Sztokholm delete - Jens Lapidus - ebook + książka

Sztokholm delete ebook

Jens Lapidus

4,1

Opis

Lapidus w wybuchowo wysokiej formie!

Emelie i Teddy, partnerzy nie z własnej woli, tym razem zostają wplątani w sprawę, która odbija się czkawką sporemu gronu osób, niezależnie od ich pozycji społecznej.

W domu na Värmdö włącza się alarm i na wezwanie przyjeżdża ochroniarz. Nie natrafia tam na zwyczajne włamanie, lecz znajduje zmasakrowane zwłoki mężczyzny. Znaleziony w pobliżu miejsca przestępstwa młody mężczyzna z ciężkimi obrażeniami, zostaje tymczasowo aresztowany jako podejrzany o dokonanie morderstwa. Wszystko wskazuje na niego. Mimo braku zgody pracodawcy Emelie podejmuje się zadania bronienia go, starając się, by nikt w kancelarii się o tym nie dowiedział.

Kim jest zamordowany? I dlaczego tak wiele śladów prowadzi do Matsa Emanuelssona, mężczyzny, którego przed wielu laty dla okupu porwał Teddy? Kiedy Emelie zaczyna wgryzać się w sprawę, Teddy musi zmierzyć się ze swoją przeszłością. Jednocześnie jego zdezorientowany siostrzeniec jest na najlepszej drodze, żeby powtórzyć wszystkie błędy Teddy’ego. Szybko zostają wciągnięci w grę o bardzo wysoką stawkę. Ta gra będzie miała dla nich wszystkich brutalne konsekwencje.

Lapidus mówi o ludziach, którzy próbują uciec od swojego pochodzenia, którzy jak wąż zmieniają skórę, kiedy stawiają wszystko na jedną kartę. O świecie, który pozbawia niektórych szans, a innym daje ogromne bonusy.

Lapidus nie sobie równych.

Magnus Persson, „Svenska Dagbladet”

Lapidus należy do innej ligi. Żargon i perfekcyjnie skondensowane opowiadanie to jego dobrze naoliwiona broń. Nikt inny nie ma takiego polotu, takiego flow.

Bodil Juggas, „Arbetarbladet”

Język żadnego innego ze szwedzkich pisarzy kryminałów nie wydaje się równie współczesny i do tego stopnia zakorzeniony w języku ulicy.

Jan Gradvall, „DI Weekend”

Jens Lapidus (ur. 1974) – szwedzki pisarz, autor powieści kryminalnych. Z wykształcenia jest prawnikiem. Debiutował w 2006 roku powieścią Szybki cash, której kontynuacje: Zimna stal i Życie deluxe – „Trylogia sztokholmska” – stały się międzynarodowymi bestsellerami.

Od czasu debiutu jego książki wydano w ponad 30 krajach, a ekranizacja „Trylogii sztokholmskiej” cieszyły się ogromną popularnością. VIP room, opublikowany w Marginesach w 2015 roku, to pierwszy tom kolejnego cyku.

Sthlm delete nominowano do nagrody dla Najlepszego Szwedzkiego Kryminału

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 642

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (27 ocen)
11
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału STHLM DELETE
Przekład AGATA TEPEREK
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ANNA MIRKOWSKA
Korekta GRZEGORZ BOGDAŁ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki JONAS LINDÉN, www.linden-design.com
Adaptacja projektu okładki ANNA POL
Opracowanie typograficzne PIOTR ZDANOWICZ
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcia na okładce dreamstime.com
Copyright © Jens Lapidus 2015 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the translation by Agata Teperek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-82-8
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Värmdö

Tony Catalhöyük nie darzył swojej pracy szczególną miłością, ale była okej. Tak właściwie marzył o zostaniu policjantem. Dwa razy próbował się dostać do szkoły, bezskutecznie. To musiało być jakieś nieporozumienie. Miał wyśmienity wzrok i słuch i świetnie radził sobie na testach sprawnościowych. Ciągnięcie osiemdziesięciokilowej kukły po posadzce z linoleum uważał po prostu za fajne. Poza tym nie cierpiał na żadne dyskwalifikujące go choroby, miał wystarczająco dobre oceny i nie był nigdy karany. Nawet nie eksperymentował z narkotykami, chociaż wielu jego kumpli w gimnazjum i liceum uważało jaranie za dużo ciekawsze niż wyrywanie panienek.

