Słodki smutek - David Nicholls - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Słodki smutek ebook i audiobook

David Nicholls

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Lato, które odmieni ich życie.

Nowa powieść Davida Nichollsa Słodki smutek to hymn ku chwale zwykłego, tragikomicznego życia, celebracja ożywczej mocy przyjaźni i krótka, oślepiająca eksplozja pierwszej miłości, którą w pełni można dostrzec dopiero wtedy, gdy się wypali. A początek jest niepozorny, szesnastoletni Charlie spotyka Fran...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 20 min

Lektor: Marek Głuszczak

Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-78

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

W przeddzień ślubu trzydziestoośmioletni Charlie wspomina wydarzenia pewnego lata, gdy mając szesnaście lat, poznał pewną dziewczynę i dołączył do grupy teatralnej złożonej z totalnych osobliwości. "Słodki smutek" Davida Nichollsa to niezwykle autentycznie wybrzmiewająca podróż do słodko-gorzkich lat naszej młodości, przyjaźni do grobowej deski, pierwszych miłości i doświadczeń seksualnych. Gdzie wszystko wydawało się tak proste i beztroskie, a najmniejszy problem czy zawód miłosny urastał do rangi końca świata. Charlie jest cudownie złożoną postacią, chłopcem z rozbitej rodziny, który musiał zbyt szybko dojrzeć. Spotkanie Fran i grupy jej znajomych na zawsze odmieni jego życie. Jeśli miałabym do kogoś porównać sposób pisania Nichollsa, to byłby to John Green, autor wielu wspaniałych powieści, z których moją ulubioną jest "Gwiazd naszych wina". Obaj piszą o nastolatkach, choć nie są to powieści tylko dla nich. To literatura piękna, którą cenię za jej mądrość, piękno i zmuszani...
00
Magda161617

Nie oderwiesz się od lektury

polecam 😊
00

Popularność




Część pierwsza

Część pierw­sza

CZER­WIEC

Tego lata Fran­kie długo nie potra­fiła ni­gdzie się odna­leźć. Nie nale­żała do żad­nego klubu i w ogóle nie była czę­ścią cze­go­kol­wiek, co działo się w świe­cie. Stała się osobą cał­ko­wi­cie z niczym nie­zwią­zaną, która nie­pew­nie zatrzy­muje się w drzwiach, jakby czuła jakąś obawę.

Car­son McCul­lers, Mem­ber of the Wed­ding

Koniec świata

Świat skoń­czy się w czwar­tek za pięć czwarta po połu­dniu, natych­miast po dys­ko­tece.

Wcze­śniej kata­klizm tego rodzaju poja­wiał się w Mer­ton Grange jedy­nie w postaci pogło­sek o apo­ka­lip­sie, jakie opa­no­wy­wały naszą wyobraź­nię raz albo dwa razy w seme­strze, przy czym oko­licz­no­ści zawsze były mniej wię­cej takie same. Nie cho­dziło o coś tak banal­nego jak wybu­chy na Słońcu albo zbli­ża­jąca się aste­ro­ida. Ale wystar­czyło, że jakiś tabloid wydru­ko­wał tekst o pro­roc­twie Majów, rzu­co­nej mimo­cho­dem uwa­dze u Nostra­da­musa albo odje­cha­nej syme­trii w dacie, i nagle roz­cho­dziła się wieść, że lada moment świat roz­pad­nie się na naszych oczach gdzieś w poło­wie podwój­nej lek­cji fizyki. Nauczy­ciel, z rezy­gna­cją pod­da­jąc się tej histe­rii, wzdy­chał wtedy i prze­ry­wał swój wykład, pod­czas gdy my spie­ra­li­śmy się zaja­dle o to, kto ma naj­do­kład­niej­szy zega­rek, i zaczy­nało się odli­cza­nie. Dziew­częta z zamknię­tymi oczami, przy­tu­lone do sie­bie, sku­lone jak gdyby w ocze­ki­wa­niu na stru­mień lodo­wa­tej wody, chłopcy pełni głup­ko­wa­tej odwagi, ale wszy­scy po cichu myślący o poca­łunku, który nie doszedł do skutku, nie­wy­rów­na­nych rachun­kach, swoim dzie­wic­twie, twa­rzach przy­ja­ciół, rodzi­ców. Cztery, trzy, dwa…

Wstrzy­my­wa­li­śmy oddech

A potem ktoś krzy­czał „Bang!” i wszy­scy wybu­cha­li­śmy śmie­chem, z ulgą i z jedy­nie odro­biną roz­cza­ro­wa­nia, gdy oka­zy­wało się, że wciąż żyjemy, tyle że na podwój­nej lek­cji fizyki. „I co? zado­wo­leni? No to zabie­ramy się do roboty, dobrze?”. A my wra­ca­li­śmy do pyta­nia o to, co się dzieje, gdy dzia­ła­jąca na jakieś ciało siła jed­nego niu­tona zmu­sza je do poko­na­nia jed­nego metra.

Jed­nak w ten czwar­tek o trze­ciej pięć­dzie­siąt pięć, natych­miast po dys­ko­tece, wszystko będzie ina­czej. Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie przez minione pięć dłu­gich lat i teraz w ostat­nich tygo­dniach, a potem dniach zaczy­nało nas ogar­niać poczu­cie unie­sie­nia i paniki, rado­ści i stra­chu, z przy­mieszką jakie­goś obłą­ka­nego nihi­li­zmu. Nie gro­ziły nam już listy do rodzi­ców ani zatrzy­ma­nie w szkole po lek­cjach, poja­wiało się więc pyta­nie, co w tym świe­cie pozba­wio­nym kon­se­kwen­cji mogłoby nam ujść na sucho? Gaśnice prze­ciw­po­ża­rowe wiszące w kla­sach i na kory­ta­rzach zyski­wały prze­ra­ża­jącą moc. Czy Scott Par­ker naprawdę ośmie­liłby się wypo­wie­dzieć znowu tamte słowa do pani Ellis? Czy Tony Ste­vens byłby gotów jesz­cze raz pod­pa­lić pra­cow­nię nauk huma­ni­stycz­nych?

Po czym w końcu, choć trudno w to uwie­rzyć, nad­szedł ten ostatni dzień, cudowny i jasny, zaczy­na­jący się od lek­kich poty­czek przy bra­mie; szkolne kra­waty prze­wią­zane jak ban­dany albo opa­ski uci­skowe, zaplą­tane w węzły tak ści­słe jak orzech wło­ski albo tak masywne jak pięść, a do tego szminki, biżu­te­ria i włosy ufar­bo­wane na nie­bie­sko, w zapo­wie­dzi jakiejś futu­ry­stycz­nej sceny z noc­nego klubu. I co mieli w takim dniu zro­bić nauczy­ciele? Ode­słać nas do domu? Wzdy­chali więc i wpusz­czali wszyst­kich bez słowa. A ponie­waż nie mie­li­śmy już żad­nego roz­sąd­nego powodu, aby mozo­lić się nad defi­nio­wa­niem ter­minu „sta­ro­rze­cze”, spę­dza­li­śmy ten ostatni tydzień nauki na jało­wych i dołu­ją­cych zaję­ciach poświę­co­nych cze­muś, co nazy­wano „doro­słym życiem”, które, jak się wyda­wało, miało pole­gać głów­nie na wypeł­nia­niu for­mu­la­rzy i ukła­da­niu wła­snego CV („Hobby i zain­te­re­so­wa­nia: życie towa­rzy­skie, oglą­da­nie tele­wi­zji”). Dowia­dy­wa­li­śmy się, jak pil­no­wać salda w swo­jej ksią­żeczce cze­ko­wej. Gapi­li­śmy się przez okno na ten piękny dzień i ogar­niała nas myśl: już nie­długo. Cztery, trzy, dwa…

Po powro­cie do klasy na prze­rwie fla­ma­strami i magicz­nymi mar­ke­rami robi­li­śmy graf­fiti na naszych bia­łych szkol­nych koszu­lach, wypi­su­jąc je na ple­cach kole­gów zgię­tych jeden przed dru­gim niczym przed tatu­aży­stami w rosyj­skim wię­zie­niu, i zapeł­nia­jąc całą dostępną prze­strzeń sen­ty­men­tal­nymi wynu­rze­niami albo wul­ga­ry­zmami. „Zadbaj o sie­bie, ty fiu­cie”, napi­sał Paul Fox. „Ta koszula cuch­nie”, nama­zał Chris Lloyd. A mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, Mar­tin Har­per, wyraź­nie w lirycz­nym nastroju, nasma­ro­wał „Kum­ple na zawsze” u dołu rysunku przed­sta­wia­ją­cego szcze­gó­łową ana­to­mię kutasa i jąder.

Har­per, Fox i Lloyd. To byli wtedy moi naj­lepsi przy­ja­ciele, nie po pro­stu jacyś chłopcy, ale moi kum­ple, i cho­ciaż krę­ciło się wokół nas kilka dziew­cząt – Deb­bie War­wick i Becky Boyne oraz Sha­ron Fin­dlay – nasza grupa była zasad­ni­czo samo­wy­star­czalna i nie­do­stępna dla innych. Choć nikt z nas nie grał na żad­nym instru­men­cie, wyobra­ża­li­śmy sobie, że jeste­śmy zespo­łem roc­ko­wym. Har­per, to było dla nas jasne, był woka­li­stą i gita­rzy­stą solo­wym. Fox grał na basie, wyda­jąc niskie ryt­miczne thump-thump-thump. Lloyd, ponie­waż sam ogło­sił, że jest „sza­lony”, był bęb­nia­rzem. Jeśli cho­dzi o mnie, zostały już tylko…

„Mara­kasy”, obwie­ścił Lloyd i wszy­scy się roze­śmiali, a słowo „mara­kasy” dołą­czyło do dłu­giej listy moich prze­zwisk. Fox nary­so­wał je teraz na mojej koszuli; parę mara­ka­sów skrzy­żo­wa­nych pod tru­pią czaszką niczym woj­skowe insy­gnia. Deb­bie War­wick – jej mama była ste­war­desą w liniach lot­ni­czych – prze­szmu­glo­wała całą torbę minia­tu­ro­wych bute­le­czek alko­holi w naszych ulu­bio­nych sma­kach, jak z pudełka cze­ko­la­dek: kawa ze śmie­tanką, mięta z koko­sem, i teraz ści­ska­jąc je w dło­niach, pocią­ga­li­śmy łyk, mru­ga­jąc do sie­bie poro­zu­mie­waw­czo i chi­cho­cząc, gdy pan Ambrose, z nogami na bla­cie biurka, wbi­jał wzrok w film wideo Uwol­nić orkę 2, szcze­gólną roz­rywkę, na którą nikt nie zwra­cał uwagi.

Minia­turki posłu­żyły jako ape­ri­tif przed naszym ostat­nim szkol­nym obia­dem. Wciąż żyły w nas wspo­mnie­nia legen­dar­nej bitwy w sto­łówce z 1994 roku, gdy pod nogami wal­czą­cych eks­plo­do­wały saszetki z ket­chu­pem, kawałki ryby w bułce szy­bo­wały w powie­trzu niczym gwiazdy Ninja, a pie­czone ziem­niaki zata­czały łuk niczym gra­naty. „No zrób to. Śmiało”, powie­dział Har­per do Foxa, chwy­ta­jąc na próbę łyko­watą parówkę za sam koniu­szek, ale nauczy­ciele patro­lo­wali przej­ścia mię­dzy sto­li­kami jak straż­nicy w wię­zie­niu i pod pre­sją świa­do­mo­ści, że czeka nas jesz­cze bisz­kopt z brą­zo­wym kre­mem, zdo­ła­li­śmy jakoś prze­trwać nie­bez­pieczny moment.

Na zebra­niu rocz­nika koń­czą­cego naukę pan Pascoe wygło­sił mowę, w któ­rej, jak mogli­śmy się spo­dzie­wać, zachę­cał nas, aby­śmy patrzyli w przy­szłość, ale pamię­tali o prze­szło­ści, mie­rzyli wysoko, ale nie tra­cili ducha mimo złej pogody, wie­rzyli w sie­bie, ale nie zapo­mi­nali o innych. Ważne było, mówił, nie tylko to, czego się nauczy­li­śmy – a miał nadzieję, że nauczy­li­śmy się bar­dzo dużo! – ale także to, na jakie młode osoby doro­słe wyro­śli­śmy, a my, jako młode osoby doro­słe, słu­cha­li­śmy jego słów, zaklesz­czeni mię­dzy cyni­zmem a sen­ty­men­ta­li­zmem, na pierw­szy rzut oka buń­czuczni, ale w głębi ducha onie­śmie­leni i smutni. Uśmie­cha­li­śmy się szy­der­czo i wywra­ca­li­śmy oczami, ale tu i tam jakaś dłoń ści­snęła inną i sły­chać było pocią­ga­nie nosem, gdy zachę­cano nas do pie­lę­gno­wa­nia zawar­tych w szkole przy­jaźni, które mogą prze­trwać całe życie.

– Całe życie? Chry­ste, tylko nie to – oświad­czył Fox, po czym wetknął sobie moją głowę pod pachę i czule prze­je­chał po niej knyk­ciami zaci­śnię­tej pię­ści.

Przy­szła pora roz­da­nia nagród i osu­nę­li­śmy się niżej na swo­ich krze­słach. Nagrody dosta­wały dzie­ciaki, które zawsze dostają nagrody, i aplauz szybko słabł, zanim zdą­żyły zejść ze sceny, aby sta­nąć przed foto­gra­fem miej­sco­wej gazety, trzy­ma­jąc swoje talony na książki pod brodą jak do poli­cyj­nej foto­gra­fii. Po czym nasz szkolny zespół pod wodzą pana Salo­mona (muzyka) wyko­nał dla zaspo­ko­je­nia naszej nie­na­sy­co­nej tęsk­noty za ame­ry­kań­skim big-ban­dem kako­fo­niczną inter­pre­ta­cję stan­dardu Glena Mil­lera W nastroju.

– Ale za co? Dla­czego? – jęk­nął Lloyd.

– Żeby wpra­wić nas w nastrój – wyja­śnił Fox.

– Jaki nastój? – spy­ta­łem.

– W gów­niany nastrój – oświad­czył Lloyd.

– W gów­nia­nym nastroju Glenna Mil­lera i jego orkie­stry – dorzu­cił Fox.

