Sosnowe dziedzictwo - Maria Ulatowska - ebook + audiobook + książka

Sosnowe dziedzictwo ebook i audiobook

Maria Ulatowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciepła opowieść o kobiecie, której przeszłość zgotowała najwspanialszą niespodziankę - pomogła odnaleźć własne miejsce na ziemi. To historia, o której pomyślisz: chciałabym, żeby była moja...

Kwilące niemowlę, ukryte pod biurkiem pewnego tragicznego dnia podczas powstania warszawskiego, zamknięty na cztery spusty sejf, przez czterdzieści lat strzegący powierzonej mu tajemnicy, otoczony sosnami stary dwór nad jeziorem, czekający cierpliwie na swoją właścicielkę... Przeszłość i teraźniejszość splatają się tu w chwilami dramatyczną, a chwilami pełną humoru opowieść pokazującą, że los potrafi się do nas uśmiechnąć nawet wówczas, gdy zupełnie tego nie oczekujemy.

Anna Towiańska niespodziewanie zostaje właścicielką Sosnówki, pięknego, starego dworku na Kujawach. Odziedziczony po matce, która nie wiedziała o jego istnieniu, opuszczony i zaniedbany dom wymaga solidnego remontu. Anna postanawia przywrócić mu dawną świetność. Odkrywając malowniczą Sosnówkę, przygarnia porzuconą psinę i poznaje sympatycznych mieszkańców pobliskiego miasteczka. Samozwańczy parkingowy Dyzio, pilnujący porządku na rynku, przystojny weterynarz Grzegorz, właściciel firmy remontowej Jacek i mały Florek, szukający ciepła i miłości - wszyscy oni są pod urokiem prześlicznej, nowo przybyłej "dziedziczki z Sosnówki". Nic więc dziwnego, że Anna postanawia zostać w Sosnówce na dłużej.

"Sosnowe dziedzictwo" to magiczna, pełna pogody ducha i życzliwości historia o tym, jak los czasami pomaga nam być szczęśliwymi.

"To historia, o jakiej marzy każda kobieta. Opowieść rodzinna z tajemnicą w tle. Na taką fabułę złożyły się odpowiednio dobrane komponenty: miłość z przeszkodami, wojna i tragiczny los kilku warszawskich rodzin. Kluczową rolę odgrywa w niej sejf, który przez pół wieku skrywał rodzinny sekret, służąc jako... stojak pod paprotkę. Wyszła z tego powieść, w której losy dziadków, tych prawdziwych i tych przyszywanych, wywierają ogromny wpływ na życie pewnej 30-letniej Anki... Pewnego dnia młoda kobieta budzi się jako spadkobierczyni majątku z przedwojennym dworkiem, gdzieś na kujawskiej wsi. To odkrycie przewraca do góry nogami jej dotychczasowe życie. Bajka? Bajka! Ale jak się ją cudownie czyta:)"

Anna Dmowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 55 min

Lektor: Anna Rusiecka

Oceny
4,2 (148 ocen)
78
39
19
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michalkucharzyk

Nie oderwiesz się od lektury

Super się czyta I nie błędów polecam wszystkim którzy chcą się przenieść w inny swiat
00
leszekgawron

Nie polecam

Lukier, lukier I jeszcze raz lukier. Główna bohaterka bez wad, najpiękniejsza, wzbudzająca miłość i uwielbienie od pierwszego wejrzenia Płaska opowieść z na siłę wciśniętym wątkiem historycznym
00
Rubiczar

Dobrze spędzony czas

Śliczna.... Bardzo przyjemny styl pisania, Naprawdę mój umysł się zrelaksował i rozjaśnił uśmiechem;) Wielkim plusem jest głos Pani Anny Rusieckiej i jak zawsze niezwykła jej interpretacja. To była przyjemność ♡
00
MonSol38

Z braku laku…

Zaczelam czytac i nie moglam dobrnac do konca. sa takie ksiazki, ktore po prostu draznia dialogami, przewidywalnoscia i slabym jezykiem. Nie twierdze, ze jest to zla lektura, ale nie spelnila moich oczekiwan.
00
Karina1904

Z braku laku…

Lekka i przewidywalna. Osobiście drazniła mnie mnogość zdrobnień i niemal wszechobecne dobro i słodycz. O gustach się jednak nie dyskutuje a ta pozycja z pewnością może się wielu czytelnikom spodobać.
00

Popularność




Maria Ulatowska

Sosnowe dziedzictwo

Prószyński i S-ka

Copyright © Maria Ulatowska, 2011

Projekt okładki Olga Reszelska

Zdjęcie na okładce © fotolia.com

Redakcja Ewa Witan

Korekta Agnieszka Ujma

Łamanie Ewa Wójcik

ISBN 978-83-7648-623-9

Warszawa 2011

Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl

Druk i oprawa ABEDIK S.A. 61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

Konwersja: Nexto Digital Services

Dedykacja

Madziakowi – Mojej Inspiracji

czerwiec 2009 r.

Rozdział 1

Mecenas Witkowski stukał długopisem w blat biurka i co chwilę spoglądał na zegarek. Minęło już wpół do pierwszej, a jego klientka się nie pojawiała. W zasadzie pani Anna Towiańska nie była jego klientką. Była – jakby to powiedzieć? Kimś, dla kogo wykonał pewną pracę? Zleceniodawczynią? Albo po prostu potencjalną klientką? Cóż, mecenas Witkowski miał nadzieję, że tak właśnie będzie. Potencjalna klientka to prawie pewna klientka. Tym bardziej że na całych Kujawach nie ma lepszego od niego prawnika. Tak właśnie lubił o sobie myśleć, choć może nie każdy by się z nim zgodził. Nie każdy prawnik oczywiście, bo jeśli chodzi o klientów, to liczba osób korzystających z usług jego kancelarii świadczyła, że się nie mylił. Mecenas Witkowski miał zapełniony każdy tydzień w kalendarzu i choć zatrudniał dwóch pracowników – jak sam myślał o kolegach – lub wspólników – jak tamci o sobie myśleli – większość klientów upierała się, żeby ich sprawy prowadził osobiście tylko i wyłącznie sam właściciel kancelarii.