Wyłożył się dopiero na testach psychologicznych. Powiedzieli mu, że zachodzi ryzyko, że ani sam nie będzie umiał robić dostatecznych postępów, ani nie przyczyni się do robienia ich przez innych, że nie postrzega siebie jako części całości. Twierdzili, że prawdopodobnie jest typem samotnika. Kiedy zadzwonił do komisji rekrutacyjnej, rozmawiał z jakąś babą w rejestracji. Jak papuga klepała w kółko te same dyrdymały: raz po raz powtarzała słowo w słowo to, co napisano w orzeczeniu. Tony smęcił, naciskał. Zapowiedział: „Jeśli nie usłyszę od pani porządnego wyjaśnienia, to przyjdę i was, kurwa, wysadzę w powietrze”. Na koniec kobieta dodała: „Ponad to, co przed chwilą powiedziałam, mogę jedynie nadmienić, że zdaje się pan mieć poważny kłopot ze współpracą z innymi”.

Stek bzdur. Zanim Tony przerzucił się na submission wrestling, przez pół życia uprawiał sporty drużynowe. Oczywiście, że potrafi być częścią zespołu, działać w grupie. Ale ta pieprzona cizia psycholożka, która wykonywała testy i przeprowadzała z nim rozmowę, z jakiegoś powodu nie chciała, żeby dostał się do szkoły policyjnej. Nie chcieli tam jego pomocy.

Mógł tylko spekulować dlaczego.

Niebo zaczęło się rozjaśniać, ale las dookoła wciąż pozostawał ciemny. Tony zdecydowanie przekraczał dozwoloną prędkość; jego szefowie zachęcali do szybkiej jazdy, przynajmniej nocą, choć nigdy nie przyznaliby się do tego oficjalnie. „Nie możemy przecież włóczyć się po drogach” – mówili. „Powinniśmy być albo w centrum monitorowania, albo u klienta, jedynie tam jest z nas jakiś pożytek. A ludzie cenią to, że szybko do nich docieramy, nawet gdy zazwyczaj robimy wyłącznie za cieciów w mundurach”.

Tony nienawidził określenia „cieć w mundurze”. Nie był żadnym cieciem, znalazł się tu po to, by walczyć z łobuzami, tak samo jak policjant, którym niegdyś pragnął zostać.

Sygnał alarmowy nadszedł około piętnastu minut temu. W domu w lesie, położonym kawałek za Ängsvik, w północnej części wyspy Värmdö nastąpiła przerwa w dopływie prądu, ponownie zaczął płynąć po jakiejś minucie. Na drodze ruch całkiem zamarł i według Robina, kolegi z pracy, na tym odcinku odłączono radary. Poza tym Tony jeździł tędy wielokrotnie i GPS świetnie go prowadził.

Koło jakiegoś domu skręcił w prawo w boczną drogę, nie zmniejszając przy tym prędkości. Nigdy tutaj nie był, ale ryzyko natknięcia się na inny samochód w zasadzie nie istniało. Według mapy na tym odcinku nie występowała niemal żadna zabudowa.

Teraz do domu pozostawało już jakieś czterysta metrów. Las przy drodze tworzył nieprzeniknioną, ciemną ścianę. Nagle coś mignęło Tony’emu na poboczu za dużym krzakiem. Samochód: po prawej stronie drogi stał samochód i nie wyglądało na to, że ktoś go tu zaparkował. Może powinien się zatrzymać i sprawdzić, czy nic się nie stało? Ale nie, alarm należy sprawdzić w ciągu dwudziestu pięciu minut niezależnie od warunków pogodowych i tego, gdzie znajduje się budynek. Tak zapisano w gwarancji dla klienta.

