no­we opa­ko­wa­nie z kub­ka­mi na szkla­ną wi­try­nę, a obok kła­dę to­reb­kę i ka­ta­log.

Na wi­dok tego ostat­nie­go Dy­lan gwał­tow­nie pod­ry­wa wzrok znad lady.

– A więc to ty go mia­łaś! Wiesz, że w week­end prze­szu­ka­łam cały sklep wzdłuż i wszerz, żeby go zna­leźć? Co ci strze­li­ło do gło­wy, Bro­oke?!

Kła­dę obie dło­nie pła­sko na szy­bie, po czym prze­su­wam nie­pew­nie se­gre­ga­tor w jej stro­nę.

– Ja tyl­ko... Tro­chę go upo­rząd­ko­wa­łam. Mam na­dzie­ję, że tak bę­dzie do­brze.

Wi­dząc jej ka­mien­ną twarz, bio­rę ner­wo­wy wdech.

Za­sa­da nu­mer je­den: nie iry­tuj swo­je­go sze­fa. Zwłasz­cza je­śli jest nim Dy­lan Car­roll, zna­na z tego, że ma szyb­ką rękę.

Dy­lan pod­cho­dzi bli­żej i otwie­ra se­gre­ga­tor. Prze­glą­da kil­ka ko­lej­nych stron, wo­dząc pal­cem po ozdob­nej czcion­ce. Bez sło­wa tak­su­je wzro­kiem moje ulep­sze­nia. W koń­cu do­cie­ra do roz­dzia­łu z re­fe­ren­cja­mi.

Ocie­ram dło­nią czo­ło, stwier­dza­jąc z ulgą, że mimo od­czu­wa­ne­go stra­chu nie ma na nim kro­pe­lek potu.

– Mhm.

Na­chy­lam się bli­żej, przy­glą­da­jąc się jej lek­ko zmarsz­czo­ne­mu no­so­wi.

– Mhm?

O Boże, dla­cze­go nie spy­ta­łam jej o zgo­dę? Może mnie za to wy­lać?

Mija kil­ka chy­ba naj­dłuż­szych w moim ży­ciu se­kund. Wresz­cie Dy­lan pod­no­si na mnie wzrok, mru­żąc po­wie­ki, a po­tem roz­pro­mie­nia się w uśmie­chu.

– Su­per, Bro­oke! Kto by po­my­ślał, że je­steś taka chęt­na do po­mo­cy.

Otwie­ram usta ze zdu­mie­nia. Kto by po­my­ślał?

– Ależ ja lu­bię po­ma­gać! Ro­bię to cały czas! Pa­mię­tasz, jak w ze­szłym ty­go­dniu Ryan upar­ła się na suk­nię Elsy, a Re­ese o mało nie osza­lał, kie­dy nie mógł jej ku­pić? Kto wkro­czył do ak­cji i was ura­to­wał? No kto? Kogo o mało nie aresz­to­wa­li w Tar­get? Cie­bie?

Dy­lan par­ska śmie­chem, od­gar­nia­jąc swo­je dłu­gie blond wło­sy za ucho.

– Pa­mię­tam. Tak tyl­ko żar­to­wa­łam.

Pro­stu­ję się z dumą i wyj­mu­ję z kar­to­no­we­go pu­deł­ka swój ku­bek z kawą.

– No do­bra, nie dzię­kuj. Mogę przy­jąć pod­wyż­kę, je­śli na­le­gasz.

Prze­chy­la gło­wę na bok, pio­ru­nu­jąc mnie wzro­kiem, aż ro­bię krok do tyłu. Bez ner­wów, Roc­ky.

Znów roz­le­ga się dźwięk dzwon­ka nad drzwia­mi, a tuż po nim grzmią­ce przy­wi­ta­nie Jo­eya. Cały on, zu­peł­nie jak­by miał tyl­ko je­den po­ziom gło­su.

Wi­dząc nas, wska­zu­je kciu­kiem przez ra­mię w kie­run­ku okna.

– Wi­dzia­ły­ście to nowe stu­dio jogi po dru­giej stro­nie uli­cy? O co w tym cho­dzi?

– Nie zwy­kłej jogi, ale hot jogi. Czy­li tłum spo­co­nych la­sek w leg­gin­sach i z ko­py­tem wiel­błą­da wy­gi­na­ją­cych się w naj­dzik­szych po­zach.

Joey par­ska gar­dło­wym śmie­chem.

– Przy­po­mi­na­ją mi się czy­jeś cza­sy li­ce­al­ne.

– Nie two­je przy­pad­kiem? – od­ci­na się Dy­lan, kła­dąc dłoń na swo­im za­okrą­glo­nym brzu­chu. – Czy to nie ty uwiel­bia­łeś wte­dy ela­stycz­ne ciu­chy?

Joey od­wra­ca kar­ton z kawą i wyj­mu­je ku­bek, na któ­rym na­pi­sa­no jego imię.

– Udam, że tego nie sły­sza­łem, ale tyl­ko dla­te­go że no­sisz pod ser­cem Jo­eya Ju­nio­ra.

– On nie bę­dzie miał na imię Joey.

– Co ta­kie­go? – Jego za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie prze­ska­ku­je ko­lej­no na mnie i na Dy­lan. – No do­bra, Jo­seph? Też może być.

– Nie­ste­ty, ale nie.

Uśmie­cham się, nie od­ry­wa­jąc kub­ka od ust.

– Su­per. Czy­li jed­nak Bro­okes, tak jak się uma­wia­li­śmy? I co? Łyso panu, pa­nie McDer­mott?

Joey pio­ru­nu­je mnie wzro­kiem znad swo­jej kawy. Od­wdzię­czam mu się tym sa­mym, chi­cho­cząc pod no­sem. Dy­lan lek­ko wzdy­cha.

– Przy­kro mi. Zde­cy­do­wa­li­śmy się na Bla­ke’a. Oboj­gu nam po­do­ba się to imię.

– Ja­kim „nam”? – de­ner­wu­je się Joey, któ­re­go twarz robi się o dwa tony czer­wień­sza. – Nie pa­mię­tam, że­byś wcze­śniej o nim wspo­mi­na­ła. A już na pew­no nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby ktoś do mnie dzwo­nił i py­tał o zda­nie, za­nim za­cznie­cie wszyst­ko gra­we­ro­wać.

– Dla­cze­go mia­ła­bym do cie­bie dzwo­nić? I co gra­we­ro­wać? Osza­la­łeś, Joey? Wi­dzia­łeś tu co­kol­wiek z wy­gra­we­ro­wa­nym imie­niem?

Z kuch­ni do­bie­ga nas stłu­mio­ny od­głos, a tuż po nim zna­jo­my tu­pot ma­łych nó­żek na pod­ło­dze z te­ra­ko­ty.

Joey za­ta­cza koło wol­ną ręką.

– Za­ło­żę się, że na pew­no coś tam już ma­cie. Moż­na wy­peł­nić me­try­kę uro­dze­nia jesz­cze przed po­ro­dem? Czy Re­ese już do­szedł, jak się to robi?