Właśnie, klienci, pomyślał z irytacją mecenas, znów spoglądając na zegarek. Była już trzynasta, a on siedział bezproduktywnie, czekając na kogoś, kto nawet nie jest klientem. Ale jeszcze nie zdążył przetrawić do końca tego spostrzeżenia, gdy rozległo się pukanie i jednocześnie, przy trwającym jeszcze echu tego pukania, drzwi otworzyły się z impetem. Do środka wkroczyło… zjawisko. Co do tego mecenas Witkowski nie miał wątpliwości. W całej kujawskiej społeczności nie istniał nikt – pan mecenas był tego całkowicie pewien – o wyglądzie choćby zbliżonym do osoby, która właśnie wyciągała dłoń.

– Anna Towiańska, dzień dobry – przywitała się zjawiskowa istota. – A pan to pewnie mecenas Witkowski, prawda? Przepraszam za spóźnienie i dziękuję, że pan na mnie czekał. Ale droga była tak piękna, że po prostu musiałam zatrzymywać się częściej, niż bym chciała. Wypstrykałam dwa filmy. Fotografia to moje hobby.

– Nie szkodzi, nie szkodzi, witam, witam miłą panią, cieszę się, że mogę poznać osobiście, czym mogę służyć? – Mecenas wygramolił się zza biurka z pewnym trudem, był bowiem okazałej postury i już dawno minęły czasy, kiedy mógł zachwycać damy sprężystą sylwetką. – To znaczy, chciałem spytać – mówił dalej – czy może pani nie głodna, bo jeśli tak, to zapraszam na obiad, mamy tu naprawdę niezłą knajpkę.

Rozmarzony wzrok mecenasa padł na „Rybeńkę", restaurację zlokalizowaną prawie naprzeciwko okien kancelarii. Sam nie jadł obiadu, czekając na swojego gościa, bał się bowiem, że jeśli wyjdzie, to właśnie wtedy Anna przyjedzie.

– Dziękuję, panie mecenasie, jadłam po drodze, a teraz, jeśli pan tak miły, chciałabym jak najprędzej obejrzeć Sosnówkę. – Anna prawie podskakiwała z przejęcia.

– Dobrze, zatem proszę po prostu jechać za mną – zgodził się głodny i zmartwiony prawnik. – Tylko może niech już pani teraz się nie zatrzymuje na robienie zdjęć. – Nie odmówił sobie tej drobnej złośliwości.

Kancelaria prawna „Antoni Witkowski – prawo na co dzień" mieściła się w centralnym punkcie rynku, nad księgarnią, naprzeciwko dwóch konkurujących ze sobą aptek. Czasami, gdy mecenas dla relaksu spoglądał w okno – nie żeby nie miał co robić, ale po prostu, chcąc dać chwilę odpoczynku oczom zmęczonym ślęczeniem nad aktami, zastanawiał się, jak te apteki prosperują, zwłaszcza że zaraz za rogiem działała trzecia. Całkiem niedaleko zaś, przy szpitalu, znajdowała się jeszcze jedna. A w innych punktach miasta było jeszcze kilka. Mecenas niemalże prowadził wykaz tutejszych aptek i często zachodził w głowę, czemu właściwie nie został aptekarzem. Znaczy – farmaceutą.

Głównym miejscem rynku był owalny skwer, prześlicznie ukwiecony, z zawsze świeżo pomalowanymi ławeczkami (władze miasta bardzo dbały o to miejsce) i z piękną fontanną pośrodku. Na ławeczkach zawsze siedzieli ludzie, czytali gazety, a nawet książki (cóż, przecież obok była naprawdę dobrze zaopatrzona księgarnia) lub po prostu wpatrywali się w przestrzeń, wystawiając twarz do słońca. Po drodze do kancelarii mecenas Witkowski zawsze zatrzymywał się tutaj i zamieniał z kimś parę słów. Większość z „ławeczkowiczów" stanowili mieszkańcy miasta, a każdy z nich – jak nie dziś, to jutro – mógł potrzebować porady prawnej.

Wokół placu urządzono miejsca postojowe dla samochodów i w okresie od maja do września naprawdę trudno było zaparkować przy rynku. Jednak niektóre prostokąty, choć nie oznakowane, tradycyjnie należały do stałych użytkowników zostawiających auta jak najbliżej miejsca pracy – przed aptekami, księgarnią czy kancelarią. „Rybeńka", najlepszy lokal w mieście, miała nawet coś w rodzaju parkingu strzeżonego. Cztery miejsca naprzeciwko wejścia opatrzono napisem: „Dla gości restauracji", a pilnował ich pan Dyzio, samozwańczy parkingowy – czemu zresztą nikt się nie sprzeciwiał. Pan Dyzio był rynkową instytucją i gdyby tylko miał samochód, z pewnością jego auto też otrzymałoby swoje „przydziałowe", święte i nienaruszalne miejsce przy skwerku.

Instytucyjność pana Dyzia polegała na tym, że nieomylnie rozpoznawał rzeczywistych klientów „Rybeńki", natomiast cwaniaków, którzy nie znalazłszy innej możliwości, usiłowali zaparkować na „gościnnych" prostokątach, grzecznie prosił o opuszczenie pilnowanego przez niego terenu, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że nie bierze odpowiedzialności za pojazd, beztrosko pozostawiony w tym miejscu bez opieki. Na ogół poinstruowany w tej kwestii właściciel czym prędzej zabierał samochód sprzed drzwi „Rybeńki", tym bardziej że pan Dyzio, wygłaszając swoją kwestię, czyścił paznokcie sporym i niewątpliwie ostrym śrubokrętem.

Od czasu do czasu miejscowi wspominali, jak to któregoś dnia pewien samochód, mimo upomnień pana Dyzia pozostawiony na przypisanym restauracji miejscu, niewiadomym sposobem został „upiększony" przez jakiegoś artystę grafika, który swoje dzieło wyrył na drzwiach. Oczywiście nikt niczego nie widział, a pan Dyzio, obwiniony przez wielce rozeźlonego właściciela auta, który pobiegł do komisariatu, by tam zgłosić swoje oburzenie, domagając się natychmiastowej reakcji policji, zażądał udowodnienia mu przestępstwa, czego – oczywiście – nie można było uczynić.

Opowieść o tym zdarzeniu wciąż żyła swoim życiem i dziwnym sposobem każdy z odwiedzających rynek musiał jej wysłuchać. Tak więc nikt, poza gośćmi restauracji, na owych czterech „Rybeńkowych" prostokątach nie parkował.

Można więc sobie wyobrazić zdziwienie mecenasa Witkowskiego, gdy po wyjściu z kancelarii ujrzał, jak jego potencjalna klientka energicznym krokiem przechodzi przez skwerek i zmierza ku ciemnozielonej toyocie zaparkowanej przed „Rybeńką".

Obok samochodu stał dumnie wyprostowany pan Dyzio.

