Studnia i wahadło - Edgar Allan Poe - darmowy ebook

Studnia i wahadło ebook

Edgar Allan Poe

4,0

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 30

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
11
10
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Nie do porównania z dzisiejszymi powieściami,nierzadko pełnymi akcji. Coś jak strumień świadomości.
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie klimatyczna opowieść. Groza w czystej postaci.
00

Popularność




Ed­gar Al­lan Poe

Stud­nia i wa­ha­dło

tłum. Bolesław Leśmian

Stud­nia i wa­ha­dło

Im­pia tor­to­rum lon­gos his tur­ba fu­ro­res,  
San­gu­inis in­no­cui non sa­tia­ta, alu­it.  
So­spi­te nunc pa­tria, frac­to nunc fu­ne­ris an­tro,  
Mors ubi di­ra fu­it vi­ta sa­lu­sque pa­tent[1].  
Czte­ro­wiersz prze­zna­czo­ny dla bra­my ryn­ku, któ­ry miał po­wstać na miej­scu klu­bu ja­ko­bi­nów w Pa­ry­żu.

Zmiaż­dży­ła mnie, śmier­tel­nie zmiaż­dży­ła ta dłu­go­trwa­ła ago­nia i gdy na­resz­cie po­zba­wio­no mię wię­zów i po­zwo­lo­no przy­brać po­sta­wę sie­dzą­cą, uczu­łem, że tra­cę zmy­sły. Wy­rok – okrut­ny wy­rok śmier­ci – był ostat­nim, z umy­słu [2]do­bit­nie wy­mó­wio­nym zda­niem, któ­re do­się­gło mych uszu. Po czym wy­da­ło mi się, iż brzmie­nia gło­sów in­kwi­zy­tor­skich grą­żą się w bez­brzeż­nej gędź­bie[3] ma­ja­czeń. Ów zgiełk na­rzu­cił mej du­szy po­czu­cie ko­ło­wro­tu – za­pew­ne z tej przy­czy­ny, żem go ma­rze­niem przy­su­nął do ko­ła młyń­skie­go. Ale to trwa­ło jed­no oka­mgnie­nie, gdyż oto na­gle za­nie­sły­sza­łem. Za­cho­wa­łem jed­nak przez czas pe­wien jesz­cze zdol­ność wi­dze­nia, lecz jak­że strasz­li­wie zol­brzy­mio­ną! Wi­dzia­łem war­gi są­sia­dów, sę­dziów czar­no ubra­nych. Ja­wi­ły mi się – bia­łe, biel­sze niż pa­pier, na któ­rym kre­ślę te sło­wa, oraz wą­skie aż do śmiesz­no­ści, tak je zwę­ził sku­pio­ny wy­raz okru­cień­stwa – nie­wzru­szo­nych po­sta­no­wień – i nie­ugię­tej wzgar­dy dla ludz­kie­go cier­pie­nia. Wi­dzia­łem, jak roz­ka­zy skie­ro­wa­ne ku te­mu, co by­ło od­wzo­rem mych Prze­zna­czeń, są­czy­ły się świe­żo z tych warg. Wi­dzia­łem, jak się kur­czo­wo spo­so­bią do wy­gło­sze­nia słów śmier­tel­nych. Wi­dzia­łem, jak zgło­ska po zgło­sce – kle­cą mo­je imię – i dreszcz mię prze­szył, gdym oto stwier­dził, że ża­den dźwięk nie to­wa­rzy­szy po­ru­sze­niom tych warg. Wi­dzia­łem jesz­cze przez kil­ka mgnień obłęd­ne­go stra­chu – mięk­kie i nie­mal nie­po­chwyt­ne fa­lo­wa­nia dra­pe­rii czar­nych, któ­re prze­sła­nia­ły ścia­ny kom­na­ty. A po­tem wzrok mój upadł na sie­dem wiel­kich świa­teł, utwier­dzo­nych na sto­le. Zra­zu przy­bra­ły po­stać Mi­ło­sier­dzia i zja­wi­ły mi się ja­ko bia­li a smu­kli anio­ło­wie, któ­rzy mi nio­są zba­wie­nie. Lecz na­gle, ni stąd – ni zo­wąd, śmier­tel­na od­ra­za wtar­gnę­ła do mej du­szy i każ­de źdźbło mej isto­ty za­drża­ło, jak­bym się ze­tknął z dru­tem sto­su Vol­ty[4] – i kształ­ty aniel­skie prze­dzierz­gnę­ły się w wid­ma bez zna­cze­nia, w po­sia­da­czy łbów ogni­stych, i zro­zu­mia­łem, że nie mo­gę od nich ocze­ki­wać żad­nej po­mo­cy. I wów­czas do mej wy­obraź­ni, na kształt zbyt­kow­nej nu­ty mu­zycz­nej wsnu­ła się myśl o wy­bor­nym spo­czyn­ku, któ­ry nas cze­ka w mo­gi­le. Myśl ta przy­szła cisz­kiem i ukrad­kiem i wy­da­ło mi się, że nie­ma­ło cza­su zu­żyć mu­szę na to, aby jej do dna po­kosz­to­wać. Lecz w tej sa­mej chwi­li, gdy duch mój za­czął na­resz­cie głę­bo­ko wy­czu­wać i wy­piesz­czać myśl ową, twa­rze sę­dziów scze­zły jak na ski­nie­nie różdż­ki ma­gicz­nej, w nic się roz­wia­ły wiel­kie pło­mie­nie, ich świa­tło wy­ga­sło do­szczęt­nie, na­sta­ła ciem­ność ciem­no­ści – wszel­kie czu­cia zda­wa­ły się chło­nąć wza­jem bez resz­ty jak pod­czas sza­leń­cze­go i za­wrot­ne­go nu­ra, któ­re­go da­je du­sza w Ha­de­sie. I nic nie zo­sta­ło z wszech­świa­ta prócz no­cy, mil­cze­nia i bez­ru­chu.

