Sycylijczyk - Mario Puzo - ebook + audiobook + książka

Sycylijczyk ebook i audiobook

Mario Puzo

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Świat, w którym każda zniewaga musi być zmyta krwią

Sycylia, rok 1950. Dwuletnie wygnanie Michaela Corleone zbliża się ku końcowi. Na polecenie ojca ma zorganizować ucieczkę do Ameryki młodego bandyty, Salvatore Guiliana. Dla Sycylijczyków Guiliano jest bohaterem, który walcząc ze skorumpowanymi władzami, przysporzył sobie wielu wrogów, i to potężnych. Policja depcze mu po piętach, don Croce, miejscowy szef mafii, nasyła na niego zabójców. Powodzenie misji Michaela staje pod znakiem zapytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 37 min

Lektor: Robert Jarociński

Oceny
4,4 (218 ocen)
131
58
25
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yabkovsky

Całkiem niezła

Dla sympatyków gatunku.
00
Edyta1010

Nie polecam

Lektor dramat. Książka super.
00
Nudynapudy

Dobrze spędzony czas

Spierdolony świat stworzony przez mężczyzn
00
Fabjan33

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
marti779

Nie oderwiesz się od lektury

Best ever!
00

Popularność




MICHAEL CORLEONE W MROCZNYM ŚWIECIE SYCYLIJSKIEJ PROWINCJI

Po dwuletnim pobycie na wygnaniu na włoskiej wyspie Michael Corleone szykuje się do powrotu do domu. Ojciec powierza mu jednak ważne zadanie: ma zorganizować ucieczkę do Ameryki ściganego Salvatore Guiliana. Dla Sycylijczyków Guiliano jest bohaterem, młodym banitą, który od kilku lat broni uciskanych ziomków przed wszechwładzą miejscowych bogaczy, przywódców mafijnych i skorumpowanych polityków.

Jego los wydaje się przesądzony: ściągnięci z Rzymu karabinierzy depczą mu po piętach, a don Croce, szef lokalnej mafii, nasyła na niego skrytobójców. Zdrada czai się wszędzie. Czy Michael zdoła uratować sycylijskiego Robin Hooda i wypełnić pozornie niemożliwą misję?

MARIO PUZO

(1920–1999)

Amerykański prozaik urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 r. powieścią Mroczna arena. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 r. Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 21 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy Ojciec Chrzestny II i Ojciec Chrzestny III, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium, wydane pośmiertnie książki Omerta i Rodzina Borgiów oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W 2012 r. na listy bestsellerów weszła powieść Rodzina Corleone, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.

mariopuzo.com

Tego autora

DZIESIĄTA ALEJA

CZWARTY K

GŁUPCY UMIERAJĄ

OMERTA

OSTATNI DON

MROCZNA ARENA

SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM

RODZINA BORGIÓW

Saga rodziny Corleone

OJCIEC CHRZESTNY

SYCYLIJCZYK

RODZINA CORLEONE

Mario Puzo, Ed Falco

Tytuł oryginału: THE SICILIAN

Copyright © Mario Puzo 1984 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023 Polish translation copyright © Anna Zielińska & Tomasz Zieliński 1985

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce i we wnętrzu: Semiletava Hanna/Shutterstock (drzewko cytrynowe); Beliavskii Igor/Shutterstock (farba); Irina Kryvets/Shutterstock (figury szachowe)

ISBN 978-83-6775-758-4

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Ossowska

woblink.com

Carol poświęcam

KSIĘGA 1Michael Corleone1950

Rozdział 1

Michael Corleone stał na długim drewnianym nabrzeżu w Palermo i przyglądał się transatlantykowi wyruszającemu w drogę do Ameryki. Miał popłynąć tym statkiem, ale od ojca nadeszły nowe instrukcje.

Pomachał na pożegnanie ludziom z kutra rybackiego, z którymi przypłynął do portu i którzy strzegli go przez ostatnie lata. Łódź płynęła białym kilwaterem olbrzymiego statku niczym dzielne małe kaczątko podążające śladem mamy. Siedzący w niej mężczyźni także mu pomachali; miał ich już nigdy nie zobaczyć.

Na nabrzeżu uwijali się robotnicy w czapkach i workowatych spodniach, którzy wyładowywali ze statków towary i pakowali na ciężarówki, czekające przy długim basenie portowym. Byli to niscy, żylaści mężczyźni, wyglądający bardziej na Arabów niż na Włochów, w czapkach z daszkami, które ocieniały im twarze. Wśród nich znajdowali się nowi ochroniarze pilnujący, aby nie spotkało go nic złego, dopóki nie zobaczy się z donem Crocem Malo, capo di capi przyjaciół przyjaciół, jak zwano ich na Sycylii. Gazety i reszta świata nazywały ich mafią, ale słowo to nigdy nie przeszłoby przez gardło rodowitemu Sycylijczykowi. Tak jak nigdy nie nazwałby on dona Crocego Malo capo di capi, tylko użyłby określenia „dobra dusza”.

W ciągu dwóch lat sycylijskiego wygnania Michael słyszał wiele opowieści o donie Crocem, niektóre tak fantastyczne, że omal nie wierzył, aby taki człowiek mógł istnieć naprawdę. Ale instrukcje ojca były wyraźne: jeszcze tego samego dnia musi zjeść obiad z donem Crocem. Mieli przygotować wspólnie ucieczkę Salvatorego Guiliana, najgroźniejszego bandyty w kraju. Michael Corleone nie mógł bez niego opuścić Sycylii.

Przy końcu nabrzeża, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów, czekało u wylotu wąskiej uliczki wielkie ciemne auto. Stało przed nim trzech mężczyzn; ciemne prostokątne sylwetki odcinające się na tle oślepiającej ściany światła słonecznego, które niczym złota ulewa spływało z nieba. Michael ruszył w ich kierunku. Przystanął na chwilę, aby zapalić papierosa i rzucić okiem na miasto.

Palermo rozłożyło się na dnie niecki utworzonej przez wygasły wulkan; z trzech stron otaczały ją wzgórza, z czwartej zaś otwierała się na oślepiający błękit Morza Śródziemnego. Miasto połyskiwało w złotych promieniach sycylijskiego południa. Ziemia mieniła się czerwonawymi odblaskami, tak jakby odbijała krew, która w ciągu niezliczonych wieków wsiąkała w sycylijską glebę. Złociste światło zalewało dumne marmurowe kolumny greckich świątyń, cienkie jak pajęcze nogi mauretańskie minarety, pełne zawiłej ornamentyki fasady hiszpańskich katedr; na przeciwległym stoku stroszyły się blanki murów średniowiecznego normańskiego zamku. Wszystko to pozostało po rozmaitych okrutnych armiach, które rządziły Sycylią od czasów sprzed narodzenia Chrystusa. Wydawało się, że widoczny poza murami zamku łańcuch stożkowatych wierzchołków trzyma to trochę zniewieściałe miasto w dławiącym uścisku i w miarę jak sznur zaciska się mocno na szyi grodu, kat i jego ofiara osuwają się wdzięcznym ruchem na kolana. Wysoko w górze szybowały po olśniewająco lazurowym niebie niezliczone sycylijskie sokoły.

Michael ruszył w kierunku trzech mężczyzn czekających ma niego przy końcu nabrzeża. Z czarnych prostokątów wyłaniały się stopniowo twarze i sylwetki. Z każdym krokiem widział ich coraz wyraźniej, a oni zdawali się odsuwać od siebie, tak jakby na powitanie chcieli go wziąć w środek.

Mężczyźni znali historię Michaela. Wiedzieli, że jest najmłodszym synem wielkiego dona Corleone z Ameryki, Ojca Chrzestnego, którego potęga sięgała nawet Sycylii. Podczas wykonywania wyroku na wrogu imperium Rodziny Corleone zamordował wysokiego rangą policjanta z Nowego Jorku. Z powodu tego zabójstwa ukrywał się tu, na Sycylii, i w końcu, gdy sprawy zostały „załatwione”, miał wrócić do ojczyzny, na swoje miejsce następcy tronu Rodziny Corleone. Przyglądali się Michaelowi, jak poruszał się zwinnie i bez wysiłku, z czujną ostrożnością; patrzyli na jego zapadniętą z jednej strony twarz, która świadczyła o tym, że narażał się na cierpienia i niebezpieczeństwa. Bez wątpienia był człowiekiem „godnym szacunku”.

Gdy Michael zszedł z pomostu, pierwszy powitał go ksiądz, który tęgą sylwetkę ukrywał pod sutanną, a na głowie miał zatłuszczony, przypominający nietoperza kapelusz. Jego białą koloratkę upstrzył czerwony sycylijski kurz, widoczna nad nią twarz była pulchna i pospolita.

Ojciec Beniamino Malo, brat wielkiego dona Crocego, odznaczał się nieśmiałym, pobożnym zachowaniem, ale był oddany swemu sławnemu krewnemu i nigdy nie niepokoił się tym, że obcuje tak blisko z diabłem. Złośliwi szeptali nawet, że przekazuje donowi Crocemu tajemnice konfesjonału.

Ściskając rękę Michaela, ojciec Beniamino uśmiechnął się nerwowo. Wydawał się zaskoczony i uspokojony przyjaznym, choć zdeformowanym uśmiechem Michaela, tak nie na miejscu u sławnego zabójcy.

Drugi z mężczyzn nie okazywał takiej serdeczności, choć zachowywał się dość uprzejmie. Był to inspektor Frederico Velardi, szef sycylijskiej służby bezpieczeństwa. Tylko na jego twarzy nie pojawił się powitalny uśmiech. Szczupły i zbyt wytwornie ubrany jak na człowieka pobierającego rządową pensję; jego zimne niebieskie oczy zdradzały genetyczne pokrewieństwo z pradawnymi normańskimi zdobywcami. Inspektor Velardi miał prawo nie darzyć sympatią Amerykanina, który zabijał wysokiej rangi policjantów. Mógł przecież popróbować szczęścia i na Sycylii. Uścisk dłoni inspektora był lodowaty jak dotknięcie klingi miecza.

Trzeci mężczyzna był wyższy i potężniejszej budowy; obok tamtych dwóch wydawał się ogromny. Przytrzymał dłoń Michaela, a potem objął go w serdecznym uścisku.

– Kuzynie Michaelu – powiedział. – Witaj w Palermo. – Cofnął się i obrzucił Michaela przyjaznym, ale ostrożnym spojrzeniem. – Jestem Stefano Andolini, dorastałem razem z twoim ojcem w Corleone. Widziałem cię w Ameryce, kiedy byłeś dzieckiem. Pamiętasz mnie?