– Nic dziw­nego, że zgi­nął w kata­stro­fie lot­ni­czej – pod­su­mo­wał Har­per i kiedy łoskot orkie­stry dobiegł końca, Fox i Lloyd pode­rwali się na nogi, krzy­cząc: „Brawo, brawo!”. Na sce­nie Gor­don Gil­bert z jakimś debil­nym wyra­zem twa­rzy chwy­cił obiema rękami tubę swo­jego puzonu i wyrzu­cił go wysoko w górę. Instru­ment na moment zawisł w powie­trzu, a potem rąb­nął o par­kiet, brzę­cząc jak bla­szana puszka, i pod­czas gdy pan Salo­mon darł się na Gor­dona jak opę­tany, my posnu­li­śmy się smęt­nie w stronę dys­ko­teki.

Zdaję sobie sprawę z tego, jak bar­dzo ja sam jestem nie­obecny w naszki­co­wa­nym powy­żej obra­zie. Pamię­tam tam­ten dzień cał­kiem dobrze, ale kiedy usi­łuję opi­sać swoją rolę, mam wra­że­nie, że przy­cho­dzi mi na myśl raczej to, co widzia­łem lub sły­sza­łem, niż to, co sam powie­dzia­łem albo zro­bi­łem. W szkole wyróż­nia­łem się głów­nie tym, że niczym się nie wyróż­nia­łem. „Char­lie pra­cuje ciężko, żeby speł­nić pod­sta­wowe wyma­ga­nia, i naj­czę­ściej mu się to udaje”. Cóż, na tyle było mnie stać i nawet tak nie­wy­bitna repu­ta­cja zała­mała się pod wpły­wem wypad­ków sezonu egza­mi­na­cyj­nego. Nie byłem podzi­wiany, ale też nie ota­czała mnie pogarda; nie wywo­ły­wa­łem uwiel­bie­nia, ale i nie budzi­łem obaw; nie nale­ża­łem do grona szkol­nych łobu­zów, choć zna­łem kilku cał­kiem dobrze, ale też nie wtrą­ca­łem się i nie sta­wia­łem się w roli roz­jemcy mię­dzy bandą napast­ni­ków a ofiarą, ponie­waż nie byłem także odważny. Nasz rocz­nik wyróż­niał się w szkole silną obec­no­ścią ele­men­tów kry­mi­nal­nych, zło­dziei rowe­rów, pod­pa­la­czy i kie­szon­kow­ców, i cho­ciaż sta­ra­łem się trzy­mać z dala od bar­dziej nie­bez­piecz­nych typów, nie mogłem także zali­czać do swo­ich przy­ja­ciół dzie­cia­ków bar­dziej bły­sko­tli­wych, posłusz­nych i obda­ro­wy­wa­nych talo­nami na książki. Nie przy­sto­so­wy­wa­łem się, ale i nie bun­to­wa­łem; nie współ­pra­co­wa­łem, ale też nie sta­wia­łem oporu; trzy­ma­łem się z dala od kło­po­tów, nie anga­żu­jąc się także w nic innego. Naszym pod­sta­wo­wym języ­kiem był dow­cip i cho­ciaż nie nale­ża­łem do kla­so­wych bła­znów, nie byłem dup­kiem bez poję­cia. Cza­sami zda­rzało mi się wywo­łać w kla­sie śmiech z zasko­cze­nia, ale moje naj­lep­sze dow­cipy ginęły bez­pow­rot­nie, zagłu­szone przez kogoś, kto krzy­czał gło­śniej, albo wpa­da­łem na nie o wiele za późno i nawet teraz, po ponad dwu­dzie­stu latach, przy­cho­dzą mi do głowy rze­czy, które powi­nie­nem był powie­dzieć w 1996 albo w 1997 roku. Wie­dzia­łem, że nie jestem szpetny – ktoś by mi o tym powie­dział – i jakoś mgli­ście zda­wa­łem sobie sprawę z szep­tów i chi­cho­tów dobie­ga­ją­cych od strony gru­pek dziew­cząt, ale jakie to miało zna­cze­nie dla kogoś, kto nie wie­dział, jak się ode­zwać? Po ojcu odzie­dzi­czy­łem wzrost, ale tylko wzrost, ponie­waż oczy, zęby i usta mia­łem po mamie – w sumie dobrze, mawiał tata – ale odzie­dzi­czy­łem po nim także skłon­ność do gar­bie­nia się i opusz­cza­nia ramion, jak­bym chciał zaj­mo­wać w świe­cie mniej­szą prze­strzeń. Jakiś szczę­śliwy kaprys genów i hor­mo­nów uchro­nił mnie przed plagą pul­su­ją­cych ropni i prysz­czy, które wpra­wiały w auten­tyczne prze­ra­że­nie tak wielu nasto­lat­ków. Nie byłem także prze­sad­nie chudy z nie­po­koju ani nazbyt pulchny od coli i chip­sów, które były naszym głów­nym pali­wem, ale nie byłem pewien swo­jego wyglądu. W ogóle nie byłem pewien niczego w sobie samym.

Wokół mnie dzie­ciaki zmie­niały oso­bo­wość z takim samym zacię­ciem, z jakim pra­co­wały nad nową fry­zurą i sty­lem ubie­ra­nia się. W tym okre­sie byli­śmy pla­styczni, podatni na zmianę i wciąż mie­li­śmy czas na eks­pe­ry­menty; mogli­śmy zmie­nić cha­rak­ter pisma, poglądy poli­tyczne, spo­sób cho­dze­nia, sia­da­nia albo to, jak się śmie­jemy, zanim zasty­gniemy i zakrzep­niemy na dobre. Minione pięć lat przy­po­mi­nało jakąś wielką i cha­otyczną próbę gene­ralną, pod­czas któ­rej porzu­cone kostiumy i postawy, przy­jaź­nie i poglądy nie­ustan­nie walały się po pod­ło­dze; to były lata pełne nie­po­koju i rado­ści dla wszyst­kich uczest­ni­ków, ale także absur­dalne i przy­pra­wia­jące o obłęd dla rodzi­ców i nauczy­cieli, któ­rzy musieli zno­sić te ryzy­kowne impro­wi­za­cje, a potem posprzą­tać powsta­jący przy tej oka­zji bała­gan.

Wkrótce w naszym życiu miał nadejść moment, aby schro­nić się w jakiejś roli, do któ­rej mogli­śmy się z jako takim sen­sem wpa­so­wać, ale kiedy usi­ło­wa­łem zoba­czyć sie­bie tak, jak widzą mnie inni (cza­sami cał­kiem dosłow­nie, gdy póź­nym wie­czo­rem, zacze­saw­szy włosy do tyłu, wpa­try­wa­łem się z głę­bo­kim sku­pie­niem w lustro uży­wane przez ojca do gole­nia), widzia­łem… cóż, nic spe­cjal­nego. Moje foto­gra­fie z tam­tego czasu przy­wo­dzą mi na myśl wcze­sne inkar­na­cje jakiejś postaci z kre­skówki, pro­to­typy, które przy­po­mi­nają wpraw­dzie póź­niej­szą wer­sję, ale pod pew­nym wzglę­dem są jesz­cze nie­pro­por­cjo­nalne albo nie cał­kiem gotowe.

Żadna z nich nie oka­zuje się zbyt pomocna. Spró­buj­cie więc sobie wyobra­zić inne zdję­cie, fotkę grupy uczniów, jaką każdy z nas trzyma gdzieś w szu­fla­dzie, zbyt małą, aby dało się na niej cokol­wiek dostrzec bez wysiłku. I kiedy się jej przyj­rzymy, czy to będzie pięć, czy pięć­dzie­siąt lat póź­niej, zawsze w środ­ko­wym rzę­dzie zauwa­żymy jakąś mgli­ście zna­jomą postać, kogoś, z kim nie wiążą się żadne aneg­doty ani sko­ja­rze­nia, skan­dale ani triumfy. Zasta­na­wia­cie się wtedy: kto to był?

A to jestem ja, Char­lie Lewis.

Trociny

Dys­ko­teka orga­ni­zo­wana na zakoń­cze­nie roku dla uczniów koń­czą­cych naukę cie­szyła się legen­darną sławą, się­ga­jącą nie­mal sta­ro­rzym­skich pozio­mów zepsu­cia, i ustę­po­wała pod tym wzglę­dem jedy­nie wycieczce w teren w ramach lek­cji bio­lo­gii. W sali gim­na­stycz­nej, wystar­cza­jąco roz­le­głej, aby dało się w niej upchnąć bez trudu pasa­żer­ski odrzu­to­wiec, w tro­sce o jakieś ele­men­tarne złu­dze­nie intym­no­ści na ścia­nach mię­dzy dra­bin­kami umiesz­czono odwieczne spło­wiałe cho­rą­giewki, a na środku zain­sta­lo­wano dys­ko­te­kową kulę z migo­tli­wych luste­rek, zwie­sza­jącą się na łań­cu­chu niczym jakiś ogromny śre­dnio­wieczny cep bitewny. Mimo to prze­strzeń wyda­wała się pusta i niczym nie­osło­nięta, więc przez pierw­sze trzy melo­die cze­ka­li­śmy na ław­kach sto­ją­cych pod ścia­nami, rzu­ca­jąc sobie ostrożne spoj­rze­nia ponad zaku­rzo­nym, zdar­tym par­kie­tem, niczym wojow­nicy szy­ku­jący się do bitwy, i dla doda­nia sobie odwagi prze­ka­zy­wa­li­śmy sobie i dopi­ja­li­śmy ostat­nie minia­turki od Deb­bie War­wick, aż do momentu, gdy zostały już tylko bute­leczki o smaku coin­treau, co sta­no­wiło linię gra­niczną, któ­rej nikt nie odwa­żył się prze­kro­czyć. Sto­jący przy kon­soli didżeja pan Hep­burn (geo­gra­fia) prze­cho­dził ner­wowo od I Will Survive do Baggy Tro­users, nawet Relax, dopóki pan Pascoe nie popro­sił go o ści­sze­nie muzyki. Została nam jesz­cze godzina i kwa­drans. Mar­no­wa­li­śmy czas…

Jed­nak w tym momen­cie zabrzmiało Girls & Boys zespołu Blur i jakby na sygnał wszy­scy rzu­cili się na par­kiet i zaczęli obłą­kań­czo tań­czyć, po czym zostali do końca, aby wykrzy­czeć fina­łowe hymny w stylu pop–house. Pan Hep­burn wypo­ży­czył skądś lampę stro­bo­sko­pową i w przy­pły­wie dzi­kiego lek­ce­wa­że­nia zdro­wia i bez­pie­czeń­stwa zde­cy­do­wa­nym ruchem kciuka wci­snął włącz­nik. Ze zdu­mie­niem i podzi­wem patrzy­li­śmy na nasze wygi­na­jące się palce, wcią­ga­jąc policzki i przy­gry­za­jąc dolne wargi niczym bywalcy klu­bów, któ­rych widzie­li­śmy w wia­do­mo­ściach tele­wi­zyj­nych, tupiąc i wyma­chu­jąc rękami, dopóki na naszych koszu­lach nie poja­wiły się plamy potu. Zoba­czy­łem, jak atra­ment z napisu „Kum­ple na zawsze” zaczyna się roz­ma­zy­wać, i nagle, w przy­pły­wie sen­ty­men­tal­nego żalu na myśl o utra­cie tej cen­nej pamiątki, prze­su­ną­łem się w stronę ławki, gdzie scho­wa­łem swoją torbę, wycią­gną­łem stary kostium spor­towy, przy­tkną­łem go do nosa, aby spraw­dzić, czy speł­nia choćby naj­niż­sze stan­dardy, i pomkną­łem do prze­bie­ralni dla chłop­ców.

Jeśli zgod­nie z tym, czego nauczyły mnie fil­mowe hor­rory, ściany i fun­da­menty róż­nych budowli wchła­niają emo­cje ludzi, któ­rzy przez nie prze­szli, to nasza szkolna prze­bie­ral­nia z pew­no­ścią doma­gała się egzor­cy­zmów. Docho­dziło tam do rze­czy strasz­li­wych. Wystar­czy wspo­mnieć o ster­cie cuch­ną­cych zagu­bio­nych ubrań, zaple­śnia­łych ręcz­ni­ków i nie­by­wa­łych skar­pet, rów­nie sta­ro­żyt­nej i grzą­skiej jak jakieś tor­fo­wi­sko, w któ­rej zagrze­ba­li­śmy swego czasu Colina Smarta, i to wła­śnie w tym pomiesz­cze­niu ścią­gnięto kie­dyś spodenki Pau­lowi Bunce’owi tak gwał­tow­nie, że został przy­jęty na szpi­talny oddział ratun­kowy. To była arena niczym sta­lowa klatka, w któ­rej żaden cios, fizyczny ani uczu­ciowy, nie był zabro­niony, i gdy po raz ostatni usia­dłem na ławce, sta­ran­nie umiesz­cza­jąc głowę mię­dzy wie­sza­kami, które zadały nie­for­tun­nym ofia­rom tak wiele obra­żeń, nagle ogar­nął mnie jakiś nie­wy­sło­wiony smu­tek. Może to była nostal­gia, ale raczej wąt­pi­łem; bo niby jak, nostal­gia za piór­ni­kiem wypeł­nio­nym płyn­nym mydłem albo za cio­sem mokrym ręcz­ni­kiem w kark? Z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem cho­dziło o poczu­cie żalu z powodu rze­czy, które ni­gdy się nie wyda­rzyły, zmian, które się nie doko­nały. Gąsie­nica two­rzy kokon, po czym wewnątrz twar­dej sko­rupki komórki ścia­nek roz­pusz­czają się, mole­kuły się kłę­bią i reor­ga­ni­zują, kokon pęka i wyła­nia się kolejna gąsie­nica, dłuż­sza, bar­dziej owło­siona i mniej pewna swo­jej przy­szło­ści.