Żwir na podjeździe zatrzeszczał pod kołami, gdy Tony na niego wjechał. Pomalowany na czerwono drewniany dom z białymi krawędziami przypominał mu szkółkę piłkarską, do której chodził jako dziecko. Przez pięć lat z rzędu spędzał z bratem dwa pierwsze tygodnie wakacji na obozie na Väddö w północnej części archipelagu, grał tam w piłkę i spał w czerwonych drewnianych domkach. Pochodzili z Fisksätry i rodzice nie widzieli potrzeby stamtąd się ruszać. Zapewne dlatego też on sam nie miał nic przeciwko pracy na Värmdö: kiedy po włączeniu się alarmu wyjeżdżał, żeby sprawdzić chroniony dom – zgłoszenia w dziewięćdziesięciu procentach okazywały się fałszywe – ogarniało go często to samo miłe uczucie co wtedy latem, podczas obozów piłkarskich.

Trochę dalej na posesji znajdowała się wiata garażowa, ale nie widział w niej samochodu.

Nie słyszał syren. Pomyślał, że właściciel musiał je wyłączyć, często się to zdarzało. Z centrali już kilka razy dzwoniono kontrolnie, lecz nikt nie odpowiedział, to jednak też nic niezwykłego. Sygnały tego typu najczęściej wiązały się z przerwami w dostawie prądu i gdy dochodziło do nich w środku nocy, klienci zazwyczaj po prostu zasypiali.

Ale tutaj było jakoś zbyt cicho, zbyt spokojnie. Jakby wszystko wstrzymało oddech w oczekiwaniu na niego. Miał złe przeczucia. Uniósł telefon komórkowy i jeszcze raz wybrał numer klienta. Sygnały mijały, ale nikt nie odpowiadał.

Zauważył małe okienko u góry pomalowanych na żółto drzwi wejściowych. Wydawało się, że w środku jest ciemno. Tony długo naciskał dzwonek i słyszał jego łagodny dźwięk.

Na ganku stała para kaloszy, a na jednym z krzeseł zobaczył poduszki. Najwidoczniej zamierzano położyć je na meblach ogrodowych, kiedy poprawi się pogoda.

Nikt nie otwierał; znowu zadzwonił do drzwi. Tym razem jeszcze dłużej przytrzymał dzwonek.

Wiedział, co robić w takiej sytuacji: należy postępować zgodnie z PS, procedurami standardowymi. Oględziny budynku z zewnątrz, kontrola typowych okoliczności zdarzenia. Dokumentacja. Raport do centrum monitoringu.

Podejrzane samochody, narzędzia porzucone przez włamywaczy na wilgotnej trawie, zniszczone puszki elektryczne. Wyważone drzwi, ślady ubłoconych stóp na tarasie, wybite okna.

Czegoś takiego musiał szukać.

Jego wzrok padł na typowe źródło fałszywych alarmów – jedno z okien na parterze stało otwarte na oścież. Klientom często zdarzało się zapomnieć zamknąć okna, a wiatr je otwierał. Tyle tylko, że tym razem alarm włączył się z powodu przerwy w dopływie prądu, a nie w wyniku otwarcia okna.

Tony podszedł bliżej, trawa była dość wysoka i zmoczyły mu się glany, ale to nic. Nie takie rzeczy już wytrzymywały. W pokoju panował mrok.

Wspiął się na palce, żeby zajrzeć do środka, i zauważył, że w obu szybach podwójnego okna wycięto otwory – równiutko, jakby od cyrkla. Klasyczna, choć dość zaawansowana technika włamań, którą on sam widział dotychczas zaledwie dwukrotnie. Najwidoczniej użyto gumowej przyssawki, a szkło dookoła wycięto nożem, aby później łatwo wyjąć okrągłe szkiełka, wsadzić rękę do środka i odczepić haczyki przy oknie.

Wszystko wskazywało na to, że to jednak nie fałszywy alarm. Zgłoszenie do centrali zostało wysłane prawdopodobnie dlatego, że ktoś próbował odciąć prąd, żeby wyłączyć w domu czujniki, ale klient miał alarm sabotażowy. Właśnie na wypadek takich sytuacji. Tony czuł, jak podnosi mu się ciśnienie.

Odszedł kilka metrów od domu, zadzwonił znowu do centrali i powiedział o swoim odkryciu – zdecydowanie doszło tu do włamania.

– W trakcie czy zakończone? – zapytał Robin, który tej nocy miał dyżur.

– Nie wiem. Ktoś tam może jeszcze siedzieć w środku i dalej czyścić w najlepsze dom.

– Jasne. Czy klient też jest w domu?