Rzecz dziwna, Michael pamiętał. Albowiem Stefano Andolini reprezentował najrzadszy typ Sycylijczyka – miał rude włosy. Stanowiło to jego wieczną udrękę, gdyż Sycylijczycy wierzą, że Judasz był rudzielcem. Kto ujrzał tę twarz, już jej nie zapomniał. Grube wargi dużych, nieregularnych ust przypominały krwiste, porąbane mięso, nad nimi widniały owłosione nozdrza i głęboko zapadnięte oczy. Choć się uśmiechał, jego twarz przywodziła na myśl mordercę z sennego koszmaru.

Jeśli chodzi o księdza, to Michael z miejsca pojął, co duchownego tu sprowadziło. Zaskoczyła go natomiast obecność inspektora Velardiego. Wywiązując się z obowiązków krewnego, Andolini szczegółowo wyjaśnił mu oficjalną rolę inspektora. Michael był ostrożny. Co ten gość tu robił? Velardi miał opinię jednego z najbardziej nieprzejednanych prześladowców Guiliana. Było też oczywiste, że inspektor i Stefano Andolini nie cierpią się nawzajem; odnosili się do siebie z subtelną kurtuazją ludzi gotujących się do pojedynku na śmierć i życie.

Kierowca otworzył im drzwi samochodu. Ojciec Beniamino i Stefano Andolini pełnym szacunku poklepywaniem po ramieniu wskazali Michaelowi miejsce na tylnym siedzeniu. Ojciec Beniamino nalegał z chrześcijańską pokorą, aby Michael usiadł przy oknie, żeby mógł obejrzeć piękności Palermo, sam zaś zajął miejsce w środku. Andolini także usiadł z tyłu, po drugiej stronie. Inspektor zdążył już wskoczyć na siedzenie obok kierowcy. Michael zauważył, że Velardi trzyma dłoń na klamce drzwi, aby móc je szybko otworzyć. Przemknęło mu przez głowę, że ojciec Beniamino tak skwapliwie usiadł w środku, żeby stać się mniej wyraźnym celem w razie ataku.

Niczym wielki, czarny smok auto ruszyło ulicami Palermo. Przy alei, którą przemierzali, wznosiły się pełne wdzięku mauretańskie domy, masywne, zdobione greckimi kolumnami budowle publiczne, hiszpańskie katedry. Domy mieszkalne zostały pomalowane na niebiesko, biało, żółto, wszystkie miały balkony przyozdobione girlandami kwiatów, które zdawały się tworzyć nad ich głowami jeszcze jedną aleję. Byłby to ładny widok, gdyby nie patrole karabinierów, włoskich żandarmów, którzy z bronią gotową do strzału stali na każdym rogu. Wielu żandarmów widać też było na górujących nad ulicą balkonach.

Auto, którym jechali, robiło wrażenie olbrzyma pośród otaczających go pojazdów, zwłaszcza zaprzężonych w muły chłopskich wozów, którymi przywożono tu ze wsi większość produktów. Były one pomalowane na wesołe, żywe kolory, okrywające każdy centymetr ich powierzchni aż po szprychy kół i dyszle. Na bocznych deskach wielu z nich widać było całe malowidła przedstawiające rycerzy w hełmach i królów w koronach w dramatycznych scenach z legend o Karolu Wielkim i Rolandzie, starodawnych bohaterach sycylijskiego folkloru. Na kilku wozach Michael dostrzegł jednak postać przystojnego młodzieńca w moleskinowych spodniach i białej koszuli bez rękawów, z pistoletami za pasem i przewieszoną przez ramię strzelbą, a poniżej nabazgrane niewyraźnie napisy, których dwie linijki kończyły się nieodmiennie wielkimi, czerwonymi literami układającymi się w nazwisko GUILIANO.

W czasie swego pobytu na Sycylii Michael wiele słyszał o Salvatore Guilianie. Jego nazwisko pojawiało się bezustannie w gazetach. Ludzie mówili o nim wszędzie. Młoda żona Michaela, Apollonia, wyznała mu, że co wieczór modli się o bezpieczeństwo Guiliana, jak to czyniły prawie wszystkie dzieci i młodzi ludzie na Sycylii. Uwielbiali go, był jednym z nich, człowiekiem, jakim sami pragnęli się stać. Młody, dwudziestoparoletni, został obwołany wielkim przywódcą, gdyż potrafił przeciwstawić się wysyłanym przeciwko niemu armiom karabinierów. Był przystojny i szczodry, oddawał biednym większą część swoich przestępczych dochodów. Jako człowiek prawy nigdy nie pozwalał swoim ludziom molestować kobiet czy napadać na księży. Gdy wykonywał wyrok na donosicielu albo zdrajcy, zawsze zostawiał ofierze czas na modlitwę i oczyszczenie duszy, aby mogła zjednać sobie jak największą przychylność władców tamtego świata. O tym wszystkim Michael wiedział.

Auto skręciło w boczną ulicę i wzrok Michaela przyciągnął ogromny, wypisany czarnymi literami plakat, wiszący na ścianie domu. Zdążył tylko dostrzec widniejące w górnej linijce słowo GUILIANO. Ojciec Beniamino pochylił się do okna i powiedział:

– To jedna z proklamacji Guiliana. Mimo wszystko w nocy Palermo nadal należy do niego.

– A co ona głosi? – zapytał Michael.

– Znów zezwala mieszkańcom miasta jeździć tramwajami – odparł ojciec Beniamino.

– Zezwala? – powtórzył Michael w uśmiechem. – Człowiek wyjęty spod prawa zezwala?

Siedzący po drugiej stronie Stefano Andolini roześmiał się.

– Tramwajami jeżdżą carabinieri, więc Guiliano wysadza je w powietrze. Ale przedtem ostrzegł ludzi, żeby z nich nie korzystali. A teraz przyrzeka, że już nie będzie podkładał tam bomb.

– Ale dlaczego Guiliano wysadza w powietrze tramwaje pełne żandarmów? – spytał sucho Michael.

Inspektor Velardi odwrócił głowę i przeszył go spojrzeniem swoich niebieskich oczu.

– Ponieważ Rzym w swej głupocie kazał aresztować jego ojca i matkę za zadawanie się ze znanym kryminalistą, ich synem. Faszystowskie prawo, wciąż nieuchylone przez republikę.

Ojciec Beniamino oznajmił spokojnym, dumnym głosem:

– Mój brat, don Croce, załatwił już ich zwolnienie. Och, mój brat był bardzo zły na tych z Rzymu.

Chryste Panie, pomyślał Michael. Don Croce był zły na tych z Rzymu? Kim w istocie jest ten mafijny pezzonovante?

Samochód zatrzymał się przed długim, pomalowanym na różowo budynkiem. Wszystkie jego narożniki wieńczyły smukłe, niebieskie wieżyczki. Pod przyciągającym uwagę, szerokim baldachimem w zielone prążki z napisem HOTEL UMBERTO wejścia strzegło dwóch odźwiernych w jaskrawych liberiach ze złotymi guzikami. Ale przepych ten nie rozproszył uwagi Michaela.

Obrzucił wprawnym okiem ulicę przed hotelem. Zauważył przynajmniej dziesięciu ochroniarzy, którzy spacerowali parami albo opierali się o żelazną balustradę. Nie ukrywali swojej roli. Spod rozpiętych marynarek wyglądały rzemienie przytrzymujące broń. Dwaj z nich z cienkimi cygarami w ustach na moment zagro­dzili Michaelowi drogę, gdy wysiadał z samochodu, i zlustrowali go uważnym spojrzeniem, tak jakby brali mu miarę na trumnę. Nie zwrócili uwagi na inspektora Velardiego i pozostałych.

Gdy przybysze znaleźli się w hotelu, odźwierni dokładnie zamknęli za nimi drzwi. W holu pojawiło się jeszcze czterech ochroniarzy, którzy odprowadzili ich długim korytarzem. Ludzie ci mieli dumne miny służących cesarskiego pałacu.

Koniec korytarza zagradzały masywne dwuskrzydłowe dębowe drzwi. Siedzący na wysokim, przypominającym tron krześle mężczyzna wstał i otworzył je kluczem z brązu. Ukłonił się, przesyłając ojcu Beniaminowi porozumiewawczy uśmiech.

Goście ujrzeli wspaniały apartament; otwarte oszklone drzwi ukazywały głębię pysznego ogrodu, z którego dochodził aromat cytrusów. Wchodząc do środka, Michael dostrzegł dwóch ludzi, postawionych na straży wewnątrz pomieszczenia. Zastanawiał się, czemu dona Crocego strzeże tak wielu ludzi. Był przyjacielem Guiliana, ale także zaufanym ministra sprawiedliwości w Rzymie, toteż nic nie groziło mu ze strony karabinierów, którzy zapełniali ulice Palermo. Kogo zatem i czego obawiał się wielki don? Kto był jego wrogiem?

Umeblowanie salonu zaprojektowano jak dla któregoś z włos­kich pałaców – stały tu przepastne fotele, długie i głębokie sofy przypominające małe okręty i masywne marmurowe stoły, które robiły wrażenie, jakby skradziono je z muzeum. Tworzyły one doskonałą oprawę dla człowieka, który wszedł właśnie z ogrodu, aby ich powitać.

Już z daleka wyciągnął ręce, aby objąć Michaela Corleone. W pozycji stojącej don Croce wyglądał tak, jakby szerokość jego sylwetki dorównywała jej wysokości. Jego głowę wieńczyły gęste, siwe włosy, kręcone jak u Murzyna i starannie przystrzyżone. Oczy miał ciemne niczym jaszczurka, dwie rodzynki osadzone nad wydatnymi, mięsistymi policzkami. Policzki te przypominały dwa grube mahoniowe obladry, z lewej strony zheblowane na gładko, z prawej pofałdowane z powodu nadmiaru ciała. Zaskakująco delikatne były jego usta, nad którymi czernił się cienki wąs. Twarz tę spajał gruby jak kołek, okazały nos.

Potężną talię opasywały ogromne, źle dopasowane spodnie, wiszące na szerokich, niegdyś białych szelkach. Miał na sobie obszerną, świeżo wypraną, ale nieodprasowaną białą koszulę. Nie nosił krawata ani marynarki i stał boso na marmurowej posadzce.

Nie wyglądał na człowieka, który „moczy dziób” w każdym handlowym przedsięwzięciu w Palermo, nawet w skromnych straganach na rynku. Trudno było uwierzyć, że ma na sumieniu śmierć tysięcy osób. Że o wiele mocniejszą ręką rządzi zachodnią Sycylią niż Rzym. I że jest bogatszy od książąt i baronów, właścicieli wielkich sycylijskich majątków ziemskich.

Uścisnął lekko Michaela i powiedział:

– Znałem twojego ojca, gdy byliśmy dziećmi. To dla mnie radość, że ma tak świetnego syna.

