Szkice z życia. Antologia opowiadań. - Opracowanie zbiorowe - darmowy ebook

Szkice z życia. Antologia opowiadań. ebook

3,7

  • Wydawca: RW2010
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2012
Opis

Antologia opowiadań Szkice z życia, która powstała w ramach projektu Blogerzy Książki Piszą, to darmowy zbiór 27 opowiadań napisanych przez osoby, które na co dzień prowadzą blogi nie tylko o tematyce literackiej. Inspiracją okazało się samo życie i wszystko to, co się z nim wiąże. Teksty Antologii są niezwykle zróżnicowane, a Czytelnik znajdzie się w świecie uczuć, tajemnic oraz niesamowitych zdarzeń. Będzie miał też okazję przeżyć znane sobie emocje na nowo, zagłębiając się w świat krótkiej, ale niezwykle sugestywnej formy literackiej, jaką jest opowiadanie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (12 ocen)
3
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZKICE Z ŻYCIA

BLOGERZY KSIĄŻKI PISZĄ

ANTOLOGIA OPOWIADAŃ

ANTOLOGIA OPOWIADAŃ

SZKICE Z ŻYCIA

Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012

Redakcja i korekta Monika Pasek

Redakcja techniczna i konwersja zespół RW2010

Copyright © praca zbiorowa 2012

Okładka Copyright © Katarzyna Warpas 2012

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2012

e-Wydanie I

ISBN 978-83-63111-90-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

RW2010, os. Orła Białego 4 lok. 75, 61-251 Poznań

Dział handlowy:[email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Strona autorów: http://blogerzy-ksiazki-pisza.blogspot.com/

Wstęp

Kim jest bloger? Jaką rolę pełni w wielkiej otchłani Internetu? Czy blogerzy są już społecznością, czy indywidualnymi jednostkami tworzącymi dla samych siebie? Spoglądając na projekt Blogerzy Książki Piszą, odpowiadamy: blogerzy to ludzie kreatywni, otwarci, gotowi do podjęcia wyzwań. Dowodem jest zbiór opowiadań napisanych przez osoby, które na co dzień prowadzą swoje blogi. Tematyka? Przeróżna: kultura, polityka, pasje… Można wymieniać bez końca. Tak różne osobowości, z wieloma osiągnięciami i planami, z chęcią i zapałem złapały za pióra, aby zmierzyć się z poważnym wyzwaniem literackim: opowiadaniem. Efekty są zaskakujące – mieszanka stylów, pomysłów, gatunków i talentów. Po prostu – szkice z życia.

Blogerzy Książki Piszą to projekt, który zrodził się w głowie jednej z autorek, prowadzącej blog o nazwie Kraina Czytania. Do współpracy zaprosiła właścicielkę bloga Książki Zbójeckie, tworząc duet, który wspólnymi siłami zmotywował użytkowników blogosfery do stworzenia zbioru opowiadań, wydanego w nowatorskiej formie e-booka. Droga od pomysłu do finału była niełatwa i wymagająca – ale udało się! Blogerzy mogli błysnąć zdolnościami i pomysłowością, a czytelnicy mają szansę ocenić, czy włożony trud się opłacił.

Nie wszyscy autorzy przedstawianych opowiadań są debiutantami, niektórzy z nich to docenieni już prozaicy. Napisane przez nich teksty to historie zrodzone z pasji, stanowiące owoc podjęcia wyzwania, aby stworzyć opowiadanie: krótką, ale wymagającą formę literacką, pokazującą pełen warsztat pisarza. To szansa, aby wyłowić talenty, zaprezentować swoje możliwości i wyjść z wirtualnego cienia.

Mamy nadzieję, że projekt Blogerzy Książki Piszą będzie dla czytelników znakomitą, ciekawą i zróżnicowaną lekturą.

Agnes A. Rose (krainaczytania.blox.pl)

Danuta Awolusi (ksiazkizbojeckie.blox.pl)

Jan Antoni Homa "SCENY LOTNISKOWE"

Scena 11

Informujemy, że za pięć minut zakończy się odprawa pasażerów odlatujących do…

Mężczyzna w zielonej kurtce tratuje białymi adidasami salę odlotów. Niebieska czapka z daszkiem zsuwa mu się na czoło. Zasłania oczy. Czerwona walizka na kółkach podskakuje. Torba na ramieniu zawadza o przypadkowych ludzi. Plastikowa siatka chybocze w rytm nerwowego biegu. Urywa się. Słychać brzęk rozbijanego szkła. W miejscu wypadku unosi się zapach mocnego alkoholu.

– No i co teraz? – Mężczyzna w zielonej kurtce traci koncepcję. Ale tylko na chwilę. Z rozrzewnieniem podnosi chlupoczącą reklamówkę. Z ociąganiem wyrzuca ją do kosza.

– Resztę sami posprzątają – oznajmia gapiom, którzy ni to chcieli pomóc, ni to nacieszyć się cudzym ambarasem. – Jak się człowiek spieszy… – mruczy do siebie. Zwalnia. Pośpiech nie wyszedł mu na dobre.

– Jeszcze kupa ludzi do odprawy. Skąd ta panika? – pyta głośno, nieco zaczepnie, odnalazłszy właściwe stanowisko.

W braku odpowiedzi, postanawia ukonkretnić adresata kolejnych słów. Wybór pada na młodego chłopaka o niepewnym spojrzeniu.

– Nie wie pan, co to tak długo trwa? By było, jakby nam przed nosem zamknęli…

Zaniepokojony chłopak inicjuje rajd na czoło kolejki. Wraca uspokojony.

– Muszą przeładowywać. Jak ktoś ma za ciężki bagaż, przekłada do ręcznego. Ile pański waży?

– A bo ja wiem?

– Pan pokaże, mam wagę w dłoniach… – Chłopak unosi walizkę i potrząsa nią kilkakrotnie.

– Nie szarp pan tak… – Poczucie straty jest u człowieka w zielonej kurtce ciągle żywe.

– Powyżej dwudziestu – wyrokuje ekspert. – Niedużo, ale jednak. Limit wynosi dwadzieścia… – W głosie pojawia się nutka satysfakcji.

– A co to, apteka? Chyba nie będą robić problemów z powodu kilku gramów?

– Niestety, są rygorystyczni. Ostatni raz tak miałem. Płaci pan albo bagaż zostaje, powiedzieli.

– Człowieku, chyba nie mówisz poważnie? Takie cwaniaczki? A może wziąłbyś coś ode mnie? Mam same niezbędne rzeczy.

– Nie da rady. Jestem w limicie, co do grama.

– Szlag… – Mężczyzna w zielonej kurtce zacietrzewia się.

– Nie ma co się denerwować. Przełoży pan do ręcznego i po krzyku – uspokaja go młody chłopak.

Scena 2

– Dwadzieścia dwa kilo. O dwa za dużo. Dopłaca pan? – Pracowniczka linii lotniczych zadaje to pytanie siedemnasty raz w ciągu pół godziny.

– Taka ładna dziewczyna. Bym nie leciał, bym na kawę zaprosił…

– Dopłaca pan? – Kobieta jest nieugięta. Nie ulega czarowi mężczyzny w zielonej kurtce.

– Bo już naprawdę, ludzi się czepiacie! Dobra, pani chwilkę zaczeka, przepakuję…

– Ale proszę tam, z boku. I radzę się pospieszyć, bo za chwilę kończymy odprawę.

Do stanowiska podchodzi kilkuletnia dziewczynka pod opieką dziadka. Starszy pan trzyma w dłoniach bagaż i laskę. Jest zasapany. Odstawia walizkę. Lewą ręką łapie się za serce.

– Zdążyliśmy? – pyta z nadzieją.

– Tak, w samą porę – uśmiecha się pracowniczka linii lotniczych.

– Był wypadek… i autobusy nie kursowały… Bo widzi pani… nasza wnuczka leci sama… Tam, na lotnisku czeka ojciec… Odwiedziła nas wnusia kochana… Czy ktoś mógłby się nią zaopiekować… w trakcie lotu? – Zdania przedzielane są chwilami zadyszki.