Nie­dawno zorien­to­wa­łem się, że bywam podatny na przy­pływ tego rodzaju smęt­nych roz­my­ślań, więc nagłym ruchem głowy strzą­sa­łem z sie­bie, cał­kiem dosłow­nie, wszelką pokusę intro­spek­cji. Mia­łem przed sobą całe lato i czyż w tym okre­sie przej­ścio­wym mię­dzy minio­nym żalem a przy­szłym lękiem nie mogłem spo­dzie­wać się odro­biny zabawy i rado­ści z życia? Czyż nie mogło się w nim coś wyda­rzyć? W tym momen­cie moi przy­ja­ciele znaj­do­wali się w pobliżu, tań­cząc mecha­nicz­nie jak roboty. Szybko wcią­gną­łem przez głowę stary T-shirt, popa­trzy­łem na inskryp­cje wypi­sane na mojej szkol­nej koszuli i zoba­czy­łem nie­mal u spodu wypi­sane nie­bie­skim atra­men­tem zgrabne literki:

„Pła­czę przez cie­bie”.

Zwi­ną­łem koszulę sta­ran­nie i wło­ży­łem do torby.

Kiedy wró­ci­łem na salę, pan Hep­burn pusz­czał wła­śnie Jump Aro­und i na par­kie­cie zapa­no­wało jesz­cze więk­sze, bar­dziej agre­sywne sza­leń­stwo; chłopcy rzu­cali się teraz na sie­bie, jak gdyby pró­bo­wali wywa­żyć jakieś drzwi.

– Na Boga, Char­lie – powie­działa panna But­cher (teatr). – To jest takie emo­cjo­nalne!

Przez cały dzień wszyst­kie dobrze znane namięt­no­ści, miłość i pożą­da­nie, sen­ty­ment i złość, kumu­lo­wały się stłu­mione, aż wresz­cie osią­gnęły takie natę­że­nie, że już nie spo­sób było ich wytrzy­mać. Powie­trze aż od nich wibro­wało i w poszu­ki­wa­niu jakie­goś schro­nie­nia wdra­pa­łem się na dra­binki, wci­sną­łem mię­dzy szcze­ble i pomy­śla­łem o tych zgrab­nych trzech sło­wach wypi­sa­nych z tro­ską i roz­my­słem. Usi­ło­wa­łem przy­po­mnieć sobie jakąś twarz, odna­leźć ją wśród wszyst­kich twa­rzy stło­czo­nych w sali, ale to była jedna z tych zaga­dek kry­mi­nal­nych, w któ­rych każdy ma jakiś motyw.

Na par­kie­cie zapa­no­wało kolejne sza­leń­stwo. Chłopcy wspi­nali się teraz sobie na ramiona i wpa­dali na sie­bie z roz­pędu niczym ryce­rze pod­czas śre­dnio­wiecz­nego poje­dynku. Mimo ryku muzyki sły­szało się trzask krę­go­słu­pów ude­rza­ją­cych o par­kiet. W końcu wybu­chła jakaś praw­dziwa bójka. Dostrze­głem klu­cze ści­śnięte w czy­jejś dłoni i wtedy, sta­jąc na straży ładu publicz­nego, pan Hep­burn się­gnął po Spice Girls, swego rodzaju muzyczną armatkę wodną na chłop­ców, któ­rzy roz­pierz­chli się na boki, a na par­kie­cie poja­wiły się dziew­częta, podry­gu­jąc i powłó­czy­ście wyma­chu­jąc do sie­bie pal­cami. Miej­sce pana Hep­burna przy kon­soli didżeja zajęła panna But­cher. Zoba­czy­łem, jak pan Hep­burn unosi dłoń i macha do mnie, a potem szybko prze­myka przez par­kiet, roz­glą­da­jąc się na boki, jakby prze­cho­dził przez zatło­czoną ulicę.

– I co myślisz, Char­lie?

– Minął się pan z powo­ła­niem, pro­szę pana.

– Strata dla klu­bów, wygrana dla geo­gra­fii – oświad­czył, wspi­na­jąc się na dra­binki obok mnie. – Możesz teraz mówić do mnie Adam. Jeste­śmy obaj cywi­lami albo będziemy za jakieś trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści minut. Za trzy­dzie­ści minut możesz zwra­cać się do mnie jak tylko zechcesz!

Lubi­łem pana Hep­burna i podzi­wia­łem jego wytrwa­łość w obli­czu mil­czą­cej obo­jęt­no­ści klasy. Bez obrazy, pro­szę pana – pomy­śla­łem – ale jaki to mia­łoby sens? Ze wszyst­kich nauczy­cieli, któ­rzy do tego aspi­ro­wali, naj­le­piej wycho­dziła mu sztuczka pole­ga­jąca na tym, że wyda­wał się przy­zwo­ity, nie sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nad­mier­nie spo­ufa­lać czy robić kuszą­cych alu­zji do „wspa­nia­łych week­en­dów” albo intryg z pokoju nauczy­ciel­skiego. Pozwa­lał sobie na tyle drob­nych oznak buntu, ile było trzeba – luźny kra­wat, dwu­dniowy zarost, zmierz­wione włosy – żeby spra­wiać wra­że­nie, że jeste­śmy po tej samej stro­nie. Cza­sem nawet rzu­cał jakieś prze­kleń­stwo niczym cukierki ciskane w tłum.

Mimo to nie ist­niał świat, w któ­rym mógł­bym mówić do niego Adam.

– Więc… cie­szysz się już na myśl o tym, jak będzie w col­lege’u?

Zro­zu­mia­łem, że zaczy­namy obo­wiąz­kową gadkę.

– Nie sądzę, żebym tam poszedł, pro­szę pana.

– Nie znasz jesz­cze wyni­ków. Ale chyba zło­ży­łeś papiery?

Ski­ną­łem głową.

– Sztuka, infor­ma­tyka, pro­jek­to­wa­nie kom­pu­te­rowe.

– Bar­dzo dobrze.

– Ale nie mam odpo­wied­nich stopni.

– Cóż, jesz­cze tego nie wiesz.

– Jestem cał­kiem pewny, pro­szę pana. Za wiele opusz­cza­łem.

Klep­nął mnie w kolano, a potem się zasta­no­wił.

– Cóż, nawet jeśli ci się nie udało, jest prze­cież wiele innych rze­czy, które możesz robić. Po namy­śle możesz wybrać coś mniej kon­wen­cjo­nal­nego. Taki chło­pak jak ty, chło­pak z talen­tami… – Wciąż pamię­ta­łem o pochwa­łach, jakimi obsy­pał mój pro­jekt wul­kanu: ostat­nie i osta­teczne słowo w kwe­stii prze­kro­jów wul­ka­nów, jak­bym odkrył jakąś fun­da­men­talną prawdę, która przez stu­le­cia umy­kała uwa­dze wul­ka­no­lo­gów. Ale to wciąż wyda­wało się za mało, żeby zawie­sić na tym słowo „talent”.

– Nie. Raczej pójdę do jakiejś pracy na pełen etat, pro­szę pana. Daję sobie czas do wrze­śnia, a potem…

– Na­dal pamię­tam te wul­kany. Twój prze­krój był dosko­nały.

– Upły­nęło sporo czasu od tam­tej pory. – Wzru­szy­łem ramio­nami i nie­ocze­ki­wa­nie ze zgrozą uświa­do­mi­łem sobie, że lada chwila w moim mózgu prze­sko­czy jakiś pstry­czek i się roz­pła­czę. Zasta­na­wia­łem się, czy nie powi­nie­nem wspiąć się wyżej na dra­binki?

– Ale może da się to jakoś wyko­rzy­stać?

– Te wul­kany?

– Rysunki, pro­jek­to­wa­nie gra­ficzne. Jeśli chciał­byś o tym poroz­ma­wiać, kiedy już będą znane wyniki…

Może zamiast wspi­nać się wyżej, powi­nie­nem raczej zepchnąć jego z dra­binki. W końcu nie było tak wysoko.

– Och, naprawdę, wszystko będzie dobrze.

– Jasne, Char­lie, jasne, że będzie dobrze, ale pozwól, że zdra­dzę ci pewien sekret. – Zako­ły­sał się i poczu­łem od niego zapach piwa. – Cho­dzi o to, że to nie­ważne. To, co dzieje się teraz. To bez zna­cze­nia. To zna­czy, to ma pewne zna­cze­nie, ale nie tak wiel­kie, jak ci się wydaje. Jesteś młody, taki młody. Mógł­byś pójść do col­lege’u albo wró­cić, kiedy będziesz gotowy. Ale wciąż masz. Tyle. Czasu. Och, czło­wieku… – Jakoś ujmu­jąco przy­tknął poli­czek do drew­nia­nej ramy. – Gdy­bym się zbu­dził i znów miał szes­na­ście lat, och, czło­wieku…

I wła­śnie w chwili, gdy zamie­rza­łem zesko­czyć, panna But­cher, nie­bio­som niech będą dzięki, zna­la­zła włącz­nik lampy stro­bo­sko­po­wej i wci­snęła go na długą, bar­dzo długą chwilę, po czym roz­legł się krzyk, w tłu­mie zro­biło się jakieś zamie­sza­nie i przy wtó­rze MMM­Bop zoba­czy­li­śmy w pul­su­ją­cym świe­tle krąg spa­ni­ko­wa­nych osób wokół Deb­bie War­wick, która, krztu­sząc się i kasz­ląc, wyrzu­cała z sie­bie wymio­ciny o bar­wie magne­zji, obrzy­gu­jąc nimi buty i gołe nogi tań­czą­cych. W serii szyb­kich miga­wek, jak na jakimś pie­kiel­nym fil­mie na zwol­nio­nych obro­tach, jej ręka zato­czyła sze­roki łuk, niczym palec wci­śnięty w zakoń­cze­nie węża do pod­le­wa­nia, aż wresz­cie została sama, zgar­biona, w kręgu dzie­cia­ków, które śmiały się i wrzesz­czały jed­no­cze­śnie. Dopiero wtedy panna But­cher wyłą­czyła lampę stro­bo­sko­pową i pode­szła w stronę kręgu, aby pogła­skać Deb­bie po ple­cach samymi koniusz­kami pal­ców wycią­gnię­tej ręki.

– Stu­dio pięć­dzie­siąt cztery – oświad­czył pan Hep­burn, scho­dząc z dra­bi­nek. – Za dużo stro­bo­sko­po­wego świa­tła, rozu­miesz?

Muzyka na moment uci­chła, gdy dzie­ciaki ocie­rały nogi szorst­kimi papie­ro­wymi ręcz­ni­kami, a Parky z obsługi tech­nicz­nej poszedł przy­nieść tro­chę tro­cin i środka dezyn­fek­cyj­nego, który trzy­mano pod ręką pod­czas takich imprez.

– Jesz­cze dwa­dzie­ścia minut przed nami, panie i pano­wie – oświad­czył pan Hep­burn, który ponow­nie zajął miej­sce przy krąż­kach gra­mo­fo­nów. – Dwa­dzie­ścia minut, a to ozna­cza, że przy­szła pora, żeby tro­chę zwol­nić…

Wolne kawałki to była usank­cjo­no­wana w szkole oka­zja do tego, aby pokła­dać się na sobie, zacho­wu­jąc jed­no­cze­śnie pozy­cję sto­jącą. Już przy pierw­szych akor­dach utworu 2 Become 1 par­kiet nagle opu­sto­szał i na obrze­żach roz­po­częła się seria panicz­nych nego­cja­cji, pod­czas gdy nad par­kietem, za sprawą tech­ni­ków ze szkol­nej pra­cowni i nie­wiel­kiej ilo­ści suchego lodu, poja­wiła się deli­katna mgiełka prze­sła­nia­jąca dogod­nie wszystko do wyso­ko­ści talii. Jako pierwsi przedarli się przez te opary Sally Tay­lor i Tim Mor­ris, a potem Sha­ron Fin­dlay i Patrick Rogers, pio­nie­rzy szkol­nego seksu, śmiało zanu­rza­jąc sobie nawza­jem dło­nie za pasek w talii, jak gdyby wycią­gali stam­tąd bilety na lote­rię, a potem Lisa „Body” Boden i Mark Solo­mon oraz Ste­phen „Shanksy” Shanks i „Queen” Ali­son Quinn, prze­ska­ku­jąc bez­tro­sko ponad tro­ci­nami.

Ale to były dla nas stare pary mał­żeń­skie. Tłum doma­gał się świe­żej krwi. W rogu sali roz­le­gły się wiwaty i okrzyki, gdy Mały Colin Smart wziął za rękę Patri­cię Gib­son, a ona, na poły popy­chana, na poły wle­czona, poszła w stronę świa­tła przez two­rzący się przed nimi szpa­ler, sta­ra­jąc się moż­li­wie jak naj­bar­dziej zasło­nić twarz, niczym oskar­żona pro­wa­dzona na roz­prawę do sądu. W całej sali chłopcy i dziew­częta zaczęli teraz mio­tać się jak kami­ka­dze i cza­sami pro­po­zy­cja bywała przy­jęta, cza­sem odrzu­cona, a potem, wiru­jąc, odpły­wali na par­kiet, uśmie­cha­jąc się dziel­nie wśród ryt­micz­nych okla­sków.

– Nie zno­szę tego kawałka. A ty?

Na dra­bin­kach obok mnie poja­wiła się Helen Beavis, dziew­czyna z bloku przed­mio­tów pla­stycz­nych, a do tego mistrzyni hokeja, wysoka i silna, cza­sami nazy­wana Cegłówką, choć ni­gdy pro­sto w oczy.

– Popatrz – powie­działa. – Lisa usi­łuje wci­snąć całą głowę do ust Marka Solo­mona.

– I założę się, że znaj­dzie tam jego gumę do żucia.

– Taka odbi­janka, tam i z powro­tem. Jak gra w bad­min­tona: pyk-pyk-pyk.

Mie­li­śmy z Helen kilka nieco skrę­po­wa­nych prób nawią­za­nia przy­jaźni, choć ni­gdy do niczego nie doszło. Na zaję­ciach z bloku pla­stycz­nego nale­żała do grona dzie­cia­ków, które malo­wały duże, abs­trak­cyjne płótna, opa­trzone takimi tytu­łami jak „Podział”, i zawsze miały jakąś pracę, która suszyła się w piecu cera­micz­nym. Jeśli w pla­styce cho­dziło o emo­cje i wyra­ża­nie samego sie­bie, to ja byłem co naj­wy­żej „dobrym rysow­ni­kiem”; moje bar­dzo szcze­gó­łowe, mocno cie­nio­wane rysunki przed­sta­wiały zombi, kosmicz­nych pira­tów albo czaszki, zawsze z jed­nym oca­la­łym okiem w oczo­dole, wyobra­że­nia ścią­gnięte z gier kom­pu­te­ro­wych i komik­sów, hor­ro­rów i science fic­tion, rodzaj gwał­tow­nych obra­zów, które zwy­kle przy­ku­wają uwagę szkol­nego psy­cho­loga.