– Joey... – wzdy­cha Dy­lan z re­zy­gna­cją. – Bła­gam, uspo­kój się wresz­cie. Po­cze­kaj, aż usły­szysz dru­gie imię.

– Ma­mu­siu!!!

Do cu­kier­ni wpa­da jak po­cisk Ryan. Jej ciem­no­blond wło­sy spię­te są na czub­ku gło­wy w dwa mi­nia­tu­ro­we ku­cy­ki. Ubra­na w su­kien­kę w ko­lo­ro­we grosz­ki i tę­czo­we raj­stop­ki, pod­ska­ku­je jak pił­ka przy la­dzie, wy­rzu­ca­jąc piąst­ki w po­wie­trze.

– Ma­mu­siu, po­pac!!! Po­pac na moją su­kien­kę!!!

Dy­lan ze śmie­chem schy­la się i ca­łu­je ją w czu­bek gło­wy.

– Wy­glą­dasz prze­ślicz­nie, skar­bie! Ta­tuś po­zwo­lił ci sa­mej wy­bie­rać ubra­nia?

– Uhm. Pac, ma­mu­siu na moje buty, pac, ja­kie pięk­ne.

Zer­kam ką­tem oka na Jo­eya, któ­ry ukrad­kiem prze­cią­ga pal­cem po po­licz­ku, naj­wy­raź­niej ocie­ra­jąc łzę.

– W po­rząd­ku? – py­tam go ci­cho, pod­cho­dząc bli­żej, przy wtó­rze okrzy­ków ma­łe­go czło­wiecz­ka, któ­ry­mi za­sy­pu­je swo­ją mat­kę.

Waha się przez chwi­lę, po czym uśmie­cha do mnie prze­wrot­nie, z ło­bu­zer­skim bły­skiem w ja­sno­błę­kit­nych oczach.

– Dru­gie imię, sły­sza­łaś? I co? Łyso pani, pan­no Wicks?

– Oj tam. – Ude­rzam go żar­to­bli­wie w ra­mię, aż lek­ko się za­ta­cza. Nie żeby mnie to ja­koś obe­szło. Rzu­ci­łam swo­im imie­niem tyl­ko po to, żeby wku­rzyć Jo­eya. I jak wi­dać, uda­ło się.

– Cio­cia Blo­oke!!!

Od­wra­cam się, od­sta­wia­jąc ku­bek z kawą na wi­try­nę, i opie­ram dło­nie na ko­la­nach.

– Cześć, ko­le­żan­ko. Jaką masz ład­ną su­kien­kę!

Ryan okrę­ca się, aż ma­te­riał su­kien­ki wi­ru­je z fur­ko­tem do­oko­ła.

– Ta­tuś mówi, że je­stem jego kló­lew­ną. Po­zwo­li mi dziś kie­lo­wać, jak bę­dzie­my je­chać do bab­ci – oznaj­mia, wi­ru­jąc w ta­necz­nych pod­sko­kach po ca­łym skle­pie.

– Co ta­kie­go?! – Dy­lan za­ma­szy­stym ru­chem bie­rze się jed­ną ręką pod bok na wi­dok wcho­dzą­ce­go do środ­ka Re­ese’a z tor­bą z pie­lu­cha­mi na ra­mie­niu, no­si­deł­kiem w ręce i za­kło­po­ta­nym uśmiesz­kiem przy­ła­pa­ne­go ucznia­ka.

Aha, tu cię mamy.

– Ale co? – pyta nie­win­nym gło­sem, prze­no­sząc spoj­rze­nie mię­dzy swo­imi dziew­czy­na­mi. Z no­si­deł­ka roz­le­ga się ga­wo­rze­nie, więc na chwi­lę od­wra­ca gło­wę i uśmie­cha się do Drew – Boże, ten fa­cet to strasz­ny ka­peć – po czym po­now­nie pod­no­si wzrok na Dy­lan. – Nic ta­kie­go nie mó­wi­łem.

– Na pew­no. – Dy­lan pod­no­si gło­wę i od­da­je mu po­ca­łu­nek. – Bro­oke przy­nio­sła ci kawę.

– Uhm. Ale chy­ba mi nie bę­dzie po­trzeb­na, już na do­bre roz­bu­dzi­łem się po na­szym po­ran­nym nu­mer­ku pod prysz­ni­cem – mru­czy do­brze sły­szal­nym dla wszyst­kich gło­sem, nie od­ry­wa­jąc ust od jej warg.

– Niech mnie szlag! – roz­le­ga się jęk Jo­eya. Od­wra­cam gło­wę, spo­dzie­wa­jąc się, że stoi obok i mówi do mnie, ale on gapi się w okno, naj­wy­raź­niej po­chło­nię­ty czymś zu­peł­nie in­nym.

– Co tam wi­dzisz? – py­tam i pod­cho­dzę do nie­go, zli­zu­jąc z warg cie­płą mok­kę.

Po­dą­żam w ślad za jego wzro­kiem i na­gle oczy omal nie wy­ska­ku­ją mi z or­bit.

Moje uszy od­ru­cho­wo re­je­stru­ją brzęk dzwon­ka nad drzwia­mi, po­że­gnal­ne okrzy­ki – cich­sze Re­ese’a, bar­dziej oży­wio­ne Ryan – i od­po­wiedź Dy­lan, ale mó­wiąc szcze­rze, w tym mo­men­cie rów­nie do­brze w Zie­mię mógł­by wal­nąć me­te­or, a mnie i tak by to nie obe­szło.

Wcią­gam po­wie­trze, chy­ba odro­bi­nę zbyt gwał­tow­nie. Opie­ram się dłoń­mi o szy­bę, żeby od­zy­skać rów­no­wa­gę, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od fan­ta­stycz­ne­go fa­ce­ta, któ­ry stoi przed stu­diem jogi. Mru­gam in­ten­syw­nie, chcąc upew­nić się, że to nie sen i że za­raz nie roz­pły­nie się w po­wie­trzu.

On nie może być praw­dzi­wy.

Nie, to wy­klu­czo­ne.

Na pew­no mam ha­lu­cy­na­cje. Nie­moż­li­we, że­bym w tym mo­men­cie sta­ła na środ­ku cu­kier­ni, bli­ska tego, by rzu­cić się na szy­bę i za­cząć ją li­zać jak pa­cjent­ka z wa­riat­ko­wa. Je­stem na pu­sty­ni, umie­ram z pra­gnie­nia, mam gar­dło wy­schnię­te na wiór i wal­czę o prze­ży­cie. Pod­no­szę z wy­sił­kiem gło­wę i wi­dzę fa­ce­ta, któ­ry na pew­no jest fa­ta­mor­ga­ną i któ­ry przy­wo­łu­je mnie do sie­bie ski­nie­niem pal­ca, obie­cu­jąc wodę do pi­cia i dzi­ki seks.

By­ła­bym idiot­ką, gdy­bym nie sko­rzy­sta­ła. Prze­cież od tych dwóch rze­czy za­le­ży prze­ży­cie.

Przy­gry­zam war­gę z ci­chut­kim ję­kiem, wi­dząc, jak za­kła­da ręce z tyłu na kar­ku i spo­glą­da w górę na wi­szą­cy na bu­dyn­ku szyld.