– Cały czas pilnowałem, wszystko w porządku – zameldował z przejęciem, zobaczywszy właścicielkę auta, która skinęła mu z wdzięcznością głową i wsiadła do samochodu.

Cóż, widocznie i pan Dyzio nie był odporny na wdzięk, urok i czar tej kobiety, skonstatował mecenas, wsiadając do swojego mercedesa.

*

Anna jechała za swoim przewodnikiem, rozglądając się dookoła. Podobało jej się tutaj ogromnie. Żółte pola rzepaku rozciągały się na pofałdowanym terenie w przerwach między lasem a lasem. A las, ten ósmy cud świata, którym Anna zachwycała się nieustannie – a więc las był wszędzie. Przeważnie iglasty, ciemnozielony, ozdobiony mchem i plackami krzaków jagód, borówek i dzikich splątanych paproci. Promieniście rozjaśniony słońcem wabił i przyzywał Annę oraz jej aparat fotograficzny. Oparła się jednak temu wołaniu; wrócę do ciebie, obiecała kusicielowi, podążając za mercedesem prawnika. Ku swojej radości ujrzała, że pan Antoni skręca z szosy w las właśnie. O dziwo, droga, choć wąska, była asfaltowa, co wielce ucieszyło Annę. Zaraz po lesie bowiem najbardziej kochała swoją zieloną corollkę i zmartwiłaby się bardzo, gdyby autko było narażone na jazdę po jakichś wertepach. Raptem mecenas Witkowski zamrugał światłami, skręcając gwałtownie w prawo. Podążająca za nim Anna otworzyła szeroko oczy. Pomiędzy drzewami stał przed nią dwór szlachecki: „… z drzewa, lecz podmurowany. Świeciły się z daleka pobielane ściany, tym bielsze…" szeptało coś w jej głowie.

– „Że odbite od ciemnej zieleni…"

– Słucham? – Mecenas otworzył drzwi od jej samochodu i – nieco zdziwiony tym, co właśnie usłyszał, skłonił się, podając szarmancko ramię.

– „Że odbite od ciemnej zieleni…", och, nic, nic – ocknęła się Anna, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wypowiedziała te słowa na głos. – Jesteśmy na miejscu? – Westchnęła cicho, nie zauważając nawet uprzejmości mecenasa, wpatrzona w stojące przed nimi cudo.

To ma być jej? Jej własne? O matko, westchnęła raz jeszcze, podchodząc bliżej.

No cóż, z bliska owo własne cudo Anny już tak cudowne nie było. Pobielone ściany owszem, ale kiedyś – teraz odbijająca się od zieleni drzew biel wydawała się nieskazitelna tylko z pewnej odległości. Z bliska okazało się, że to raczej spłowiała szarość, popękana tu i ówdzie, z łatami czerwonych cegieł prześwitujących spod obłupanego tynku. Kolumienki podtrzymujące balkon nad gankiem przy frontowym wejściu były w opłakanym stanie. Trzy schodki wiodące na ów ganek w zasadzie nie istniały… Anna wzdychała teraz już w innej tonacji. Mecenas Witkowski przez chwilę przezornie nic nie mówił, ale ponieważ z głodu zaczęło mu burczeć w brzuchu, chrząknął i delikatnie ujął Annę pod łokieć.

– Pani Anno, może pojedziemy coś zjeść – zaproponował.

Obrzuciła go nieprzytomnym spojrzeniem, jakby zastanawiając się, kto to i w ogóle skąd się tu wziął.

– Przecież ja jeszcze nic nie widziałam, panie mecenasie – zaprotestowała. – Bardzo dziękuję, że mnie pan tu przywiózł, ale teraz już sama sobie poradzę – odprawiła go, machając ręką. A sio, a sio, mówiła w myślach, idź sobie stąd, natychmiast, zaklinała go w duchu.

– Ależ, pani Anno, jak to „sama", ja przecież hotel zarezerwowałem, muszę pani pokazać, gdzie to jest i w ogóle… – Zdenerwowany prawnik zaczął się jąkać.

– Jaki hotel, po co? – spytała zdziwiona. – Panie mecenasie, ja mam swój własny hotel ze sobą. – Otworzyła bagażnik toyotki i zaczęła wyciągać jakieś pakunki.

– Pani chce tu nocować? – Z całej słusznej postaci mecenasa aż biło zdumienie.

– Przecież to mój dom, prawda? – Anna wzruszyła ramionami, taszcząc toboły na ganek.

– A, prawda, poproszę o klucze. – Wyciągnęła rękę.

– Aaale tu, tu, tu??? – Prawnik zachłysnął się, otwierając teczkę, i wyciągnął z niej pęk kluczy. – Te dwa do domu, ten do letniego domku, ten do garażu – ale tu, tu, tu?

– Panie mecenasie, niech pan przestanie tak tukać, spałam w dziwniejszych miejscach, poradzę sobie, naprawdę. Jutro wpadnę do kancelarii, to porozmawiamy. A teraz… proszę mi wybaczyć, ale chciałabym sama wejść do środka. – Mówiąc te słowa, Anna delikatnie popychała Witkowskiego w stronę mercedesa.

– No dobrze, dobrze, w takim razie do jutra. – Głód zwyciężył poczucie obowiązku mecenasa. – Ale jest pani pewna?

– Jestem, jestem, do jutra. – Anna już prawie warczała, zmuszając oporne mięśnie twarzy do grymasu mającego być uśmiechem.

– Uff – sapnęła z ulgą, widząc odjeżdżający samochód mecenasa. Odwróciła się i… – O matko! – krzyknęła, krok za nią bowiem pojawiła się jakaś postać. Sama w sobie raczej niegroźna, ot – szczupła, drobna kobiecina w domowym fartuszku i z nieśmiałym uśmiechem na twarzy. – Ale mnie pani przestraszyła! – Anna wyciągnęła rękę – Anna Towiańska, dzień dobry. Wie pani, to teraz mój dom. Odziedziczyłam go po mamie, która w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu. Ale to długa historia, może kiedyś pani opowiem.

– Wiem – zaszemrała postać. – Ja jestem Irena Malinka, widziałam, jak mecenas panią tu wiezie, to przyjechałam rowerem. – Machnęła ręką za siebie. – Bo może się przydam do sprzątania. – Wybłagiwała spojrzeniem odpowiedź twierdzącą.