– Powiem ci jedno, Lewis – ode­zwała się pew­nego razu Helen swoim gar­dło­wym gło­sem, trzy­ma­jąc na odle­głość wycią­gnię­tej ręki por­tret jakie­goś inter­ga­lak­tycz­nego najem­nika – naprawdę potra­fisz nama­lo­wać męski tors. Pele­ryny też ci wycho­dzą. Cie­kawe, co by było, gdy­byś spró­bo­wał nama­lo­wać coś praw­dzi­wego.

Nie odpo­wie­dzia­łem. Helen Beavis była dla mnie zbyt inte­li­gentna, w pewien nie­osten­ta­cyjny, pry­watny spo­sób, który nie wyma­gał potwier­dze­nia w postaci talo­nów do księ­garni. Była także zabawna, ale swoje naj­lep­sze dow­cipy mówiła pół­gło­sem dla wła­snej satys­fak­cji. W jej zda­niach zawsze było wię­cej słów niż to nie­zbędne, i co dru­gie kryło w sobie jakąś iro­nię, co spra­wiało, że ni­gdy nie wie­dzia­łem, czy myśli to, co mówi, czy coś cał­kiem prze­ciw­nego. Słowa były dość trudne, nawet jeśli miały jedno zna­cze­nie, i jeśli nasza przy­jaźń o coś się roz­biła, to wła­śnie o moją nie­zdol­ność do tego, aby za nią nadą­żyć.

– Wiesz, czego bra­kuje w tej sali gim­na­stycz­nej? Popiel­ni­czek. Usta­wio­nych obok drąż­ków do ćwi­czeń gim­na­stycz­nych. Ale zaraz, czy wolno nam już palić?

– Jesz­cze nie, przez naj­bliż­sze… dwa­dzie­ścia minut.

Podob­nie jak nasi naj­lepsi spor­towcy Helen Beavis była zde­kla­ro­waną palaczką i zacią­gała się swoim ostat­nim men­to­lo­wym marl­boro mniej wię­cej u wej­ścia do szkoły, ze śmie­chem wyma­chu­jąc nim niczym Popeye swoją fajką, i widzia­łem kie­dyś, jak zatkaw­szy sobie pal­cem jedną dziurkę od nosa, smark­nęła z dru­giej na odle­głość trzech metrów ponad jakimś pry­wat­nym ogro­dze­niem. Miała, jak sądzę, naj­gor­szą fry­zurę, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem, włosy nastro­szone u góry jak jeż, dłu­gie i pła­skie z tyłu, a do tego po bokach coś w rodzaju ostro zakoń­czo­nych boko­bro­dów, jak gdyby ktoś naba­zgrał coś na foto­gra­fii dłu­go­pi­sem. Na mocy tajem­ni­czej alge­bry obo­wią­zu­ją­cej wśród uczniów pią­tej klasy, jej fry­zura plus zain­te­re­so­wa­nie grą w hokeja, plus nie­ogo­lone nogi ozna­czały, że jest les­bijką, słowo mające potężne oddzia­ły­wa­nie na chłop­ców w tam­tych cza­sach, które mogło spra­wić, że dziew­czyna wzbu­dzała ich ogromne zain­te­re­so­wa­nie albo nie zwra­cali na nią kom­plet­nie uwagi. Były dwa – i tylko dwa – rodzaje les­bi­jek i Helen nie przy­po­mi­nała żad­nej z postaci, jakie widy­wa­li­śmy na stro­nach cza­so­pism u Mar­tina Har­pera, więc chłopcy nie zwra­cali na nią więk­szej uwagi, co, jak jestem pewien, bar­dzo jej odpo­wia­dało. Ale lubi­łem ją i chcia­łem zro­bić na niej wra­że­nie, nawet jeśli moje próby zwy­kle koń­czyły się tym, że powoli krę­ciła głową.

Wresz­cie lustrzana kula ponow­nie poszła w ruch, obra­ca­jąc się na łań­cu­chu.

– Ach. To jest magiczne – ode­zwała się Helen i ski­nęła w stronę powoli wiru­ją­cych tan­ce­rzy. – Zawsze zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara, zauwa­ży­łeś?

– W Austra­lii robią to w drugą stronę.

– A na rów­niku po pro­stu stoją. Bar­dzo skrę­po­wani.

Dźwięki utworu 2 Become 1 odpły­nęły powoli, roz­ta­pia­jąc się w cie­płym syro­pie prze­boju Whit­ney Houston Gre­atest Love of All.

– Rany – powie­działa Helen i wzru­szyła ramio­nami. – Mam nadzieję, że dla naszego wła­snego dobra dzieci nie są naszą przy­szło­ścią.

– Nie sądzę, żeby Whit­ney Houston miała na myśli kon­kret­nie tę wła­śnie szkołę.

– Nie, przy­pusz­czal­nie nie.

– Jest jesz­cze jedno, czego jakoś ni­gdy nie zła­pa­łem w tej pio­sence: nauczyć się kochać samego sie­bie. Czemu na tym ma pole­gać naj­więk­sza miłość ze wszyst­kich?

– To ma wię­cej sensu, jeśli usły­szysz to jako „pogardę” – powie­działa. Zaczę­li­śmy się przy­słu­chi­wać.

– Nauczyć się gar­dzić sobą…

– …to naj­więk­sza pogarda ze wszyst­kich. Dla­tego tak łatwo to osią­gnąć. A naj­wspa­nial­sze jest to, że spraw­dza się na nie­mal wszyst­kich pio­sen­kach miło­snych.

– Ona tobą gar­dzi.

– Dokład­nie.

– Dzięki, Helen. Teraz to wszystko nabrało dla mnie jakie­goś sensu.

– Możesz to potrak­to­wać jako pre­zent ode mnie.

Odwró­ci­li­śmy się w stronę par­kietu.

– Wydaje się, że Trish jest szczę­śliwa. – Przy­glą­da­li­śmy się jak Patri­cia Gib­son, wciąż jedną dło­nią prze­sła­nia­jąc oczy, usi­ło­wała jakoś jed­no­cze­śnie tań­czyć i się wyco­fy­wać.

– Spodnie Colina Smarta uło­żyły się w inte­re­su­jący spo­sób. Naprawdę dziwny pomysł, żeby zabie­rać ze sobą przy­rządy do geo­me­trii. Bing! – Helen zro­biła szybki ruch w powie­trzu. – Raz mi się to przy­da­rzyło. Na dys­ko­tece bożo­na­ro­dze­nio­wej u meto­dy­stów, z kimś, czy­jego imie­nia nie mam prawa tu powta­rzać. I to nie jest przy­jemne. Zupeł­nie jak gdyby ktoś dźgał cię w bio­dro rogiem pudełka do butów.

– Zdaje się, że chłopcy mają z tego wię­cej frajdy niż dziew­częta.

– Więc lepiej potrzyj tym o drzewo albo coś w tym rodzaju. To bar­dzo cham­skie, przez co chcę powie­dzieć, że nie­uprzejme. Nie się­gaj po tę broń, Char­les.

Na par­kie­cie wszę­dzie jakieś dło­nie się­gały w stronę czy­ichś poślad­ków i albo spo­czy­wały tam, bez­władne i prze­ra­żone, albo ugnia­tały je niczym cia­sto na pizzę.

– To naprawdę strasz­nie nie­smaczne wido­wi­sko. I mówię tak nie ze względu na moje mocno prze­re­kla­mo­wane les­bij­stwo.

Poru­szy­łem się nie­spo­koj­nie na dra­bince. Nie byli­śmy przy­zwy­cza­jeni do szcze­rych i otwar­tych roz­mów. Lepiej to zigno­ro­wać. Po chwili spy­tała:

– Więc może chcesz zatań­czyć?

Zmarsz­czy­łem brwi.

– Nie. Tak jest w porządku.

– Tak, też tak myślę – powie­działa. Upły­nęła kolejna chwila. – Jeśli masz ochotę pójść popro­sić kogoś innego…

– Nie, naprawdę jest okej.

– Żad­nej wiel­kiej miło­ści, Char­lie Lewis? Nic, co by wydu­siło z cie­bie wes­tchnie­nie w tych ostat­nich chwi­lach?

– Nie. Naprawdę nie robię… takich rze­czy. A ty?

– Ja? Nie. Jestem cał­kiem mar­twa w środku. Zresztą miłość to bur­żu­azyjny kon­strukt. To wszystko… – Ski­nęła w stronę sali tanecz­nej. – To nie suchy lód, ale mgła nisko uno­szą­cych się fero­mo­nów. Pową­chaj. Miłość to… – Wcią­gnę­li­śmy powie­trze. – Coin­treau i śro­dek do dezyn­fek­cji.

Sprzę­że­nie, a potem głos pana Hep­burna zahu­czał nagle, gdy przy­su­nął usta za bli­sko mikro­fonu.

– Ostat­nia pio­senka, panie i pano­wie, wasza naprawdę ostat­nia pio­senka! Chcę zoba­czyć wszyst­kich na par­kie­cie, jak z kimś tań­czą. Odwagi, ludzie!

Roz­le­gło się Care­less Whi­spers i Helen ski­nęła w stronę grupy sku­lo­nych postaci, które wyło­niły teraz z sie­bie poje­dyn­czą dziew­czynę. Emily Joyce szła w naszą stronę i zaczęła coś mówić, ale za wcze­śnie, żeby­śmy zdo­łali ją usły­szeć.

– …

– Co?

– …

– Nie rozu­miem…

– Cześć! Po pro­stu powie­dzia­łam cześć. To wszystko.

– Cześć, Emily.

– Helen.

– Cóż, cześć, Emily.

– Jak leci?

– Patrzymy sobie, jak to voy­eu­rzy – wyja­śniła Helen.

– Co?

– Patrzymy – powtó­rzy­łem.

– A widzie­li­ście, jak Mark wło­żył Lisie rękę pod spód­nicę?

– Nie, oba­wiam się, że to nam umknęło – powie­działa Helen. – Ale widzie­li­śmy, jak się cało­wali. A to już coś. Czy kie­dy­kol­wiek widzia­łaś, jak pyton siat­kowy połyka nie­wielką świnkę, Emily? Naj­wy­raź­niej one roz­luź­niają wtedy szczęki, tak że wyska­kują im ze sta­wów, o tu…

Emily, poiry­to­wana, spoj­rzała szybko na Helen.

– Co? – wydu­siła.

– Spy­ta­łam, czy kie­dy­kol­wiek widzia­łaś, jak pyton połyka małą…

– Słu­chaj, chcesz zatań­czyć czy nie? – wyrzu­ciła z sie­bie Emily nie­cier­pli­wie, dźga­jąc mnie w rzepkę.

– Mną się nie przej­muj – dodała Helen.

Przy­pusz­czam, że praw­do­po­dob­nie wydą­łem policzki i gło­śno wypu­ści­łem z sie­bie powie­trze.

– A zatem dobrze – powie­dzia­łem i sko­czy­łem na dół.

– Tylko nie pośliź­nij­cie się w rzy­go­wi­nach, zako­chani – rzu­ciła Helen na poże­gna­nie, gdy wcho­dzi­li­śmy na par­kiet.

Wolne numery

Wycią­gną­łem ręce i przez chwilę sta­li­śmy, trzy­ma­jąc się za dło­nie jak eme­ryci na potań­cówce. Emily popra­wiła mnie jed­nak, umiesz­cza­jąc sobie moją dłoń na karku, i kiedy zaczę­li­śmy pierw­szy obrót, zamkną­łem oczy i pró­bo­wa­łem roz­po­znać w sobie jakąś emo­cję. Sztuczne migo­tliwe świa­tło pod­po­wia­dało, że powi­nie­nem czuć się roman­tycz­nie, a chro­pawe dźwięki sak­so­fonu i świa­do­mość bli­sko­ści jej pod­brzu­sza oraz zapię­cia jej sta­nika powinny wystar­czyć, aby pobu­dzić we mnie pożą­da­nie, ale uczu­ciem, jakie uda­wało mi się roz­po­znać, było zakło­po­ta­nie i jedyne, czego pra­gną­łem, to dotrwać do końca pio­senki. Miłość i pożą­da­nie były w naszym świe­cie nazbyt sple­cione z poczu­ciem śmiesz­no­ści i wie­dzia­łem, że gdzieś na skraju sali Lloyd obli­zy­wał się w tym momen­cie oble­śnie, a Fox odwra­cał się ple­cami i skrzy­żo­waw­szy ręce na piersi, gła­skał się po swo­ich łopat­kach. Zmie­ni­łem poło­że­nie pra­wej ręki w taki spo­sób, aby widać było jedy­nie środ­kowy palec, co wyda­wało mi się cał­kiem sprytne, i obra­ca­li­śmy się powoli w ryt­mie sak­so­fonu. „No powiedz coś, powiedz coś…”.

Ona ode­zwała się pierw­sza.

– Pach­niesz jak chłopcy.

– Och. Tak, to stary strój spor­towy. Wszystko, co mia­łem pod ręką. Prze­pra­szam.

– Nie. Podoba mi się – powie­działa i przy­tknęła nos do mojej szyi, a ja poczu­łem tam coś wil­got­nego, co mogło być poca­łun­kiem albo dotknię­ciem wil­got­nej fla­neli. Nie licząc cmok­nięć moich babć, wcze­śniej cało­wa­łem albo byłem cało­wany dwu­krot­nie, choć bar­dziej traf­nie nale­ża­łoby opi­sać te wyda­rze­nia jako zde­rze­nia twa­rzy. Za pierw­szym razem stało się to w przy­ciem­nio­nej sali wystawy audio­wi­zu­al­nej, pod­czas wycieczki w ramach lek­cji histo­rii na temat jakichś rzym­skich pozo­sta­ło­ści. Nie ma powodu, aby sądzić, że ktoś miałby instynk­tow­nie wie­dzieć, jak należy się cało­wać – jak snow­bo­ardu albo ste­po­wa­nia nie można się tego nauczyć przez samo patrze­nie – ale Becky Boyne zaczerp­nęła wska­zówki z fil­mów Disneya o wróż­kach, co spra­wiało, że ści­skała usta w twardy, suchy pączek, któ­rym ude­rzała mnie po twa­rzy, niczym ptak usi­łu­jący wyzbie­rać orzeszki z karm­nika. Z fil­mów wie­dzie­li­śmy rów­nież, że poca­łu­nek nie jest praw­dzi­wym poca­łun­kiem, o ile nie sły­chać dźwięku, i za każ­dym razem, gdy nasze twa­rze wcho­dziły w cie­le­sny kon­takt, towa­rzy­szył temu odgłos obli­zy­wa­nia warg, rów­nie sztuczny jak fil­mowe klap-klap imi­tu­jące kroki konia. Oczy otwarte czy zamknięte? Wola­łem trzy­mać je otwarte na wypa­dek jakie­goś ataku albo obja­wie­nia i zdą­ży­łem odczy­tać całą zawar­tość tablicy na ścia­nie za jej ple­cami. Rzy­mia­nie, jak się dowie­dzia­łem, byli pio­nie­rami ogrze­wa­nia pod­ło­go­wego, a nasze tap-tap sta­wało się coraz tward­sze i bar­dziej inten­sywne, jak gdyby ktoś usi­ło­wał odblo­ko­wać zacięty zszy­wacz.