O mój Boże, to musi być wła­ści­ciel stu­dia. Na pew­no! Co za cia­ło! Żywa re­kla­ma ciu­chów Aber­crom­bie i wie­lo­krot­nych or­ga­zmów.

Prze­śli­zgu­ję się nie­śpiesz­nie wzro­kiem po jego syl­wet­ce, za­trzy­mu­jąc się na bez­kon­ku­ren­cyj­nie zgrab­nym tył­ku. Na­wet z tej od­le­gło­ści je­stem stu­pro­cen­to­wo pew­na, że na jego wi­dok za­marł­by ruch na Ti­mes Squ­are.

– Przy­szło mi do gło­wy, że może war­to za­in­te­re­so­wać się hot jogą – mru­czy Joey pod no­sem. Na te sło­wa gwał­tow­nie od­wra­cam gło­wę w pra­wo.

– Je­steś po ślu­bie, więc za­kle­pu­ję go dla sie­bie.

– Za­kle­pu­jesz? Ile ty masz lat? Dzie­sięć?

– Ej, wy, na co się tak ga­pi­cie? – do­bie­ga nas z tyłu głos Dy­lan. – Czy któ­reś z was może ru­szyć ty­łek i po­ukła­dać to­war w ga­blo­cie, czy tyl­ko ja tu dziś pra­cu­ję?

Na co się ga­pię?

Na wcie­le­nie sek­su.

Spo­glą­dam po­śpiesz­nie po so­bie, żeby oce­nić swój wy­gląd, za­nim wy­ru­szę na pod­ryw. Czar­na ko­szul­ka z de­kol­tem w szpic, dżin­sy rur­ki i... Niech to ja­sny szlag!

Naj­ki? Dla­cze­go mu­sia­łam za­ło­żyć je aku­rat dziś! Kre­tyń­skie buty, któ­re trud­no na­zwać sek­sow­ny­mi i któ­re psu­ją cały efekt mo­ich bo­skich nóg.

Okrę­cam się na pię­cie, wy­mi­jam Dy­lan i pę­dzę w stro­nę kuch­ni.

– Mu­szę po­ży­czyć od cie­bie ja­kieś buty – rzu­cam przez ra­mię.

– Co ta­kie­go? – pyta za­sko­czo­na.

– Co ta­kie­go? – wtó­ru­je jej z od­da­li Joey. Je­stem już jed­nak w po­ło­wie scho­dów na górę, zbyt za­afe­ro­wa­na swo­im naj­now­szym po­my­słem, żeby któ­re­mu­kol­wiek się tłu­ma­czyć.

Szpil­ki, szyb­ko, po­trze­bu­ję szpi­lek! W każ­dym ra­zie cze­goś na wy­so­kim ob­ca­sie.

Prze­trzą­sa­jąc za­war­tość cia­snej sza­fy Dy­lan, co rusz na­tra­fiam na ja­kieś buty. Są do­słow­nie wszę­dzie. Nie mam po­ję­cia, ja­kim cu­dem po­tra­fi­ła w niej upchnąć ubra­nia wła­sne oraz Re­ese’a i jesz­cze swo­ją bo­ga­tą ko­lek­cję to­re­bek i in­nych do­dat­ków. Ko­niecz­nie przy­da­ło­by się im coś więk­sze­go, ale jest, jak jest i do­brze wiem dla­cze­go. Dy­lan bar­dzo chce miesz­kać nad cu­kier­nią, a Re­ese zgo­dzi się na wszyst­ko, byle tyl­ko ją uszczę­śli­wić.

Choć kie­dy uro­dzi im się trze­cie dziec­ko, jed­no z nich bę­dzie mu­sia­ło chy­ba spać w wan­nie. Nie ma mowy, żeby w tej cia­sno­cie zmie­ści­li jesz­cze jed­no łó­żecz­ko.

– Mam was, ró­żo­we ślicz­not­ki. – Za­ci­skam pal­ce na wy­strza­ło­wej pa­rze szpi­lek od Ste­ve’a Mad­de­na. Zrzu­cam po­śpiesz­nie naj­ki i ścią­gam skar­pet­ki.

Stą­pa­jąc ostroż­nie po scho­dach, wra­cam do cu­kier­ni, tym ra­zem wyż­sza pra­wie o osiem cen­ty­me­trów, co, jak się moż­na spo­dzie­wać, nie ucho­dzi uwa­gi Dy­lan ani Jo­eya.

– Oczy­wi­ście, Bro­oke, że mo­żesz je ode mnie po­ży­czyć – oznaj­mia z sar­ka­zmem w gło­sie.

– Dzię­ki.

Się­gam po fir­mo­we pu­deł­ko i otwie­ram wi­try­nę z to­wa­rem.

Joey trą­ca mnie łok­ciem.

– Na­praw­dę my­ślisz, że przy ta­kim de­kol­cie zwró­ci uwa­gę na nogi? – od­zy­wa się stłu­mio­nym gło­sem z usta­mi wy­pcha­ny­mi cia­stem duń­skim.

– Czu­ję się pew­niej na szpil­kach.

– A ba­becz­ki?

– To taki gest. No wiesz, wi­ta­my no­we­go są­sia­da, a po­tem wy­ska­ku­je­my z ubrań i zli­zu­je­my z sie­bie na­wza­jem ich krem.

Dy­lan śmie­je się pod no­sem.

– Moim zda­niem to bar­dzo miłe. Jak to mó­wią? Dro­ga do fiu­ta pro­wa­dzi przez żo­łą­dek?

– Mhm, wąt­pię, żeby to była praw­da – pro­te­stu­je uba­wio­ny Joey. – Cho­ciaż... Przy­po­mnij mi, ile roż­ków jabł­ko­wych zjadł Re­ese w cza­sach, gdy by­li­ście ra­zem, ale nie w związ­ku, za to na wy­łącz­ność?

– Przy­mknij się.

Pro­stu­ję się, za­my­kam pu­deł­ko i ob­cho­dzę ladę do­oko­ła, a po­tem zmie­rzam do wyj­ścia.

– No do­bra, mo­gła­bym po­wie­dzieć: „życz­cie mi szczę­ścia”, ale wszy­scy do­brze wie­my, że nie bę­dzie mi po­trzeb­ne – rzu­cam na od­chod­ne.

Ich ko­men­ta­rze – o ile w ogó­le się od­zy­wa­ją – nik­ną w zgieł­ku uli­cy, gdy tyl­ko uchy­lam drzwi. Wy­cho­dzę na chod­nik i prze­stę­pu­jąc nie­cier­pli­wie z nogi na nogę oraz płyt­ko od­dy­cha­jąc, cze­kam na lukę mię­dzy sa­mo­cho­da­mi, żeby prze­biec na dru­gą stro­nę jezd­ni.

Dla­cze­go na­gle tak się de­ner­wu­ję?

Bo za chwi­lę zło­żę wy­so­ce nie­przy­zwo­itą pro­po­zy­cję spę­dze­nia ra­zem go­rą­cej nocy fa­ce­to­wi, któ­ry jest cho­dzą­cym wcie­le­niem sek­su.