Kurczę, co jest z tymi tutejszymi ludźmi, pomyślała Anna. Jeszcze przecież nawet nie weszłam do środka…

– Wie pani, co, pani Ireno? Chętnie z panią porozmawiam, tylko nie teraz, nie dzisiaj, dobrze? Dopiero przyjechałam i najpierw muszę się rozejrzeć.

– Ale, ale, ja… – cichutko pisnęła pani Malinka, wycofując się tyłem w stronę swojego roweru. – Bo może ktoś inny się pani lepiej nada. – Już prawie płakała.

– Nie, nie, pani Ireno, pani była pierwsza i ja panią zatrudniam – zdecydowała odważnie Anna. – Ale od jutra, dobrze? Proszę przyjść jutro po południu, bo rano muszę być w kancelarii u pana Witkowskiego.

*

Anna, ściskając w ręku klucze, wkroczyła na ganek i… zawahała się chwilę. Nie, jeszcze nie teraz, zdecydowała, najpierw trzeba dokładnie obejrzeć dom z zewnątrz. Zeszła więc po zrujnowanych stopniach, cofnęła się parę kroków i objęła spojrzeniem front budynku. Ujrzała piękną bryłę domu, niewątpliwie dworku szlacheckiego z początku ubiegłego wieku. Dwa równoległe skrzydła, parter i piętro, z dużymi oknami, między którymi wiły się jakieś pnącza, niestety, całość w dość kiepskim stanie, i jako punkt centralny dość rozłożysty ganek z czterema kolumienkami; dwie stały przytulone do ścian przy drzwiach wejściowych, dwie zaś podtrzymywały dach, stanowiąc jednocześnie podpory dla pełnego uroku balkonu, który znajdował się nad wejściem. Anna raz po raz wzdychała, widząc ogrom zniszczeń, dokonanych nie tyle nawet przez upływ czasu, ile zaniedbania poprzednich użytkowników dworku. Wiedziała, że przez ostatnich dwadzieścia parę lat było tu przedszkole, najpierw dla dzieci pracowników pobliskiego PGR-u, potem gminne. Jadąc za mecenasem, widziała kilka pudełkowatych bloków i koszmarnie zrujnowaną stację kolejową, pozostałe po latach świetności gospodarki rolnej PRL.

Widocznie kiedyś wśród przedszkolaków było dziecko któregoś z najwyższych zwierzchników (dyrektora? prezesa?) PGR-u i troskliwy tatuś kazał zrobić porządną drogę do dworu, pomyślała Anna, ciesząc się ponownie z asfaltowej nitki szosy wiodącej pod samą bramę domu. Jej domu! Do tej pory mieszkała w co prawda bardzo przytulnym, niemniej jednak dość ciasnym, niewielkim dwupokojowym mieszkaniu po rodzicach.

– Zobaczymy, co jest z tyłu – oznajmiła na głos, zwracając się do całej przyrody naokoło. Przyroda nie odpowiedziała, ale też Anna nie oczekiwała tego, mówiła głośno, bo czasami lubiła w ten sposób wyrażać myśli, a tu, przed własnym domem, po prostu tego potrzebowała.

Skręciła za dom i nagle przemieniła się w żonę Lota. Przed nią, wśród przepięknych, ukochanych sosen połyskiwała tafla wody. Ach, prawda, przypomniała sobie Anna, przecież tu jest jezioro! Podskoczyła z radości, rezygnując w jednej chwili z biblijnej pozy, i pobiegła dróżką w dół. Jezioro, a właściwie jeziorko o rynnowym kształcie, wyglądało tak, jak trzeba. Otoczone lasem, z szuwarami na brzegach. Były nawet dwa pomosty, oczywiście zrujnowane, ale Anna przestała się tym przejmować. Już zaakceptowała fakt, że wszystko tu wymaga remontu, miała nawet wszelkie wymagane zezwolenia, o co wcześniej postarał się mecenas Witkowski. Później pomyśli, jak to zrobić i kiedy. Było przepięknie, las szumiał, jak to las, ptaki śpiewały, jak to ptaki, a jezioro lśniło w słońcu. Anna wypatrzyła spory pniak. Kto tu ścina drzewa? – zastanowiła się i usiadła na nim, wyciągnąwszy z kieszeni rogalik kupiony po drodze w sklepiku przy stacji benzynowej. Zaczęła jeść i… zamarła. Z tyłu coś zaszeleściło. Odwróciła się i wstrzymała oddech. Przed nią siedział pies. Najbrudniejszy, jakiego w życiu widziała. I bardzo kudłaty. Jedną przednią łapę trzymał w górze, oczy wlepiał w rogalik.

– Co, biedaku, głodny jesteś? – zapytała cicho Anna.

Koniuszek psiego ogona drgnął lekko, ale gdy podniosła się z pnia, by podejść do zwierzaka, ten rozpłaszczył się na ziemi, nie odrywając spojrzenia od rogalika. Nie ruszając się z miejsca, żeby nie straszyć psa, odłamała kawałek rogalika.

– Zjesz to? – spytała. – Nie mam tu nic innego – dodała łagodnie, wyciągając rękę z rogalikiem.

Pies podpełzł bliżej, Anna rzuciła więc rogalik w jego stronę. Złapał go w locie i połknął, nawet nie gryząc. Przednia łapa musiała go jednak boleć, bo aż pisnął, gdy postawił ją na ziemi.

– Pokaż łapkę, piesiu, pokaż. – Anna z wolna podchodziła bliżej, a pies już nie uciekał, przypłaszczył się tylko do ziemi i drżał nerwowo.

Podeszła bliziutko, ukucnęła i zaczęła delikatnie, łagodnie gładzić go po łbie. Pies po chwili przestał drżeć. Zobaczyła, że łapa niewątpliwie jest opuchnięta, jednak oblepiający ją brud uniemożliwiał dokładniejsze oględziny. Zresztą Anna i tak nie umiałaby sama nic zrobić, tym bardziej że gdy dotknęła psiego nosa, stwierdziła, że zwierzak może mieć gorączkę, nos bowiem był suchy i ciepły.

– No, piesku, jedziemy do lekarza – oznajmiła Anna, zastanawiając się, dokąd właściwie pojechać. Ach, mecenas Witkowski na pewno będzie wiedział, ucieszyła się, wyciągając telefon z kieszeni spodni. Ale telefon mecenasa nie odpowiadał. Cóż, mecenas ucztował w „Rybeńce", o czym Anna nie wiedziała – i dzwonka telefonu po prostu nie słyszał.

A co tam, jedziemy, znajdzie się ktoś, kto nam wskaże drogę, zdecydowała, przypominając sobie parkingowego z rynku. On z pewnością wie, gdzie w pobliżu jest jakaś lecznica weterynaryjna.