– Dziadku, nie trzeba, poradzę sobie… – Dziewczynka jest lekko zażenowana.

– Proszę się nie obawiać, porozmawiam z szefową stewardess. A teraz radziłabym się pospieszyć, bo kończymy odprawę.

Dziadek z wysiłkiem stawia na wadze lekką walizkę. Odbiera kartę pokładową dla wnuczki.

– No, co tam, panie starszy, jakiś problem? – Mężczyzna w zielonej kurtce już się przepakował.

– Wnuczka sama leci… Ta miła pani – starszy pan uśmiecha się do pracowniczki linii lotniczej – poprosi o opiekę kogoś z załogi… Ale martwię się, żeby wnusia bezpiecznie do samolotu dotarła.

– Panie starszy, to międzynarodowe lotnisko, a nie dworzec PKS. Ale jak pan chcesz, to ja się małą zaopiekuję…

– Mógłby pan? – Dziadek się rozpromienia. – Bo ja już nie nadążam… Są jeszcze uczynni ludzie na tym świecie. Dziękuję panu.

– Może się pan pospieszyć? Naprawdę zamykamy. – Przedstawicielka linii ponagla mężczyznę w zielonej kurtce.

– Chwileczkę, z panem starszym rozmawiam… – Mężczyzna z impetem stawia na wadze odchudzoną walizkę.

– Dwadzieścia jeden kilo…

– Złociutka, chyba nie będziesz robiła afery dla jednego kilograma?

Kobieta bez słowa wręcza mężczyźnie kartę pokładową.

Dziadek ze łzami w oczach żegna się z wnuczką.

– Kochanie, pilnuj się tego pana.

– Dobrze, dziadku.

Scena 3

– Proszę położyć torbę na wagę. Jedenaście kilo. Za dużo.

– No, jak za dużo? – Mężczyzna w zielonej kurtce jest coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Przykro mi. Limit bagażu ręcznego wynosi dziesięć kilogramów.

– No dobra, dopłacam.

– Za późno. Mógł pan to zrobić przy odprawie. Proszę przejść na bok i nie blokować.

– Mała, chodź ze mną. – Mężczyzna chwyta rękę dziewczynki. – Jest pod moją opieką – wyjaśnia urzędnikowi. Dziewczynka potwierdza skinieniem głowy.

Przechodzą pod ścianę, w kierunku foteli.

– Słuchaj mała, ty masz niewielki bagaż podręczny. Możesz mi coś przewieźć?

Dziewczynka zdejmuje z ramienia wiśniowo-różowy plecaczek. Pociąga zamek błyskawiczny, który zdobią trzy maskotki: hipopotam, małpka i zebra.

– Ale, ja nie mam miejsca…

– Pokaż, na pewno coś się znajdzie.

Mężczyzna w zielonej kurtce przejmuje plecak i lustruje jego zawartość.

– Ojojoj, co my tu mamy! Cały zwierzyniec, i książki, i zeszyty… Po co ci to wszystko? – pyta z autentycznym zdziwieniem.

Dziewczynka jest zaskoczona i zdezorientowana.

– No, to są moje rzeczy, książeczka, pamiętnik, miś…

– O, miś się nada. Zróbmy tak: dasz mi pluszaka, bo jest lekki – nie martw się, zaopiekuję się nim – a ty schowaj moją flaszkę. W samolocie wymienimy się ponownie. Dobra?

Dziewczynce chce się płakać, ale mężczyzna już wyjmuje misia, pakując butelkę na jego miejsce.

Przepychając się bezpardonowo, wraca na początek kolejki. Dziewczynka trzyma się go kurczowo, nie chcąc zgubić śladu przyjaciela uwięzionego w ortalionowej torbie.

Scena 4

– A plecaka nie musisz kłaść na taśmę. Takich małych dzieci nikt nie sprawdza.

– Ostatnio musiałam…

– Słuchaj, co wujek mówi. Nie musisz i koniec.

– Proszę zdjąć pasek.

– Co?! Może jeszcze buty?!

– Tak, buty też.

– I co, mam chodzić na boso?

– W kiosku, w hali odlotów, można kupić ochraniacze jednorazowe.

– To pójdę…

– Za późno, trzeba było kupić przed bramką.

– Dziewczynko, proszę położyć plecak na taśmę.

– No nie, dziecko będziecie sprawdzać? Jak słowo honoru, co za ludzie jacyś…

Podstawka z plecakiem znika w komorze skanera.

– Panie, nie macaj mnie pan! – Mężczyzna nie znosi, gdy ktoś narusza jego prywatność. Funkcjonariusz jest przyzwyczajony do rozmaitych reakcji pasażerów.

– Czy to twój bagaż? – pyta dziewczynki wopista, któremu funkcjonariuszka siedząca przy monitorze coś pokazuje.

– Tak.

– Proszę otworzyć.

Dziewczynka otwiera plecak.

– Co ty tu, dziecko, wódkę masz?

– Nie, bo…

Mężczyzna w zielonej kurtce nie traci czujności ani na chwilę.

– O co chodzi? Jestem jej wujkiem. Dziecko wiezie ojcu flaszkę. Nie wolno? Mała, poczekaj tam na mnie, ja się rozmówię z tym panem…

– Ale… – Dziewczynka próbuje protestować.

– Idź, bo tata będzie niezadowolony…

Dziewczynka odchodzi.

– Wolno, ale w bagażu rejestrowanym.

– Toż przecież była w walizce, ale musiałem wyjąć, bo… dziecko miało za ciężki bagaż.

– Nic nie poradzę. – Wopista rozkłada ręce. Rozumie ból pasażera, ale jest w pracy.

– A w ręcznym tylko do stu gramów.

– Znaczy się, małpkę? Kolonie powinniście obsługiwać… Panie władzo, bądź pan człowiekiem. Facet siedzi z dala od kraju, tęsknota go gryzie, niech się przynajmniej wódeczki porządnej napije…

Wopista kręci głową.

– Do stu gramów. I to jako lekarstwo.

– Setką to jeszcze nikt się nie wyleczył… – mruczy mężczyzna. – Dobra, daj pan to, przynajmniej kilka grzdyli zrobię. Albo choć pan ze mną na boczek, razem łykniemy. Szkoda, żeby się zmarnowała, kryształ nie gorzałka, nasza przeczysta, a ja taki przed lotem jakiś niespokojny jestem…

Wopista pozostaje nieugięty.

– Spożycie alkoholu w miejscach publicznych jest zabronione. A bratu może pan kupić coś w wolnocłowym.

– Dobra, dobra, pomiatacie ludźmi, ale to się na was zemści… – wieści mężczyzna w zielonej kurtce.

Odchodzi, lecz jest niepocieszony.

– Jasna cholera. Już dwie flaszki zmarnowane. No, to… Niech przynajmniej będzie jakaś sprawiedliwość.

Z wściekłością wyrzuca do kosza pluszową zabawkę.

Scena 5

– Zabieraj ten swój plecak. Mówiłem, żebyś nie stawiała go na taśmie.

Dla dziewczynki liczy się tylko jedno.

– Może mi pan już oddać misia?

– Umawialiśmy się, że dopiero w samolocie. Tak czy nie?

Co za namolne dziecko! Nie dość, że człowiek się gówniarą zaopiekował…

– Idź do bramki i czekaj. Ja mam jeszcze coś do załatwienia. – Mężczyzna znika w labiryncie korytarzy.

Zapłakana dziewczynka siada na fotelu. Może i powinna się komuś poskarżyć, tylko komu? Nigdy nie podróżuje sama, ale tym razem tata musiał wrócić wcześniej, a babcia i dziadek tak prosili, żeby jeszcze trochę została.

Do rękawa prowadzącego bezpośrednio na pokład zbliża się grupa pań i panów w mundurach lotniczych. Jedna ze stewardess – najładniejsza, z długimi włosami – uśmiecha się do dziewczynki.

To pewnie ta mała, którą mam się zaopiekować, myśli.

Scena 6

– Dokąd pan leci?

– A co to pana obchodzi?

– Muszę wiedzieć, żeby podać właściwą cenę. Poproszę kartę pokładową.

– Mam ją głęboko w… torbie. Nie chce mi się szukać.