To ja­kiś ab­surd. Nie­moż­li­we, żeby był aż tak sek­sow­ny. Na pew­no dużo stra­ci, gdy obej­rzę go so­bie z bli­ska.

Ten fa­cet to fa­ta­mor­ga­na. Roz­pły­nie się, za­nim zdą­żę go do­tknąć.

Za­ci­ska­jąc moc­niej pal­ce na pu­deł­ku z ba­becz­ka­mi, prze­bie­gam szyb­ko na dru­gą stro­nę uli­cy.

Go­to­wa na wszyst­ko.

Choć może tro­chę prze­stra­szo­na.

Za to na­pa­lo­na na mak­sa.

Roz­dział 2

Ma­son

Uda­ło się.

Nie wie­rzę, na­praw­dę się uda­ło!

Spla­tam ręce na kar­ku, za­dzie­ram gło­wę i wpa­tru­ję się w za­mon­to­wa­ny wczo­raj szyld. Po­ran­ne słoń­ce od­bi­ja się od ostrych kra­wę­dzi li­ter, pod­kre­śla­jąc ich ja­skra­wy ko­lor.

Moja pierś prę­ży się z dumy, a jed­no­cze­śnie żo­łą­dek kur­czy się bo­le­śnie, przy­po­mi­na­jąc mi, na co się po­rwa­łem i czym ry­zy­ku­ję.

Wal­czą we mnie dwa zu­peł­nie prze­ciw­ne, choć jed­na­ko­wo in­ten­syw­ne uczu­cia. Je­stem w tym mo­men­cie wcie­le­niem od­wa­gi, a za­ra­zem kłęb­kiem ner­wów.

For­mal­no­ści za­ła­twio­ne, klam­ka za­pa­dła, a ja boję się jak dia­bli, bo to bez wąt­pie­nia naj­po­waż­niej­sza rzecz w ca­łym moim ży­ciu. Ma­rzy­łem, żeby otwo­rzyć wła­sne stu­dio już od lat, w za­sa­dzie od pierw­szej chwi­li, gdy za­czą­łem pra­co­wać jako tre­ner. Na­dal mam w so­bie tę samą pa­sję, ale tak­że świa­do­mość tego, w co tak na­praw­dę się pa­ku­ję. Praw­dę mó­wiąc, ni­g­dy na se­rio nie my­śla­łem, że kie­dyś to osią­gnę, że do­sta­nę swo­ją szan­sę. A jed­nak sta­ło się – otwie­ram wła­sne stu­dio, na do­da­tek w kom­plet­nie ob­cym mi mie­ście.

Za­ci­skam po­wie­ki, wcią­ga­jąc po­wo­li po­wie­trze w płu­ca.

To może być coś wspa­nia­łe­go. Naj­więk­sza rzecz, jaką uda­ło mi się do­tąd osią­gnąć. Do cho­le­ry, może na­wet je­dy­na, jaka bę­dzie coś zna­czy­ła w moim ży­ciu!

Choć jak znam sie­bie, rów­nie do­brze mogę wszyst­ko schrza­nić.

Ja­sne, sta­ry. Grunt to być opty­mi­stą.

– Po­dzi­wiasz wi­do­ki?

Opusz­czam cięż­ko ra­mio­na, po­śpiesz­nie roz­wie­ra­jąc po­wie­ki.

– A wiesz – cią­gnie ni­ski ak­sa­mit­ny głos za mo­imi ple­ca­mi – że wca­le ci się nie dzi­wię. Sama dziś rano nie mo­głam się na­pa­trzeć na pe­wien wi­dok.

Od­wra­cam gło­wę za­in­try­go­wa­ny.

Ko­bie­ta, to oczy­wi­ste. Wie­dzia­łem o tym, za­nim jesz­cze spoj­rza­łem jej w twarz. Ale ni­g­dy bym nie po­dej­rze­wał, że wła­śnie taka. W naj­śmiel­szych snach nie mógł­bym so­bie wy­obra­zić, że oto robi krok w moją stro­nę, a przy tym po­ty­ka się i omal nie upa­da. I to do­kład­nie w tej sa­mej se­kun­dzie, gdy spo­ty­ka­ją się na­sze spoj­rze­nia.

– Aj!

Ła­pię ją po­śpiesz­nie za ło­kieć i pod­trzy­mu­ję, czu­jąc pod pal­ca­mi elek­try­zu­ją­cy do­tyk jej skó­ry.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, złot­ko?

Od­zy­sku­je rów­no­wa­gę, po czym wol­no uno­si gło­wę. Roz­chy­la­jąc lek­ko war­gi, wpa­tru­je się w moje usta z za­gad­ko­wą miną, z któ­rej prze­bi­ja za­cie­ka­wie­nie, ale i nie­do­wie­rza­nie.

– Ro­bisz so­bie ze mnie jaja.

Par­skam śmie­chem.

– Nie bar­dzo wiem, co to zna­czy. Chy­ba coś złe­go, praw­da?

– Złe­go? – uśmie­cha się nie­znacz­nie, nie­przy­zwo­icie wol­no roz­cią­ga­jąc war­gi. Zu­peł­nie jak­by dzia­ła­ła we­dług z góry za­pla­no­wa­ne­go sce­na­riu­sza, wy­prze­dza­jąc mnie w tym mo­men­cie o kil­ka kwe­stii i cze­ka­jąc, aż ją do­go­nię. – Nie, nic złe­go. Po pro­stu nie spo­dzie­wa­łam się, że mo­żesz oka­zać się jesz­cze bar­dziej sek­sow­ny. A tu bum, otwie­rasz swo­je zmy­sło­we au­stra­lij­skie usta i kom­plet­nie tra­cę gło­wę. W two­im przy­pad­ku ten zwrot to zde­cy­do­wa­nie coś bar­dzo, ale to bar­dzo po­zy­tyw­ne­go.

– Ale moż­na go też zro­zu­mieć na od­wrót.

– Oczy­wi­ście. Na przy­kład gdy­byś te­raz zsu­nął spoden­ki i oka­za­ło się, że prze­sze­dłeś ope­ra­cję zmia­ny płci. W tym nie­for­tun­nym przy­pad­ku na­brał­by zu­peł­nie in­ne­go sen­su.

– No cóż, mogę cię za­pew­nić – oznaj­miam, na­chy­la­jąc się ku niej – że tak nie jest.

Uno­si po­wąt­pie­wa­ją­co brwi.

– Udo­wod­nij.

– Mó­wisz po­waż­nie?

Za­dzie­ra pod­bró­dek i wpa­tru­je się we mnie wy­cze­ku­ją­co.

Cho­le­ra! Ta mała za mo­ment do­pro­wa­dzi mnie do sza­leń­stwa.

Mam zsu­nąć spoden­ki? Tu, na uli­cy? Ja­sne, że tego nie zro­bię, ale niech mnie dia­bli, je­śli nie mam ocho­ty za­cią­gnąć jej do środ­ka i tro­chę się z nią po­draż­nić. Po­ka­zać jej to i owo, sko­ro wy­raź­nie daje do zro­zu­mie­nia, że ma na mnie ocho­tę.