– Nie mam pojęcia, nikt nie reagował, chociaż dobijałem się jak głupi.

Tony włożył komórkę do futerału i skierował się w stronę wejścia.

Dostawali coraz więcej zgłoszeń, podczas których ludzie znajdowali się w środku. Najczęściej włamywacz szedł na piętro, bo tam większość nie instalowała czujników. Podstępne, cwane darmozjady. Jego klienci sobie na to nie zasłużyli.

Tony postanowił położyć kres temu chamstwu, o ile jeszcze nie było za późno.

Znowu popatrzył na drzwi. Pomacał klamkę. Nie były zamknięte na klucz.

Wszedł do domu.

Pachniało tu starym drewnem i kominkiem. Płaszcze czy jesionki, które wisiały na wieszakach w małym przedpokoju, zafalowały.

Niezdarnie wyciągnął latarkę. Krąg światła padł na coś pękatego na podłodze. Wyglądało to jak torba podróżna.

Po prawej były schody na piętro. Przed sobą widział kuchnię.

Wyjął pałkę teleskopową. Czarna stal hartowana, najdłuższy model: dwadzieścia sześć cali. Na treningach często ćwiczyli z pałkami zarówno na wypadek obrony, jak i ataku. Ale nigdy dotąd nie zrobił z niej użytku w pracy, chociaż kilkakrotnie trzymał ją rozłożoną w pogotowiu, kiedy jakiś ćpun próbował wynieść z pechowej willi kino domowe albo wyżłopać cały alkohol. Koniec końców kiedyś musi przecież nastąpić ten pierwszy raz, pomyślał.

Zrobił krok w przód. Usłyszał chrzęst pod nogami. Pochylił się i poświecił. Na podłodze w przedpokoju leżały odłamki szkła.

Kuchnia wyglądała na wysprzątaną. Znowu otwarte okno, teraz od strony jadalni. Na ścianie wisiał duży, okrągły zegar. Wskazywał kwadrans po czwartej.

Otwarty układ pomieszczeń na parterze, po prawej stronie salon.

Niezbyt dużo mebli.

Fotel. Stolik przy kanapie.

Za stolikiem coś leżało.

Podszedł bliżej.

Zwłoki.

Poświecił.

Najobrzydliwsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Poczuł falę mdłości.

Głowa. Bez twarzy. Ktoś strzelił gościowi prosto w łeb.

Tony zarzygał dywan.

Popatrzył na podłogę.

Wszędzie krew.

Krzyczał i płakał do telefonu.

– Uspokój się, nie rozumiem, co mówisz. – Robin bezskutecznie próbował się czegoś dowiedzieć.

– Morderstwo, kurwa, masakra. Jestem pewny, nie oddycha. Przyślij policję, karetkę, nigdy nie brałem udziału w czymś tak pojebanym.

– Czy na miejscu jest ktoś jeszcze?

Tony wypierał to ze świadomości. Ten, kto to zrobił, może wciąż tu przebywać. Rozejrzał się dookoła.

– Nikogo nie widzę, mam przeszukać dom?

– Sam musisz zdecydować. Widziałeś na zewnątrz coś dziwnego?

– Nie, tak właściwie to nie.

– Widziałeś coś dziwnego po drodze do tego domu?

Wyskoczył na ganek. Prawie by zapomniał.

– Co robisz, Tony? Co się dzieje?

Droga, którą tutaj przyjechał.

– Fuck, Robin, jakiś samochód stał w rowie, widziałem go po drodze tutaj.

Ruszył tam truchtem.

– Dzwonię pod sto dwanaście, ale się nie rozłączaj – powiedział Robin. Tony słyszał, jak na drugiej linii zaczyna rozmowę z policjantem.

Teraz, na zewnątrz, na świeżym powietrzu, czuł się już lepiej. Próbował przestać myśleć o tym, co zobaczył w budynku, zajmą się tym prawdziwi policjanci. W tej chwili cieszył się, że nie jest jednym z nich. Był tylko cieciem w mundurze.

W słabym świetle poranka granatowy samochód wyglądał niemal tak, jakby miał wwiercić się w ziemię koło krzaka. Gdy Tony odchylił gałęzie, zobaczył, że przód jest wgnieciony do połowy. Samochód musiał sunąć minimum piętnaście metrów w rowie.