Ze­mdla­łem – nie po­wiem jed­nak, abym za­tra­cił wszyst­ką świa­do­mość. Próż­no byś się sta­rał okre­ślić lub na­wet opi­sać to, co mi z niej zo­sta­ło. Lecz – ko­niec koń­cem – nie wszyst­ko by­ło stra­co­ne. W śnie naj­głęb­szym – też nie wszyst­ko! W obłę­dzie – nie wszyst­ko! W ze­mdle­niu – nie wszyst­ko! W śmier­ci – nie wszyst­ko! Na­wet w gro­bie nie wszyst­ko by­wa stra­co­ne! W prze­ciw­nym ra­zie za­bra­kło­by nie­śmier­tel­no­ści dla czło­wie­ka.Bu­dząc się z naj­głęb­sze­go snu roz­ry­wa­my tka­ni­nę pa­ję­czą ja­kie­goś wi­dze­nia. Lecz po chwi­li – (tak kru­chą za­pew­ne jest owa tka­ni­na) – nie pa­mię­ta­my o na­szej przy­na­leż­no­ści do wi­dzeń. Po­wra­ca­jąc po utra­cie zmy­słów do oczy­wi­sto­ści, kro­czy­my po dwóch szcze­blach – na pierw­szym do­zna­je­my ist­nie­nia my­śli i du­cha, na dru­gim – ist­nie­nia cia­ła. Gdy­by­śmy, sta­nąw­szy na dru­gim szcze­blu, mo­gli od­two­rzyć do­zna­nia pierw­sze­go, wy­kry­li­by­śmy w nich we­dług wszel­kie­go, zda się, praw­do­po­do­bień­stwa wszy­stek za­sób wy­mow­nych wspo­mnień o za­świa­to­wej ot­chła­ni. Czym­że jest owa ot­chłań? Do ja­kich uciek­nie­my się spo­so­bów, aby od­róż­nić przy­naj­mniej jej cie­nie od cie­niów mo­gil­nych? Wszak­że do­zna­nia te­go, com na­zwał pierw­szym szcze­blem, je­śli nie po­wra­ca­ją na ski­nie­nie wo­li, czy­liż na­to­miast nie ja­wią się po dłuż­szej prze­rwie – zgo­ła nie­pro­szo­ne, pod­czas gdy się dzi­wi­my, skąd im przy­by­wać da­no? Nie ten, co zmy­słów ni­g­dy nie stra­cił, od­kry­wa dziw­ne pa­ła­ce i cu­dacz­nie zna­jo­me twa­rze w żuż­lach go­re­ją­cych. Nie je­mu da­no oglą­dać – snu­ją­ce się w po­wie­trzu – me­lan­cho­lij­ne sny, któ­rych czło­wiek gmin­ny do­strzec nie po­tra­fi. I nie je­mu da­no roz­my­ślać o wo­ni ja­kie­goś nie­zna­ne­go kwie­cia ani też obłą­kać swej my­śli ta­jem­ni­cą ryt­mu, któ­ry do­tąd jesz­cze nie udzie­lił się je­go uwa­dze.

W cza­sie czę­stych i na­tę­żo­nych prób usil­ne­go zdą­ża­nia do wy­tro­pie­nia sta­nu po­zor­ne­go nie­by­tu, kę­dym był du­chem prze­nik­nął, zda­rza­ły się chwi­le, że ro­iłem speł­nie­nie swych za­mia­rów. Zda­rza­ły się prze­lot­ne mgnie­nia, gdy wy­cza­ro­wy­wa­łem po­kła­dy wspo­mnień, któ­re mój ro­zum roz­ja­śnio­ny w na­stęp­nym okre­sie cza­su[5] nie­od­par­cie spo­krew­niał ze sta­nem du­cha, za­bar­wio­nym na po­zór za­ni­kiem świa­do­mo­ści. Cie­nie owych wspo­mnień jed­no­czą się dla mnie bar­dzo wy­raź­nie z wiel­ki­mi po­sta­cia­mi, któ­re mię dźwi­gnę­ły wzwyż i nio­sły ku pa­do­łom – i raz jesz­cze ku pa­do­łom – wciąż ni­żej ku pa­do­łom, aż do chwi­li, gdy po­twor­ny za­wrót gło­wy ogar­nął mnie na sa­mą myśl o nie­skoń­czo­no­ści owe­go opo­wia­da­nia. Cie­nie owe wią­żą się jed­no­cze­śnie w mej pa­mię­ci z ja­kimś trud­nym do po­chwy­ce­nia, nie­okre­ślo­nym lę­kiem, któ­re­go do­zna­łem w ser­cu z po­wo­du wła­śnie nad­przy­ro­dzo­nych te­go ser­ca uci­śnień.

Po­tem na­stę­pu­je uczu­cie na­głe­go znie­ru­cho­mie­nia wszyst­kich istot do­okol­nych, jak gdy­by dźwi­ga­cze mej oso­by – ist­ny or­szak widm! – prze­kro­czy­li w swym znij­ściu kres bez­kre­su i przy­sta­nę­li, po­ko­na­ni bez­ce­lo­wym dłu­że­niem się swych wy­sił­ków. Na­stęp­nie pa­mięć mo­ja stwier­dza do­tyk cze­goś ośli­złe­go i wil­got­ne­go, aż w koń­cu wszyst­ko sta­je się tyl­ko obłę­dem – obłę­dem pa­mię­ci, któ­ra się mio­ta u źró­deł wstrę­tu.