Następnie wypytał gościa, czy podróż była wygodna i czy ma w tej chwili jakieś życzenia. Michael uśmiechnął się i odparł, że z przyjemnością zjadłby kawałek chleba i popił kropelką wina. Don Croce poprowadził go natychmiast do ogrodu, gdyż wzorem wszystkich Sycylijczyków spożywał posiłki na wolnym powietrzu, jeśli tylko miał po temu sposobność.

Stół ustawiono koło drzewka cytrynowego. Połyskiwały na nim kieliszki i jaśniał delikatny, biały obrus. Służący odsunęli obszerne trzcinowe krzesła. Don Croce z uprzejmym ożywieniem doglądał siadania do stołu, robiąc wrażenie młodszego, niż był w istocie, a miał już ponad sześćdziesiąt lat. Posadził Michaela po prawej, a swego brata w sutannie po lewej. Inspektora Velardiego i Stefano Andoliniego umieścił naprzeciw siebie i rzucił im nieco chłodne spojrzenia.

Wszyscy Sycylijczycy lubią dobrze zjeść, jeśli tylko mają co. Ludzie niekiedy dobrotliwie żartowali z dona Crocego, twierdząc, że wolałby on spożyć dobry posiłek, niż zabić wroga. Teraz siedział z błogim uśmiechem zadowolenia, trzymając nóż i widelec, podczas gdy służący wnosili jedzenie. Michael rozejrzał się po ogrodzie. Był on otoczony wysokim kamiennym murem, a przy osobnych stolikach siedziało co najmniej dziesięciu ludzi z ochrony, ale nie więcej niż po dwóch przy każdym i w przyzwoitej odległości od dona Crocego, aby nie przeszkadzać jemu i jego gościom. Ogród wypełniał aromat drzew cytrynowych i oliwnych.

Don Croce osobiście obsługiwał Michaela, nakładając mu na talerz pieczonego kurczaka i ziemniaki, doglądając posypywania tartym serem spaghetti na mniejszym talerzu i napełniając jego kielich nieprzejrzystym miejscowym białym winem. Żywe zainteresowanie i szczera troskliwość gospodarza mówiły, że zależy mu, aby jego nowy przyjaciel dobrze zjadł i wypił. Michael był głodny, nie miał nic w ustach od świtu, ale don bezustannie dokładał mu jedzenia. Miał też na oku pozostałych gości i w razie potrzeby dawał znak służącemu, aby napełnił kielich albo dołożył jedzenia na pusty talerz.

Posiłek dobiegł wreszcie końca i don, pijąc z małej filiżanki espresso, gotów był zająć się interesami.

– Zatem zamierzasz pomóc naszemu przyjacielowi Guilianowi w ucieczce do Ameryki – zwrócił się do Michaela.

– Takie mam instrukcje – odparł Michael. – Muszę zadbać, żeby bez przeszkód dotarł do Stanów.

Don Croce kiwnął głową; na jego masywnej mahoniowej twarzy malowała się właściwa wszystkim grubasom senna życzliwość. Michaela zaskoczyło, że gospodarz mówi takim dźwięcznym tenorem.

– Wszystko to zostało uzgodnione między mną i twoim ojcem. Miałem dostarczyć ci Salvatorego Guiliana. Ale w życiu nic nie idzie gładko, zawsze pojawia się coś nieoczekiwanego. Trudno mi jest dotrzymać w tym momencie warunków umowy. – Uniósł rękę, dając Michaelowi znak, żeby mu nie przerywał. – Nie ma w tym mojej winy. Ja nie zmieniłem stanowiska. Guiliano jednak nie ufa już nikomu, nawet mnie. Latami, niemal od dnia, w którym wyjęto go spod prawa, pomagałem mu przeżyć. Można by rzec, że byliśmy wspólnikami. Przy mojej pomocy stał się największym człowiekiem na Sycylii, choć nawet teraz jest tylko dwudziestosiedmioletnim chłopakiem. Ale jego czas się skończył. Pięć tysięcy włoskich żołnierzy i żandarmów przeszukuje góry, a on ciągle odmawia oddania się w moje ręce.

– W takim razie nie mogę nic dla niego zrobić – powiedział Michael. – Mam polecenie czekać nie dłużej niż siedem dni, potem będę musiał wyjechać do Ameryki.

Wypowiadając te słowa, zastanawiał się, dlaczego jego ojcu tak zależało na ucieczce Guiliana. Po tak długim wygnaniu Michael rozpaczliwie pragnął wrócić do domu. Martwił się o zdrowie ojca. Gdy uciekał z Ameryki, ciężko ranny ojciec leżał w szpitalu. Już po ucieczce został zamordowany jego starszy brat Sonny. Rodzina Corleone pogrążona była w desperackiej walce o przetrwanie przeciwko Pięciu Rodzinom nowojorskim – w walce z wrogiem, którego macki sięgnęły w głąb Sycylii, ściągając śmierć na młodziutką żonę Michaela. Posłańcy ojca co prawda przywieźli wiadomość, że stary don wylizał się z ran, że zawarł pokój z Pięcioma Rodzinami, że załatwił oddalenie wszelkich zarzutów wobec syna, lecz Michael zdawał sobie sprawę, że ojciec czeka na jego powrót, aby zrobić z niego swoją prawą rękę. Że pragnie go zobaczyć cała rodzina – siostra Connie, brat Freddie, przyszywany brat Tom Hagen, no i biedna matka, która z pewnością wciąż boleje nad śmiercią Sonny’ego. Na moment w myślach Michaela zagościła Kay – czy ona jeszcze o nim myśli, chociaż zniknął na całe dwa lata? Podstawowe pytanie brzmiało jednak: dlaczego ojciec odwleka jego powrót? Powodem mogła być tylko jakaś rzecz najwyższej wagi, związana z Guilianem.

Nagle uświadomił sobie, że inspektor Velardi wpatruje się w niego uważnie swymi niebieskimi zimnymi oczami. Na jego szczupłej, arystokratycznej twarzy malowała się pogarda, tak jakby Michael okazał tchórzostwo.

– Bądź cierpliwy – powiedział don Croce. – Nasz przyjaciel Andolini nadal zapewnia kontakt między mną a Guilianem i jego rodziną. Rozważymy sprawę wspólnie. Gdy będziesz jechał do Trapani, odwiedzisz ojca i matkę Guiliana w Montelepre… to po drodze. – Przerwał na chwilę i rozjaśnił się w uśmiechu, który nie poruszył mięsistych policzków. – Poinformowano mnie o twoich planach. Wszystkich bez wyjątku. – Powiedział to ze szczególnym naciskiem, ale Michaelowi przeleciało przez głowę, że don nie mógł znać wszystkich jego planów. Ojciec Chrzestny nigdy nie informował nikogo o wszystkich swoich zamiarach.

Don Croce podjął spokojnym tonem:

– Wszyscy, którzy kochamy Guiliana, zgadzamy się co do dwóch spraw. Że nie może pozostać dłużej na Sycylii i musi wyemigrować do Ameryki. Inspektor Velardi też się z tym zgadza.

– To dziwne, nawet jak na Sycylię – stwierdził z uśmiechem Michael. – Inspektor jest szefem sił bezpieczeństwa, które zaprzysięgły, że złapią Guiliana.

Don Croce roześmiał się urwanym, machinalnym chichotem.

– Któż zdoła zrozumieć Sycylię? Ale to proste. Rzym woli, żeby Guiliano dotarł szczęśliwie do Ameryki, niż żeby wykrzykiwał oskarżenia w sądzie w Palermo. To tylko polityka.

Michael był oszołomiony. Czuł się wyjątkowo niezręcznie. Sprawy nie rozwijały się zgodnie z planem.

– Dlaczego w interesie inspektora Velardiego leży, żeby on uciekł? Martwy Guiliano nie stanowiłby żadnego zagrożenia.

Inspektor Velardi odrzekł mu pogardliwie:

– Wolałbym takie wyjście, ale don Croce kocha go jak syna.

Stefano Andolini wlepił w inspektora nienawistne spojrzenie. Ojciec Beniamino pochylił głowę, pociągając z kieliszka. Ale don Croce zwrócił się surowym tonem do inspektora:

– Wszyscy przy tym stole jesteśmy przyjaciółmi, musimy powiedzieć Michaelowi prawdę. Guiliano ma w rękawie asa. Napisał pamiętnik, który nazywa swoim Testamentem. Zamieścił w nim dowody, że rząd w Rzymie… a właściwie niektórzy wysocy oficjele… pomógł mu w jego bandyckich latach, robiąc to dla własnych politycznych celów. Gdyby ten dokument został ujawniony, upadłby rząd chrześcijańskiej demokracji, a my mielibyśmy Włochy rządzone przez socjalistów i komunistów. Inspektor Velardi zgadza się ze mną, że trzeba zrobić wszystko, by do tego nie doszło. Tak więc gotów jest pomóc, aby Guiliano uciekł z tym swoim Testamentem… ma się rozumieć, pod warunkiem że nie zostanie on ogłoszony.

– Widział pan ten Testament? – zapytał Michael. Zastanawiał się, czy ojciec wie o jego istnieniu. Instrukcje nie wspominały ani słowem o takim dokumencie.

– Znam jego treść – odparł don Croce.

Inspektor Velardi wtrącił ostrym tonem:

– Gdyby decyzja należała do mnie, kazałbym zabić Guiliana i posłać go do diabła razem z jego Testamentem.

Stefano Andolini rzucił inspektorowi spojrzenie pełne otwartej nienawiści. Michaelowi po raz pierwszy przyszło do głowy, że ma przed sobą człowieka niemal tak groźnego jak sam don Croce.

– Guiliano nie podda się nigdy, a pan nie jest wystarczająco dobry, żeby go posłać do grobu – powiedział Andolini. – Zrobiłby pan o wiele mądrzej, gdyby zaczął pan się troszczyć o własną skórę.

Don Croce uniósł powoli rękę i przy stole zapadła cisza. Nie zwracając uwagi na pozostałych, zwrócił się do Michaela:

– Może się zdarzyć, że nie będę mógł spełnić obietnicy, jaką złożyłem twojemu ojcu, że dostarczę ci Guiliana. Nie mogę ci powiedzieć, dlaczego don Corleone angażuje się w tę sprawę. Zapewniam cię jednak, że ma po temu powody, i to ważne. Ale co mogę zrobić? Dziś po południu pojedziesz do rodziców Guiliana, przekonaj ich, że ich syn powinien mi zaufać, i przypomnij tym zacnym ludziom, że to ja kazałem zwolnić ich z więzienia. – Urwał na chwilę. – A wtedy być może będziemy mogli pomóc ich synowi.