Zobaczył ślady opon w zrytej ziemi. Świerki w tle wciąż były ciemne. Kiedy przejeżdżał tędy wcześniej, nie widział zza krzaka, do jakiego stopnia auto jest skasowane.

Zbliżył się. Znowu trzymał w ręku pałkę.

Wyglądało na to, że spod maski wydobywa się dym, chyba że to tylko mgła unosząca się dookoła w świetle latarki.

Zapadł się w glinie i musiał złapać się cienkiej trawy, żeby nie stracić równowagi.

Volvo V60.

Próbował dojrzeć, czy ktoś w nim siedzi. Nie było to łatwe.

Wdrapał się na pagórek w pobliżu samochodu i popatrzył z boku.

Na miejscu kierowcy ktoś pochylał się do przodu.

– Halo?

Nie poruszył się. Wgnieciona przednia szyba przypominała popękany lód, ale się nie rozprysnęła.

Tony nachylił się i otworzył drzwi od strony kierowcy. Poduszka powietrzna zadziałała. Zeszło z niej powietrze, wyglądała teraz jak biała plastikowa reklamówka, którą ktoś położył na kierownicy. W środku siedział młody mężczyzna, blondyn, może dwudziestokilkuletni.

Nieprzytomny albo martwy.

Tony dotknął jego ramienia czubkiem pałki.

Żadnej reakcji.

I

MAJ

1

Znosić to gówno.

Nikola musiał znosić to gówno już tak długo.

Siedział tu od roku.

Ale wkrótce nadejdzie koniec. Jutro: ostatni dzień. Chwała Bogu – był niemal gotów zacząć chodzić do kościoła z dziadkiem Bojanem.

Stuknie mu dziewiętnaście lat. Ta Szwecja to chory kraj – mogą tu zamknąć w poprawczaku nawet pełnoletniego. Winę za to ponosiła ględząca bezustannie majka, matka, Linda. Groziła, że wyrzuci go z domu, zerwie z nim kontakt. Gorzej: straszyła go Teddym. Tak naprawdę wyłącznie to do niego przemawiało – ryzyko, że sprawi zawód Teddy’emu. Teddy’ego kochał bardziej niż świeży porcjowany snus[1] prosto ze sklepu, bardziej niż wszystkie blanty świata, a chwilami bardziej niż swoich ziomków. Chłopaków, z którymi dorastał, swoich braci.

Teddy: jego wuj.

Teddy: jego idol. Ikona. Wzór do naśladowania. Znał tylko jednego człowieka mogącego się z nim równać – Isaka.

A jednak to nie wystarczyło. Za dużo tego całego pierdolenia i godzin prac społecznych. Grzywny były za wysokie. Utyskiwanie opieki społecznej zbyt głośne. Linda chciała, żeby go ubezwłasnowolniono. Chciała, żeby jej własnego syna umieszczono w zakładzie, gdzie nie będzie dragów, żadnych rozrywek ani lasek.

Więc właśnie tutaj upłynął mu zeszły rok. W ZP w Spillersbodzie.

„Dozór nad młodocianym ustanawia się, jeżeli młodociany ustawicznie naraża swoje zdrowie lub rozwój na uszczerbek przez nadużywanie środków uzależniających, działalność przestępczą lub dopuszcza się innego zachowania nieakceptowanego społecznie”.

Jebany poprawczak: ten paragraf słyszał już ze czternaście milionów razy.

Jego wartość wciąż równała się zeru.

We łbie kołatała mu się jedna myśl. Non stop: jak oklepany house’owy kawałek grany przez zmęczonego DJ-a. Refren na rewind: Jebana stara. Jebana stara. Jebana stara.

– Robiłam dla ciebie wszystko, Nikola – mówiła, kiedy wracał na przepustkę do domu. – Może stałoby się inaczej, gdyby twój ojciec tu był.

– No przecież był Teddy.

Mama kręciła głową.

– Tak sądzisz? Osiem z ostatnich dziewięciu lat przesiedział w więzieniu. Czy to znaczy „być tutaj”?

Nikola siedział na samym końcu klasy. Tradycyjnie. Znosił to gówno. Naprawdę próbowali nim tu pomiatać.