Pies siedział grzecznie na trawie i wpatrywał się w Annę.

– Pójdziesz ze mną? – spytała, odchodząc kawałek.

Zwierzak nie ruszył się z miejsca.

– No chodź – klepnęła ręką w udo, ruchem, który powinien być znany każdemu psu. Niestety, jej (jej?) pies ani drgnął. Miał tylko jakby smutniejszą minę.

Anna podeszła więc do niego i wzięła go na ręce, nie myśląc nawet o tym, że zwierzak mógłby ją ugryźć. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru gryźć, przeciwnie, z szerokim zamachem liznął ją w nos i wtulił pysk w jej szyję.

*

– Proszę pana, proszę pana! – Anna energicznie pomachała ręką w stronę parkingowego. Ten, ujrzawszy samochód ustawiony na świętym „Rybeńkowym" miejscu, przygalopował natychmiast z marsową miną. Gdy jednak ujrzał, kto siedzi za kierownicą, rozpromienił się natychmiast.

– Jakiego tam pana, proszę panienki, Dyzio jestem, bardzo mi przyjemnie – przedstawił się z głębokim ukłonem, otwierając jednocześnie drzwi samochodu.

– Wrr – mruknął ostrzegawczo pies z tylnego siedzenia.

Dyzio odskoczył gwałtownie.

– A co to za brudas zawszony? – wrzasnął.

– Jeżeli już, to raczej zapchlony – odruchowo sprostowała Anna. – Zapchlony? – zafrasowała się natychmiast.

No trudno, jeśli ma mieć pchły, to i tak już ma, a weterynarz i na to powinien coś poradzić.

– Miło mi, panie Dyziu, Anna Towiańska jestem. – Wyciągnęła z wdziękiem dłoń do Dyzia, którą ten ujął zachwycony, bo rzadko który z jego „klientów" podawał mu rękę. Od tej chwili serce Dyzia, i tak już oczarowanego Anną od pierwszego wejrzenia, należało do niej bezapelacyjnie.

– Właśnie pana chciałam spotkać, bo widzi pan – tłumaczyła Anna – widzi pan, muszę psa zawieźć do weterynarza i pan na pewno wskaże mi drogę.

– Wrr, wrr – odezwał się pies ponownie, Dyzio bowiem aż wsunął głowę do samochodu, chcąc wytłumaczyć Annie, jak ma jechać do lecznicy weterynaryjnej.

– Cicho bądź, proszę – rozkazała. – Nie, nie, przecież to nie do pana – dodała szybko, widząc urazę na twarzy swojego przewodnika.

– Ano tak, he, he, he, no tak, przecież to do psa, jasne, jasne, he, he, he – zachichotał z ulgą pan Dyzio.

Anna ruszyła we wskazanym kierunku, powtarzając sobie w myślach „pierwsza w prawo – jest, na drugich światłach w lewo – jest" – i ujrzała przed sobą imponujący szyld „Lecznica weterynaryjna – dr Zbigniew Sowa- -Sowiński. Czynne non stop".

O matko, jakiś hrabia, pomyślała Anna i zaraz zwinęła się ze śmiechu, myśląc, że i ona sama awansowała na drabinie społecznej, bowiem ze zwykłej Anny Towiańskiej stała się przecież właścicielką ziemską, więc też jakby trochę hrabiną. „Dziś sobie leżą, w jednej mogile: hrabina, hrabia i ta Wiśniewska" – echo „Ballady o jednej Wiśniewskiej", piosenki śpiewanej przez Jaremę Stępowskiego, zakołatało w głowie Anny, bardzo dziś – jak widać – poetycko nastrojonej.

Lecznica pana doktora Sowy-Sowińskiego mieściła się w wąskim, piętrowym domku, wciśniętym między dwa identyczne – w tym z lewej strony na dole był sklep spożywczy, a w tym z prawej, ku radości Anny – znajdowała się, jak głosiła tabliczka: „Biblioteka Publiczna nr 1 w Towianach". Numer 1, to znaczy, że gdzieś jest przynajmniej jeszcze jedna, pomyślała ucieszona; ucieszona, bo książki były tym, co lubiła najbardziej, jeszcze przed lasem i swoją toyotką. Jednak mimo zapewnienia „czynne non stop" lecznica sprawiała wrażenie zamkniętej.

– Zostań tu – poleciła psu wyraźnie zaniepokojonemu tym, że wyszła z samochodu. – Zostań, zaraz wrócę.

Podeszła do drzwi i ujrzała dużą kartkę, na której ktoś, najwidoczniej pan doktor Sowa-Sowiński, nabazgrał dużymi literami: „Zaraz wracam, proszę poczekać".

Dobrze, poczekamy, zadecydowała Anna, wchodząc do sklepu spożywczego – tego po lewej stronie lecznicy. Kupiła kilka kawałków kiełbasy, jeden dla psa na teraz i kilka do wspólnego skonsumowania na kolację, oraz bułeczkę i twarożek w kubeczku dla siebie.

Pogoda była piękna, słońce świeciło jasno, mimo że minęła już szósta po południu. Anna ujrzała naprzeciwko lecznicy uroczy, zadbany skwerek, a na nim trzy ławeczki, wszystkie na szczęście puste. A cóż to za miłe miasteczko te Towiany, pomyślała, otwierając drzwi samochodu. O mały włos nie została powalona na ziemię, bo pies rzucił się jej na szyję, skomląc głośno ze szczęścia. Ogon wirował mu tak szybko, że prawie nie było go widać.

– No, dobrze już, dobrze – wzruszyła się Anna – myślałeś, że cię porzuciłam, tak?

Z kulejącym zwierzakiem u boku skierowała się na skwerek i usiadła na jednej z ławeczek, tej najbliżej lecznicy. Pies robił jakieś dziwne przysiady, w czym wyraźnie przeszkadzała mu chora łapka.

– Piesku, co ty robisz? – zdziwiła się Anna. – Ach, chcesz na kolana – domyśliła się po chwili. Kochała psy, rozumiała ich zachowanie i mówiła ich językiem. Nic więc dziwnego, że każdy, którego spotkała w życiu, natychmiast się z nią zaprzyjaźniał. – No dobrze, biedaku, chodź tu. – Pochyliła się, podniosła psa i usadowiła obok siebie na ławce, dając mu kupioną przed chwilą kiełbasę. Błyskawicznie połknął ją w trzech kęsach, prawie nie gryząc, Anna nie zdążyła nawet jeszcze wyjąć swojego twarożku.