W ciągu lat wygnania i życia w ukryciu Michael wyrobił w sobie niemal zwierzęcy instynkt wyczuwania niebezpieczeństwa. Darzył niechęcią inspektora Velardiego, bał się morderczych zapędów Stefana Andoliniego, a ojciec Beniamino przyprawiał go o dreszcze. Nade wszystko jednak jego myśli zakłócały alarmujące sygnały dobiegające od dona Crocego.

Zwracając się do dona Crocego, wszyscy mężczyźni siedzący przy stole zniżali głos, robił to nawet jego rodzony brat, ojciec Beniamino. Pochylali się ku niemu z szacunkiem, czekając, aż przemówi, przestawali w tym momencie jeść. Służący krążyli wokół niego, jakby był słońcem, rozstawieni w ogrodzie ludzie z obstawy nie spuszczali go z oka, gotowi na jego rozkaz skoczyć i rozerwać na strzępy każdego, kto by się napatoczył.

Michael powiedział, cedząc z namysłem każde słowo:

– Don Croce, jestem tu po to, żeby spełnić każde pańskie życzenie.

Don Croce skinął ogromną głową na znak błogosławieństwa, założył kształtne dłonie na brzuchu i odezwał się władczym tenorem:

– Musimy być wobec siebie absolutnie szczerzy. Powiedz mi, jak zaplanowałeś ucieczkę Guiliana? Rozmawiaj ze mną jak syn z ojcem.

Michael zerknął ukradkiem na inspektora Velardiego. Nigdy nie zdobyłby się na szczerość w obecności szefa sycylijskiej służby bezpieczeństwa. Don Croce pojął to natychmiast.

– Inspektor Velardi kieruje się we wszystkim moją radą – powiedział. – Możesz mu ufać tak jak mnie.

Michael uniósł kieliszek, żeby pociągnąć łyk wina. Ponad jego krawędzią widział obserwujących ich ludzi z obstawy, widzów rozgrywającego się spektaklu. Zauważył na twarzy inspektora niechętny grymas zdradzający, że Velardiemu nie przypadła do gustu dyplomatyczna odzywka dona Crocego wskazująca jasno, że to on rządzi nim i jego urzędem. Dojrzał mordercze skrzywienie grubych warg Andoliniego. Tylko ojciec Beniamino pochylił głowę, unikając jego wzroku. Michael wychylił mętnawe, białe wino i służący natychmiast napełnił jego kieliszek. Ten ogród nagle wydał się Michaelowi niebezpiecznym miejscem.

Przeczuwał, że to, co powiedział don Croce, nie mogło być prawdą. Czemuż to ktokolwiek z siedzących przy tym stole miałby ufać szefowi służby bezpieczeństwa? Czy mógłby mu zaufać także Guiliano? Historia Sycylii naszpikowana jest zdradą, pomyślał z goryczą; przed oczami stanęła mu zamordowana żona. Dlaczego więc don Croce był tak ufny? I skąd wokół niego tylu ochroniarzy? Don Croce był czołowym przywódcą mafii. Miał nader silne powiązania z władzą w Rzymie i w istocie służył jako nieoficjalny przedstawiciel tamtejszych urzędników na Sycylii. Czegóż więc don Croce mógł się obawiać? Chyba tylko Guiliana.

– Mój plan jest prosty. – Michael starał się mówić jak najszczerzej, czując na sobie wzrok dona. – Mam czekać w Trapani, aż zostanie mi dostarczony Guiliano. Przez pana i pańskich ludzi. Szybki statek przewiezie nas do Afryki. Będziemy oczywiście dysponować koniecznymi dokumentami. Z Afryki polecimy do Stanów, gdzie wszystko jest już przygotowane, żebyśmy mogli tam wjechać bez zwykłych formalności. Mam nadzieję, że będzie to tak łatwe, jak mnie zapewniano. – Zawiesił na chwilę głos. – Chyba że zaleci pan coś innego.

Don westchnął i pociągnął łyk wina. A potem utkwił wzrok w Michaelu. Zaczął mówić powoli i z naciskiem:

– Sycylia to tragiczny kraj. Brakuje tu zaufania. Brakuje porządku. Jest tylko wiele gwałtu i zdrady. Robisz wrażenie człowieka przezornego, mój młody przyjacielu, i masz pod każdym względem słuszność. Tak jak i nasz Guiliano. Pozwól, że ci powiem: Turi Guiliano nie przeżyłby bez mojej protekcji, on i ja byliśmy niczym dwa palce tej samej ręki. Ale teraz on uważa mnie za wroga. Och, nawet sobie nie wyobrażasz, jak mnie to smuci. Marzę tylko o tym, żeby pewnego dnia Turi Guiliano mógł wrócić do swojej rodziny i został obwołany bohaterem Sycylii. Jest szczerym chrześcijaninem i dzielnym człowiekiem. I ma tak czułe serce, że zaskarbił sobie miłość wszystkich Sycylijczyków. – Don Croce zamilkł i pociągnął łyk wina. – Ale sprawy przyjęły groźny dla niego obrót. Został w górach sam, zaledwie z garstką ludzi, w obliczu armii, jaką Włochy posyłają przeciwko niemu. Ostatnio na każdym kroku spotyka zdradę, toteż nie ufa już nikomu, nawet sobie.

Przez chwilę don mierzył Michaela chłodnym spojrzeniem.

– Jeśli mam być całkowicie szczery – ciągnął – to gdybym nie kochał Guiliana tak bardzo, być może udzieliłbym ci rady, której nie jestem ci winien. Może powiedziałbym ci z całą uczciwością, żebyś wracał do Ameryki bez niego. Docieramy do zakończenia tragedii, która ciebie w najmniejszym stopniu nie dotyczy. – Urwał znowu i wetschnął. – Ale oczywiście jesteś naszą jedyną nadzieją i muszę prosić, żebyś został i pomógł naszej sprawie. Będę cię wspierał na wszystkie sposoby, nigdy nie porzucę Guiliana. – Don Croce uniósł kielich. – Niechby żył i tysiąc lat.

Wszyscy opróżnili kieliszki i Michael pogrążył się w rozmyślaniach. Czy don chce, żeby został, czy też żeby zostawił Guiliana na pastwę losu?

– Pamiętajmy – odezwał się Stefano Andolini – obiecaliśmy rodzicom Guiliana, że Michael odwiedzi ich w Montelepre.

– Oczywiście – przytaknął ściszonym głosem don Croce. – Musimy dać jego rodzicom choć odrobinę nadziei.

Ojciec Beniamino odezwał się nieco zbyt uniżonym, natarczywym tonem:

– Może będą coś wiedzieli o jego Testamencie.

Don Croce westchnął.

– Tak. Testament Guiliana. On myśli, że ten dokument ocali mu życie, a przynajmniej pomści jego śmierć. – Zwrócił się wprost do Michaela: – Zapamiętaj to. Rzym boi się jego Testamentu, ale ja ani trochę. Powiedz też jego rodzicom, że to, co jest zapisane na papierze, ma wpływ na historię, lecz nie na życie. Życie to całkiem inna historia.

*

Droga z Palermo do Montelepre zajęła niecałą godzinę. Ale w ciągu tej godziny Michael i Andolini przenieśli się z miejskiej cywilizacji do prymitywnego świata sycylijskiej wsi. Maleńkiego fiata prowadził Stefano Andolini; jego gładko ogolone policzki i broda płonęły niezliczonymi ziarenkami szkarłatnych cebulek włosowych. Jechał ostrożnie i powoli, jak ludzie, którzy nauczyli się prowadzić samochód w późnym wieku. Podczas wspinaczki krętą drogą wiodącą przez rozległy masyw fiat dyszał ciężko, jakby mu brakło tchu.

Pięć razy zatrzymywały ich w różnych miejscach blokady żandarmów, co najmniej dwunastoosobowe plutony, wspomagane przez samochody opancerzone, najeżone karabinami maszynowymi. Papiery Andoliniego umożliwiły im przejazd.

Michael dziwił się, że mimo bliskiej odległości od wielkiego Palermo krajobraz mógł stać się tak dziki i prymitywny. Mijali maleńkie wioski, złożone z kamiennych domków, niebezpiecznie balansujących na stromych zboczach. Pochyłości te zamieniono pracowicie na wąskie, tarasowate poletka, porośnięte równymi rzędami zielonych, kolczastych roślin. Niewysokie wzgórza usiane były niezliczonymi, ogromnymi białymi głazami, na pół pogrzebanymi w mchach i łodygach trzciny; z daleka wyglądały jak rozległe cmentarze bez pomników.

Co jakiś czas ukazywały się przy drodze kapliczki – zamknięte pudła z trzcinowych prętów, kryjące posążki Matki Boskiej lub jakiegoś szczególnie ulubionego świętego. Koło jednej z tych kapliczek Michael zobaczył kobietę, która modliła się na klęczkach, podczas gdy jej mąż siedział na zaprzężonym w osła wózku i popijał wino z butelki. Głowa osiołka zwisała ciężko jak u męczennika.

Andolini wyciągnął rękę i pogłaskał Michaela po ramieniu.

– Ogromnie się cieszę ze spotkania z tobą, drogi kuzynie – powiedział. – Wiedziałeś o tym, że Guilianowie są z nami spokrewnieni?

Michael był pewien, że to kłamstwo; mówiło mu o tym coś w lisim uśmiechu rudzielca.

– Nie – odparł. – Wiedziałem tylko, że jego rodzice pracowali u mojego ojca w Ameryce.

– Tak jak i ja – rzekł Andolini. – Pomagaliśmy przy budowie domu twojego ojca w Long Beach. Stary Guiliano był doskonałym murarzem, i choć twój ojciec zaoferował mu posadę w handlu oliwą, pozostał przy swoim fachu. Przez osiemnaście lat tyrał jak Murzyn i oszczędzał jak Żyd. Po czym wrócił na Sycylię, żeby żyć jak angielski lord. Ale przez wojnę i Mussoliniego jego liry kompletnie straciły na wartości i teraz ma tylko dom i mały kawałek ziemi uprawnej. Przeklina dzień, w którym wyjechał z Ameryki. Oboje z żoną mieli nadzieję, że ich chłopak wyrośnie na księcia, a on został bandytą.

Koła fiata podnosiły tumany kurzu. Po bokach drogi widać było pośród kęp trzciny podobne do upiorów figi kaktusowe, które wyciągały niczym ręce zwisające owoce. W dolinach zieleniły się gaje oliwne i winnice.

– Turi został poczęty w Ameryce – powiedział nagle Andolini.

Dostrzegł pytające spojrzenie Michaela.

– Tak, zaczął życie w Ameryce, ale urodził się na Sycylii. Gdyby posiedzieli tam parę miesięcy dłużej, Turi miałby amerykańskie obywatelstwo. – Zawiesił na chwilę głos. – Bez przerwy o tym gada. Naprawdę myślisz, że możesz pomóc mu w ucieczce?