Czasem w refrenie pojawiała się nowa fraza: Jebana Sandra. Jebana Sandra. Ta jebana pizda Sandra.

Sandra to jego tak zwana opiekunka prowadząca. Mendziła mu o szukaniu pracy. „Musisz potrafić się dobrze zaprezentować, napisać list motywacyjny, wejść komuś w dupę”. Nikola miał trudności ze znalezieniem sensu w tej całej gadce: wybrał profil zawodowy właśnie po to, żeby nie bujać się z tymi pierdołami. A poza tym jego plany nie uwzględniały życia od dziewiątej do siedemnastej ani tyrania fizycznie na czarno. Istniały zdecydowanie szybsze sposoby na zdobycie kasy. Wiedział o tym z autopsji. Fuchy dla Yusufa opłacano z marszu.

Raz w tygodniu minigrupa dyskusyjna: on i pięciu innych typów. Oczekiwano, że resztę czasu poświęci na praktyki, które załatwiono mu na przedmieściu Åkersberga, w warsztacie elektrycznym Elservice George’a Samuela. George nie był tu niczemu winien, Nikola już po prostu nie wyrabiał.

Zdaniem dyrektora ze Spillersbody i matki Nikoli te kilka godzin w grupie poza praktykami powinno mu dobrze zrobić. „Zwiększy to twoją zdolność koncentracji. Może nie zaliczysz od razu szwedzkiego, ale przecież nie zaszkodzi, jeśli będziesz sobie lepiej radził z czytaniem” – mówili.

Bredzili gorzej niż żule na ławkach w parku w Ronnie. Się rozumie, że umie czytać. Jego dziadek, kurwa, to był geniusz czytelniczy z Belgradu: najbardziej wyjebany w kosmos mól książkowy, jakiego znał. Wpoił Nikoli tę magię liter, kiedy wnuk miał sześć lat; siedział przy jego łóżku i brnął przez stary, ale wciąż jary towar. Wyspę skarbów, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, Tajemniczą wyspę.

Nikola chciał przemknąć poza zasięgiem radaru, unosić się na powierzchni. Chciał stać się cieniem, żyć życiem, które by mu odpowiadało. Nie siedzieć zapuszkowany w klasie. Nie być kontrolowanym przez obrzydliwą kombinację liter: ZP Spillersboda.

Niedługo nadejdzie pora. Niedługo minie dwanaście miesięcy, odkąd siedzi w tej ponurej, meganudnej dziurze na zadupiu.

Jego życie znowu nabierze sensu.

Jego życie stanie się Życiem, co nieco zaczęło się już nawet dziać. Wiedzieli, że Nikola niedługo wyjdzie. Odezwał się Yusuf i zapytał, czy przyłączy się za kilka dni do jednej akcji.

Miałby stać na czatach. I to nie w jakiejś tam małej chałturze z doskoku: chodziło o rozprawę. Własny sąd. Proces zwalczających się falang w Södertälje.

Isak w roli sędziego. To on rozstrzygnąłby sprawę – wyręczył system, który zamknął Nicka.

Isak, znaczy się. To kolejny szczebel.

Ale Nikola nie powiedział jeszcze „tak”.

Policja rejonowa w Sztokholmie

Przesłuchanie Matsa Emanuelssona, 10 grudnia 2010

Przesłuchujący: Joakim Sundén

Miejsce: areszt Kronoberg

Czas: 14.05–14.11

PRZESŁUCHANIE

Zapis rozmowy

J.S.: Odbywa się to tak, że nagram wszystko, co zostanie tu powiedziane.

M.E.: Aha.

J.S.: A więc znajdujemy się w pokoju przesłuchań, w areszcie Kronoberg, jest 10 grudnia 2010 roku. Podejrzany nazywa się Mats Emanuelsson, lat czterdzieści cztery. Zgadza się, prawda?

M.E.: Tak.

J.S.: I nie ma pan nic przeciwko temu, żeby przesłuchanie odbyło się bez adwokata?

M.E.: Yyy... To znaczy?