Rozgląda się wokół, rozpoznając w jednym z klientów młodego chłopaka o niepewnym spojrzeniu.

– Pożyczy mi pan swoją kartę?

– A można tak? – Chłopak niepewnie patrzy na sprzedawcę. Ten nie chce wszczynać sporu z klientem, który i tak zaraz odleci.

– Temu panu to zwisa i powiewa. – Mężczyzna w zielonej kurtce wyczuwa to i przejmuje inicjatywę. Po chwili, w tryumfalnym geście unosi butelkę wódki.

– Ma pan jakieś kubeczki?

Sprzedawca nie rozumie. Nie chce rozumieć.

– No pewnie! Jeszcze skumbrie w tomacie dać mu na zagrychę! – nie wytrzymuje kobieta o starannym, lecz przesadnym makijażu, z naręczem markowych kosmetyków. – Panie, kolejka jest! Samolot nie… – brakuje jej właściwego słowa – czekać nie będzie. – Rozgląda się w poszukiwaniu aprobaty, ale klienci wolnocłowego nie wchodzą w to. Może nie rozumieją?

– No, to co, z flaszki mam pić? Na lotnisku? A gdzie ta kultura?

Mężczyzna w zielonej kurtce znika w toalecie. Wychodzi po kilku minutach.

– Nie wszystko na raz. Zostawmy coś na pokład. Może jakaś laseczka drinkiem nie pogardzi?… – monologuje. Osiągnął gotowość startową.

Scena 7

Samolot odlatujący do… jest gotów na przyjęcie pasażerów. Prosimy o przechodzenie do wyjścia numer dziewięć. Życzymy przyjemnej podróży.

Mężczyzna w zielonej kurtce wie, dokąd iść. Wcześniej zrobił rozeznanie. Pewnym krokiem rusza we właściwym kierunku. Krew krąży żwawo, policzki goreją, a oczy błyszczą.

W momencie podawania karty pokładowej mężczyzna czka aromatycznie. Steward przygląda mu się z uwagą.

– Czy pił pan jakiś alkohol?

– A pan nie pił? Jak tu przed lotem nie łyknąć?…

– Mam wrażenie, że jest pan nietrzeźwy.

– Nietrzeźwy to może ty jesteś, zaskrońcu. Ja mogę zrobić litra i nic po mnie nie widać…

– To znaczy, że wypił pan więcej. W tym stanie, niestety, nie może pan wejść na pokład. Proszę przejść na bok. Zostanie pan zbadany alkomatem.

– No nie! To już szczyt, hyyp, chamstwa i bezczelności!…

Do mężczyzny podchodzą dwaj strażnicy lotniskowi i grzecznie, lecz stanowczo biorą go pod ręce.

– Widzicie ludzie, do czego doszło? – Mężczyzna jest rozsierdzony. – Chcieliście, hyyp, Europy, no to ją macie!

Scena 8

Stewardessa – ta sama, która uśmiechała się na lotnisku – wskazuje niepocieszonej dziewczynce miejsce w pierwszym rzędzie.

– Czemu jesteś taka smutna? Poczekaj, jak przywitam pasażerów, to siądę koło ciebie, zgoda?

Dziewczynka, chlipiąc, kiwa głową. Widziała, jak pana w zielonej kurtce zabierała policja. Biedny. Co on takiego zrobił? Chciała podbiec, ale strumień pasażerów uniósł ją ze sobą. Dziewczynce żal jest pana. Ale najbardziej żałuje misia. Dziewczynka zaraz wybuchnie płaczem. Powstrzymuje się, czując na sobie ciepłe spojrzenie tej miłej i ładnej pani.

Stewardessa gdzieś już widziała tę małą. Poznała ją jeszcze na lotnisku. Zaraz, czy to nie było przypadkiem w świątecznym wydaniu pisma dla kobiet?… Chyba tak! Artykuł o samotnych ojcach wychowujących dzieci. I zdjęcia; wśród nich, znany architekt z córeczką…

Witamy na pokładzie naszego samolotu… Personel zapozna państwa z zasadami bezpieczeństwa…

Airbus kołuje, po czym zamiera w pozycji startowej.

Stewardessa siada obok dziewczynki.

Silniki ryczą nagle z całą mocą, a potężną maszyną wstrząsa przedstartowy dreszcz.

– Nie wiem, czym się tak martwisz, ale opowiem ci, co mi się dzisiaj przydarzyło.

Samolot rusza.

– Krótko przed naszym lotem spotkałam znajomego, który pracuje przy kontroli pasażerów. Z dziwnym znaleziskiem w dłoniach.

– Dlaczego ten pasażer nie może lecieć? – zażartowałam.

– A kto mówi, że nie może? Mógłby, pod warunkiem, że ktoś go weźmie – odpowiedział znajomy.

– I jak myślisz, co zrobiłam?

Dziewczynka przestaje płakać. Z zainteresowaniem wpatruje się w stewardessę.

– Jest ze mną. Czy mogłabyś się nim zaopiekować?

Stewardessa wręcza dziewczynce pluszowego misia.

Koła samolotu odrywają się od ziemi.

Alicja Minicka "PRZERWANA SONATA"

– Jak tu pięknie! – Kinga już od progu powiodła zachwyconym spojrzeniem po obszernym salonie. – Zupełnie inaczej niż w poprzednim mieszkaniu.

– Właśnie tego chciałam – Matylda wskazała na skórzane fotele przy niskim stoliczku.

– Nowe życie, nowy styl – w głosie Kingi wychwyciła lekką nutę sarkazmu. Przyjaciółka pochyliła się w jej kierunku i uśmiechnęła przepraszająco. – Nie gniewaj się, ale zmiana mebli nie pomoże, jeżeli…

– Jeżeli nie przestanę być naiwna – dokończyła Matylda.

– Nie, nie to miałam na myśli – zaprzeczyła gwałtownie jej rozmówczyni. – Chodzi o to, że ty po prostu nie wierzysz w siebie i – dodała z wahaniem – takie typy jak Jacek świetnie to wyczuwają.

Nie była pewna, jak powinna zareagować na te słowa. Ale Matylda siedziała spokojnie. Subtelne światło, podświetlające rzeźbę w niszy za jej plecami, nadawało kasztanowym włosom przymglonej złocistości.

– Do diabła z Jackiem! – oznajmiła niespodziewanie. – Już o nim w ogóle nie myślę.

– Chyba nie chcesz powiedzieć… – w głosie Kingi przebrzmiewał wyraźny niepokój.

– Chcę! Zakochałam się! – wypaliła Matylda z radosnym uśmiechem. – Poczekaj, coś ci pokażę. – Zerwała się z fotela i pobiegła do sypialni. Po chwili wyłoniła się, dzierżąc w dłoniach duży zeszyt.

– Zobacz – Kinga niepewnie wzięła go do ręki. Otworzyła. To były napisane odręcznie wiersze. Przerzuciła kartki i zatrzymała się przy jednym z ostatnich. Czytała półgłosem.

będę Cię szukał

poza tobą, sobą, nadzieją

biurokracją i zasięgiem broni

między piórem a kartką

przecinkiem a że

będę Cię szukał

w jaskiniach, portach, niebach

w żywności i euforii

w czasach przed Chrystusem

i przed wynalezieniem miłości bliźniego

będę Cię szukał

nawet jak Ciebie nie ma

nawet jak nie ma mnie2

– To jest świetne! – Spojrzała na okładkę. – Mateusz Długołęcki. On jest poetą?

– Tak! Ten wiersz napisał dla mnie. Zobacz dedykację.

Spomiędzy kartek wypadła fotografia. Kinga podniosła ją i z pewną dozą ciekawości przyjrzała się uwiecznionemu na niej mężczyźnie. Przyznała w duchu, że ten niepozorny szatyn, z wręcz chłopięcą sylwetką i szopą niesfornych kosmyków wokół szczupłej twarzy, jest niezwykle interesujący.

– Jak go poznałaś? – spytała.