– Nie mam pojęcia – odparł Michael. – Po obiedzie z inspektorem i donem Crocem sam już nie wiem, co o tym sądzić. Czy oni chcą, żebym mu pomógł? Mój ojciec powiedział, że don Croce będzie chciał właśnie tego. Ale nic nie wspominał o inspektorze.

Andolini odgarnął do tyłu rzedniejące włosy. Machinalnie nacisnął pedał gazu i fiat wyrwał do przodu.

– Guiliano i don Croce są teraz wrogami – oznajmił. – Ale zaplanowaliśmy wszystko tak, że nie ma tu miejsca dla dona Crocego. Turi i jego rodzice liczą na ciebie. Wiedzą, że twój ojciec nigdy nie zdradził przyjaciela.

– A po czyjej stronie ty jesteś? – zapytał Michael.

Andolini westchnął.

– Walczę u boku Guiliana – powiedział. – Przez ostatnie pięć lat byliśmy towarzyszami, a wcześniej on darował mi życie. Ale żyję na Sycylii, więc nie mogę wprost sprzeciwić się donowi Crocemu. Lawiruję między nimi obydwoma, ale nigdy nie zdradzę Guiliana.

Michael zamyślił się. Co ten gość chce powiedzieć, u diabła? Dlaczego od żadnego z nich nie można wydębić jasnej odpowiedzi? Ponieważ to jest Sycylia, pomyślał. Prawda napełnia Sycylijczyków przerażeniem. Przez tysiące lat tyrani i inkwizytorzy torturowali ich, żeby dowiedzieć się prawdy. Prawdy domaga się rząd w Rzymie. Do mówienia prawdy przymusza ksiądz w konfesjonale, grożąc cierpieniem wiekuistej męki. Ale prawda to przecież źródło potęgi, dźwignia władzy, dlaczego więc ktokolwiek miałby dzielić się nią z innymi?

Będę musiał znaleźć jakiś sposób, pomyślał Michael, lub może wykręcę się od tej misji i pospieszę do domu. Stąpał tu po niebezpiecznym gruncie; Guiliano i don Croce najwyraźniej zaprzysięgli sobie wendetę, a wplątanie się w wir sycylijskiej wendety równało się samobójstwu. Albowiem każdy Sycylijczyk uważa, że jedyną prawdziwą sprawiedliwością jest zemsta, a ona nie zna litości. Na tej katolickiej wyspie, gdzie w każdym domu stoi figura płaczącego Chrystusa, wybaczali jedynie tchórze.

– Dlaczego Guiliano i don Croce stali się wrogami? – zapytał.

– Z powodu tragedii, jaka wydarzyła się na przełęczy Portella della Ginestra – wyjaśnił Andolini. – Dwa lata temu. Od tamtej pory nic nie wygląda już tak jak przedtem. Guiliano obwinił o nią dona Crocego.

Nagle samochód zaczął staczać się niemal pionowo w dół, droga zbiegała z gór w dolinę. Minęli ruiny normańskiego zamku, który został wzniesiony dziewięć wieków temu, żeby terroryzować okoliczne wioski, a teraz gościł gromady nieszkodliwych jaszczurek i kilka zbłąkanych kóz. Michael dostrzegł w dole miasteczko Montelepre.

Wcisnęło się ono tak głęboko między otaczające je z bliska góry, jakby było wiadrem wiszącym na dnie studni. Miało kształt koła, poza które nie wystawał żaden dom, a słońce późnego popołudnia oblewało kamienne ściany ciemnoczerwonym ogniem. Fiat dojechał do wylotu wąskiej i krętej uliczki i Andolini musiał nacisnąć hamulec i zatrzymać się w miejscu, gdzie zagrodził im drogę pluton carabinieri. Jeden z żandarmów kazał im wysiąść z auta.

Michael przypatrywał się, jak Andolini okazuje papiery. Zobaczył specjalną przepustkę z czerwoną obwódką, a taki dokument mógł wystawić tylko minister sprawiedliwości w Rzymie. On też miał taką przepustkę, którą otrzymał z pouczeniem, że może ją okazać jedynie w ostateczności. W jaki sposób gość pokroju Andoliniego mógł wejść w posiadanie tak ważnego dokumentu?

Chwilę potem wrócili do samochodu i zagłębili się w ciasne uliczki Montelepre, tak wąskie, że gdyby z naprzeciwka nadjechało inne auto, nie mogliby go wyminąć. Wszystkie domy miały eleganckie balkony i zostały pomalowane na różne kolory. Dużo widziało się niebieskich, trochę mniej białych, a niektóre były różowe. Tylko nieliczne pomalowano na żółto. O tej porze dnia kobiety przebywały w środku, zajęte gotowaniem obiadu dla mężów. Po uliczkach nie uganiały się dzieci. Zamiast nich na każdym rogu stało dwóch karabinierów. Montelepre robiło wrażenie miasta okupowanego, w którym wprowadzono stan wojenny. Z balkonów spoglądało jedynie kilku staruszków o kamiennych obliczach.

Fiat zatrzymał się naprzeciwko rzędu połączonych z sobą domów: jeden był pomalowany jasnoniebieską farbą i miał bramę, której kute pręty układały się w literę „G”. Bramę otworzył niski żylasty mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany w ciemny amerykański garnitur w prążki, białą koszulę i czarny krawat. Był to ojciec Guiliana. Przywitał Andoliniego krótkim, ale serdecznym uściskiem. Wprowadzając obu gości do domu, poklepał Michaela po ramieniu, tak jakby chciał wyrazić mu swoją wdzięczność.

Signor Guiliano miał twarz człowieka oczekującego śmierci ukochanej, nieuleczalnie chorej osoby. Widać było, że stara się ze wszystkich sił zapanować nad emocjami, ale unosił rękę do twarzy, tak jakby pragnął, by nie zmieniła wyrazu. Był wyprostowany i poruszał się sztywnym, ale mimo to nieco chwiejnym krokiem.

Znaleźli się w przestronnym saloniku, luksusowym jak na sycylijski dom w małym miasteczku. Królowało w nim ogromne powiększenie fotografii, zbyt rozmazane, aby dało się coś rozpoznać, oprawione w owalną, pomalowaną na kremowo drewnianą ramę. Michael od razu się domyślił, że to musi być Salvatore Guiliano. Poniżej, na małym, okrągłym, czarnym stoliku paliła się lampka wotywna. Na innym stoliku znajdowało się wyraźniejsze, oprawione zdjęcie. Ojciec, matka i syn stali przed czerwoną kotarą, syn władczym gestem otaczał matkę ramieniem. Salvatore Guiliano patrzył wprost w aparat, tak jakby rzucał mu wyzwanie. Miał nadzwyczaj przystojną twarz, jakby wziętą z greckiego posągu, o nieco surowych, rzeźbionych niczym w marmurze rysach, pełne, zmysłowe usta i owalne, na pół przymknięte, szeroko rozstawione oczy. Była to twarz człowieka zdecydowanego, gotowego narzucić swą wolę całemu światu. Ale tym, na co nikt Michaela nie przygotował, była dobroduszna słodycz malująca się na tej pięknej twarzy.

W pokoju znajdowały się też inne jego zdjęcia – z siostrami i ich mężami – ale prawie nie było ich widać, gdyż stały na narożnych stolikach, na które padał cień.

Ojciec Guiliana poprowadził gości do kuchni. Od kuchennego pieca odwróciła się matka Guiliana, aby ich powitać. Maria Lombardo Guiliano wyglądała dużo starzej niż na fotografii w tamtym pokoju, w gruncie rzeczy można by ją wziąć za zupełnie inną kobietę. Jej uprzejmy uśmiech był po prostu szczeliną w zmęczonej, kościstej twarzy, obciągniętej popękaną, szorstką skórą. Na ramiona opadały długie i gęste włosy, naznaczone jednak grubymi pasmami siwizny. Uwagę przykuwały oczy starszej kobiety – prawie zupełnie czarne, pałające bezosobową nienawiścią do świata, który teraz miażdżył ją i jej syna.

Nie zwracając uwagi na męża i Stefana Andoliniego, zwróciła się do Michaela:

– Przyjechałeś pomóc mojemu synowi, tak czy nie?

Dwaj pozostali mężczyźni wyglądali na zakłopotanych jej bezceremonialnym pytaniem, ale Michael posłał jej poważny uśmiech.

– Tak, jestem po waszej stronie.

Napięcie trochę ją opuściło. Pochyliła głowę, zasłaniając się, jakby się bała, że ktoś ją uderzy.

– Ojciec Beniamino chciał z nami przyjechać, ale powiedziałem mu, że nie życzycie sobie tego – odezwał się uspokajająco Andolini.

Maria Lombardo uniosła głowę i Michael zdumiał się wyrazistością jej twarzy, która doskonale oddawała targające kobietą uczucia. Malowała się na niej pogarda i nienawiść, strach i szyderstwo, któremu dała wyraz w słowach, grymasy, nad którymi nie potrafiła zapanować, dorównujące martwocie jej kamiennego uśmiechu.

– Och, ojciec Beniamino ma dobre serce, bez wątpienia – powiedziała. – I z tym swoim dobrym sercem podobny jest do zarazy, sprowadza śmierć na całą wioskę. Przypomina liść agawy: dość się o niego otrzeć i już się krwawi. No i zanosi sekrety konfesjonału swojemu bratu, sprzedaje diabłu dusze, które mu oddano w opiekę.

Signor Guiliano odezwał się spokojnym, rozsądnym tonem, tak jakby miał przed sobą szaleńca, którego należało uspokoić:

– Don Croce jest naszym przyjacielem. Kazał nas zwolnić z więzienia.

Kobieta wybuchnęła ze złością:

– Ach, don Croce! Jaki on zawsze miły, istna „dobra dusza”. Ale ja ci mówię, don Croce to wąż. Sięga po karabin i morduje przyjaciela, który stoi u jego boku. On z naszym synem mieli razem rządzić Sycylią, a teraz Turi ukrywa się samotnie w górach, a ten „dobroczyńca” gzi się w Palermo ze swoimi dziwkami, wolny jak ptak. Dość, żeby don Croce gwizdnął, i już Rzym liże mu stopy. A przecież ma na sumieniu więcej zbrodni niż nasz Turi. Jest zły, a nasz syn dobry. Ach, gdybym była mężczyzną jak ty, zabiłabym go. Wysłałabym tę „dobrą duszę” na wieczne odpoczywanie. – Z odrazą machnęła ręką. – Ale wy, mężczyźni, nic nie rozumiecie.

– Zdaje się, że nasz gość musi za parę godzin ruszyć w drogę – odparł niecierpliwym tonem ojciec Guiliana. – Powinien coś zjeść, zanim siądziemy, żeby porozmawiać.