Siedzieli więc tak sobie na ławeczce przyjemnie ogrzewani przez słoneczko i czekali na pana doktora Sowę- -Sowińskiego.

Rozdział 2

– Grześko! – usłyszał za sobą doktor Grzegorz Skalski.

Grześko? Tak mówił do niego tylko…

– Zbychu! – wrzasnął z radością Grzegorz, otwierając szeroko ramiona, w które rzucił się z impetem wysoki, szczupły blondyn, z nieco już, niestety, przerzedzoną czupryną. Doktor Zbigniew Sowa-Sowiński i doktor Grzegorz Skalski prawie przez sześć lat mieszkali w jednym pokoju, wynajmowanym od pani Zofii Czerwiakowej przy ulicy Stalowej na warszawskiej Pradze. Na uczelnię mieli nieco daleko, za to pokoik był niedrogi, a sympatyczna gospodyni przymykała oko na różne dziwne pomysły, jakie – co powszechnie wiadomo – przychodzą do głowy każdemu studentowi. Obaj studiowali weterynarię i czynili to z autentycznym zamiłowaniem. Studia na tym kierunku nie należały do łatwych. Wymagały nie tylko dużej wiedzy, ale również odporności psychicznej i kondycji fizycznej.

Grzegorz i Zbyszek wspierali się wzajemnie i wytrwali do końca bez żadnych przełomów i wybojów, zawdzięczając to niewątpliwie miłości do zwierząt, choć – jak podkreślali wykładowcy – nie wystarczy kochać zwierzęta, trzeba także kochać uczenie się o nich. Wprawdzie absolwentom weterynarii nie przysługuje tytuł doktora, mówili do siebie jednak wytwornie „panie doktorze", uważali bowiem, że po tak ciężkich studiach przynajmniej to im się należy. Zbyszek skłaniał się nawet do tytułu docenta, ale Grzegorz uznał, że to trochę za dużo. Wiedział, co mówi, w końcu rok przepracował na uczelni.

Choć obaj mieli wiele wspólnych planów, drogi Grzegorza i Zbyszka rozeszły się po ukończeniu studiów. Zbyszek na ostatnim roku poznał Jagodę, uroczą i czarującą farmaceutkę z Bydgoszczy. Pobrali się zaraz po studiach i wyjechali do jej miasta. Zbyszkowi było wszystko jedno, gdzie będzie żył i mieszkał, nie miał bowiem rodziców ani rodzeństwa, a nawet gdyby miał, Jagódka zauroczyła go tak bardzo, że poszedłby za nią na koniec świata, a Bydgoszcz była trochę bliżej.

Grzegorz natomiast został w Warszawie; był na tyle dobrym studentem, że zaproponowano mu pozostanie na uczelni. Po roku jednak miał dosyć kariery naukowej, studiował bowiem po to, by leczyć zwierzęta, a nie żeby wbijać różne prawdy (nawet objawione) do mniej lub bardziej tępych głów studenckich. Zadziwiało go czasami – a właściwie bardzo często – dlaczego taki jeden z drugim studiuje weterynarię, choć widać z daleka, że zwierzęta mało go interesują, natomiast wielkim zainteresowaniem darzy raczej kierunki handlowe. Prawdziwych zapaleńców, takich jak choćby on i Zbyszek, ze świecą można było szukać.

Tak więc, gdy tylko pojawiła się możliwość podjęcia pracy w lecznicy weterynaryjnej, Grzegorz zdecydował się od razu. Po zakończeniu roku akademickiego (gdyż uczciwie dotrwał do końca) podziękował za pracę i współpracę i zakończył karierę naukową. Wprowadził się do małego pokoiku nad kliniką dla zwierząt na górnym Mokotowie i stał się członkiem zespołu lekarskiego przychodni „Pies i kot oraz inne zwierzęta". Zespół liczył czworo lekarzy pracujących pod światłym przewodnictwem profesora Kościańskiego, który w zasadzie jedynie firmował swoim nazwiskiem działalność placówki – choć trzeba przyznać, że w bardziej skomplikowanych przypadkach chętnie udzielał konsultacji.

Zespół funkcjonował na zasadzie – ile wypracujesz, to twoje, odliczając oczywiście to, co wkładało się do wspólnej kasy przeznaczonej na czynsz, prąd i honorarium profesora. Dyżury ustalano co miesiąc, z możliwością korekty. Klinika była czynna całą dobę, więc Grzegorz – za to, że oddano mu w użytkowanie pokoik na górze – wziął na siebie wszystkie nocne dyżury. Niestety, nocnych wizyt prawie nie było. Niestety, bo Grzegorz pałał chęcią niesienia pomocy chorym zwierzętom. Brał też maksymalnie dużo dyżurów dziennych, co urządzało wszystkie strony umowy – i Grzegorza, i jego kolegów.

Wspólników, jak już wiemy, było czworo – trzech panów doktorów i jedna pani doktor w wieku dwukrotnie przekraczającym średnią wiekową zespołu; matkowała więc wszystkim pozostałym, przynosząc im różne paszteciki, naleśniki, placuszki i pierożki. Odgrzewali to sobie potem w mikrofalówce stojącej w Grzegorzowym pokoiku i pałaszowali ze smakiem.

Pani doktor Ewelina Dobrzańska była osobą samotną, niezamężną i niedzieciatą, więc takie wspólnie wypracowane stosunki koleżeńskie wszystkim odpowiadały. Profesor natomiast wnosił do zespołu aurę autorytetu i Nauki (przez duże N), sprawiając, że cała czwórka świeciła światłem odbitym. Na półce nad recepcją kliniki stały rządkiem jego książki, w artystycznym nieładzie sprawiającym wrażenie, jakoby te dzieła były bardzo często czytane i używane. Wrażenie to zespół stworzył dla zaspokojenia ambicji profesora, który cieszył się z tego, że jego podręczniki są podstawą wykształcenia każdego studenta weterynarii. W rzeczywistości natomiast były one nieco przestarzałe i studenci, a także młodzi lekarze, korzystali częściej z Internetu i pozycji w bibliotece naukowej (gdzie zresztą dzieła profesora też były, a jakże).

Grzegorz nie spotkał jeszcze tej jedynej, z którą chciałby dzielić życie. Raz był już bliski nabycia pierścionka zaręczynowego, gdy raptem się okazało, że ukochana wybranka ma uczulenie na koty. A to ją zdecydowanie dyskwalifikowało. Grzegorz wiedział bowiem dokładnie, jak ma wyglądać jego przyszłość. Własny gabinet weterynaryjny gdzieś na wsi lub w małym miasteczku, uroczy domek z ogródkiem, co najmniej dwa psy i kilka kotów.