Z kolei cało­wa­nie się z Sha­ron Fin­dlay przy­po­mi­nało gniewny atak rekina z otwartą pasz­czą, gdy leże­li­śmy oboje wci­śnięci za opar­cie sofy. Mój przy­ja­ciel Har­per miał swoją Jaski­nię, beto­nowy bun­kier w piw­nicy rodzin­nego domu, która cie­szyła się pewną złą sławą i w piąt­kowe wie­czory przy­po­mi­nała schron prze­ciw­ato­mowy w posia­dło­ści jakie­goś play­boya. Har­per urzą­dzał tam eks­klu­zywne, osza­lałe „balangi DVD”, roz­da­jąc przy tej oka­zji piwo wła­snej roboty zapra­wione roz­pusz­czalną aspi­ryną – to była oliwka w naszym mar­tini – które trzeba było wypić przez słomkę i które było na tyle mocne, że wylą­do­wa­li­śmy z Sha­ron za sofą, cału­jąc się wśród kłę­bów kurzu i mar­twych owa­dów. Ni­gdy nie zda­wa­łem sobie bar­dziej niż wtedy sprawy z tego, że język jest mię­śniem, potęż­nym i pozba­wio­nym skóry jak odnóża roz­gwiazdy, i gdy mój język usi­ło­wał sta­wić opór języ­kowi Sha­ron, zma­gały się ze sobą niczym dwójka pija­ków usi­łu­ją­cych prze­ci­snąć się obok sie­bie w wąskim kory­ta­rzu. Ile­kroć pró­bo­wa­łem unieść głowę, jakaś siła przy­gnia­tała ją z powro­tem do zaku­rzo­nej pod­łogi z mocą oraz inten­syw­no­ścią ruchu wystar­cza­jącą do tego, żeby wyci­snąć grejp­fruta. Zapa­mię­ta­łem, że gdy Sha­ron czknęła, moje policzki się wydęły, i kiedy wresz­cie ode­rwa­li­śmy się od sie­bie, otarła usta wierz­chem nie tylko dłoni, ale całego ramie­nia. To doświad­cze­nie wstrzą­snęło mną do głębi i bolała mnie potem szczęka, a do tego zostały mi dwa pęk­nię­cia skóry w kąci­kach ust i trze­cie u pod­stawy języka, na dokładkę krę­ciło mi się w gło­wie po zaży­ciu połowy szklanki cudzej śliny. Ale czu­łem się dziw­nie pod­eks­cy­to­wany niczym po jakiejś gwał­tow­nej prze­jażdżce na dia­bel­skim mły­nie w weso­łym mia­steczku, więc nie byłem pewny, czy chciał­bym to powtó­rzyć natych­miast, czy raczej może już ni­gdy wię­cej.

Ten dyle­mat szczę­śli­wie prze­stał mnie drę­czyć, gdy Sha­ron jesz­cze tego samego wie­czoru zaczęła cho­dzić z Patric­kiem Roger­sem. Mija­li­śmy ich teraz na par­kie­cie i widzie­li­śmy, jak poże­rają się nawza­jem pod tra­dy­cyjną lustrzaną kulą. Poczu­łem kolejne wil­gotne cmok­nię­cie w szyję, a potem usły­sza­łem wymam­ro­tane zda­nie, które jakoś mi umknęło w łosko­cie muzyki.

– Słu­cham?

– Powie­dzia­łam… – Ale znowu coś wymam­ro­tała w moją szyję i jedyne, co zdo­ła­łem uchwy­cić, to było słowo „kąpiel”.

– Nie sły­szę cię…

Jesz­cze raz coś-coś-kąpiel i zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy ona powie­działa, że powi­nie­nem się wyką­pać? Gdyby tylko nieco ści­szyli te gło­śniki.

– Prze­pra­szam, może jesz­cze raz?

Emily coś wymam­ro­tała.

– No dobrze – powie­dzia­łem – ostatni raz.

Emily ode­rwała wresz­cie twarz od mojej szyi i popa­trzyła na mnie naprawdę wku­rzona.

– Do cho­lery, powie­dzia­łam, że myślę o tobie w kąpieli!

– Och. Naprawdę? Bar­dzo ci dzię­kuję! – zawo­ła­łem, ale to wyda­wało mi się jakoś za mało. – Też o tobie myślę!

– Co?

– O tobie też.

– Nie, to nie­prawda! Po pro­stu… och, daj spo­kój, zapo­mnijmy. O Jezu! – jęk­nęła i ponow­nie przy­tu­liła głowę, ale tym razem w naszym powol­nym tańcu cza­iła się wście­kłość i oboje poczu­li­śmy ulgę, gdy pio­senka wresz­cie dobie­gła końca. Skrę­po­wane nagłą ciszą pary roz­dzie­liły się, w oczach poja­wiły się bły­ski, na twa­rzach sze­ro­kie uśmie­chy.

– Gdzie idziesz potem? – spy­tała Emily.

– Nie jestem pewien. Mia­łem wpaść do Har­pera.

– Do Jaskini? Och. Okej. – Opu­ściła ramiona, wydęła dolną wagę i dmuch­nęła na swoją grzywkę. – Ni­gdy nie byłam w jego Jaskini – powie­działa, a ja mogłem ją wtedy zapro­sić, ale u Har­pera obo­wią­zy­wała bez­li­to­sna poli­tyka na bramce, nie­do­pusz­cza­jąca wyjąt­ków. Na chwilę zapa­dła cisza, a potem pchnęła mnie mocno w pierś.

– To na razie. – Zosta­łem odpra­wiony.

– W porządku, panie i pano­wie! – ode­zwał się pan Hep­burn, z powro­tem przy mikro­fo­nie. – Wydaje mi się, że mamy jesz­cze czas na ostat­nią, długą pio­senkę! Chcę teraz zoba­czyć wszyst­kich na par­kie­cie, ale to wszyst­kich! Gotowi? Nie sły­szę was! Pamię­taj­cie, omi­jaj­cie w tańcu tro­ciny, dobra? To jedziemy!

Tym razem puścił Heart of Glass Blon­die, utwór dla nas może nieco mniej archa­iczny niż W nastroju, ale z pew­no­ścią wspa­niały, ponie­waż teraz wszy­scy zna­leźli się na par­kie­cie: dzie­ciaki od teatru i ci krę­cący się koło pieca w pra­cowni cera­micz­nej, a nawet Deb­bie War­wick, obmyta, blada i nie­pew­nie sto­jąca na nogach. Tech­nicy z pra­cowni roz­sy­pali ostat­nie kawałki suchego lodu, pan Hep­burn prze­su­nął poten­cjo­metr w górę i wśród krzy­ków i wiwa­tów Patrick Rogers ścią­gnął przez głowę koszulę i zaczął nią wyma­chi­wać w powie­trzu w nadziei, że zaini­cjuje totalne sza­leń­stwo, a kiedy to nie chwy­ciło, ponow­nie wcią­gnął ją na sie­bie. Teraz nową sen­sa­cją stał się Lloyd, który zasła­niał ręką usta Foxa, uda­jąc, że go dusi. Mały Colin Smart, jedyny chło­pak w gru­pie teatral­nej, wymy­ślił zabawę pole­ga­jącą na tym, żeby rzu­cać się sobie nawza­jem w ramiona w rytm muzyki, licząc na to, że ta druga osoba cię zła­pie. Gor­don Gil­bert, nisz­czy­ciel puzo­nów, zna­lazł się na ramio­nach Tony’ego Ste­vensa i objął lustrzaną kulę niczym topie­lec chwy­ta­jący się boi ratun­ko­wej, a gdy Tony Ste­vens usu­nął się spod niego, Gor­don zawisł na kuli, pod­czas gdy Parky z obsługi tech­nicz­nej dźgał go kijem swo­jego mopa. „Patrz­cie na to! Patrz­cie na to!”, zawo­łał ktoś inny, gdy Tim Mor­ris zapre­zen­to­wał bre­ak­dance, rzu­ca­jąc się na pod­łogę i obra­ca­jąc się z dziką ener­gią pro­sto w tro­ciny i śro­dek dezyn­fek­cyjny, po czym gwał­tow­nie pode­rwał się na nogi i zaczął gorącz­kowo otrze­py­wać spodnie. Poczu­łem czy­jeś dło­nie na ramio­nach i to był Har­per, który krzy­czał coś, co mogło brzmieć jak „kocham cię, stary”, a potem uca­ło­wał mnie gło­śno, cmok, cmok, w ucho, z obu stron, ktoś inny wsko­czył mi na ramiona i runę­li­śmy na pod­łogę, wszyst­kie chło­paki, Fox i Lloyd, Har­per i ja, a potem dołą­czyły jakieś inne dzie­ciaki, z któ­rymi pra­wie nie roz­ma­wia­łem, pęka­jąc ze śmie­chu z jakie­goś dow­cipu, któ­rego nikt nie mógł usły­szeć. W tym momen­cie myśl, że to były naj­lep­sze lata naszego życia, nagle zaczęła wyda­wać się cał­kiem sen­sowna i tra­giczna zara­zem i ogar­nął mnie żal, że szkoła ni­gdy nie wyglą­dała w ten spo­sób, gdy leże­li­śmy na pod­ło­dze, obej­mu­jąc się ramio­nami, prze­peł­nieni jakimś rodza­jem chu­li­gań­skiej miło­ści, i że nie roz­ma­wia­łem z tymi ludźmi czę­ściej i jakimś innym tonem. Czemu cze­ka­li­śmy z tym tak długo? Za późno. Pio­senka pra­wie dobie­gła końca: „och–och, wah–wah”. Prze­po­cone ubra­nia przy­kle­jały nam się do skóry, pot szczy­pał w oczy i ście­kał wzdłuż nosów, a kiedy wsta­łem z pod­łogi, zoba­czy­łem przez jedną chwilę, jak Helen Beavis tań­czy samot­nie, nieco przy­gar­biona jak bok­ser, z mocno zaci­śnię­tymi powie­kami, i śpiewa „och–och wah–wah”, a potem za nią poja­wił się jakiś ruch i nagle ktoś sze­roko otwo­rzył drzwi prze­ciw­po­ża­rowe. Do wnę­trza wlał się ośle­pia­jący ato­mowy blask, niczym świa­tło kosmicz­nego pojazdu w zakoń­cze­niu Bli­skich spo­tkań. Ośle­piony Gor­don Gil­bert zesko­czył z lustrza­nej kuli, muzyka nagle uci­chła i było po wszyst­kim.

Na zega­rze była trze­cia pięć­dzie­siąt pięć po połu­dniu.

Prze­ga­pi­li­śmy ostat­nie odli­cza­nie i teraz sta­li­śmy oszo­ło­mieni, nasze syl­wetki wyraź­nie ryso­wały się na tle świa­tła, mru­ga­li­śmy nie­pew­nie, pod­czas gdy nauczy­ciele z sze­roko wycią­gnię­tymi ramio­nami zaczęli zaga­niać nas w stronę wyj­ścia. Ochry­pli, czu­jąc chłód potu na skó­rze, zebra­li­śmy swoje rze­czy – kije hoke­jowe, cuch­nące pudełka na lunch, zgnie­cione dio­ramy i kostiumy gim­na­styczne – i wyszli­śmy na szkolny dzie­dzi­niec niczym uchodźcy. Dziew­częta stały, przy­tu­la­jąc się do przy­ja­ció­łek, gotowe się roz­pła­kać, a od strony wiaty na rowery przy­szła wia­do­mość, że ktoś poprze­ci­nał opony w ostat­nim akcie wście­kłej, bez­sen­sow­nej zemsty.

Przed szkolną bramą dzie­ciaki sku­piły się wokół samo­chodu lodzia­rza. Wol­ność, którą tak świę­to­wa­li­śmy, nagle zaczęła przy­po­mi­nać wygna­nie – nie­zro­zu­miałe i para­li­żu­jące – snu­li­śmy się więc nie­pew­nie na progu, wycze­ku­jąc na coś jak zwie­rzęta zbyt późno wypusz­czone na wol­ność w prze­ra­ża­ją­cej głu­szy i zer­ka­jące nie­śmiało w stronę klatki. Po dru­giej stro­nie ulicy zoba­czy­łem moją sio­strę Bil­lie. Pra­wie nie roz­ma­wia­li­śmy wtedy ze sobą, ale unio­słem dłoń. Uśmiech­nęła się i ode­szła.

Cała nasza czwórka ruszyła w ostat­nią wspólną drogę do domu, zamie­nia­jąc w aneg­dotę miniony dzień, jesz­cze zanim się skoń­czył. Przy linii kole­jo­wej, obok sre­brzy­stych brzóz, dostrze­gli­śmy mgiełkę jakie­goś dymu, poma­rań­czowy blask uro­czy­stego stosu, na któ­rym Gor­don Gil­bert i Tony Ste­vens palili stare sko­ro­szyty i uni­formy szkolne, wszystko z pla­stiku i nylonu. Pod­ska­ki­wali przy tym i wrzesz­czeli jak dzi­kusy, ale poszli­śmy dalej w stronę prze­jazdu, gdzie zawsze się roz­cho­dzi­li­śmy. Zawa­ha­li­śmy się. Może powin­ni­śmy jakoś uczcić tę chwilę, powie­dzieć kilka słów. Uści­skać się? Ale bali­śmy się sen­ty­men­tal­nych gestów. To nie­duże mia­sto i trzeba było o wiele wię­cej wysiłku, żeby stra­cić ze sobą kon­takt, niż się stale widy­wać.