Do­bie­ga mnie jej ci­chy śmiech, wi­docz­nie nie­źle się bawi. Przy­po­mi­na mi wil­ka krą­żą­ce­go wo­kół sta­da owie­czek.

Któ­ry ma na oku jed­ną, bar­dzo chęt­ną sztu­kę.

Uro­cze do­łecz­ki – chy­ba je­dy­na nie­win­na rzecz w jej wy­glą­dzie – spra­wia­ją, że prze­no­szę spoj­rze­nie z jed­ne­go jej po­licz­ka na dru­gi. A po­tem już bez za­ha­mo­wa­nia chło­nę wzro­kiem jej rysy, jak­bym chciał wy­ryć je so­bie w pa­mię­ci. Ciem­ne, mięk­kie loki. Ogrom­ne orze­cho­we oczy. Oliw­ko­wa cera i za­ró­żo­wio­ne po­licz­ki.

Uświa­da­miam so­bie na­gle, że te­raz to ja nie­przy­zwo­icie się na nią ga­pię. Od­zy­sku­ję rów­no­wa­gę i wte­dy do­cie­ra do mnie, że na­dal trzy­mam ją za ło­kieć.

– Prze­pra­szam. – Opusz­czam ręce. – Tak przy oka­zji, je­stem Ma­son.

– Bro­oke. I nie mu­sisz prze­pra­szać, na­praw­dę. Nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko, żeby po­czuć na so­bie two­je ręce.

W pierw­szym od­ru­chu omal się nie co­fam, oba­wia­jąc się, że wbrew wszyst­kie­mu za­raz po­rwę ją w ra­mio­na i spraw­dzę, czy mówi praw­dę. Dziw­ne, bo na ogół nie cią­gnie mnie do ob­ma­cy­wa­nia do­pie­ro co po­zna­nych dziew­czyn.

Ale jesz­cze ni­g­dy nie ku­si­ła mnie taka ko­bie­ta jak ona.

– Se­rio? – py­tam z uśmie­chem. – Nie mia­ła­byś nic prze­ciw­ko temu? Nie­waż­ne, co bym ci nimi ro­bił?

– Hm. Jest tyl­ko je­den spo­sób, żeby się o tym prze­ko­nać.

Ła­pię się od­ru­cho­wo dło­nią za kark.

– O rany. Czu­ję się, jak­bym wła­śnie spo­tkał dia­bła. Tak jak po­dej­rze­wa­łem, on musi być ko­bie­tą.

– Tyl­ko czy dia­beł przy­niósł­by ci w pre­zen­cie ba­becz­ki? – Bro­oke uchy­la po­kryw­kę trzy­ma­ne­go w rę­kach pu­deł­ka i wy­cią­ga je w moją stro­nę. – Pro­szę, sama pie­kłam.

Nie da się nie za­uwa­żyć dumy, z jaką wy­po­wia­da te sło­wa. Cie­pła nuta w jej gło­sie po­zwa­la mi na mo­ment uj­rzeć jej dru­gie ob­li­cze – naj­praw­do­po­dob­niej to na­tu­ral­ne i praw­dzi­we – ukry­te pod fa­sa­dą bez­pru­de­ryj­no­ści.

Przej­rza­łem cię, Bro­oke.

Opusz­czam wzrok na le­żą­ce w pu­deł­ku czte­ry ba­becz­ki, prze­śli­zgu­jąc się dłoń­mi po jej dło­niach. Te­raz już trzy­mam je ra­zem z nią.

Może po to, by jej po­móc.

Albo żeby znów po­czuć do­tyk jej skó­ry.

I wpa­try­wać się w jej oczy.

– Pew­nie gdy­by były za­tru­te, to tak. Po­dej­rze­wam, że mało któ­ry męż­czy­zna po­tra­fi się oprzeć pięk­nej ko­bie­cie i jej wy­pie­kom. Dia­beł zwy­kle jest nie­bez­piecz­ny, ale tak­że po­cią­ga­ją­cy, co nie?

– Tak sły­sza­łam.

– Od swo­ich po­przed­nich ofiar?

– Ofiar? – Wy­bu­cha śmie­chem, od­rzu­ca­jąc gło­wę do tyłu i od­sła­nia­jąc smu­kłą szy­ję. – Mó­wisz, jak­bym była ja­kąś mo­dlisz­ką. Nie je­stem aż taka strasz­na. Sam się prze­ko­naj. – Za­nu­rza pa­lec w kre­mie na ba­becz­ce, a po­tem wsu­wa go do ust.

Przy­my­ka z roz­ko­szą po­wie­ki, wy­da­jąc z sie­bie ci­chy jęk.

Niech mnie dia­bli!

Od­ru­cho­wo do­ty­kam dło­nią kro­cza. Kie­dy ostat­nio zda­rzy­ło mi się mieć erek­cję w cią­gu za­le­d­wie kil­ku se­kund? W wie­ku je­de­na­stu lat, gdy pierw­szy raz zo­ba­czy­łem gołe cyc­ki? Nor­mal­nie je­stem bar­dziej po­wścią­gli­wy i nie na­pa­lam się tak od razu, ale nic nie po­ra­dzę, że chy­ba w ży­ciu nie sły­sza­łem u ko­bie­ty bar­dziej sek­sow­ne­go jęku.

Wyj­mu­je pa­lec z ust, spo­glą­da­jąc mi w oczy. Czu­ję na­pły­wa­ją­cą na ję­zyk śli­nę, więc po­śpiesz­nie ją prze­ły­kam, za­nim za­cznie mi ciek­nąć po bro­dzie.

– Wi­dzisz? Nie mogą być za­tru­te, praw­da?

Uśmie­cham się, ona zaś bły­ska­wicz­nie prze­no­si wzrok na moje usta.

– Ra­czej nie.

Od­da­je mi pu­deł­ko. Za­my­kam po­kryw­kę i przy­glą­dam się umiesz­czo­nej na niej na­zwie cu­kier­ni.

– Dzię­ku­ję. Zo­sta­wię je so­bie na po­tem.

– A ja mia­ła­bym ocho­tę na cie­bie już te­raz.

Spo­glą­dam na nią za­sko­czo­nym wzro­kiem, po czym wska­zu­ję gło­wą uli­cę za jej ple­ca­mi.

– Nie mu­sisz wra­cać do pra­cy?

Wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Mam jesz­cze kil­ka mi­nut.

– Kil­ka mi­nut? Ob­ra­żasz mnie, Bro­oke. Okaż wię­cej wia­ry we mnie, do­bra?

Jej usta wy­gi­na­ją się w prze­wrot­nym uśmiesz­ku.

Ach, te nie­grzecz­ne usta...

– No to ile cza­su po­trze­bu­jesz?

– Z tobą?