Na twarzy staruszki odmalowało się nagłe zatroskanie.

– Biedaku, jechałeś cały dzień, żeby się z nami zobaczyć, musiałeś wysłuchiwać łgarstw dona Crocego i moich majaczeń. Dokąd się udajesz?

– Muszę być z samego rana w Trapani – powiedział Mi­chael. – Będę tam czekał u przyjaciół mojego ojca, dopóki nie zjawi się wasz syn.

Zapadło milczenie. Michael czuł, że wszyscy oni znają jego historię. Widzieli ranę, z którą żył tutaj przez dwa lata, mieli przed oczami jego wklęśnięty policzek. Matka Guiliana podeszła i objęła go na chwilę.

– Wypij szklaneczkę wina – zaproponowała. – A potem przejdź się po mieście. Jedzenie będzie na stole za godzinę. Do tego czasu zjawią się tu przyjaciele Turiego i rozsądnie porozmawiamy.

Andolini i signor Guiliano wzięli Michaela w środek i cała trójka ruszyła na przechadzkę po wąskich, brukowanych kocimi łbami uliczkach Montelepre; słońce już zaszło i kamienie rzucały posępne odblaski. W mglistym przedwieczornym powietrzu widać było tylko sylwetki karabinierów. Od każdego skrzyżowania z Via Bella odchodziły wąziutkie zaułki, podobne do sączących jad węży. Wydawało się, że mieszkańcy porzucili miasto.

– Kiedyś to miasto tętniło życiem – powiedział ojciec Guiliana. – Zawsze, zawsze bardzo biedne, jak cała Sycylia, więc było tu mnóstwo nędzy, ale i życia. W tej chwili przeszło siedmiuset mieszkańców siedzi w więzieniu, aresztowanych za spiskowanie z moim synem. W większości są niewinni, ale rząd ich zamyka, żeby zastraszyć innych, zmusić do składania donosów na mojego Turiego. Miasto jest otoczone dwoma tysiącami żandarmów, a kolejne tysiące tropią Turiego w górach. No i ludzie nie jedzą już obiadu przed domem, ich dzieci nie mogą bawić się na ulicy. Żandarmi są tak tchórzliwi, że strzelają z karabinów, kiedy jakiś królik przebiegnie przez drogę. Ustanowili godzinę policyjną po zmierzchu i jeśli złapią jakąś kobietę, która chciała odwiedzić sąsiadkę, obrażają ją i obrzucają wyzwiskami. Mężczyzn wywożą do Palermo, żeby ich torturować w tamtejszych lochach. – Westchnął. – Nigdy takie rzeczy nie mogłyby się zdarzyć w Ameryce. Przeklinam dzień, w którym stamtąd wyjechałem.

Przystanęli na chwilę, gdy Andolini przypalał cienkie cygaro. Puścił kłąb dymu i powiedział z uśmiechem:

– Prawdę mówiąc, wszyscy Sycylijczycy wolą smród łajna z własnych wiosek niż najlepsze paryskie perfumy. Co ja tu robię? Mogłem szurnąć do Brazylii, jak to zrobiło niemało ludzi. Ach, my, Sycylijczycy, kochamy naszą rodzinną ziemię, ale Sycylia nie darzy nas miłością.

Ojciec Guiliana wzruszył ramionami.

– Byłem głupcem, że tu wróciłem. Gdybym odczekał choć kilka miesięcy, mój Turi byłby zgodnie z prawem Amerykaninem. Ale łono jego matki musiało nasiąknąć powietrzem tego kraju. – Pokręcił z zakłopotaniem głową. – Dlaczego mój syn tak się zawsze przejmował kłopotami innych ludzi, nawet tych, którzy nie są z nami spokrewnieni? Zawsze miał w głowie te wielkie idee, zawsze mówił o sprawiedliwości. Prawdziwy Sycylijczyk gada tylko o chlebie.

W miarę jak zagłębiali się w Via Bella, Michael uświadamiał sobie, że zabudowa nadaje się idealnie do urządzania zasadzek. Ulice były tak wąskie, że mógł nimi jechać tylko jeden samochód, a wiele z nich pomieściłoby tylko małe, zaprzężone w osły wózki, których Sycylijczycy wciąż jeszcze używali do przewozu towarów. Kilku ludzi mogłoby powstrzymać każdy nacierający oddział, a potem czmychnąć w białe wapienne góry otaczające miasto.

Zeszli w dół i dotarli do rynku. Andolini wskazał dominujący nad nim mały kościółek.

– To właśnie w tym kościele schował się Turi, kiedy żandarmi usiłowali schwytać go po raz pierwszy – powiedział. – Od tamtej pory zamienił się w ducha. – Trzej mężczyźni utkwili wzrok w drzwiach kościoła, jakby spodziewali się ujrzeć w nich Salvatorego Guiliana.

Słońce skryło się za górami. Wrócili do domu tuż przed godziną policyjną. W środku czekało na nich dwóch ludzi, obcych tylko dla Michaela, gdyż objęli ojca Guiliana i uścisnęli dłoń Andoliniemu.

Jeden z nich był szczupłym młodzieńcem o wyjątkowo ziemistej cerze, ogromnych, ciemnych i błyszczących gorączką oczach. Miał zabójcze wąsiki i niemal kobiecą urodę, ale nie wyglądał pod żadnym względem na człowieka zniewieściałego. Jego mina zdradzała wyniosłe okrucieństwo właściwe komuś, kto za wszelką cenę pragnie rozkazywać.

Gdy przedstawiono go jako Gasparego Pisciottę, Michael się zdziwił. Pisciotta był zastępcą Turiego Guiliana, jego krewnym i najbliższym przyjacielem. Zaraz po Guilianie był najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Sycylii; za jego głowę wyznaczono nagrodę pięciu milionów lirów. Obecne w zasłyszanych przez Michaela legendach imię Gasparego Pisciotty przywodziło na myśl człowieka znacznie bardziej niebezpiecznego i o groźniejszym wyglądzie. Tymczasem stał przed nim smukły młodzieniec, z twarzą zarumienioną suchotniczą gorączką. Tu, w Montelepre, otoczonym przez dwa tysiące przysłanych z Rzymu żandarmów.

Drugi mężczyzna był równie zdumiewający, ale z innego powodu. Spojrzawszy na niego, Michael aż się wzdrygnął. Nieznajomy był tak niski, że można by go wziąć za karła, ale trzymał się z taką godnością, że Michael od razu poczuł, iż jego bezwiedna reakcja mogła zostać odczytana jako śmiertelna zniewaga. Mężczyzna ubrany był w doskonale skrojony garnitur z szarego prążkowanego materiału, a po kremowobiałej koszuli spływał szeroki i drogi, srebrzysty krawat. Jego gęste włosy były prawie zupełnie białe; mógł mieć co najwyżej pięćdziesiąt lat. Wyglądał elegancko. Przynajmniej na tyle, na ile może elegancko wyglądać bardzo niski mężczyzna. Miał przystojną twarz o ostrych rysach i wydatne, ale kształtne usta.

Zauważył zakłopotanie Michaela i posłał mu ironiczny, lecz przyjazny uśmiech. Został mu przedstawiony jako profesor Hector Adonis.

Maria Lombardo Guiliano podała obiad w kuchni. Stół ustawiono przy oknie balkonowym, za którym widać było naznaczone purpurowymi smugami niebo i góry spowite już nocnym mrokiem. Michael jadł powoli, świadom tego, że wszyscy go obserwują i oceniają. Posiłek był bardzo prosty, ale smaczny: spaghetti polane atramentowym sosem z kalmarów i potrawka z królika w ostrym sosie pomidorowym, przyprawionym czerwoną papryką. W końcu Gaspare Pisciotta odezwał się w miejscowym dialekcie:

– A więc jesteś synem Vita Corleone, który, jak mi mówiono, ma być większy nawet niż nasz don Croce. I to właśnie ty ocalisz naszego Turiego.

Jego głos miał chłodne, drwiące zabarwienie, zachęcające do obrazy, gdyby tylko słuchacz się na nią odważył. Swoim uśmiechem zdawał się kwestionować motywy wszelkich poczynań, tak jakby chciał powiedzieć: „Tak, to prawda, robisz dobry uczynek, ale jaki masz w tym interes?”. Nie okazywał jednak żadnego lekceważenia, znał historię Michaela, obaj przecież należeli do bractwa zabójców.

– Robię to, co polecił mi ojciec – powiedział Michael. – Mam czekać w Trapani, aż dołączy do mnie Guiliano. A potem zabiorę go do Ameryki.

– A jak już Turi znajdzie się w twoich rękach, zagwarantujesz mu bezpieczeństwo? – zapytał poważniejszym tonem Pisciotta. – Potrafisz osłonić go przed Rzymem?

Michael czuł na sobie uważny wzrok matki Guiliana; na jej twarzy malował się niepokój. Odparł, starannie dobierając słowa:

– Na tyle, na ile człowiek może coś gwarantować wbrew zrządzeniom losu. Tak, jestem tego pewien.

Dostrzegł wyraz ulgi na jej obliczu, ale Pisciotta rzucił ostro:

– A ja nie. Dziś po południu zaufałeś donowi Crocemu. Przedstawiłeś mu plan ucieczki.

– A czemu nie miałem tego zrobić? – odciął się Michael. Do diabła, jak ten Pisciotta zdążył dowiedzieć się tak prędko o szczegółach obiadu u dona Crocego? – Informacja od mojego ojca mówiła, że to don Croce zorganizuje dostarczenie mi Guiliana. W gruncie rzeczy podałem mu tylko jeden wariant ucieczki.

– A jakie są pozostałe? – zapytał Pisciotta. Zauważył, że Mi­chael się waha. – Mów śmiało. Jeśli nie można zaufać tu obecnym, to nie ma już nadziei dla Turiego.

Niewysoki Hector Adonis po raz pierwszy przemówił. Miał nadzwyczaj dźwięczny głos, głos urodzonego mówcy, obdarzonego wrodzonym darem przekonywania.

– Drogi Michaelu, musisz zrozumieć, że don Croce jest wrogiem Turiego Guiliana. Informacje od twojego ojca są już nieaktualne. Nie możemy dostarczyć ci Turiego, nie podejmując pewnych środków ostrożności. – Powiedział to w eleganckim języku Rzymu, a nie sycylijskim dialektem.

Do rozmowy wtrącił się ojciec Guiliana.

– Ufam zapewnieniom dona Corleone, że chce pomóc mojemu synowi. Co do tego nie może być żadnych wątpliwości.

– Stanowczo uważam, że powinniśmy znać twoje plany – upierał się Hector Adonis.

– Mogę powtórzyć wam to, co mówiłem donowi Crocemu – odparł Michael. – Ale dlaczego miałbym odsłaniać przed kimkolwiek pozostałe warianty? Gdybym was zapytał, gdzie w tej chwili ukrywa się Turi Guiliano, zdradzilibyście mi jego kryjówkę?