– Przypadkowo – Matylda siadła na brzegu fotela i pochyliła się do przodu, jakby chciała zmniejszyć dzielącą je odległość. – Właściwie w banalny sposób – uśmiechnęła się. – Wpadliśmy na siebie na ulicy i pomagał mi zbierać rozsypane zakupy. Spieszyłam się. Mateusz zaczął mnie przepraszać, był tak cudownie… onieśmielony – dokończyła.

– A co robi ten twój poeta? Zarabia jakoś na życie? – Kinga, jak zwykle, stąpała mocno po ziemi.

Matylda wiedziała, do czego zmierza przyjaciółka. Jej ostatni chłopak, Jacek, bez skrupułów pozwalał się utrzymywać, nie miał żadnych oporów przed przyjmowaniem prezentów i, dziwnym trafem, zawsze okazywało się, że zapomniał portfela, gdy przychodziło do płacenia rachunku w restauracjach. Po pół roku znajomości wyszło na jaw, że Matylda nie była jedyną, którą perfidnie omamił i wykorzystywał.

– Bez obaw – rzekła uspokajająco. – Pracuje jako administrator sieci, jest informatykiem. Nawet nieźle zarabia. Ma małe mieszkanie po babci. Najczęściej tam się spotykamy.

– Nie przychodzi do ciebie? – zdziwiła się Kinga.

Matylda potrząsnęła głową.

– Przychodzi, ale nie wie, że to moje mieszkanie. Powiedziałam mu, że mieszkam tu pod nieobecność znajomych. Chcę się upewnić, że zależy mu na mnie, a nie na moich pieniądzach.

– Chyba przesadzasz. Nie wszyscy są tacy jak Jacek – stwierdziła Kinga. – Z drugiej strony… – dodała po chwili z wahaniem. – Lepiej bądź ostrożna.

– O to możesz być spokojna – rzekła Matylda. – Nikt mnie więcej nie oszuka. Już nie jestem naiwna.

***

I nie była naiwna. Gdy Mateusz, tłumacząc się nawałem pracy, nie spotkał się z nią od kilku dni, doskonale wiedziała, co zrobić. Nie zamierzała czekać z założonymi rękoma.

Pracowała jako dziennikarka w poczytnym tygodniku. Miała mnóstwo przydatnych kontaktów i wiedziała, gdzie szukać. Zatrudniła jednego z najlepszych prywatnych detektywów.

– Proszę do mnie nie dzwonić – powiedział. – Sam się z panią skontaktuję, gdy będę miał jakieś istotne informacje.

Wieczorem w domu ogarnęły ją wątpliwości. Poczuła się nagle tak, jakby zdradzała Mateusza. Intuicyjnie wyczuwała, że nic jej z jego strony nie grozi. Ale po chwili przypomniała sobie cierpienia i upokorzenia, jakie zafundował jej ten drań Jacek…

„W końcu nic strasznego nie robię. Detektyw po prostu upewni mnie, że wszystko jest w porządku”.

Zadzwonił po dwóch dniach. Powiedział, że coś ma, ale nie chciał rozmawiać przez telefon. Umówili się wieczorem u niej.

Nie była w stanie skupić się na pracy. W końcu zwolniła się wcześniej i pojechała do pasażu handlowego. Ale niewiele jej to pomogło. Cały czas uporczywie myślała o wieczornym spotkaniu.

Wróciła do domu. Chodziła z kąta w kąt, później siadała w fotelu, by po chwili zerwać się z niego i ponownie nerwowo przemierzać pokój. Czas wlókł się niemiłosiernie.

W końcu usłyszała dzwonek do drzwi. Pobiegła otworzyć.

– Niestety nie mam dla pani dobrych informacji – oznajmił detektyw już od progu salonu. – Możemy usiąść? – spytał.

Ona siadła na brzegu fotela i w napięciu spoglądała na sporych rozmiarów kopertę, którą wyciągnął z teczki.

– Te zdjęcia zrobiłem wczoraj – poinformował.

Oszołomiona Matylda przeglądała po kolei fotografie. Na jednej z nich Mateusz uśmiechał się radośnie jak dziecko do towarzyszącej mu długowłosej blondynki o olśniewającej figurze, podkreślonej jeszcze krótką sukienką ze śmiałym dekoltem.

– To może być jakaś jego znajoma – mruknęła bez przekonania.

– Proszę zobaczyć dalej – polecił detektyw. – To zdjęcia z hotelu „Savoy”.

Na fotografii Mateusz i blondynka szli schodami na górę. Na następnej uchwycono ich na półpiętrze, roześmianych, patrzących sobie w oczy.

– W pokoju byli parę godzin – wyjaśnił beznamiętnym głosem. – Ona nazywa się Barbara Gazdowska. Pokój był na jej nazwisko.

– Nie mogę w to uwierzyć – zszokowana, drżącą ręką odłożyła zdjęcia.

– To wstępne ustalenia – rzekł detektyw. – Muszę się dowiedzieć, kim jest ta kobieta i jak długo się znają. Poza tym…

– Nie chcę wiedzieć nic więcej – przerwała mu nagle. I dodała łamiącym się głosem: – To mi wystarczy.

***

Z mściwą satysfakcją wrzuciła zeszyt do wiaderka na lód. Kilka wydartych kartek położyła na wierzch i podpaliła. Płomienie szybko zżerały papier. Uświadomiła sobie nagle nieodwracalność tego, co robi, i ta myśl przeraziła ją. Wyciągnęła rękę, by ratować wiersze, ale szybko cofnęła ją z okrzykiem bólu. Było za późno… Wybuchnęła płaczem i długą chwilę szlochała z twarzą ukrytą w dłoniach.

Powlokła się do łóżka. Czuła się kompletnie wyczerpana, ale popadła tylko w pełen koszmarów, płytki sen. Widziała twarz Mateusza i wpatrzone w nią oczy o nieodgadnionym wyrazie. Później zobaczyła jego i blondynkę, jak wchodzą hotelowymi schodami, odwracają się na półpiętrze i spoglądają na nią z ironią.

Ocknęła się i usiadła raptownie na łóżku. Miała wrażenie, że słyszy uderzenia własnego serca. Poprzez udrękę przedarła się myśl, nagła i szybka jak błyskawica. Nie zniknęła. Rozrosła się i zawładnęła całym jej umysłem.

Przez długą chwilę siedziała w bezruchu, wpatrując się w majaczące w półmroku meble.

***

Śmierć Mateusza w upozorowanym wypadku kosztowała Matyldę sto tysięcy. Nikt nic nie podejrzewał. Policja zamknęła sprawę.

Na pogrzebie od razu zauważyła tę blondynkę. Mogła przyjrzeć się jej bez obaw, bo sama miała kapelusz z woalką. Tamta była z gołą głową i rozwiewane przez wiatr, jasne włosy dziwnie i niepokojąco kontrastowały z czarnym strojem. Nie płakała. Stała nieruchomo i patrzyła na trumnę, o którą głucho uderzały grudy ziemi.

***

Mimo nalegań Kingi, nie wzięła urlopu. Pracowała jak szalona, wychodziła z pracy późno wieczorem i z reguły szła jeszcze do jakiegoś baru. Po paru drinkach, wyczerpana fizycznie i otępiała od alkoholu, wracała do domu, rzucała się na łóżko i zapadała w kamienny sen.

Trwało to jakiś tydzień. W niedzielę o dziesiątej rano dźwięk dzwonka wyrwał ją ze snu. Nie otwierając zapuchniętych oczu, sięgnęła po omacku po szlafrok i poczłapała do drzwi. Była pewna, że to Kinga.

Blondynka patrzyła na nią uważnie.

– Przepraszam panią – rzekła cicho miękkim głosem. – Nazywam się Barbara Gazdowska i jestem… byłam siostrą Mateusza.

Matylda poczuła, że nogi się pod nią uginają. Twarz przybyłej oddaliła się i jak przez mgłę widziała poruszające się usta i zaniepokojone oczy. Gdy się ocknęła, siedziała na fotelu, a nad nią stała Barbara ze szklanką wody w ręce.

– Proszę się napić – powiedziała łagodnie i przytknęła szklankę do jej warg. Trochę wody poleciało po brodzie i ściekło na szyję. Barbara odstawiła szklankę i usiadła na fotelu obok.