Prze­śli­zgu­ję się nie­śpiesz­nie wzro­kiem po jej cie­le. W koń­cu mam oka­zję le­piej się jej przyj­rzeć. Po­dzi­wiam peł­ne kształ­ty pier­si wy­py­cha­ją­cych ma­te­riał ską­pej ko­szul­ki, czu­jąc nie­mal bo­le­sne pra­gnie­nie, ja­kie­go jak do­tąd nie zna­łem. Chło­nę wzro­kiem ku­szą­co za­okrą­glo­ne łuki bio­der, po któ­rych mam ocho­tę prze­cią­gnąć dłoń­mi, a po­tem schwy­cić je i moc­no wbić pal­ce w jej skó­rę. Jest zgrab­na i sub­tel­na. De­li­kat­na, a przy tym nie­bez­piecz­na.

Ile cza­su po­trze­bu­ję? Mógł­bym pa­trzeć na nią przez resz­tę ży­cia.

– Ma­son?

Wra­cam spoj­rze­niem na jej twarz, do­strze­ga­jąc na niej roz­ba­wie­nie.

– Mhm?

Kur­czę, cie­ka­we jak dłu­go już się na nią ga­pię? I kto tu jest wil­kiem?

– Ej, Bro­oke!

Do­bie­ga­ją­cy z dru­giej stro­ny uli­cy głos od­cią­ga moją uwa­gę od Bro­oke. Obo­je pra­wie jed­no­cze­śnie od­wra­ca­my gło­wy w jego kie­run­ku. Do­strze­gam w drzwiach cu­kier­ni ja­kie­goś fa­ce­ta, któ­ry nie wy­glą­da na zbyt za­do­wo­lo­ne­go.

– Rusz się wresz­cie! Mu­sisz ude­ko­ro­wać tort uro­dzi­no­wy, pa­mię­tasz? Ma być go­to­wy na dzie­sią­tą, a Dy­lan jest za­wa­lo­na ro­bo­tą.

– Niech to szlag – mru­czy pod no­sem Bro­oke, od­wra­ca­jąc się z po­wro­tem do mnie. – Prze­pra­szam, na mnie już czas.

Cho­le­ra, więc musi wra­cać. Ja też mam kupę rze­czy do zro­bie­nia, ale to nie zna­czy, że z nią skoń­czy­łem. Co to, to nie!

– Co ro­bisz ju­tro wie­czo­rem? – do­py­tu­ję.

– A dla­cze­go py­tasz?

– Mam pierw­sze za­ję­cia o siód­mej. Może przyj­dziesz?

Za­pla­ta ręce na pier­siach, prze­chy­la gło­wę na bok z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem.

– In­dy­wi­du­al­ne?

Marsz­czę brwi, zer­ka­jąc na szyld.

– Mam na­dzie­ję, że nie, bo po­trze­bu­ję dużo klien­tów. Roz­da­łem spo­ro ulo­tek re­kla­mo­wych pod­czas week­en­du. – Od­wra­cam gło­wę z po­wro­tem w jej stro­nę. – My­ślisz, że na po­czą­tek może nie być zbyt wie­lu chęt­nych?

Nie, że­bym nie miał ocho­ty na za­ję­cia in­dy­wi­du­al­ne z Bro­oke, ale spo­ro za­in­we­sto­wa­łem w otwar­cie stu­dia. A nie mam żad­nej al­ter­na­ty­wy.

– Sam roz­da­wa­łeś te ulot­ki ko­bie­tom na mie­ście?

Przy­ta­ku­ję.

– Fa­ce­tom też.

To praw­da, całą so­bo­tę cho­dzi­łem po skle­pach w ga­le­rii han­dlo­wej i sta­łem pod tar­giem jak że­brzą­cy me­nel. Ko­bie­ty, z któ­ry­mi uda­ło mi się po­roz­ma­wiać, spra­wia­ły wra­że­nie przy­naj­mniej w nie­wiel­kim stop­niu za­in­te­re­so­wa­nych, fa­ce­ci – nie bar­dzo.

Kil­ka osób jesz­cze przy mnie zgnio­tło ulot­kę i ci­snę­ło ją do ko­sza.

Bro­oke tak­su­je wzro­kiem moją syl­wet­kę z góry na dół i z po­wro­tem. W jej ciem­nych oczach błysz­czą fi­glar­ne ogni­ki.

– Nie są­dzę, żeby za­bra­kło ci klien­tek.

– Bro­oke! – roz­le­ga się po­now­nie po­na­gla­ją­cy okrzyk.

Znie­cier­pli­wio­na gwał­tow­nie od­wra­ca gło­wę do tyłu.

– Jezu! Sły­szę! Idź le­piej zjeść jesz­cze jed­no ciast­ko!

Męż­czy­zna pio­ru­nu­je ją wzro­kiem i coś od­krzy­ku­je, ale jego sło­wa za­głu­sza trą­bie­nie klak­so­nu. Za­raz po­tem zni­ka w cu­kier­ni.

Bro­oke od­wra­ca się do mnie, krę­cąc z nie­sma­kiem gło­wą, tak gwał­tow­nie, że jej loki pod­ska­ku­ją i opa­da­ją na ra­mio­na.

Prze­kła­dam pu­deł­ko do dru­giej ręki i po­da­ję jej pra­wą dłoń. Uj­mu­je ją bez wa­ha­nia.

– A więc do ju­tra?

De­li­kat­nie za­ci­ska na niej pal­ce.

– Może.

Pod­no­si na mnie wzrok, a ja od­wza­jem­niam jej spoj­rze­nie, prze­su­wa­jąc kciu­kiem po jej skó­rze.

– Dasz mi wresz­cie odejść? – pyta.

Wte­dy mam wra­że­nie, że wo­kół mo­jej klat­ki pier­sio­wej za­ci­ska się ob­ręcz.

Nie co­fam ręki, a może na­wet nie­co zwięk­szam uścisk.

Tyl­ko spró­buj mi uciec, owiecz­ko.

Moje war­gi le­ciut­ko drżą.

– A mam ja­kiś wy­bór?

– Nie.

– Nie? – Wy­pusz­czam jej dłoń z uści­sku i uj­mu­ję dwo­ma pal­ca­mi jej pod­bró­dek. Na­chy­lam się i wol­no przy­bli­żam do niej twarz. – A co, je­śli nie chcę dać ci odejść? – py­tam ci­cho. – Je­śli nie mogę?

Za­wie­sza wzrok na mo­ich ustach, któ­re dzie­lą od jej warg już tyl­ko cen­ty­me­try.

– Nic z tego. Nie masz wy­bo­ru.

– Za­wsze musi być tak, jak ty chcesz?

– Tak – od­po­wia­da gło­sem zni­żo­nym pra­wie do szep­tu.

Wiem, że spo­dzie­wa się, że ją po­ca­łu­ję. Zdra­dza ją to, jak zwil­ża war­gi i od­chy­la gło­wę do tyłu na spo­tka­nie mo­ich ust. I jej przy­śpie­szo­ny od­dech.

Mógł­bym ją po­ca­ło­wać. Bóg mi świad­kiem, że bar­dzo tego pra­gnę, ale...

Chcę cze­goś wię­cej niż tyl­ko po­ca­łun­ku. Wię­cej niż sama mi za­pro­po­no­wa­ła, od­kąd po­ja­wi­ła się w moim ży­ciu.