– Dobra, cześć.

– Zadzwo­nię do cie­bie póź­niej.

– W pią­tek, tak?

– Cześć.

– Na razie.

A ja ruszy­łem w stronę domu, gdzie miesz­ka­łem teraz tylko z ojcem.

Nieskończoność

W tam­tych cza­sach prze­śla­do­wał mnie nawra­ca­jący sen, zain­spi­ro­wany, jak sądzę, przez film 2001: Ody­seja kosmiczna, który obej­rza­łem za wcze­śnie, o tym, jak w sta­nie nie­waż­ko­ści uno­szę się w bez­mia­rze prze­strzeni kosmicz­nej, nie­po­łą­czony niczym ze stat­kiem macie­rzy­stym. Ten sen od czasu do czasu wpra­wiał mnie w prze­ra­że­nie, nie z powodu gro­żą­cego mi udu­sze­nia albo śmierci z głodu, ale ze względu na zwią­zane z tym obra­zem poczu­cie bez­rad­no­ści; nie było niczego, czego mógł­bym się chwy­cić, ani niczego, od czego mógł­bym się ode­pchnąć, ale jedy­nie pustka i panika oraz prze­ko­na­nie, że to się ni­gdy nie skoń­czy.

Tam­tego lata czu­łem się podob­nie. Czym mia­łem wypeł­nić nie­koń­czące się dni, z któ­rych każdy wyda­wał się nie­wia­ry­god­nie długi? Cho­ciaż w ostat­nim seme­strze ukła­da­li­śmy z chło­pa­kami plany wypadu do Lon­dynu, żeby eks­plo­ro­wać Oxford Street (i tylko Oxford Street), oraz jakieś eks­pe­dy­cje w stylu Tomka Sawy­era w stronę New Forest albo na wyspę Wight, z ple­ca­kami peł­nymi puszek piwa. „Piwny kem­ping”, tak nazy­wa­li­śmy te nie­do­szłe wyprawy. Jed­nak Har­per i Fox zna­leźli sobie na całe lato pracę u ojca Har­pera, przed­się­biorcy budow­la­nego, gdzie mieli dosta­wać gotówkę do ręki, i nasze plany się roz­wiały. Bez Har­pera Lloyd i ja po pro­stu osła­bli­śmy. Poza tym sam dosta­łem pracę na parę godzin w tygo­dniu, także forsa do ręki, na kasie miej­sco­wej sta­cji ben­zy­no­wej.

Tyle że praca miała mi zająć jedy­nie dwa­na­ście godzin w tygo­dniu. Reszta czasu nale­żała do mnie – i co mia­łem z nim zro­bić? Luk­sus wyle­gi­wa­nia się do późna w środku tygo­dnia szybko utra­cił swój powab, zosta­wia­jąc jedy­nie pod­szyty nie­po­ko­jem smu­tek na widok świa­tła sło­necz­nego prze­bi­ja­ją­cego się przez zasłony i świa­do­mość, że czeka mnie długi, leniwy, otę­pia­jący dzień, a po nim kolejny i jesz­cze jeden, a każdy jak jakieś cho­lerne święto pań­stwowe, gdy wszystko jest zamknięte. Wie­dzia­łem, raczej z ksią­żek science fic­tion niż z lek­cji fizyki, że czas zacho­wuje się róż­nie, w zależ­no­ści od naszej loka­li­za­cji, i z mojego miej­sca, nasto­latka leżą­cego pod koniec czerwca 1997 roku na dol­nym posła­niu pię­tro­wego łóżka, toczył się o wiele wol­niej niż gdzie­kol­wiek indziej we wszech­świe­cie.

Dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, był nowy. Wkrótce po świę­tach Bożego Naro­dze­nia wypro­wa­dzi­li­śmy się z naszego „dużego domu” rodzin­nego i bar­dzo za nim tęsk­ni­łem: to był nor­malny bliź­niak, wszę­dzie trój­kąty i kwa­draty jak na dzie­cię­cym rysunku, z porę­czą, po któ­rej można było zjeż­dżać, i wła­sną łazienką dla każ­dego oraz pod­jaz­dem do par­ko­wa­nia i huś­taw­kami w ogro­dzie. Mój ojciec kupił kie­dyś ten duży dom w przy­pły­wie źle skal­ku­lo­wa­nego opty­mi­zmu, a ja pamię­ta­łem, jak opro­wa­dzał nas po nim pierw­szego dnia, stu­ka­jąc w ściany, żeby potwier­dzić jakość cegieł, i kładł pła­sko dło­nie na kalo­ry­fe­rach, aby napa­wać się cudem cen­tral­nego ogrze­wa­nia. Dom miał okno w wyku­szu, w któ­rym mogłem sie­dzieć i obser­wo­wać ruch uliczny niczym jakiś młody lord, a także, co robiło na mnie naj­więk­sze wra­że­nie, nie­wielki kwa­dra­towy witraż nad fron­to­wymi drzwiami; wschód słońca w bar­wach żół­tej, zło­tej i czer­wo­nej.

Ale duży dom nale­żał do prze­szło­ści. W tej chwili miesz­ka­łem z tatą na osie­dlu z lat osiem­dzie­sią­tych zwa­nym Biblio­teką, ponie­waż z myślą o pod­nie­sie­niu kul­tu­ral­nej świa­do­mo­ści miesz­kań­ców każdą ulicę nazwano na cześć jakie­goś zna­nego autora albo autorki, i tak Woolf Road pro­wa­dziła na Ten­ny­son Squ­are, Mary Shel­ley Ave­nue krzy­żo­wała się z Cole­ridge Lane. My miesz­ka­li­śmy przy Thac­ke­ray Cre­scent i cho­ciaż nie czy­ta­łem nic tego autora, wie­dzia­łem, że trudno będzie zna­leźć na naszej ulicy jakieś ślady jego wpły­wów. Same domy były nowo­cze­sne, z jasnej cegły, i miały pła­skie dachy, a także oso­bliwą archi­tek­turę w postaci zaokrą­glo­nych ścian zakrę­ca­ją­cych raz w jedną, raz w drugą stronę, dzięki czemu rzędy tych budowli widziane z samo­lotu scho­dzą­cego do lądo­wa­nia na pobli­skim lot­ni­sku przy­po­mi­nały żółte gąsie­nice. „Gów­niana Tato­oine” nazwał je Lloyd. Kiedy wpro­wa­dzi­li­śmy się do tego domu – wtedy jesz­cze we czwórkę – tata oświad­czył, że uwiel­bia te krzy­wi­zny jako formę bar­dziej swo­bodną, bliż­szą jaz­zo­wym war­to­ściom naszej rodziny niż kwa­dra­towe pokoje w sta­rym bliź­niaku. Zupeł­nie jak­by­śmy zamiesz­kali w latarni mor­skiej! I nawet jeśli osie­dle Biblio­teka nie budziło sko­ja­rzeń z przy­szło­ścią, ogródki wiel­ko­ści stołu nie były tak schludne jak nie­gdyś, i jeśli od czasu do czasu jakiś wózek z super­mar­ketu prze­ci­nał sze­ro­kie, mil­czące ulice, to wciąż mogli­śmy powie­dzieć, że czeka nas nowy roz­dział w dzie­jach naszej rodziny, czemu towa­rzy­szył luk­sus spo­koju ducha zwią­za­nego z miesz­ka­niem w miej­scu, na jakie nas stać. To prawda, że mie­li­śmy teraz z sio­strą wspólny pokój, ale pię­trowe łóżka są zabawne, a poza tym to nie miało być na zawsze.

Sześć mie­sięcy póź­niej pudła z rze­czami wciąż pię­trzyły się nie­roz­pa­ko­wane pod zakrzy­wio­nymi ścia­nami albo leżały na pustym łóżku mojej sio­stry. Moi przy­ja­ciele rzadko wpa­dali do mnie z wizytą i woleli prze­sia­dy­wać w domu Har­pera, który przy­po­mi­nał pałac jakie­goś rumuń­skiego dyk­ta­tora: mieli tam dwie szafy gra­jące, siłow­nię z maszyną do wio­sło­wa­nia, quady i ogromny tele­wi­zor oraz miecz samu­raja i masę wia­tró­wek, pisto­le­tów i noży sprę­ży­no­wych, które wystar­czy­łyby do odpar­cia inwa­zji zombi. U mnie w domu był tylko mój sza­lony ojciec oraz mnó­stwo rzad­kich nagrań jaz­zo­wych na winy­lach. Nawet ja nie mia­łem ochoty tam zaglą­dać.

Ani miesz­kać. Mój wielki pro­jekt, jaki zamie­rza­łem wcie­lić w życie tego lata, pole­gał na tym, żeby uni­kać taty. Nauczy­łem się szybko oce­niać stan jego umy­słu na pod­sta­wie odgło­sów, jakie wyda­wał, i tro­pić jego poło­że­nie jak myśliwy. Ścianki dzia­łowe w naszym nowym domu były cien­kie jak u Japoń­czy­ków i kiedy mój ojciec zacho­wy­wał ciszę, mogłem bez­piecz­nie zanu­rzyć się głę­biej w cie­pły zaduch pod koł­drą, choć powie­trze w moim pokoju przy­wo­dziło na myśl wodę w zapo­mnia­nym akwa­rium. Jeśli do dzie­sią­tej nie poja­wiał się żaden ruch, wtedy mogłem uznać, że tata ma jeden ze swo­ich „dni w łóżku”, i spo­koj­nie zejść na dół. W cza­sach naszej pro­spe­rity, gdy nie bra­ko­wało nam ban­ko­wych poży­czek, tata, kie­ru­jąc się jakimś ogło­sze­niem w gaze­cie, kupił domowy kom­pu­ter, pudło wiel­kie jak szafa na doku­menty, zro­bione, jestem pewien, z bake­litu. Jeśli tata nie wsta­wał z łóżka, mogłem z rado­ścią spę­dzić poranne godziny w kory­ta­rzach i komo­rach takich gier jak Doom i Quake, o ile tylko zacho­wy­wałem czuj­ność, żeby szybko wci­snąć przy­cisk i wyłą­czyć moni­tor na dźwięk jego kro­ków na scho­dach. Gry kom­pu­terowe w ciągu dnia wzbu­dzały u mojego ojca jakiś irra­cjo­nalny gniew, jak gdyby on sam był celem mojej strze­la­niny.

Ale naj­czę­ściej sły­sza­łem go, jak zaczyna się krzą­tać koło dzie­wią­tej rano i czła­pie do łazienki ulo­ko­wa­nej po dru­giej stro­nie cien­kiej ścianki przy moim łóżku. Żaden budzik nie dzia­łał na mnie rów­nie sku­tecz­nie jak odgłos sika­nia mojego ojca tuż koło mojego ucha, i wtedy szybko pod­ry­wa­łem się, wcią­ga­łem wczo­raj­sze ubra­nie i prze­my­ka­łem się na dół, poru­sza­jąc się jak ninja, żeby spraw­dzić, czy zosta­wił papie­rosy na wierz­chu. Jeśli w paczce było dzie­sięć albo wię­cej, mogłem bez­piecz­nie wziąć jed­nego i szybko wsu­nąć go do kie­szonki w ple­caku. Zja­da­łem tost, sto­jąc przy barku śnia­da­nio­wym – kolejna oso­bli­wość tego domu, która stra­ciła powab nowo­ści: jedze­nie na baro­wych stoł­kach – po czym wycho­dzi­łem, zanim ojciec zdą­żył poja­wić się na dole.

Ale jeśli nie mia­łem tyle szczę­ścia, wtedy zja­wiał się, z zakle­jo­nymi oczami i zgnie­ce­niami poduszki odci­śnię­tymi na twa­rzy, i zaczy­na­li­śmy nie­zgrab­nie krzą­tać się mię­dzy czaj­ni­kiem a toste­rem, wcho­dząc powoli w swoje tra­dy­cyjne role.

– A więc to śnia­da­nie czy lunch?

– Powie­dział­bym, że brunch.

– Wyra­fi­no­wane. Pra­wie dzie­siąta.

– I kto to mówi!?

– Nie mogłem zasnąć aż do… Czy mógł­byś posłu­żyć się tale­rzem?

– Mam talerz.

– To czemu wszę­dzie są okru­chy?

– Ponie­waż nie mia­łem czasu, żeby…

– Po pro­stu uży­waj tale­rza!

– Tu mam talerz, pro­szę, w moim ręku, mój talerz…

– To odkła­daj rze­czy na miej­sce.

– Odłożę, kiedy skoń­czę.

– Nie zosta­wiaj ich w zle­wie.

– Nie zamie­rza­łem zosta­wić niczego w zle­wie.

– To dobrze. Nie rób tego.

I tak dalej, i tak dalej, banalne, nie­do­wcipne, sar­ka­styczne, nie tyle roz­mowa, co brzę­cze­nie w uchu. Nie zno­si­łem tego, w jaki spo­sób odzy­wamy się do sie­bie, ale zmiana wyma­ga­łaby od każ­dego z nas tonu, jakim nie potra­fi­li­śmy się posłu­żyć, więc ucie­ka­li­śmy w mil­cze­nie i tata włą­czał tele­wi­zor. Kie­dyś takie życie jak na waga­rach mogło wyda­wać się przy­jemne, ale wyma­gało jed­nego – jakie­goś innego miej­sca, w któ­rym powi­nie­neś być w tym samym cza­sie, a żaden z nas nie miał takiego miej­sca. Wie­dzia­łem tylko, że mój tata nie lubi być sam, więc wycho­dzi­łem.

Naj­czę­ściej przez więk­szość dnia jeź­dzi­łem na rowe­rze, choć nie w takim nowo­cze­snym stylu, w cia­sno przy­le­ga­ją­cym stroju kolar­skim. Nosi­łem dżinsy, nie lycrę, i mia­łem starą wyści­gówkę z opusz­czoną kie­row­nicą, zardze­wia­łym, hała­śli­wym łań­cu­chem i ramą bez­li­to­śnie ciężką, jak zespa­wane rusz­to­wa­nie. Pochy­lony nisko nad kie­row­nicą patro­lo­wa­łem aleje Biblio­teki, leni­wie krą­ży­łem w zauł­kach, naj­pierw Ten­ny­sona i Mary Shel­ley, potem For­stera i Kiplinga, w górę Woolf i przez Hardy’ego. Spraw­dza­łem huś­tawki i zjeż­dżal­nie na pla­cach zabaw, czy nie ma tam kogoś zna­jo­mego. Jeź­dzi­łem po zauł­kach dla pie­szych albo pędzi­łem tam i z powro­tem po sze­ro­kich pustych uli­cach wio­dą­cych do cen­trum han­dlo­wego.