– Nie zdążyłyśmy się poznać i nie chciałam pani niepokoić – rzekła. – Ale musiałam tu przyjść.

Wyjęła z torebki małe pudełeczko i białą kopertę. Podała je siedzącej nieruchomo Matyldzie.

– Tu jest pierścionek, a to list, który Mateusz napisał do pani… – zamilkła i opuściła głowę. Po chwili podniosła wezbrane łzami oczy. – Chyba nie zdążył go wysłać. Znalazłam go wczoraj wieczorem.

Wstała.

– Muszę już iść. Za dwie godziny mam samolot.

Gdy wyszła, Matylda siedziała długo, ze wzrokiem utkwionym w niewidocznym punkcie przed sobą. Spojrzała w końcu na trzymaną w ręku kopertę. Wyjęła z niej złożoną we czworo kartkę. Ze środka wypadło kilka podeschniętych płatków róży…

Kochana Mati,

Mam dla Ciebie cudowną niespodziankę, ale nic Ci teraz nie zdradzę. Piszę, bo nie chcę, byś się niepokoiła. Niedługo poznasz moją siostrę Basię. Przyleciała specjalnie z Londynu. Zanim Cię poznałem, życie było zaledwie preludium. Teraz dla Ciebie i dla mnie nadszedł czas na sonatę.

Do zobaczenia wkrótce, Mateusz

Katarzyna Warpas "BOJĘSIĘ CIEBIE, POTOMKU"

Teraz albo nigdy, z naciskiem na teraz.

Naczytałam się o Tobie brzydkich rzeczy. Podobno wyrysujesz na mym ciele zebrę z rozstępów, zagrozisz chaosem genetycznym i wyssiesz mi całe wapno zębowe. Twoje lądowanie ma boleć jak cholera, bo sam nie będziesz chciał wychodzić, a Twój ojciec, choć obiecał, że Cię sprowadzi na ten padół ziemski, to chyba jednak mi nakłamał. A potem, w buncie przeciwko nowemu kosmosowi, zapadniesz na nocną bezsenność i będziesz z upodobaniem haftował na moją nową bluzkę. Zmarszczysz mi ciało w wiecznym zasępieniu nad centrum wszechświata, że już nigdy nie założę bikini bez myślenia o Tobie. Zakażesz mi ospą chodzić do pracy, do kina, do kawiarni, że nawet do łazienki już nie będę chodzić jak królowa – sama. Nie pozwolisz mi narysować nic poza dinozaurem i samochodem na dwóch kółkach. A na koniec, spod zarośniętej czupryny powiesz mi, że mnie nienawidzisz, bo nie kupiłam ci iPoda.

To może jednak nigdy.

Boję się, że z macierzyństwem nie będzie mi do twarzy. Że nawet szklanka „koci łapci” nie pozwoli mi przełknąć „ciu ciu ciu”. Boję się, że będziesz mi zepsutym kołem u czerwonego ferrari, przeciwnością, barierą, przypalonym obiadem po ciężkim dniu pracy. Będziemy z ojcem harować z dala od Ciebie, by móc zapłacić za ten czas – bez Ciebie. Będziesz dzieckiem kukułki. Na nic mi będą trzy obce języki, dyplomy, doktoraty i trzy lata doświadczenia zawodowego. Gdy tylko zamienisz się z zygoty w prawdziwego człowieka, gdy przestanę wyglądać jak wąż, który połknął słonia, zawrzeszczysz z pierwszym oddechem i zabierzesz mi tym samym mnie. Boję się, że nie zdołam przekonać Cię do mojej mowy. Ty sobie, a ja sobie. Tylko mnie oskarżą, że się nie starałam. Z Tobą będą grali w kalambury. I że nie będziesz wiedział, co to śmigus, droga chyba na Ostrołękę i jak się robi swojski makaron. Matka wyrodna, matka zła, matka niewystarczająco dobra. Sama sobie będę Kreonem. Boję się, Potomku, że któregoś dnia przyjdziesz zapłakany ze szkoły i wykrzyczysz mi w twarz: „Dlaczego nie nosisz cielistych rajstop, jak inne mamusie?”.

Z jajnikami w rzucik o Potomka będzie ciężko, proszę Pani – Specjaliści od Przyszłości Narodu postawili mnie pod ścianą.

Boję się, że zaczniesz się od niebieskiej kreski wyrysowanej na papierze milimetrowym pośród mozaiki temperatur i owulacji. Tak się przejmiemy z ojcem produkcją wiekopomnego dziecka na czas, że zapomnimy, co to jest przyjemność seksu. Boję się, że na fali gulaszu hormonów nie będę widzieć w Tobie Zosi czy Jasia, ale homo sapiens z czterema kończynami i własnym w pełni funkcjonującym mózgiem. Będziesz mi warzywem: fasolką, kalarepką, kalafiorkiem, dynią. Będziesz mi maskotką: króliczkiem, myszką, misiaczkiem. Będziesz mi maleństwem, światem, pępkiem. Będziesz żyć za mnie, a ja z boku dobrowolnie zamienię szpilki na kapcie. I będzie mi z tym dobrze.

Świadomość, że możesz nie zaistnieć boli bardziej niż najśmielsze wyobrażenie o porodzie.

Nie zrozum mnie źle, chciałabym po prostu, żeby niczego Ci nie brakowało. Dwie ręce, dwie nogi, dwadzieścia trzy pary chromosomów, jedno serce bez dziury, dwie nerki i cała masa szarych komórek. Twój ojciec spytał mnie dziś przy śniadaniu:

– Boisz się?

– Bardzo.

– To dobrze, bo ja też. Będziemy bać się razem. A z resztą to już sobie poradzimy.

Aleksandra Kocianowska "DZIECKO"

Ból. Straszny, niemal nieludzki ból rozlewał się po jego ciele, promieniując od lewego boku. Trochę go to zaskoczyło, w końcu powinien nie żyć. A może to początek mąk piekielnych? Tak, to by pasowało. Zasłużył sobie na nie. W końcu nie dość, że za życia był wampirem i mordercą, to jeszcze pod koniec zdradził przyjaciół. Tak, ten ból to na pewno piekielne męki.

Lekko, z pewną obawą, uchylił powieki. Natychmiast zacisnął je z powrotem, gdy poraziło go silne światło. Przez chwilę leżał w bezruchu i zbierał w sobie odwagę. W końcu otworzył oczy ponownie. Blask przez chwilę raził go do tego stopnia, że pomyślał, iż to kolejna tortura. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do jasności i rozejrzał się dookoła.

Nie był w piekle. No chyba że piekło wygląda jak idealnie czysta i jasna sala szpitalna. Przy jego łóżku siedział Piotr, jego rzekomy przyjaciel. Ten, przez którego tu trafił i miał ochotę wyć z bólu. Skurczybyk przebił mu bok sztyletem i to nie raz. A teraz siedział z miną, jakby się o niego martwił!

Jednak to nie postać rzekomego przyjaciela go przeraziła. Naprzeciw jego łóżka stała młoda dziewczyna. Ładne orzechowe oczy przyglądały mu się z uwagą ponad oprawkami okularów.

– W końcu się obudziłeś, Danielu. – Uśmiechnęła się.

Dobry Boże, pomyślał na widok jej uśmiechu. Lepiej by dla mnie było, gdybym rzeczywiście wylądował w piekle.

– Ujmę to tak: żyjesz, bo ci pomogłam. Jednak nadal jesteś poszukiwany za zdradę swojego klanu.

– A ty jesteś czarownicą, więc śmierć kolejnego wampira jest ci na rękę – powiedział z trudem.

– Nie do końca. – Na pełnych ustach dziewczyny pojawił się lekki uśmiech. – Wiesz, kim dokładnie jestem?

– Jedną z przywódczyń czarownic.

– Właśnie. Mam dla ciebie propozycję, której nie odrzucisz, jeśli jesteś inteligentny. Między naszymi rasami od dawna panuje wojna, jeśli nie prawdziwa, to polityczna. Trzeba ją wreszcie zakończyć, nie sądzisz?