Od­wra­cam jej twarz lek­ko w lewo i mu­skam war­ga­mi po­li­czek.

– W ta­kim ra­zie do ju­tra. O siód­mej. Nie rób mi tego i nie każ się szu­kać – mó­wiąc to, cmo­kam ją po przy­ja­ciel­sku w po­li­czek.

Pod­no­si na mnie wzrok, mru­żąc oczy, kie­dy od­su­wam się i opusz­czam dłoń.

– Po­sta­raj się mnie nie za­wieść.

– Sta­ram się.

Wi­dzę jak przez mgłę, jak prze­bie­ga na dru­gą stro­nę jezd­ni. Jej zgrab­ny ty­łe­czek w kształ­cie ser­ca uświa­da­mia mi, że nie wiem, jak wy­trzy­mam bez niej aż do ju­tra. Wy­obra­żam so­bie, że zdzie­ram z niej dżin­sy i przy­wie­ram usta­mi do jej skó­ry. Pra­wie sły­szę już na­mięt­ne od­gło­sy na­szych ciał, gdy pod­ska­ku­je na mo­ich bio­drach...

O nie, zno­wu?

Wcho­dzę do stu­dia z pu­deł­kiem w rę­kach, po­tem idę na pod­da­sze, po­pra­wia­jąc po dro­dze spoden­ki w kro­czu.

Za­cho­wu­jesz się jak szcze­niak. Gdy­by się tyl­ko po­chy­li­ła, z miej­sca spu­ścił­byś się na środ­ku uli­cy.

Sta­ję przed ko­szem na śmie­ci. Po chwi­li wa­ha­nia spo­glą­dam na ba­becz­ki, a po­tem zer­kam na lo­dów­kę.

Bro­oke po­wie­dzia­ła, że sama je upie­kła. Wy­glą­da­ła wte­dy tak sek­sow­nie. W jej gło­sie sły­chać było dumę, ale też ja­kąś inną, cie­plej­szą nutę.

Sęk w tym, że ja już nie ja­dam sło­dy­czy. Na­wet nie trzy­mam ich w domu. Sie­dem lat temu prze­sze­dłem cał­ko­wi­tą me­ta­mor­fo­zę, koń­cząc rów­nież z nie­zdro­wym je­dze­niem. Jak to mó­wią: co z oczu, to z ser­ca – ta za­sa­da ide­al­nie spraw­dza się w moim przy­pad­ku. Nie pró­bo­wa­łem ba­be­czek od... Praw­dę mó­wiąc, nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­nio zja­dłem coś słod­kie­go.

Ale te upie­kła ona. Było wi­dać, że jest z tego bar­dzo dum­na.

Po na­my­śle wsu­wam pu­deł­ko na pół­kę lo­dów­ki, za­sła­nia­jąc je bu­tel­ka­mi z so­sa­mi.

Po­tem się­gam po te­le­fon i wy­sy­łam swo­jej naj­lep­szej kum­pe­li, Tes­sie, krót­kie­go SMS-a.

Ja: Wła­śnie po­zna­łem ko­bie­tę, któ­ra ma więk­sze jaja niż ty.

Od­po­wiedź przy­cho­dzi w cią­gu kil­ku se­kund.

Tes­sa: Wąt­pię.

Par­skam śmie­chem, prze­ry­wa­jąc ci­szę pa­nu­ją­cą na pod­da­szu. Wi­dząc trzy nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nia od mamy, wy­bie­ram jej nu­mer i przy­sia­dam na brze­gu łóż­ka.

– Cześć, skar­bie. Jak leci?

– Świet­nie. Po­wo­li za­czy­nam. Stu­dio jest fan­ta­stycz­ne, mamo. Spodo­ba­ło­by ci się.

– Och, na pew­no tak. Masz ja­kieś pro­ble­my? To cał­kiem na­tu­ral­ne. Wie­le firm ma kło­po­ty, zwłasz­cza na po­cząt­ku. Ale to nie zna­czy, że po­tem nie od­no­szą suk­ce­sów.

Mama jest peł­na obaw, sły­chać to w jej gło­sie. Zwłasz­cza że jej naj­młod­szy po­to­mek miesz­ka te­raz dwa­dzie­ścia sześć ty­się­cy ki­lo­me­trów od niej.

– Jak na ra­zie oby­ło się bez ka­ta­strof. Ale po­cze­kaj­my jesz­cze dzień czy dwa.

– Oj, Ma­son – wzdy­cha cięż­ko.

Uśmie­cham się, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach.

– A co u taty i El­lie?

– W po­rząd­ku. El­lie ma nową pra­cę, na ryn­ku, bli­sko domu. Chy­ba ją po­lu­bi­ła.

– Na­praw­dę? To su­per. Po­wiedz jej, żeby w wol­nej chwi­li za­dzwo­ni­ła do młod­sze­go bra­ta. Tę­sk­nię za nią.

Z uli­cy do­bie­ga­ją mnie dwa krót­kie sy­gna­ły klak­so­nu. Pod­cho­dzę po­śpiesz­nie do okna i wi­dzę w dole za­par­ko­wa­ną cię­ża­rów­kę do­staw­czą.

Przy­wieź­li za­mó­wio­ny prze­ze mnie sprzęt.

– Słu­chaj, mamo, mu­szę koń­czyć. Nie­dłu­go do cie­bie za­dzwo­nię, do­bra?

– Ko­cham cię, skar­bie.

– Też cię ko­cham.

Roz­łą­czam się i wsu­wam ko­mór­kę z po­wro­tem do kie­sze­ni.

Maty, ręcz­ni­ki, kli­ny – przy­jeż­dża­ją par­tia­mi, w kil­ku­go­dzin­nych od­stę­pach. Pod­pi­su­ję kie­row­com kwi­ty do­staw­cze i roz­kła­dam wszyst­ko na swo­im miej­scu, a po­tem po­pra­wiam to i owo.

Mam sie­dem sióstr, więc wiem coś nie coś na te­mat urzą­dza­nia wnętrz.

Stu­dio pre­zen­tu­je się wspa­nia­le, zwłasz­cza bam­bu­so­wa pod­ło­ga, któ­rą za­mó­wi­łem wcze­śniej. Po­przed­nia, z li­te­go drew­na, na pew­no nie wy­trzy­ma­ła­by star­cia z wil­go­cią, jaka bę­dzie tu pa­no­wać. Drew­no za­raz by się wy­pa­czy­ło i po­pę­ka­ło, a ja mu­siał­bym wy­ło­żyć co naj­mniej kil­ka ty­sia­ków na jego na­pra­wę.

Nie stać mnie na coś ta­kie­go w tym mo­men­cie. Nie przy mo­ich wy­dat­kach – wy­na­jem lo­ka­lu, czynsz za pod­da­sze, nowa pod­ło­ga, za­kup sprzę­tu, szyld...