Czego szu­ka­łem? Cho­ciaż nie umia­łem tego nazwać, szu­ka­łem jakiejś wiel­kiej odmiany: może wyzwa­nia albo zada­nia, przy­gody, czemu towa­rzy­szy­łyby cze­ka­jące mnie próby, któ­rym musiał­bym się pod­dać i skąd mogłem wycią­gnąć jakieś nauki na całe życie. Tyle że trudno samemu wdać się w jakąś przy­godę, trudno zna­leźć ten rodzaj wyzwa­nia, kiedy się jedzie po głów­nej ulicy han­dlo­wej nie­du­żego mia­sta. Nasze mia­sto leżało na połu­dnio­wym wscho­dzie, zbyt daleko od Lon­dynu, aby mogło ucho­dzić za jego przed­mie­ście, i było za duże, aby można je nazwać mia­stecz­kiem, oraz zbyt roz­bu­do­wane, aby można je było zali­czyć do tere­nów wiej­skich. Nie mie­li­śmy sta­cji kole­jo­wej, dzięki któ­rej mogłoby stać się węzłem komu­ni­ka­cyj­nym, i raczej omi­nęła nas legen­darna zamoż­ność koja­rzona zwy­kle z tym regio­nem kraju. Pod­stawą tutej­szej gospo­darki było pobli­skie lot­ni­sko oraz cen­tra biu­rowe obsłu­gu­jące prze­mysł lekki: foto­ko­piarki, płytki łazien­kowe, czę­ści do kom­pu­te­rów, agre­gaty – czym­kol­wiek to było. Przy głów­nej ulicy – zwa­nej ulicą Główną – stało kilka domów, które mogłyby ucho­dzić za ele­ganc­kie: her­ba­ciar­nia pod nazwą Cot­tage Loaf, znaj­du­jąca się w budynku o drew­nia­nej kon­struk­cji, kio­ski z gaze­tami w stylu geo­r­giań­skim, apteka w budynku z cza­sów Tudo­rów oraz śre­dnio­wieczny rynek z krzy­żem dla wiel­bi­cieli cydru, ska­za­nych jed­nak na wdy­cha­nie tuma­nów pyłu i spa­lin z ruchli­wej ulicy bie­gną­cej wzdłuż wąskich chod­ni­ków, co spra­wiało, że nie­szczę­śni klienci czuli się przy­parci do okien z małymi szyb­kami w oło­wia­nych ram­kach. „Wyprawa na zakupy” zawsze była w naszym mie­ście wielką roz­rywką i każdy, kto chciałby oddać jakiś płaszcz na cel dobro­czynny, byłby zachwy­cony. Ale jedyne tutej­sze kino zamie­niło się w maga­zyn sprze­da­jący dywany, który utknął w jakiejś pętli czasu nie­koń­czą­cych się wyprze­daży tuż przed likwi­da­cją. Obszary nie­zwy­kłego piękna przy­rody znaj­do­wały się w odle­gło­ści dwu­dzie­stu minut jazdy, wybrzeże Sus­sex kolej­nych trzy­dzie­stu, a całe mia­sto oka­lała obwod­nica, która odgra­dzała nas od świata niczym płot.

Wiele lat póź­niej, gdy przy­słu­chi­wa­łem się, jak przy­ja­ciele snują sen­ty­men­talno-liryczne wspo­mnie­nia o swoim miej­scu naro­dzin, o tym, jak ukształ­to­wały ich Nor­thum­ber­land albo Kra­ina Jezior, albo Wir­ral, ogar­niało mnie uczu­cie zazdro­ści wobec nawet naj­bar­dziej banal­nych, ste­reo­ty­po­wych prze­ja­wów „przy­na­leż­no­ści”. My nie mie­li­śmy żad­nego poczu­cia toż­sa­mo­ści czy auten­tycz­nego akcentu, ale jedy­nie jakąś odmianę cock­neya pod­chwy­co­nego w tele­wi­zji i nało­żo­nego na nieco wiej­skie lokalne pomruki. Nie chcę przez to powie­dzieć, że nie­na­wi­dzi­łem swo­jego mia­sta, ale trudno żywić jakieś sen­ty­men­talne uczu­cia wobec zbior­nika reten­cyj­nego, pasażu han­dlo­wego czy ską­pych lasków, gdzie w krza­kach żół­kły strony por­no­gra­ficz­nych cza­so­pism? Nasze miej­sce rekre­acji powszech­nie nazy­wano Par­kiem Psich Gówien, a sosnowy zagaj­nik Lasem Mor­der­ców. O ile się nie mylę, takie nazwy znaj­do­wały się nawet na mapie topo­gra­ficz­nej oko­licy i nikomu jakoś nie przy­szło do głowy, żeby napi­sać o nich sonet.

Prze­cha­dza­łem się więc ulicą Główną, zer­ka­jąc na witryny z nadzieją, że zoba­czę kogoś zna­jo­mego. Kupo­wa­łem gumę do żucia w kio­sku z gaze­tami i czy­ta­łem cza­so­pi­sma kom­pu­te­rowe, dopóki pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie sprze­dawcy nie odsy­łało mnie z powro­tem w stronę mojego roweru. Z pew­no­ścią musia­łem spra­wiać wra­że­nie kogoś samot­nego, choć znie­na­wi­dził­bym każ­dego, kto by tak o mnie pomy­ślał. Nuda była naszym natu­ral­nym sta­nem ducha, ale samot­ność sta­no­wiła tabu i sta­ra­łem się roz­ta­czać wokół sie­bie raczej aurę samot­nika, osob­nika tajem­ni­czego i nie­prze­nik­nio­nego, który potrafi jechać bez trzy­manki. Tyle że trzeba wiel­kiego wysiłku, aby nie spra­wiać wra­że­nia, że nie jesteś samotny, kiedy jesteś samotny, albo nie jesteś nie­szczę­śliwy, kiedy sprawy mają się prze­ciw­nie. To coś jak trzy­ma­nie krze­sła wycią­gnię­tego na dłu­gość ręki i kiedy nie potra­fi­łem już zacho­wać dłu­żej złu­dze­nia, że jestem na luzie, wyjeż­dża­łem poza mia­sto.

Aby dotrzeć do jakie­goś miej­sca, które mogło ucho­dzić za tereny wiej­skie, trzeba było poje­chać wia­duk­tem, pod któ­rym nie­po­ko­jąco huczała zatło­czona auto­strada przy­wo­dząca na myśl jakiś potężny wodo­spad, a potem pope­da­ło­wać przez ogromne pre­rie żół­tej psze­nicy i rze­paku, minąć fali­ste rów­niny folio­wych tuneli osła­nia­ją­cych doj­rze­wa­jące wła­śnie zbiory tru­ska­wek do super­mar­ke­tów, a potem wspiąć się na wzgó­rza roz­cią­ga­jące się wokół naszego mia­sta. Ni­gdy nie prze­pa­da­łem za przy­rodą, nie obser­wo­wa­łem pta­ków, nie łowi­łem ryb, nie byłem poetą. Nie potra­fił­bym podać nazwy żad­nego drzewa, nawet gdyby się na mnie prze­wró­ciło, i nie mia­łem swo­jego ulu­bio­nego widoku czy jakiejś polany usia­nej cie­niami drzew, ale samot­ność nie była wśród zie­leni tak zawsty­dza­jąca i sta­wała się nie­mal przy­jemna, toteż każ­dego dnia ośmie­la­łem się poje­chać dalej od domu, posze­rza­jąc krąg miejsc, które mogłem uznać za zna­jome.

W ten spo­sób minął mi pierw­szy tydzień, potem drugi i wresz­cie trzeci, aż pew­nego czwart­ko­wego poranka poło­ży­łem się w wyso­kich tra­wach na jakiejś dzi­kiej łące, skąd roz­cią­gał się widok na nasze mia­sto.

Łąka

Nie byłem tam wcze­śniej. Znu­dzony jazdą pod górę zsia­dłem z roweru i zauwa­ży­łem po pra­wej ścieżkę, ocie­nioną i szczę­śli­wie dość pła­ską. Popro­wa­dzi­łem rower wśród drzew i wkrótce wysze­dłem na jakieś pastwi­sko na zbo­czu, poro­śnięte się­ga­ją­cymi do pasa brą­zowo-zie­lo­nymi chasz­czami prze­ty­ka­nymi czer­wie­nią maków i błę­ki­tem… cze­goś jesz­cze. Może cha­brów? Wierz­bow­nicy? Nie wie­dzia­łem, ale łąka miała w sobie coś nie­od­par­tego, prze­rzu­ci­łem więc rower nad pło­tem i brną­łem przez wyso­kie trawy. Na szczy­cie zbo­cza dostrze­głem jakąś wspa­niałą drew­nianą budowlę, jedną z tych, które zauwa­ży­łem już wcze­śniej z obwod­nicy, z zadba­nym ogro­dem sąsia­du­ją­cym z łąką. Nagle ogar­nęło mnie poczu­cie, że wtar­gną­łem na czyjś teren, zosta­wi­łem więc rower i posze­dłem dalej, aż wresz­cie zna­la­złem natu­ralne zagłę­bie­nie, w któ­rym mogłem wycią­gnąć się na słońcu, zapa­lić i poczy­tać coś moc­nego.

Mając do dys­po­zy­cji nie­koń­czące się poła­cie pustych godzin, po raz pierw­szy w życiu posta­no­wi­łem rato­wać się czy­ta­niem. Zaczą­łem od thril­le­rów i hor­ro­rów ze zbio­rów taty, zaczy­ta­nych, z poza­gi­na­nymi rogami albo zesztyw­nia­łych od zetknię­cia z wodą w wan­nie, albo na plaży, powie­ści, w któ­rych sceny seksu nastę­po­wały na prze­mian ze sce­nami prze­mocy, w coraz szyb­szym tem­pie. Począt­kowo książki odbie­ra­łem jak namiastkę – czy­ta­nie o sek­sie i prze­mocy przy­po­mi­nało słu­cha­nie trans­mi­sji meczu fut­bo­lo­wego przez radio – ale wkrótce zaczą­łem się prze­dzie­rać przez jakąś powieść każ­dego dnia, po czym natych­miast o niej zapo­mi­na­łem, jeśli nie liczyć Mil­cze­nia owiec i rze­czy Ste­phena Kinga. Wkrótce prze­sze­dłem do mniej­szej i nieco onie­śmie­la­ją­cej półki w biblio­teczce ojca, ksią­żek science fic­tion: zaczy­tane egzem­pla­rze Asi­mova, Bal­larda i Phi­lipa K. Dicka. Choć nie umiał­bym powie­dzieć, jak to się działo, ale potra­fi­łem roz­po­znać, że te książki zostały napi­sane w innej tona­cji niż te o gigan­tycz­nych szczu­rach, i powieść, jaką każ­dego dnia dźwi­ga­łem teraz w swoim ple­caku, stała się dla mnie rodza­jem tar­czy ochron­nej przed nudą, dają­cej alibi dla mojej samot­no­ści. Wciąż było w tym coś ukrad­ko­wego – czy­ta­nie na oczach moich kum­pli to byłoby tak, jak­bym uczył się gry na fle­cie albo tań­ców ludo­wych – ale tutaj nikt nie mógł mnie zoba­czyć i aku­rat tego kon­kret­nego dnia wyją­łem z ple­caka Rzeź­nię numer pięć Von­ne­guta, wybraną ze względu na słowo „rzeź­nia” w tytule, koja­rzące się z rze­zią.

Gdy­bym się tro­chę potur­lał z boku na bok, mógł­bym zro­bić sobie coś w rodzaju sta­no­wi­ska bojo­wego i oko­pać się w tej pozy­cji niczym żoł­nierz nie­do­strze­galny z domo­stwa powy­żej ani z mia­sta w dole. Szu­ka­jąc jakie­goś udu­cho­wie­nia, omia­ta­łem wzro­kiem widok przy­po­mi­na­jący kra­jo­braz ota­cza­jący model kolejki, w któ­rym wszystko leży zbyt bli­sko sie­bie: plan­ta­cje raczej niż lasy, zbior­niki reten­cyjne zamiast jezior, staj­nie, obory i psiar­nie bar­dziej niż fermy mleczne i beczące stada owiec. Śpiew pta­ków rywa­li­zo­wał z odle­głym dud­nie­niem auto­strady i szu­mem linii wyso­kiego napię­cia bie­gną­cej powy­żej, ale z tej odle­gło­ści miej­sce wyda­wało mi się nie takie złe. Z tej odle­gło­ści.

Zdją­łem koszulkę i poło­ży­łem się na ple­cach, zapa­li­łem papie­rosa, jakiego mia­łem na ten dzień, a potem, ocie­niw­szy oczy książką, czy­ta­łem, zatrzy­mu­jąc się raz po raz, żeby strzep­nąć popiół z piersi. Wysoko w górze waka­cyjne odrzu­towce z Hisz­pa­nii i Włoch, Tur­cji albo Gre­cji krą­żyły w pew­nym szyku, cze­ka­jąc nie­cier­pli­wie na swoją kolejkę do lądo­wa­nia. Zamkną­łem oczy i przez chwilę obser­wo­wa­łem włókna prze­su­wa­jące się po wewnętrz­nej stro­nie moich powiek, sta­ra­jąc się śle­dzić ich ruch aż do skraju pola widze­nia, gdzie nagle zni­kały jak ryby w sta­wie.