– I zapewne chcesz zniszczyć wampiry, wykorzystując do tego mnie.

– Błąd. – Na twarzy czarownicy odmalowało się zadowolenie. – Chcę cię wykorzystać do zawarcia sojuszu. Może i masz coś na sumieniu, ale i jesteś ważny w swoim klanie. A jego przywódca też ma dość wojny… Proponuję ci małżeństwo. Jeśli się ze mną ożenisz, będzie to rękojmią sojuszu. A ty zostaniesz objęty ochroną czarownic i nikt nie zaryzykuje wykonania wyroku na tobie, by nas nie sprowokować. Zastanów się nad tym.

Dziewczyna wyszła, zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że propozycja, którą przedstawiła Danielowi, nieco go zaskoczyła i nie miała nic przeciwko temu. To było jak rzucenie koła ratunkowego tonącemu. Dała mu szansę na ocalenie, jeśli spełni jeden warunek.

Średnio podobał jej się pomysł bycia żoną wampira, ale to był jedyny sposób na zawarcie przymierza. Jeżeli sytuacja między dwiema rasami dalej będzie tak wyglądała, to wszystko źle się skończy dla czarownic. Już i tak zostało ich niewiele, a jeśli wampiry zabiją kolejne, to koniec rasy będzie pewny. Musiała się poświęcić. Zresztą Daniel chyba nie był taki zły, przynajmniej myślał logicznie, jeśli wnioskować na podstawie powodu jego zdrady.

***

– Długo zamierzasz udawać, że się o mnie martwisz? – w głosie Daniela brzmiał gniew, gdy zwrócił się do przyjaciela.

– Naprawdę się martwię. Nie chciałem cię zabijać i, jak sam widzisz, nie zrobiłem tego. Już czujesz się lepiej, skoro jesteś w stanie drzeć się na mnie!

Istotnie, Daniel błyskawicznie dochodził do siebie. Nadal czuł nieprzyjemny ból w boku, ale doznanie nie było już tak intensywne jak wcześniej. Mógł swobodnie oddychać, a światło nie raniło oczu. Dobrze być wampirem, szybko się wtedy zdrowieje.

– Więc niechcący wbiłeś mi sztylet w bok? To wiele wyjaśnia.

– Musiałem to zrobić. Przysięgałem, że nie spocznę, dopóki nie przeleję twojej krwi. I, jak widzisz, już to zrobiłem… Może dałoby się sprawę rozwiązać delikatniej, ale wtedy nie trafiłbyś do Ewy.

– Ach, więc mam ci dziękować? Nie dość, że mnie nie zabiłeś, a tylko prawie śmiertelnie raniłeś, to jeszcze żonę mi znalazłeś. I to czarownicę. Cóż za wspaniałomyślność!

– Nie rozumiesz? Ona ma takie same poglądy, jak ty. Też chce zakończyć tę bezsensowną wojnę, a tylko razem możecie tego dokonać. I mógłbyś żyć bez obaw, że ktoś życzliwy zechce oczyścić twój klan ze skazy zdrady.

– Fakt, będę się tylko zastanawiał, czy żona nie doda mi jakiejś trucizny do jedzenia, czy nie wbije mi kołka w pierś, gdy zasnę…

– Ona taka nie jest. Zresztą, wtedy sojusz upadnie. A jak jej nie poślubisz, to rzeczywiście ktoś wbije ci kołek w pierś. I to bynajmniej nie we śnie, bo Ewa wyda cię naszym dowódcom i oni się tym zajmą. Chyba że będą woleli cię spalić.

– Czyli albo się z nią ożenię i będę się modlił, by była uczciwa, albo nie i zginę? Piękna perspektywa przyszłości.

– Sam się wkopałeś.

Rzeczywiście sam, ale co mógł zrobić? Grupa wampirów miała dość niekończącej się wojny między dwiema rasami. Chcieli coś z tym zrobić, ale nie o rozejmie myśleli. Planowali wymordowanie wszystkich przywódczyń czarownic. Gdyby nie było dowódcy, pozostałe władające mocą nie wiedziałyby, co robić i zaczęłyby popełniać błędy. Łatwo byłoby je wtedy wymordować… I taki był plan. Daniel dowiedział się o nim dostatecznie wcześnie, by ostrzec czarownice. Gdy wszystko wyszło na jaw, wampiry nie przyznały się, a Daniela uznano za zdrajcę i skazano na śmierć. Musiał uciekać, nie miał wyboru.

Ewa chciała rozejmu między rasami. Nawet nie rozejmu, a przyjaźni. Czy to mogło się udać? Właściwie tak, jeśli prócz ślubu wymieniliby się krwią, a ona rzuciła jakiś wiążący czar. To byłaby szansa na zakończenie głupiego konfliktu, który zaczął się… Właśnie, jak? Daniel nie był młody, a nie pamiętał. Nie sądził, by znalazł się ktoś, kto by wiedział. A bezsensowna wojna trwała od jakiś dwóch tysięcy lat.

– Zawołasz ją? – Daniel zwrócił się do towarzysza.

Drugi wampir wyszedł pośpiesznie. Domyślał się, co postanowił przyjaciel, i zaczął się bać, że ten zmieni zdanie. Martwił się o niego od początku, odkąd dowiedział się o zdradzie. Wiedział, że Daniel zginie, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto mógłby mu zapewnić bezpieczeństwo. A kto lepiej się do tego nada od uczciwej i wdzięcznej za ostrzeżenie przywódczyni czarownic? Nikt.

Ewa ucieszyła się, słysząc decyzję Daniela, ale i nieco przestraszyła. Mimo wszystko ślub z wampirem… Po tylu wiekach walk między jej rasą a jego, nie było to coś, co napawało optymizmem. Bała się, że małżeństwo nie będzie należało do udanych. Jakby nie patrzeć, właściwie zmusiła tego mężczyznę, by ją poślubił. Nikt nie lubi być zmuszany do robienia rzeczy, na które nie ma ochoty, a w tym wypadku zemsta jej przyszłego małżonka mogła być okrutna. I bardzo łatwa…

Ślub odbył się szybko i bez większych przygotowań. Ograniczono się tylko do samej ceremonii, bez przyjęcia. Najpierw ślub, później czarownica wymieniła się krwią z wampirem. Jednak część wampirów i czarownic uznała, że sojusz mimo tego będzie nietrwały. Uznano, że przetrwa tak długo, jak długo będą żyli oni lub ich dziecko, później prawdopodobnie się rozpadanie.

Jednak, gdy urodziło się dziecko, stwierdzono, że to nie jest takie pewne. Dziewczynka była pierwszym mieszańcem od dwóch tysięcy lat i było to niezwykłe. Wiedziano już, że będzie nieśmiertelna jak ojciec. Ale umiejętności, które posiadała… Odziedziczyła po matce moc, ale przerastała ją w każdym calu zdolnościami jej wykorzystania. Mimo kilku miesięcy życia dzięki mocy potrafiła osiągnąć więcej niż matka. To było niezwykłe. Dziewczynka z całą pewnością miała przed sobą wspaniałą przyszłość. Kilka wieszczek przepowiedziało, że nie dopuści do zerwania sojuszu, a będzie jego strażniczką. I choć to Ewa i Daniel zapoczątkowali sojusz, jego przyszłość należała do ich dziecka. Przyszłość zawsze należy do dzieci.

Magdalena Żerek "MATKA"

Majka nigdy nie przypuszczała, że jej życie potoczy się właśnie w taki sposób. Rodzice rozwiedli się, kiedy była jeszcze małym dzieckiem. Pomieszkała trochę z ojcem, bo matka wyjechała do Anglii. Zaraz po skończeniu studiów wróciła do rodzinnej miejscowości, ponieważ nie znosiła swojej macochy. Poza tym mogła mieszkać sama, pieniądze otrzymywała od rodziców, tak jak obiecali. Wymarzone życie dla młodej kobiety. Wkrótce poznała Janka. Zakochana, nie wyobrażała sobie dalszego życia bez niego. Szybko zdecydowali się razem zamieszkać. Problemem było jedynie to, że Janek mieszkał z mamą. Miał odziedziczyć dom, więc raczej nie było mowy o przeprowadzce. Majka nie musiała pracować. Wystarczały jej pieniądze rodziców i to, co zarabiał Janek. Nudziła się, ale przecież żyła tak od dawna. Denerwowała ją tylko mama Janka. Zawsze ją we wszystkim wyręczała, chciała rozmawiać, pytała o życiowe plany, ślub, dzieci. Majka nie chciała o tym myśleć. Prosiła więc, by kobieta nie wtrącała się w ich sprawy.