Śmie­chu war­te, ile po­tra­fi kosz­to­wać ka­wa­łek bla­chy alu­mi­nio­wej. Roz­bój w bia­ły dzień. Za­nim wy­cho­dzę, się­gam po coś do prze­ką­sze­nia. Pla­ster­ki jabł­ka i tro­chę ma­sła mig­da­ło­we­go. Reszt­ka z mo­ich za­pa­sów, ja­kie przy­wio­złem ze sobą z Ala­ba­my. Za­pi­su­ję na kart­ce, że mam ku­pić nowy sło­ik i jesz­cze kil­ka in­nych rze­czy.

Na ze­wnątrz jest cie­pło, a na nie­bie nie wi­dać ani jed­nej chmu­ry. Na uli­cy pa­nu­je spo­ry ruch – sznur sa­mo­cho­dów za­sła­nia mi wi­dok na cu­kier­nię. I na okno wy­sta­wo­we, przez któ­re chciał­bym zaj­rzeć do środ­ka. Tyl­ko na mo­ment, żeby zo­ba­czyć, jak Bro­oke speł­nia się w swo­jej pra­cy.

Co ja­kiś czas mi­ja­ją mnie bie­ga­cze. Kom­plet­nie igno­ru­ją moją pod­nie­sio­ną dłoń, gdy pró­bu­ję ich za­trzy­mać, ści­ska­jąc w dru­giej ręce pęk swo­ich ulo­tek re­kla­mo­wych. Z nie­od­łącz­ny­mi słu­chaw­ka­mi na uszach spra­wia­ją wra­że­nie zu­peł­nie od­cię­tych od świa­ta, ani tro­chę nie zwra­ca­ją uwa­gi na to, co dzie­je się do­oko­ła. Nie wiem, ile do­kład­nie ulo­tek uda­ło mi się roz­dać w cią­gu week­en­du z przy­go­to­wa­nych dwu­stu sztuk, ale ich stos wy­raź­nie stop­niał.

Do­bry znak. Pod wa­run­kiem że każ­da z nich nie skoń­czy­ła w śmie­ciach.

Wcho­dzę do ma­łej księ­gar­ni, któ­ra znaj­du­je się za­le­d­wie kil­ka bu­dyn­ków da­lej. Na wy­sta­wie stoi kil­ka sta­rych wy­dań kla­sy­ki: Wi­chro­we Wzgó­rza, Za­bić droz­da, Moby Dick. Na dźwięk dzwon­ka u drzwi sto­ją­ca za ladą ko­bie­ta pod­no­si gło­wę.

– Dzień do­bry.

– Dzień do­bry. Jak się pani mie­wa?

Zsu­wa oku­la­ry, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. Jej sre­brzy­ste wło­sy są przy­cię­te kró­cej niż moje i ster­czą na czub­ku gło­wy.

– Do­sko­na­le. W czym mogę po­móc?

Po­da­ję jej jed­ną z ulo­tek po­nad ladą.

– Otwie­ram stu­dio jogi, tu po są­siedz­ku. Pierw­sze za­ję­cia są za dar­mo, ju­tro wie­czo­rem, gdy­by była pani za­in­te­re­so­wa­na. Upra­wia­ła pani kie­dy­kol­wiek jogę?

Po­trzą­sa prze­czą­co gło­wą ze śmie­chem, kła­dąc ulot­kę przed sobą na la­dzie.

– Do­bry Boże, nie, ni­g­dy. Poza tym wąt­pię, że­bym była jesz­cze w sta­nie tak się wy­gi­nać. Mam już pra­wie sześć­dzie­siąt­kę.

– Kie­dy to na­praw­dę nic trud­ne­go, daję sło­wo. Cho­dzi głów­nie o ćwi­cze­nia od­de­cho­we. – Na te sło­wa pod­no­si z po­wro­tem ulot­kę do oczu, a ja wę­dru­ję wzro­kiem ku usta­wio­nej obok kom­pu­te­ra fo­to­gra­fii. – Czy to pani cór­ka? – py­tam, bio­rąc do ręki ram­kę.

– Tak, to moja Am­ber. Jest ślicz­na, praw­da?

Przy­glą­da­jąc się zdję­ciu, czu­ję, jak drga­ją mi ką­ci­ki ust. Za­raz jed­nak po­now­nie pod­no­szę na nią wzrok.

– To praw­da. A może ona by­ła­by za­in­te­re­so­wa­nia za­ję­cia­mi?

– Och, ekhm, może. Spy­tam ją. Ale ju­tro wie­czo­rem i tak jest za­ję­ta.

– Nie szko­dzi. – Od­kła­dam ram­kę, bio­rę do ręki pió­ro i od­wra­cam ulot­kę. Kre­ślę kil­ka słów, za­uwa­ża­jąc, że atra­ment prze­bi­ja na dru­gą stro­nę. – Pro­szę, to mój nu­mer te­le­fo­nu i ad­res e-mail. Spraw­dzam wia­do­mo­ści co­dzien­nie. Może pani do mnie zaj­rzeć po dro­dze albo za­dzwo­nić. Może uda­ło­by się na­mó­wić cór­kę? By­ło­by mi bar­dzo miło, gdy­by przy­szła.

Ko­bie­ta od­bie­ra ode mnie ulot­kę i pió­ro, ki­wa­jąc po­ta­ku­ją­co gło­wą.

– Do­brze. Do­sko­na­ły po­mysł. Mam na imię Trish. Wi­ta­my no­we­go są­sia­da.

– Ma­son. Bar­dzo dzię­ku­ję. Wszy­scy tu wo­ko­ło są tacy... – ury­wam, wra­ca­jąc my­śla­mi do Bro­oke. Jej głod­ne­go, tak­su­ją­ce­go spoj­rze­nia, któ­rym osa­cza­ła mnie jak dra­pież­nik po­ten­cjal­ną ofia­rę.

Prze­ły­kam z tru­dem śli­nę, od­zy­sku­jąc głos.

– …przy­ja­ciel­scy. Bar­dzo przy­ja­ciel­scy – do­da­ję.

Trish za­śmie­wa się ci­cho i opusz­cza rękę.

– Cie­szę się.

Ma­cham jej na po­że­gna­nie i wy­cho­dzę, wci­ska­jąc pod pa­chę ostat­nie sztu­ki swo­ich ulo­tek.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis tre­ści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

De­dy­ka­cja

Od au­tor­ki

Roz­dział 1

Bro­oke

Roz­dział 2

Ma­son

Roz­dział 3

Bro­oke

Roz­dział 4

Ma­son

Roz­dział 5

Bro­oke

Roz­dział 6

Ma­son

Roz­dział 7

Bro­oke

Roz­dział 8

Ma­son

Roz­dział 9

Bro­oke

Roz­dział 10

Ma­son

Roz­dział 11

Bro­oke

Roz­dział 12

Ma­son

Roz­dział 13

Bro­oke

Roz­dział 14

Ma­son

Roz­dział 15

Bro­oke

Roz­dział 16

Ma­son

Roz­dział 17

Bro­oke

Roz­dział 18

Ma­son

Roz­dział 19

Bro­oke

Roz­dział 20

Joey (za ja­kie grze­chy...)

Roz­dział 21

Ma­son

Roz­dział 22

Bro­oke

Epi­log

Bro­oke