Kiedy się ock­ną­łem, słońce stało w zeni­cie i poczu­łem się tro­chę otu­ma­niony i na moment spa­ni­ko­wa­łem, sły­sząc krzyki i wrza­ski oraz jakieś nawo­ły­wa­nia myśli­wych ze wzgó­rza nade mną: nagonka. Czy zamie­rzali mnie tutaj dopaść? Ale nie. Usły­sza­łem sze­lest trawy i pełne paniki dysze­nie ich prze­ra­żo­nej ofiary, która bie­gła w dół zbo­cza pro­sto na mnie. Wyj­rza­łem przez trawy. Dziew­czyna miała na sobie żółty T-shirt i krótką dżin­sową spód­niczkę, która krę­po­wała jej ruchy pod­czas biegu. Zoba­czy­łem, jak obiema rękami unosi ją coraz wyżej, a potem ogląda się za sie­bie i kuca, żeby zła­pać oddech, przy­ty­ka­jąc czoło do podra­pa­nych kolan. Nie widzia­łem wyraź­nie jej twa­rzy, ale z nagłą eks­cy­ta­cją pomy­śla­łem, że ten dom to jest jakaś zło­wroga insty­tu­cja, może szpi­tal dla waria­tów albo tajne labo­ra­to­rium, i że może uda mi się pomóc jej w ucieczce. Roz­le­gły się kolejne okrzyki i śmie­chy, dziew­czyna obej­rzała się za sie­bie, a potem wypro­stowała się, jesz­cze wyżej unio­sła spód­niczkę na swo­ich nie­opa­lo­nych nogach i zaczęła biec pro­sto na mnie. Ponow­nie się przy­cza­iłem, ale zdą­ży­łem tylko dostrzec, jak obej­rzaw­szy się jesz­cze raz za sie­bie, nagle potknęła się i pole­ciała twa­rzą pro­sto na zie­mię.

Ze wsty­dem muszę przy­znać, że się roze­śmia­łem, zasła­nia­jąc ręką usta. Nastała chwila ciszy, a potem usły­sza­łem, jak jęczy i chi­cho­cze jed­no­cze­śnie. „Ach, aj-aj, ty idiotko. Auaa!”. Leżała jakieś trzy albo cztery metry ode mnie i jej dysze­nie prze­ry­wał śmiech pod­szyty bólem, a ja nagle zda­łem sobie sprawę z widoku mojej odsło­nię­tej chu­dej piersi, różo­wej jak wędzony łosoś, a także lep­kiego potu i popiołu z papie­rosa, który zebrał mi się na mostku. Zaczą­łem wyko­ny­wać ner­wowe ruchy nie­zbędne, gdy czło­wiek chce się ubrać, kiedy leży pła­sko na ziemi.

Z domu na wzgó­rzu dobiegł szy­der­czy głos:

– Hej! Pod­da­jemy się! Wygra­łaś! Wróć i przy­łącz się do nas! – A ja pomy­śla­łem: to pułapka, nie wierz im.

Dziew­czyna jęk­nęła do sie­bie:

– Zaraz!

Roz­legł się kolejny dam­ski głos:

– Poszło ci bar­dzo dobrze! A teraz lunch! Wra­caj!

– Nie mogę! – zawo­łała i usia­dła. – Auu! Do dia­bła!

Przy­ci­sną­łem się jesz­cze bar­dziej do ziemi i zoba­czy­łem, jak stara się wstać, spraw­dza­jąc swoją kostkę i jęcząc z bólu. Chęt­nie bym się poka­zał, ale wyda­wało się, że nie spo­sób nagle wysko­czyć komuś przed nosem, jak gdyby ni­gdy nic, pośrodku łąki. Obli­za­łem wargi i jakimś obcym gło­sem zawo­ła­łem:

– Hej!

Wstrzy­mała oddech, prze­no­sząc cię­żar ciała na zdrową nogę i jed­no­cze­śnie natych­miast upa­dła na plecy, zni­ka­jąc w tra­wie.

– Słu­chaj, nie chcę cię prze­stra­szyć, ale…

– Kto to mówi?!

– Chcia­łem tylko, żebyś wie­działa, że tutaj jestem…

– Kto? Gdzie?

– No tutaj. W wyso­kich tra­wach.

– Ale kim ty, do cho­lery, jesteś? I gdzie jesteś?

Szybko wcią­gną­łem T-shirt, wsta­łem i przy­ku­ca­jąc jak pod ostrza­łem, zbli­ży­łem się do miej­sca, gdzie leżała.

– Nie zamie­rza­łem cię prze­stra­szyć.

– Cóż, nie udało ci się, ty czubku!

– Hej, ale ja tu byłem pierw­szy!

– A co ty tu w ogóle robisz?

– Nic! Czy­tam! Czemu oni cię gonią?

Popa­trzyła na mnie z ukosa.

– Kto?

– Ci ludzie. Czemu oni cię ści­gają?

– Nie nale­żysz do koope­ra­tywy?

– Jakiej koope­ra­tywy?

– No do naszej koope­ra­tywy. Nie jesteś człon­kiem?

Nazwa koope­ra­tywa zabrzmiała zło­wrogo i zasta­na­wia­łem się, czy w ogóle uda mi się jej jakoś pomóc. „Chodź ze mną, jeśli chcesz żyć”.

– Nie, ja…

– To co tutaj wła­ści­wie robisz?

– Nic. Po pro­stu wybra­łem się na prze­jażdżkę rowe­rem i…

– A gdzie twój rower?

– Tam. Czy­ta­łem i zasną­łem, ale chciał­bym, żebyś wie­działa, że nie zna­la­złem się tutaj po to, żeby cię prze­stra­szyć.

Zaczęła się przy­glą­dać swo­jej kostce.

– Cóż, to aku­rat ci się udało, prawdę mówiąc.

– To jest publiczna ścieżka. Mam takie samo prawo tutaj być jak…

– Dobra, ale ja mam praw­dziwy powód.

– Ale dla­czego oni cię gonią?

– Co? A nie. To głu­pia zabawa. Nawet nie pytaj. – Poma­cała kostkę oboma kciu­kami. – Auu!

– Boli?

– Co? Tak, cho­ler­nie boli. Bie­ga­nie przez łąkę to cho­lerna pułapka. Zro­bi­łam krok, tra­fi­łam w jakąś kró­li­czą norę i pole­cia­łam na twarz.

– Tak, widzia­łem.

– Naprawdę? Cóż, dzięki, że się nie śmia­łeś.

– Prawdę mówiąc, roze­śmia­łem się.

Popa­trzyła na mnie, mru­żąc oczy.

– Więc może mógł­bym pomóc? – powie­dzia­łem, żeby jakoś jej to wyna­gro­dzić.

Omio­tła mnie spoj­rze­niem z góry na dół, dosłow­nie z góry na dół, oce­nia­jąc mnie w taki spo­sób, że nagle przy­ła­pa­łem się na tym, że wty­kam czubki pal­ców do kie­szeni.

– Powiedz mi jesz­cze raz, co tutaj wła­ści­wie robisz. Pod­glą­dasz?

– Ja… Po pro­stu czy­tam książkę! Popatrz!

Wgra­mo­li­łem się z powro­tem do mojej jamy, żeby przy­nieść Von­ne­guta, a potem wycią­gną­łem książkę w jej stronę. Obej­rzała okładkę, zer­ka­jąc to na książkę, to na moją twarz, jakby to był pasz­port. W końcu, usa­tys­fak­cjo­no­wana, spró­bo­wała wstać, skrzy­wiła się i usia­dła na powrót, a ja się zasta­na­wia­łem, czy powi­nie­nem podać jej rękę, tak jakby na powi­ta­nie, ale ten gest wydał mi się absur­dalny, więc klęk­ną­łem u jej stóp i w nie­wiele mniej absur­dalny spo­sób wzią­łem jej stopę w dło­nie, jak gdy­bym przy­mie­rzał jej szklany bucik: adi­dasy z nie­bie­skimi paskami, bez skar­pe­tek, blada skóra, piegi. Poczu­łem lek­kie swę­dze­nie świe­żego zaro­stu, czar­nego jak żela­zne opiłki.

– Wszystko w porządku z tobą? – spy­tała, patrząc pro­sto w niebo.

– Tak. Po pro­stu się zasta­na­wia­łem… – Zro­bi­łem minę chi­rurga, obma­cu­jąc jej kostkę wpraw­nymi ruchami kciu­ków.

– Au!

– Prze­pra­szam!

– Powiedz mi, dok­to­rze, czego dokład­nie szu­kasz?

– Szu­kam miej­sca, które boli, a potem je naci­skam. Ści­śle bio­rąc, spraw­dzam, czy nie ma kości, która ster­czy pod skórą.

– I co, jest?

– Nie. Wszystko w porządku. To tylko skrę­ce­nie.

– I znowu będę mogła tań­czyć?

– Będziesz – powie­dzia­łem. – Ale tylko jeśli naprawdę będzie ci na tym zale­żało.

Roze­śmiała się, patrząc w niebo, a ja poczu­łem nagle taki przy­pływ pew­no­ści sie­bie i samo­za­do­wo­le­nia, że także się roze­śmia­łem.

– Mam za swoje, że to dzi­siaj wło­ży­łam – oświad­czyła, obcią­ga­jąc dżin­sową spód­niczkę z powro­tem w stronę kolan. – Próż­ność. Co za idiotka. Lepiej będzie, jak wrócę. Możesz już puścić moją stopę.

Zbyt szybko to zro­bi­łem i teraz sta­łem obok głup­ko­wato, pod­czas gdy ona pró­bo­wała pod­nieść się do pozy­cji pio­no­wej.

– Czy ist­nieje jakaś szansa, że mógł­byś…?

Pomo­głem jej wstać na nogi i przy­trzy­ma­łem ją za rękę, pod­czas gdy ona macała przed sobą grunt wycią­gnię­tym palu­chem, ponow­nie się skrzy­wiła, jesz­cze raz spró­bo­wała sta­nąć na swo­jej skrę­co­nej sto­pie, a ja w tym cza­sie sta­ra­łem się lepiej jej się przyj­rzeć, zer­ka­jąc jed­no­cze­śnie w drugą stronę. Była tro­chę niż­sza ode mnie, ale nie­wiele, miała bladą skórę, czarne włosy, krót­kie, ale z dłuż­szą grzywką, któ­rej koniec wła­śnie w tym momen­cie wetknęła sobie za ucho. Poza tym była sta­ran­nie wygo­lona z tyłu, w spo­sób, który pod­kre­ślał krzy­wi­znę jej czaszki, dzięki czemu wyglą­dała zara­zem surowo i olśnie­wa­jąco, coś jak Joanna d’Arc opusz­cza­jąca wła­śnie salon fry­zjer­ski. Nie sądzę, żebym zwra­cał wcze­śniej uwagę na kształt czy­jejś głowy z tyłu. Miała w uszach malut­kie czarne kołeczki, po jed­nym w każ­dym, plus dwie dodat­kowe dziurki na spe­cjalne oka­zje. A ponie­waż mia­łem szes­na­ście lat, pozwo­li­łem sobie na chwi­lową utratę ostro­ści widze­nia, aby ukryć to, że popa­trzy­łem na jej biust, głę­boko prze­ko­nany, że żadna dziew­czyna ni­gdy nie zauwa­żyła tej sztuczki. Miała na piersi napis ADI­DAS na jasno­żół­tym T-shir­cie z bar­dzo krót­kimi rękaw­kami, tak że na skó­rze u szczytu ramie­nia mogłem dostrzec bli­znę po szcze­pie­niu prze­ciw gruź­licy, pła­ski dołe­czek podobny do znaku na rzym­skiej mone­cie.

– Hej? Chyba jed­nak będę potrze­bo­wała two­jej pomocy.

– Możesz cho­dzić?

– Mogę pod­ska­ki­wać, ale to nie zadziała.

– Chcesz, żebym wziął cię na barana? – spy­ta­łem, żału­jąc od razu, że uży­łem tego wyra­że­nia. Musi być na to jakiś inny, bar­dziej męski ter­min. – To zna­czy, wiesz, tak jak to robią stra­żacy. – Popa­trzyła na mnie, a ja wypro­sto­wa­łem się odro­binę.

– Jesteś stra­ża­kiem?

– Jestem wyż­szy niż ty!

– Ale ja… – Obcią­gnęła spód­niczkę. – Ważę tro­chę wię­cej. Czy potra­fisz unieść wła­sny cię­żar?

– Jasne! – powie­dzia­łem, po czym odwró­ci­łem się i pod­su­ną­łem jej swoje spo­cone plecy, wycią­ga­jąc kciuk jak auto­sto­po­wicz szu­ka­jący oka­zji.

– Nie, nie. To byłoby naprawdę idio­tyczne. Ale jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, żebym się na tobie wsparła…

W kolej­nym geście, na który nie zdo­by­łem się ni­gdy wcze­śniej ani póź­niej, wysu­ną­łem łokieć w jej stronę i deli­kat­nie ski­ną­łem, z ręką opartą na bio­drze, niczym ludowy tan­cerz w gospo­dzie.

– O, dzięki ci, mój panie – powie­działa i zaczę­li­śmy iść.

Wyso­kie trawy szu­miały jakoś nie­ra­cjo­nal­nie gło­śno, a koniecz­ność zna­le­zie­nia ścieżki, którą da się przejść, ozna­czała, że nie mia­łem wielu oka­zji, aby się odwró­cić i na nią popa­trzeć, choć czu­łem taki przy­mus. Kiedy szła, wbi­ja­jąc wzrok w zie­mię, grzywka prze­sła­niała jej twarz, ale zdo­ła­łem dostrzec, że ma nie­bie­skie oczy, jakoś aż nazbyt nie­bie­skie – czy kie­dy­kol­wiek zwró­ci­łem tak wyraź­nie uwagę na kolor czy­ichś oczu? – a do tego skóra wokół nich także miała lekko błę­kit­nawy odcień, jak pozo­sta­ło­ści maki­jażu z wczo­raj­szego wie­czoru, poprze­ci­nana zmarszcz­kami od śmie­chu albo gry­masu, gdy…

– Au! Au!

– Jesteś pewna, że nie mógł­bym cię zanieść?

– Widzę, że naprawdę masz ochotę kogoś zanieść.

Miała kilka krost na czole i jedną na policzku, które sku­bała albo się nimi mar­twiła, a jej usta wyda­wały mi się bar­dzo sze­ro­kie i czer­wone na tle bla­dej skóry, z nie­wielką fałdką na dol­nej war­dze, jakby miała tam jakąś ope­ra­cję. W jej ustach widać było pewne napię­cie, wyda­wało się, że może zaraz się roze­śmiać albo rzu­cić prze­kleń­stwo, albo jedno i dru­gie, co też zro­biła, gdy jej kostka zachy­bo­tała się na boki jak zawias.

– Naprawdę mógł­bym cię zanieść.

– Tak, wie­rzę.