Wkrótce okazało się, że Majka jest w ciąży. Janek wspierał ją, ale tak naprawdę liczyć mogła jedynie na pomoc jego matki. Chłopak całymi dniami przesiadywał w pracy. Majka nieustannie się z nim kłóciła, zarzucając mu, że o nią nie dba, że nie poświęca jej swojego czasu. Janek tłumaczył dziewczynie, że nie może wyjść wcześniej z pracy, jest przecież jedynym żywicielem rodziny. Ona nie rozumiała. Każdą rozmowę kończyła słowami: „I do tego jeszcze ta twoja matka. Czy ona musi się we wszystko wtrącać?”.

Zosia obelgi dziewczyny syna znosiła w milczeniu. Była dobrą kobietą i nie chciała być powodem kłótni młodych ludzi. Stawała się coraz bardziej milcząca. Unikała spotkań z Majką. To też się dziewczynie nie podobało. Zarzucała kobiecie, że jej nienawidzi i nie chce z nią rozmawiać. Zosia nie miała pojęcia, jak rozwiązać tę sytuację. Wyobrażała sobie przecież, że starość spędzi w rodzinnym domu, otoczona wianuszkiem wnuków. Starała się, jak mogła. Nikt tego nie zauważał.

Któregoś dnia Zosia oznajmiła, że się wyprowadza:

– Jesteście młodzi, potrzebujecie spokoju. Nie będę wam przeszkadzać, mam przecież mieszkanie po siostrze.

– Mamo, ale przecież dom jest duży. Nikomu tu nie przeszkadzasz – powiedział Janek.

– Skoro mama nie chce z nami mieszkać, niech się wyprowadza. Nikt mamy nie będzie zatrzymywał – wtrąciła Majka.

Janek nie sprzeciwiał się. Miał już dość zmagania się ze swoją dziewczyną. Łzy napłynęły mu do oczu, ale zgodził się z propozycją matki. Zosia liczyła, że chociaż raz jej syn sprzeciwi się Majce. Załamana, niemal od razu rozpoczęła pakowanie. Trudno było jej rozstawać się z miejscem, w którym spędziła całe życie. Każda chwila tego smutnego pożegnania odciskała swoje piętno na twarzy kobiety.

Kiedy Majka była w ósmym miesiącu ciąży, pojawiły się komplikacje. Lekarz zalecił jej, by nie wstawała z łóżka. Janek nie mógł jej pomagać, ktoś przecież musiał zarabiać na życie. Nie było innego wyjścia. Zosia musiała wrócić do ich domu. Zgodziła się. Majka swoją frustrację i lęki odreagowywała na kobiecie, która sprzątała, gotowała, prała, robiła zakupy. Zosia nie skarżyła się, ale też coraz bardziej się załamywała. Znosiła to wszystko tylko dla syna i dla tego dziecka, które miało się urodzić.

Tego dnia Zosia od rana czuła się źle. Ubrała się drżącymi rękoma i wyszła z domu. Nagle zaczęło brakować jej powietrza. W pobliżu nie było nikogo. Oparła się o drzewo i milimetr po milimetrze osuwała się po jego pniu. Świat, który tak bardzo ją rozczarował, nagle zaczął jej znikać z oczu.

***

Ciało Zosi zauważył jakiś mężczyzna. Nie można było jej już uratować. Janek nigdy nie wybaczył sobie i Majce, że do tego dopuścili. Nie chciał mieszkać z kobietą, którą obarczał winą za śmierć matki. Wiele lat później, kiedy po raz kolejny odwiedzał swego syna, zastanawiał się, dlaczego pokochał kiedyś tę kobietę, która teraz patrzyła na niego z taką pogardą. Nie znalazł żadnego powodu. Pomylił się i za tę pomyłkę zapłacił najwyższą cenę. Stracił matkę.

Maria Izabela Fuss "TORBA PEŁNA WSPOMNIEŃ"

Mojej blogowej koleżance, Długopisarce,

z podziękowaniami za wsparcie i rady

Życie każdego człowieka to dobry scenariusz na książkę lub opowiadanie. Powiedziałabym nawet, że na bestseller! Oczywiście nie łudzę się ani przez ułamek sekundy, że moje opowiadanie zostanie okrzyknięte bestsellerem, ale wierzę w siłę marzeń, a to przecież jeden krok do przodu, aby dopiąć celu, prawda?

Bywa jednak, że aby osiągnąć cokolwiek w życiu, trzeba ponieść konsekwencje swoich decyzji. Raczyłabym nawet rzec – wielkie straty. Czy jesteśmy zatem gotowi opuścić ciepły, rodzinny kąt i ruszyć po omacku przed siebie? Ja byłam.

Zdecydowałam. Wystarczyła chwila i moja spakowana po brzegi podróżna torba wylądowała na wycieraczce. Znalazły w niej miejsce dwie pary wytartych dżinsów, cztery stare swetry, kilka pożółkłych ze starości podkoszulek, bielizna, para zniszczonych trampek, pocerowane skarpetki po starszej siostrze, dwie książki, do których uwielbiałam powracać, zdjęcia z ulubionych wakacji oraz apaszka po babci – również moja ulubiona, a na dodatek jedyna pamiątka po siwej staruszce, matce mojego ojca.

W podręczną torbę wpakowałam paszport, pamiętnik, w którym notowałam wszystkie swoje myśli, przeżycia i uczucia, małego misia, który przynosił mi szczęście, szczoteczkę do zębów, kilka przyborów do mycia oraz szczotkę do włosów. Nie wspominając już o prawie pustym portfelu i pęku kluczy do domu – w razie gdyby strzeliło mi do łba zawrócić.

– Wyjeżdżam – oświadczyłam mamie, która stała bez ruchu w drzwiach kuchni. Ścierka, którą wycierała mokre naczynia, wypadła z jej drżących rąk.

– Dokąd wyjeżdżasz, córuniu? – zapytała zaskoczona.

– Będę niedaleko – skłamałam. Podbiegłam do niej, mocno uściskałam i wybiegłam z domu, łapiąc w biegu obie torby. Bałam się, że łzy, które nagromadziły się pod moimi powiekami, zmuszą mnie do zmiany decyzji o spontanicznym wyjeździe. Uciekałam nie od matki-rozwódki, nie od starszego rodzeństwa, które zdążyło zapuścić korzenie w rodzinnym środowisku, ale przed szarą polską rzeczywistością. Polską rzeczywistością, która przygniatała mnie swoim ciężarem – brakiem możliwości znalezienia pracy, dostania się na wymarzony kierunek studiów czy niemożliwością założenia własnej rodziny, bo wszyscy kandydaci na męża okazywali się po prostu niegodnymi moich uczuć bydlakami.

Kiedy zaczerpnęłam nieco świeżego, górskiego powietrza, spojrzałam na nurtujące mnie sprawy z innego punktu widzenia. Gdy tylko pomyślałam, ile nowych możliwości roztacza się przede mną, ile nowych ludzi mogę spotkać na swojej drodze i ile funtów może wpaść do mojego portfela, spychając na bok nic nie warte złotówki – od razu zrobiło mi się lżej na duszy!

Mój znajomy czekał w ciasnym, ale własnym samochodzie, którym miał zawieźć mnie na przystanek PKS we Wrocławiu. Stamtąd wyruszały autokary do Anglii, mojej nowej przystani szczęścia i bogactwa.

– Wrzuć bagaże na tylne siedzenie, a sama siadaj z przodu! – polecił Sebastian, nie zaszczycając mnie nawet przelotnym spojrzeniem. – Zajefajnie, że uciekasz z tej zafajdanej dziury – ciągnął. – Sam niedługo stąd zwiewam. Zobaczysz, że w ciągu kilku lat psy dupami będą tu szczekać.