Żona i dzieci (dwoje – chłopiec i dziewczynka, w takiej właśnie kolejności) też mieściły się w tym scenariuszu, ale w gradacji marzeń rodzina jako taka znajdowała się zdecydowanie na drugim miejscu. Tak więc kobieta z uczuleniem na koty po prostu nie mogła być brana pod uwagę jako kandydatka na Grzegorzową wybrankę. Zdecydowanie.

Jagodę, żonę Zbyszka, nawet dość lubił. Chociaż… jednak trochę miał jej za złe, że zabrała mu Zbyszka. Bo wprawdzie absolwenci weterynarii mogli znaleźć zatrudnienie nie tylko w klinikach i przychodniach dla zwierząt, ale także w ośrodkach badających produkty spożywcze, laboratoriach, firmach farmaceutycznych, wojewódzkich i powiatowych inspektoratach weterynaryjnych oraz ogrodach zoologicznych – ale Grzegorz i Zbyszek planowali, że razem otworzą własną lecznicę. Innym rodzajem pracy w ogóle nie byli zainteresowani. Już na przedostatnim roku studiów rozglądali się „po świecie", jak mówili, gdzie byłoby najlepiej osiąść na stałe. Odpowiadały im Warmia i Mazury, Pomorze, Kujawy, ewentualnie inny region kraju, w którym jest dużo wody i lasów. Obydwaj uwielbiali łowienie ryb, zbieranie grzybów, świeże powietrze i uroki przyrody. Dotąd mieszkali w mieście, ale chcieli z niego uciec.

Zbyszkowi się udało, bo nie minął jeszcze rok od momentu, w którym podjął pracę w wojewódzkim inspektoracie weterynaryjnym w Bydgoszczy, gdy Jagoda odziedziczyła, po dalekiej, niezamężnej i bezdzietnej prawie cioci, aptekę w Towianach – niewielkim, uroczym, bardzo zadbanym miasteczku na Kujawach, wyjątkowo pięknie położonym, pośród lasów, w pobliżu miejsca, gdzie Noteć wpływa do jeziora Gopło. Nad apteką było przytulne czteropokojowe mieszkanie. Sprzedali więc swoje gniazdko w Bydgoszczy (właściwie mieszkanie Jagody, po jej rodzicach) i przenieśli się do Towian. Za pieniądze ze sprzedaży bydgoskiego mieszkania kupili mały piętrowy domek prawie w centrum miasta i urządzili tam klinikę weterynaryjną. Grzegorz czuł się przytłumiony energią żony przyjaciela, która wszystko to zorganizowała i przeciągnęła oszołomionego męża przez kolejne etapy przeprowadzki i nowego życia.

Tak więc w życiu Zbyszka wszystko ułożyło się tak, jak marzył. Do szczęścia brakowało mu tylko dziecka i… Grześka (wszak zamierzali otworzyć wspólną klinikę).

Oczywiście Grzegorz o wszystkim wiedział na bieżąco, był przecież ze Zbyszkiem w stałym kontakcie – mejlowym i telefonicznym. I trochę, trzeba szczerze przyznać, mu zazdrościł. Przyjaciel miał wszystko i nawet mógł sobie chodzić codziennie na ryby, bo i do rzeki, i nad jeziorka miał bliziutko. Gopło go nie pociągało, bo dużych jezior nie lubili obydwaj. Ale takie małe leśne stawy… ach, szkoda słów.

Oczywiście Zbyszek – i Jagoda także – zapewniali, że Grzegorz jest u nich zawsze mile widziany. Nawet pokój gościnny w mieszkaniu nad apteką urządzony był z myślą o przyjacielu. Grzegorz z gościny Sowińskich niejednokrotnie korzystał i czuł się u nich jak w rodzinie. Jednak – co by tu mówić – Grzegorz, Zbyszek i Jagoda – to nie to samo, co Grzegorz i Zbyszek. Powoli więc ich kontakty stawały się coraz rzadsze – aż tu raptem…

– Grześko! – Grzegorz usłyszał za sobą głos przyjaciela.

– Skąd ty tu? Dlaczego nie dałeś znać, że przyjeżdżasz? A co by było, gdybym gdzieś wyjechał? – zasypał przyjaciela gradem pytań.

– Chciałem ci zrobić niespodziankę, a wiedziałem, że będziesz, bo zadzwoniłem do Eweliny i wypytałem ją o twój rozkład zajęć. Bardzo chętnie zgodziła się dochować tajemnicy – śmiał się rozradowany Zbyszek.

sierpień 1944 r.

Rozdział 3

Będziemy sobie jak posąg Wydarty pokrywom wieków?

Znajdziemyż kruszyny włosów Z tych czasów na skroni zostałe?

Wołam cię, obcy człowieku, Co kości odkopiesz białe: Kiedy wystygną już boje, Szkielet mój będziesz miał w ręku Sztandar ojczyzny mojej.

Krzysztof Kamil Baczyński

*

Anna Karwicz-Towiańska wbijała paznokcie w dłonie, w zębach ściskała róg poduszki, starając się nie krzyczeć. Rodziła.

Był czwarty dzień powstania warszawskiego.

Ojciec dziecka, Stanisław Towiański, walczył gdzieś na Powiślu. Anna od wczoraj nie miała od niego żadnych wiadomości. Bardzo się martwiła, bo miała już tylko Staszka. Rodzice i młodsza siostra zginęli na początku wojny przysypani gruzem kamienicy, w którą trafiła bomba, obracając wszystko w proch. Anny akurat nie było w domu i do dziś nie mogła sobie darować, że… choć właściwie nie wiedziała, że co… Nie potrafiłaby przecież powiedzieć, że chciałaby zginąć razem z nimi, bo… nie chciała. Chciała żyć, chciała być razem ze Staszkiem. Ale chciała też, żeby jej bliscy żyli… Jednak teraz miała już własną rodzinę. Marzyli oboje, że jak wojna się skończy, zamieszkają w majątku Staszka, w Sosnówce na Kujawach. Dziecko, które miało przyjść na świat, ucieszyło ich bardzo, choć martwili się jednocześnie, że urodzi się w tak złym czasie.

Przedwczoraj odbył się ich ślub.