Zobaczył na twarzy Pisciotty uśmiech, szczerze aprobujący taką odpowiedź.

– To nie to samo – odezwał się Hector Adonis. – Nie masz żadnego powodu, by wiedzieć, gdzie Turi się ukrywa. Musimy poznać twoje plany, żeby ci pomóc.

– Nic o was nie wiem – odparł spokojnym tonem Michael.

Przystojną twarz Hectora Adonisa rozjaśnił promienny uśmiech. Niewysoki mężczyzna podniósł się i ukłonił.

– Wybacz mi. Uczyłem Turiego w szkole, kiedy był jeszcze dzieckiem, a jego rodzice uczynili mi zaszczyt, prosząc, bym trzymał go do chrztu. Obecnie jestem wykładowcą historii i literatury na uniwersytecie w Palermo. Ale najlepszych referencji może mi udzielić każda z osób siedzących przy tym stole. Jestem i zawsze byłem członkiem bandy Guiliana.

– Ja też należę do jego bandy – wtrącił cicho Stefano Andolini. – Znasz moje nazwisko i wiesz, że jestem twoim kuzynem. Ale zwą mnie także Fra Diavolo.

To również było na Sycylii legendarne imię, które Michael słyszał wiele razy. Przyszło mu do głowy, że jego właściciel zasłużył sobie na tę twarz mordercy. On także był zbiegiem i za jego głowę wyznaczono nagrodę. Ale tego popołudnia usiadł do obiadu tuż obok inspektora Velardiego.

Wszyscy obecni czekali na jego odpowiedź. Michael nie zamierzał zapoznawać ich ze swoimi ostatecznymi planami, miał jednak świadomość, że musi im coś powiedzieć. Matka Guiliana wpatrywała się w niego z przejęciem.

– To bardzo proste – zwrócił się wprost do niej. – Najpierw was uprzedzam, że nie mogę czekać dłużej niż tydzień. Zbyt długo przebywam poza domem i muszę pomóc ojcu rozwiązać pewne problemy. Rozumiecie oczywiście, jak mi pilno wrócić do rodziny. Ale jest życzeniem mojego ojca, żebym pomógł waszemu synowi. Ostatnie instrukcje, jakie otrzymałem przez kuriera, mówiły, że mam złożyć wizytę donowi Crocemu, a potem pojechać do Trapani. Zatrzymam się tam w willi miejscowego dona i spotkam z ludźmi z Ameryki, którym mogę całkowicie zaufać. Z fachowcami. – Przerwał na moment. Słowo „fachowcy” miało na Sycylii specjalne znaczenie i zwykle określano nim wysokich rangą mafijnych oprawców. Po chwili dodał: – Gdy tylko Turi do mnie dołączy, będzie bezpieczny. Ta willa to forteca. W ciągu kilku godzin znajdziemy się na pokładzie szybkiego statku, który zawiezie nas do pewnego miasta w Afryce. Czeka tam specjalny samolot, żeby zabrać nas od razu do Ameryki, a potem Turim zaopiekuje się mój ojciec, więc nie będziecie już musieli się o niego niepokoić.

– Kiedy będziesz gotów przejąć Turiego Guiliana? – zapytał Hector Adonis.

– Dotrę do Trapani wczesnym rankiem – wyjaśnił Michael. – Dajcie mi dwadzieścia cztery godziny, licząc od przybycia.

Matka Guiliana nagle się rozpłakała.

– Mój biedny Turi nikomu już nie ufa. Nie pójdzie do Trapani.

– W takim razie nie będę mógł mu pomóc – rzekł obojętnym tonem Michael.

Stara kobieta aż się skuliła w przypływie rozpaczy. Nieoczekiwanie Pisciotta podszedł do niej, żeby ją pocieszyć. Pocałował ją i objął.

– Nie martwcie się, Mario Lombardo – odezwał się. – Turi nadal mnie słucha. Powiem mu, że wszyscy wierzymy w tego człowieka z Ameryki, nieprawdaż? – Powiódł pytającym spojrzeniem po twarzach pozostałych mężczyzn, a ci kiwnęli potakująco głowami. – Sam odstawię Turiego do Trapani.

Wydawało się, że wszyscy są zadowoleni. Michael uświadomił sobie, że jego chłodna odpowiedź przekonała ich ostatecznie, że mogą mu zaufać. Wszyscy Sycylijczycy zawsze odnosili się podejrzliwie do zbyt gorliwej ludzkiej szczodrobliwości. Jego samego niecierpliwiła już ich ostrożność i wprowadzanie zamętu w plany ojca. Teraz, gdy don Croce był wrogiem, Guiliano mógł się prędko nie zjawić, a tak naprawdę mógł nie stawić się wcale. Ostatecznie, kim jest dla mnie Turi Guiliano? – pomyślał. A kim on jest dla mojego ojca?

Poprowadzono go do saloniku, gdzie matka podała kawę z anyżówką, przepraszając, że nie ma żadnych słodyczy. Powiedzieli mu, że likier rozgrzeje go przed długą, nocną podróżą do Trapani. Hector Adonis wyjął złotą papierośnicę z kieszeni eleganckiej marynarki i poczęstował wszystkich, po czym włożył papierosa w swoje delikatnie wykrojone usta i zapomniał się tak bardzo, że zagłębił się w fotelu i jego nogi zawisły nad podłogą. Przez chwilę wyglądał jak kukiełka.

Maria Lombardo wskazała wielką fotografię na ścianie.

– Czyż on nie jest przystojny? – zapytała. – A jego dobroć dorównuje urodzie. Wiadomość o tym, że wyjęto go spod prawa, złamała mi serce. Signor Adonis, czy pamięta pan ten okropny dzień? I wszystkie te kłamstwa, które opowiadają o Portella della Ginestra? Mój syn nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.

Mężczyźni mieli zakłopotane miny. Po raz drugi tego dnia Michael zadał sobie pytanie, co takiego mogło się wydarzyć przy Portella della Ginestra, wolał jednak nie prosić o wyjaśnienia.

– Gdy byłem jeszcze nauczycielem Turiego – odezwał się Adonis – on pożerał książki, znał na pamięć legendy o Karolu Wielkim i Rolandzie, a teraz sam stał się jednym z mitów. I moje serce omal nie pękło, gdy wyjęto go spod prawa.

– Będzie szczęściarzem, jeśli ujdzie z życiem – rzekła z goryczą matka Guiliana. – Och, dlaczego chcieliśmy, żeby nasz syn urodził się tutaj? No tak, pragnęliśmy, żeby był prawdziwym Sycylijczykiem. – Zachichotała szaleńczo. – No i jest. Chodzi po świecie, obawiając się o własne życie, a za jego głowę wyznaczono nagrodę. – Zawiesiła na chwilę głos, a potem dodała z żarliwym przekonaniem: – Mój syn jest świętym.

Michael zauważył, że Pisciotta uśmiechnął się w szczególny sposób, jak to czynią ludzie słuchający zaślepionych rodziców, gdy ci zbyt sentymentalnie wychwalają cnoty własnych dzieci. Nawet ojciec Guiliana żachnął się niecierpliwie. Stefano Andolini uśmiechnął się chytrze, a Pisciotta odezwał się łagodnym, ale chłodnym tonem:

– Kochana Mario Lombardo, nie wmawiajcie nam, że wasz syn jest taki bezbronny. Odpłacał z nawiązką to, co otrzymywał, a jego wrogowie wciąż się go boją.

Matka Guiliana uspokoiła się trochę.

– Wiem, że zabijał wiele razy – przyznała – ale nigdy nie popełnił niesprawiedliwości. I zawsze dawał im czas, żeby oczyścili dusze i odmówili ostatnią modlitwę. – Nagle wzięła Michaela za rękę i poprowadziła go przez kuchnię na balkon. – Żaden z nich tak naprawdę nie zna mojego syna – rzekła. – Nie wiedzą, jaki jest dobry i łagodny. Być może musi postępować inaczej względem niektórych ludzi, ale wobec mnie zawsze okazywał swoją prawdziwą naturę. Spełniał każde moje życzenie, nigdy nie odezwał się opryskliwie. Był kochającym, posłusznym synem. W pierwszych dniach po tym, jak zrobili z niego wyrzutka, spoglądał ze szczytów w dół, ale nie mógł nic dojrzeć. Ja też patrzyłam w górę i nic nie widziałam. Ale czuliśmy nawzajem swoją obecność, naszą wzajemną miłość. Myślę o tym, jak samotny musi się czuć w tych górach, tropiony przez tysiące żołnierzy, i serce pęka mi z żalu. A ty jesteś może jedynym człowiekiem, który jest w stanie go uratować. Obiecaj mi, że zaczekasz na niego. – Mocno ścisnęła jego dłonie w swoich, a po jej policzkach spłynęły strumienie łez.

Michael popatrzył w ciemną noc, na miasto Montelepre, skulone w zagłębieniu potężnych gór; tylko na głównym rynku jarzyła się maleńka plama światła. Niebo usiane było gwiazdami. Z ulic dochodziło od czasu do czasu szczękanie broni i chrapliwe głosy patrolujących je karabinierów. Wydawało się, że miasto zapełniają widma. Unosiły się w łagodnym powietrzu letniej nocy, przypływając z zapachem drzew pomarańczowych, cichym brzęczeniem niezliczonych owadów, nagłym krzykiem zbłąkanego patrolu.

– Zaczekam, dopóki będę mógł – obiecał cicho Michael. – Ale ojciec potrzebuje mnie w domu. Musi pani nakłonić syna, żeby do mnie przyszedł.

Skinęła głową i poprowadziła go z powrotem do saloniku. Pisciotta chodził tam i z powrotem po pokoju. Zdradzał zdenerwowanie.

– Postanowiliśmy zaczekać tu do świtu, aż się skończy godzina policyjna. W ciemnościach czai się zbyt wielu żołnierzy, gotowych z byle powodu pociągnąć za spust, łatwo więc o wypadek – oświadczył Aspanu, a potem zwrócił się do Michaela: – Masz coś przeciwko temu?

– Nie, jeśli nasza obecność nie zaciąży zbytnio gospodarzom tego domu.

Uznali, że jest to okoliczność bez znaczenia. Wielokrotnie pozostawali tu na noc, kiedy Turiemu udawało się przekraść do miasta, żeby odwiedzić rodziców. Poza tym musieli jeszcze omówić wiele spraw, ustalić wiele szczegółów. Rozsiedli się wygodnie, szykując się do długiej nocy. Hector Adonis zdjął marynarkę i krawat, ale wciąż jeszcze wyglądał elegancko. Matka Guiliana zaparzyła świeżej kawy.