Nic nie odpowiedziałam. Wolałam przemilczeć jego głupie komentarze. Sebastian nigdy nie grzeszył wysokim IQ – trzeba było mu więc wybaczyć prostolinijny sposób bycia. Nie był też szarmancki, dlatego nie oczekiwałam, że pomoże mi upchać podróżne torby na tylne siedzenie. Jakoś sama się z tym uporałam, chociaż zajęło mi to chwilę.

– I co, gotowa na podbój Anglii? – zapytał Sebastian, kiedy w końcu zdołałam jakoś zapakować bagaże i usiąść w fotelu pasażera.

– Zwarta i gotowa – zapewniłam go.

– Odpalajmy więc tego grata i ruszajmy w drogę! – zakrzyknął, prawie jak do boju. – Na podbój Anglii!

Co za błazenada! Musiałam jednak mocno zacisnąć zęby i pobłażliwie słuchać jego bezsensownej gadaniny przez całą drogę do stolicy Dolnego Śląska, czyli dokładnie sto czternaście kilometrów!

Oczywiście dobre wychowanie wymagało aktywnego udziału w rozmowie, co czyniłam bez narzekania. Myślami byłam jednak gdzie indziej: przemierzałam wąskie, brukowane uliczki rodzinnego miasteczka, zaglądałam w jego najciemniejsze zakątki i w milczeniu żegnałam rodzinę oraz znajomych. Czułam powoli narastający smutek. Odwróciłam głowę, aby Sebastian nie widział moich wilgotnych oczu. Spojrzałam przez okno na pola i łąki rozciągające się aż po horyzont. Kilka wron obsiadło stracha na wróble i raczyło się jego słomą. Daleko, gdzie zaczynała się linia gęsto rosnących drzew, pojawiła się słabo widoczna sylwetka sarny. Pierwsze łzy spłynęły strumieniem po moim policzku. Widocznie polska przyroda również mnie żegna, przemknęło mi przez głowę. Ja jednak tu wrócę. Któregoś dnia.

W głębi duszy pocieszałam się, że wyjazd w nieznane dobrze mi zrobi. Wrócę wzbogacona o nowe przeżycia, nowe znajomości, a może nawet bogatsza i świeżo patrząca w przyszłość. Jak bardzo się myliłam, jak mało jeszcze wiedziałam o tym, co mnie czeka, kiedy przestraszona i zagubiona siedziałam w Fiacie 126p mojego kolegi z podwórka, Sebastiana. Byłam mało przewidywalna i nieświadoma, jak pochopna decyzja może diametralnie zmienić bieg mojego kruchego życia.

***

Nie wiem, z jaką prędkością Sebastian prowadził swój mały, żółty fiacik, ale dojechaliśmy do głównego przystanku PKS we Wrocławiu trzy godziny później. Chwała Bogu za dostarczenie mnie w jednym kawałku!

– Dwieście pięćdziesiąt złotych się należy – rzekł spokojnie Sebastian, kiedy zatrzymaliśmy się przy krawężniku naprzeciwko kiosku Ruchu.

– Że niby co?

– Dwieście pięćdziesiąt złotych – powtórzył cierpliwie.

– Umawialiśmy się na sto dwadzieścia. Zapomniałeś? – odpowiedziałam, powoli tracąc resztki cierpliwości. Zaczynało się we mnie gotować.

– Paliwo poszło w górę. Nie moja wina. Poza tym jedziesz do Anglii, nie pamiętasz? Tam się wzbogacisz na samym wejściu.

Trele-morele! Co za idiota! Czy on myślał, że rząd angielski rozdaje funty na prawo i na lewo? Bałwan! Leń patentowany, sam mógłby wziąć się do pracy, a nie żerować na marnych kilkuset złotych z zasiłku dla bezrobotnych!

Ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś głupiego i niestosownego. Drżącą ręką sięgnęłam do mojej podręcznej torby, z której wyłowiłam portfel. Odliczyłam szybko potrzebną kwotę i podałam ją Sebastianowi. Chciałam mieć to wszystko za sobą! Im dłużej się dręczyłam przyziemnymi sprawami, tym szybciej rosła szansa, że zawrócę – przygnieciona problemami zawsze wracałam z płaczem do mamy. Wiedziałam jednak, że tym razem muszę postąpić inaczej – wbrew sobie, wbrew innym, wbrew wszystkiemu! Mam dosyć chowania ogona pod siebie i uciekania przed każdą najmniejszą przeciwnością losu! To musiało się zmienić i to natychmiast, w tym miejscu!

Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej ktokolwiek doświadczył uczucia, jakby narodził się od nowa, ale powiem jedno: ja doświadczyłam! Nadludzka siła poczęła wlewać się we mnie przez wszystkie pory w skórze. Każda komórka wchłaniała jej cząstkę. Czułam się tak, jakby ktoś wstrzyknął mi hektolitry nowej krwi, która torowała sobie drogę przez moje żyły.

Nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Ani obraz mojej zapłakanej matki przed oczami, ani kurczący się portfel w torbie, ani tym bardziej – strach przed nieznanym, który wcześniej mnie paraliżował od najmniejszego palca u nogi, aż po czubek głowy.

– Arrivederci, bella donna! – zawołał za mną Sebastian, próbując rozładować napięcie, które zaistniało między nami.

Zignorowałam go i przyspieszyłam kroku. Trzymając kurczowo podróżne torby, dotarłam do autokaru, na przedniej szybie którego wisiała tablica z napisem „Wrocław – Manchester”.

– Czy to autokar jadący do Manchesteru? – zapytała mnie jakaś młoda dziewczyna, która stanęła obok mnie i tak samo mocno trzymała swoje walizki. W jej niebieskich oczach odbijał się mój własny strach i niepewność. Uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Tak – wyszeptałam.

– Pierwszy raz?

– Że co, proszę? – To pytanie nieco mnie zaskoczyło. Nie wiedziałam, o co pyta.

– Czy pierwszy raz jedziesz za granicę? – doprecyzowała.

– Ee – zaśmiałam się nerwowo. – A nie widać?

Zmierzyła mnie od stóp do głów. Czekałam na jej werdykt. Przygryzła dolną wargę, jakby na czymś poważnie rozmyślała, a następnie cała się rozpromieniła.

– Ania jestem! – przywitała się grzecznie.

– Maria, ale mów mi po prostu Marysia – odpowiedziałam i odwzajemniłam jej uścisk dłoni.

Dziwny był ten świat. Czasami nasz los jest mało przewidywalny. Stałyśmy tam obie, ja i Ania, dwie nowicjuszki, dwie przestraszone dusze, dwie polskie dziewczyny i nie wiedziałyśmy, że właśnie zawiązałyśmy więź prawdziwej przyjaźni. Przyjaźni, którą tak trudno odnaleźć w obecnych czasach, gdzie liczy się tylko kariera i pieniądz.

– Hej, dziewczyny! – zawołał kierowca autokaru. – Wsiadacie czy zostajecie? Ruszamy za pięć minut!

Wymieniłyśmy speszone spojrzenia. Trwało to kilka sekund, potem Ania przejęła ster i zwróciła się do kierowcy w naszym imieniu:

– Wsiadamy!

– Nie stójcie więc i podajcie swoje bagaże. Wrzucę je do luku bagażowego!

No i stało się! Osiemnastego sierpnia 2005 roku podjęłyśmy decyzję opuszczenia Polski, naszego ojczystego kraju – kraju, w którym dane nam było się urodzić, lecz nie dane nam był dłużej żyć! Amen!

***

W tym miejscu pozwoliłam sobie wyciąć fragment opisujący naszą ponad trzydziestogodzinną podróż autokarem z Wrocławia w Polsce do Manchesteru w Anglii, która nie należała do najprzyjemniejszych i najwygodniejszych. Jazda fiacikiem Sebastiana była o niebo lepsza! Wyprostowanie nóg w autokarze graniczyło z cudem, to samo dotyczyło rozciągnięcia mięśni ramion. Nie wspominając już o chronicznym bólu głowy i zesztywniałych pośladkach.

***