Ślub powstańczy, przepiękny. Koledzy Staszka, chłopcy z jego drużyny, ze zgrupowania „Krybar", stawili się w prawie pełnym składzie. Ślub dawał im sam ksiądz Franciszek, a świadkami byli najbliższy przyjaciel Staszka, Jerzy, i łączniczka Halusia. Choć w zgrupowaniu nikt nie występował pod prawdziwym nazwiskiem, „Piołun" – czyli Staszek – nazwisko swoje musiał – i chciał – ujawnić księdzu. Nie mógł się już doczekać chwili, gdy Anna zostanie jego żoną, i tej następnej, w której wspólnie powitają swoje dziecko. Staszek miał wielką nadzieję, że to będzie córeczka. Imiona dla Dziecka wybrali już dawno. Nie było to trudne – syn będzie Stasieńkiem, a córka Anusią, ale na razie dziecko było Dzieckiem.

Zaraz po ślubie Staszek ucałował żonę, pogłaskał Dziecko, zwinięte jeszcze bezpiecznie w brzuszku mamy, i pobiegł z kolegami walczyć o Polskę.

*

Mecenas Wacław Malczewski siedział zadumany w swoim gabinecie. Kancelaria znajdowała się w jego mieszkaniu przy Kruczej 46. Mieszkanie miało dwa wejścia – od frontu wchodziło się do kancelarii, a kuchenne, od podwórza, prowadziło do części mieszkalnej. Jednak gdy mecenasostwo Malczewscy przyjmowali gości, funkcjonowało wyłącznie wejście frontowe. Mecenas zamykał wtedy, jak zwykł mówić – na cztery spusty, część biurową, to znaczy gabinet i wiodący do niego mały odrębny przedpokoik, z którego było też wejście do „kancelaryjnej" toalety.

Część mieszkalna zajmowana była obecnie przez mecenasa i jego małżonkę, Izabellę (przez dwa „l"), oraz Jadzię, pomoc do wszystkiego. Dzieci – syn i dwie córki – usamodzielnione już od paru lat, mieszkały osobno. Syn, Witold, był wspólnikiem ojca, o czym świadczyła zresztą tabliczka: „Wacław Malczewski i Syn. Kancelaria prawna. Od poniedziałku do piątku – od godz. 10.oo do godz. 18.oo", przymocowana na froncie kamienicy zaraz przy bramie.

Był szósty dzień powstania. Dom przy Kruczej przetrzymał całą wojnę i dzielnie trwał aż do tej pory. Mecenas jednak martwił się o dzieci – choć już dorosłe, jednak dla niego i dla Belluni cały czas były dziećmi. Witold przepadł, odpukać, odpukać, nie przepadł, wyszedł z domu i walczył gdzieś na ulicach Warszawy od pierwszego dnia powstania. Pan Wacław podejrzewał, że syn musiał znać termin rozpoczęcia walki, gdyż w przeddzień Godziny „W" zachowywał się dziwnie, upominał rodziców, żeby sprawdzili zapasy w piwnicy, i wymusił wręcz na nich obietnicę, że gdyby co („ale co, synku, co?" – dopytywała się Bellunia, odpowiedzi jednak nie uzyskała), więc gdyby co, natychmiast zejdą na dół.

Córki, Marysia i Zosieńka, od pierwszego sierpnia kursowały między mieszkaniem rodziców a swoimi zajęciami, jednak w domu się pokazywały, a Witka, cóż, nie było.

Marysia – sanitariuszka – opowiadała bez przerwy o wspaniałym, charyzmatycznym doktorze Michale, majorze Mostowskim, z którym pracowała w szpitalu powstańczym przy Wspólnej. Mimo że był dopiero szósty dzień powstania, mieli już sporo rannych.

– Tato, mamo, on jest wspaniały – gorączkowała się Marysia. – Przed wojną był dyrektorem kliniki ortopedycznej w Poznaniu, a w ogóle to ziemianin, właściciel Mostowego Dworu. W sierpniu trzydziestego dziewiątego został powołany do służby czynnej i uczestniczył w kampanii. Po klęsce wrześniowej powrócił z ciężko rannymi do Warszawy, pełnił funkcję ordynatora w Szpitalu Ujazdowskim i prowadził specjalistyczną poradnię dla inwalidów wojennych. Teraz pracuje z nami przy Wspólnej… – Widać było, że doktor Mostowski zawojował Marysię doszczętnie. I, zdaje się, z wzajemnością…

Zosieńka była łączniczką w batalionie „Parasol". Nie opowiadała nic, dla rodziców najważniejsze jednak było, że wracała na noc do domu i widywali ją codziennie. Opowiadać nie musiała, wyczytywali wszystko z jej twarzy, smutniejszej każdego dnia.

Mecenas Malczewski od dawna nie miał klientów. Codziennie jednak wkładał garnitur i punktualnie o dziesiątej rano otwierał drzwi do przedpokoiku prowadzącego do gabinetu, a potem zasiadał za biurkiem gotów do pracy. Oczekując na potencjalnego klienta, uporządkował stare akta, na co nigdy wcześniej nie miał czasu, a gdy już to zrobił – dla zabicia czasu postanowił spisywać wspomnienia. Zaczął od chwili, w której poznał Bellunię, a było to w roku pańskim 1907, w przepięknej Kruszwicy, gdzie mieszkali zarówno państwo Malczewscy, jak i państwo Lasoccy, rodzice jego przyszłej żony. Bellunia miała wówczas dziewiętnaście lat, Wacław dwadzieścia trzy. Poznali się, pokochali i pobrali. Szybko i bezproblemowo. Dwa lata później urodził się Witold, w 1914 – Marysia, a w 1920 – najmłodsza, Zosia.

Do stolicy zjechali całą rodziną w 1924 roku, a ściągnął ich przyjaciel mecenasa, też adwokat, który był warszawiakiem z urodzenia i z umiłowania. Kochał to miasto – i ojczyznę – miłością tak wielką, że serce mu pękło w pierwszym dniu wojny. Przez te dwadzieścia lat mecenasostwo Malczewscy też pokochali Warszawę i serca im krwawiły od 1 września 1939 roku. Bali się o dzieci, ale w głębi duszy byli z nich dumni i szczerze żałowali, że sami są już zbyt leciwi, aby zrobić coś dla Warszawy i Polski. Prosili Marysieńkę, żeby spytała, czy nie przydaliby się na coś w tym szpitalu przy Wspólnej. Jeszcze nie przyniosła im odpowiedzi.

Cóż, czekali i modlili się, aby dzieciom nic się nie stało. I żeby Warszawa wytrwała…