Michael poprosił, żeby opowiedzieli mu jak najwięcej o Turim. Czuł, że musi połapać się w tym wszystkim. Rodzice Guiliana ponownie zapewnili go, jakim to wspaniałym synem był zawsze Turi. Stefano Andolini wspomniał dzień, w którym młody Guiliano darował mu życie. Pisciotta opowiadał zabawne historyjki o odwadze i poczuciu humoru Turiego, a także o jego niezdolności do popełnienia okrucieństwa. Mimo iż bywał bezlitosny wobec zdrajców i wrogów, nigdy nie znieważył ich męskiego honoru torturą czy upokorzeniem. A potem opowiedział o tragicznym zdarzeniu koło Portella della Ginestra.

– Tego dnia się rozpłakał. Na oczach wszystkich członków bandy.

– On nie mógłby zamordować tych ludzi koło przełęczy – odezwała się Maria Lombardo.

– Każdy z nas to wie – rzekł uspokajająco Hector Adonis. – Turi odznacza się wrodzoną szlachetnością. – Odwrócił się do Michaela i dodał: – Uwielbiał książki, myślałem, że zostanie poetą albo uczonym. Jest porywczy, ale nigdy okrutny. Nienawidzi nie­spra­wied­li­wości. Nienawidzi brutalności karabinierów wobec biedaków i ich służalstwa wobec bogaczy. Już jako młody człowiek wpadał we wściekłość, gdy słyszał, że jakiś chłop nie może zatrzymać zboża, które uprawiał, wypić wina, które sam wytworzył, zjeść mięsa ze świń, które wyhodował. Ale przy tym wszystkim był szlachetnym chłopcem.

Pisciotta roześmiał się.

– Już nie jest takim aniołkiem. A ty, Hector, nie udawaj przed nami skromnego nauczyciela. Kiedy siedziałeś na końskim grzbiecie, byłeś takim samym mężczyzną jak my wszyscy.

Hector Adonis obrzucił go surowym spojrzeniem.

– Aspanu, to nie pora na dowcipkowanie – upomniał go.

Pisciotta odciął mu się porywczo:

– Ty karzełku, myślisz, że zawsze już będziesz napędzał mi stracha?

Michael zauważył, że Pisciotta nosi przezwisko Aspanu i że między tymi dwoma istnieje jakaś zadawniona niechęć. Pisciotta nieustannie docinał Adonisowi z powodu wzrostu, ten zaś zawsze zwracał się do niego surowym tonem. W gruncie rzeczy wyczuwało się, iż ci dwaj sobie nie ufają; wszyscy zdawali się trzymać z daleka od Stefano Andoliniego, matka Guiliana zachowywała się tak, jakby żadnemu z nich tak do końca nie wierzyła. Ale w miarę jak mijała długa noc, stawało się jasne, że wszyscy kochają Turiego.

– Turi Guiliano napisał Testament – powiedział Michael, ostrożnie dobierając słowa. – Gdzie on się teraz znajduje?

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, obecni uważnie się w niego wpatrywali. I nagle Michael poczuł, że jemu też nie ufają.

W końcu ciszę przerwał Hector Adonis.

– Zaczął go pisać za moją radą, a ja mu w tym pomagałem. Na każdej stronicy jest podpis Turiego. Są tam wszelkie tajemne układy z donem Crocem, z rządem w Rzymie, i cała prawda o Portella della Ginestra. Gdyby to zostało ujawnione, rząd na pewno by upadł. To ostatnia karta Guiliana, którą zagra, jeśli sprawy przybiorą najgorszy obrót.

– W takim razie mam nadzieję, że dokument trzymacie w bezpiecznym miejscu.

– Tak – odparł Pisciotta. – Don Croce chętnie położyłby łapę na Testamencie.

Do rozmowy wtrąciła się matka Guiliana.

– Załatwimy to tak, żeby Testament dotarł do ciebie we właś­ciwym momencie. Pewnie mógłbyś go posłać do Ameryki razem z dziewczyną.

Michael obrzucił wszystkich zdziwionym spojrzeniem.

– Z jaką dziewczyną?

Odwrócili wzrok, tak jakby ogarnęło ich zakłopotanie czy lęk. Zdawali sobie sprawę, że pytanie mogło go nieprzyjemnie zaskoczyć, i obawiali się jego reakcji.

– Z narzeczoną mojego syna. Jest w ciąży – wyjaśniła Maria Lombardo, a potem odwróciła się do pozostałych. – Przecież nie rozpłynie się w powietrzu. Czy on ją zabierze, czy nie? Niech się wypowie w tej chwili. – Choć starała się panować nad sobą, widać było, że obawia się reakcji Michaela. – Ona zjawi się u ciebie w Trapani. Turi chce, żebyś wysłał ją przed nim do Ameryki. Kiedy przekaże mu wiadomość, że jest bezpieczna, Turi się do ciebie zgłosi.

– Nie otrzymałem takich instrukcji – powiedział ostrożnie Michael. – Musiałbym poradzić się moich ludzi w Trapani, ile czasu to zajmie. Wiem, że pani i pani mąż macie ruszyć śladem Turiego, jak tylko dotrze on do Ameryki. Czy dziewczyna nie mogłaby zaczekać i zabrać się razem z wami?

– Ta dziewczyna to test dla ciebie – rzucił ostro Pisciotta. – Prześle umówiony znak, a wtedy Guiliano będzie miał pewność, że ma do czynienia z człowiekiem nie tylko uczciwym, ale także z głową na karku. Jedynie w ten sposób się przekona, że możesz go bezpiecznie wydostać z Sycylii.

Ojciec Guiliana odezwał się gniewnie:

– Aspanu, mówiłem już tobie i mojemu synowi: don Corleone poręczył swoim słowem, że nam pomoże.

– To są rozkazy Turiego – odparł cicho Pisciotta.

Michael starał się błyskawicznie przeanalizować sytuację.

– Myślę, że to bardzo zręcznie pomyślane – przyznał. – Sprawdzimy drogę ucieczki i zobaczymy, czy jest dobrze przygotowana. – Nie zamierzał wcale wykorzystywać tej samej trasy dla Guiliana. Odwrócił się do Marii Lombardo. – Mogę wysłać panią i pani męża razem z dziewczyną. – Spojrzał na nich pytającym wzrokiem, ale oboje pokręcili głowami.

– To nie jest zły pomysł – zwrócił się do nich łagodnie Hector Adonis.

Matka Guiliana żachnęła się.

– Nie opuścimy Sycylii, dopóki będzie tu nasz syn – oświadczyła.

Signor Guiliano założył ręce i kiwnął głową na znak zgody. Michael przypuszczał, że wie, o czym myślą. Gdyby Turi Guiliano zginął na Sycylii, nie mieliby najmniejszego zamiaru wyjeżdżać do Ameryki. Zostaliby tutaj, żeby go opłakiwać, urządzić mu pogrzeb, zanosić kwiaty na jego grób. Do nich należałby ostatni akt tragedii. Dziewczyna mogła jechać, wiązała ją tylko miłość, nie krew.

Gdzieś w środku nocy Maria Lombardo Guiliano pokazała Michaelowi album z wycinkami z gazet i plakatami, na których podane były różne nagrody, wyznaczane przez rząd w Rzymie za głowę Guiliana. Pokazała też ilustrowany reportaż, wydrukowany w roku 1948 w magazynie „Life”. Artykuł utrzymywał, że Guiliano jest największym bandytą ostatnich czasów, włoskim Robin Hoodem, który ograbiał bogatych, żeby wspomóc biedaków. Cytowano też jeden ze słynnych listów, które Guiliano wysyłał do gazet. Napisał w nim: „Od pięciu lat walczę o wyzwolenie Sycylii. Oddawałem ubogim to, co zabierałem bogatym. Niech lud Sycylii sam się wypowie, czy jestem zbrodniarzem, czy bojownikiem o wolność. Jeśli opowie się przeciwko mnie, osobiście oddam się w wasze ręce, żebyście mnie osądzili. Ale dopóki będzie opowiadał się za mną, ja nadal będę prowadził moją wojnę”.

Oświadczenie to nic a nic nie pasuje do ukrywającego się bandyty, pomyślał Michael, spoglądając w rozpromienioną dumną twarz Marii Lombardo. Poczuł bliską więź z tą kobietą, która bardzo przypominała mu jego matkę. Jej twarz naznaczyły przeżyte smutki, ale oczy płonęły wrodzoną gotowością do nieustającej walki z losem.

Nadszedł wreszcie świt i Michael wstał, żeby się pożegnać. Był zaskoczony, gdy matka Guiliana uścisnęła go gorąco.

– Przypominasz mi mojego syna. Ufam ci całkowicie – powiedziała. Podeszła do kominka i sięgnęła po stojącą na gzymsie drewnianą figurkę Matki Boskiej. Rzeźba była czarna i miała murzyńskie rysy. – Weź ją w prezencie. Nie mam nic innego, co byłoby ciebie godne. – Michael próbował odmówić, ale wcisnęła mu ją w rękę.

– Na Sycylii zostało już tylko kilka takich figurek – wtrącił Hector Adonis. – Są trochę dziwne, ale jesteśmy bardzo blisko Afryki.

– Nieważne, jak ona wygląda – powiedziała matka Guiliana. – Możesz spokojnie się do niej modlić.

– Tak – rzucił Pisciotta. – Sprawi tyle samo dobrego co i inne. – Jego głos pobrzmiewał lekceważeniem.

Michael przyglądał się, jak Pisciotta żegna się z matką Guiliana. Zauważył, że łączy ich prawdziwe przywiązanie. Pisciotta pocałował ją w oba policzki i poklepał zachęcająco po plecach. Ale ona oparła na moment głowę na jego ramieniu i powiedziała:

– Aspanu, Aspanu, kocham cię jak syna. Nie dopuść, żeby go zabili. – Rozpłakała się.

Pisciotta pozbył się swego chłodu; wydawało się, że jego ciało się kurczy, a na ciemnej, kościstej twarzy pojawiło się rozczulenie.

– Dożyjecie wszyscy starości w Ameryce – powiedział, a potem zwrócił się do Michaela: – Przyprowadzę ci Turiego nie później niż za tydzień.

Pisciotta szybko i cicho opuścił dom. Miał własną przepustkę w czerwonej obwódce i mógł na nowo rozpłynąć się w górach. Hector Adonis został jeszcze u Guilianów, choć posiadał w miasteczku własny dom.

Michael i Stefano Andolini wsiedli do fiata, przejechali przez rynek i skierowali się na drogę prowadzącą do Castelvetrano i nadmorskiego miasta Trapani. Ponieważ Andolini prowadził powoli i niewprawnie, a drogę zagradzały liczne wojskowe blokady, do Trapani dotarli dopiero w południe.