J.S.: To nic nadzwyczajnego. Wyjdzie pan stąd dużo szybciej, jeśli zrezygnujemy z powiadamiania sądu, który później będzie musiał panu znaleźć adwokata, a ten z kolei – będzie potrzebował czasu na przyjazd tutaj. Powiem tak: jeśli chce pan mieć adwokata, to nie mogę obiecać, że to przesłuchanie odbędzie się dzisiaj albo jutro. W związku z tym będzie pan tu siedział i na nie czekał.

M.E.: Ale... w zamkniętych pomieszczeniach dostaję ataków paniki. Porwano mnie kiedyś, słyszał pan o tym?

J.S.: Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Co się stało?

M.E.: Zostałem porwany, zamknięty w skrzyni zabitej gwoździami. Pięć lat temu. Nie dam rady z czymś takim... Chodziłem na terapię z powodu klaustrofobii, muszę stąd jak najszybciej wyjść.

J.S.: W takim razie uważam, że dobrze będzie przynajmniej zacząć bez adwokata, a jeśli dojdzie pan do wniosku, że chce pan przerwać, to wtedy przerwiemy.

M.E.: Tak, tak, zróbmy tak. Muszę opuścić to miejsce.

J.S.: W takim razie chciałbym zacząć od przedstawienia panu naszych zarzutów. Jest pan podejrzany o współudział w przestępstwach narkotykowych na Gamla stan. W zeszłym roku rozprowadził pan bliżej nieokreśloną ilość narkotyków wspólnie i w porozumieniu z Sebastianem Petrovicem, zwanym według naszych informacji Sebbem. Czy pan rozumie?

M.E.: Przestępstwa narkotykowe?

J.S.: Tak, tak brzmi stawiany panu zarzut.

M.E.: Jest pan pewien?

J.S.: Całkowicie. A nie powinienem?

M.E.: Są jeszcze jakieś inne zarzuty?

J.S.: W tej chwili nie mogę o tym mówić. Chciałbym najpierw poznać pana stanowisko w kwestii przestępstw narkotykowych.

M.E.: Nie mam z tym nic wspólnego.

J.S.: A więc zaprzecza pan popełnieniu przestępstwa.

M.E.: Oczywiście, że tak.

J.S.: Mam więc kilka pytań, które chciałbym panu zadać.

M.E.: Okej.

J.S.: Co robił pan na Gamla stan?

M.E.: Nic specjalnego. Po prostu tam byłem.

J.S.: Zna pan Sebastiana Petrovica?

M.E.: Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

J.S.: Wie pan, kto to jest?

M.E.: Odmawiam odpowiedzi. Złapano go?

J.S.: Nie chce pan odpowiedzieć na pytanie, czy go pan zna, ale chce pan wiedzieć, czy został zatrzymany?

M.E.: Tak.

J.S.: Mogę panu o tym powiedzieć, bo i tak wszyscy się o tym dowiedzą, jeśli trzeba będzie go zaaresztować. Nie jest zatrzymany, przebywa na wolności. Ale mam do pana więcej pytań.

M.E.: Aha.

J.S.: Czy range rover o numerze rejestracyjnym MGF445 należy do pana?

M.E.: Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.

J.S.: Czy wie pan, kogo Sebbe spotkał na Gamla stan?

M.E.: Bez komentarza.

J.S.: Wie pan, co miał tam załatwić?

M.E.: Bez komentarza.

J.S.: Nie zamierza pan w ogóle nic powiedzieć?

M.E.: Nie, tak właściwie to nie. Jak już mówiłem, nie mam z tym nic wspólnego. Nie wiem, co tu w ogóle robię. Muszę stąd wyjść, głowa zaraz mi eksploduje...

J.S.: Był pan zamieszany w przedwczorajszy incydent.

M.E.: Nic mi o tym nie wiadomo. To nie mój świat. Przestępstwa narkotykowe...?

J.S.: No, rozumiem. Też mnie to zdziwiło, szczerze mówiąc. Proszę zaczekać, wyłączę magnetofon i zrobimy krótką przerwę.

Przesłuchanie zakończono o godzinie 14.11.

NOTATKA SŁUŻBOWA NR 1

Zapis rozmowy

J.S.: Magnetofon jest wyłączony, więc teraz nie jest to już oficjalne przesłuchanie. Nazwę to rozmową. Zostanie ona tylko między nami.

M.: Co to znaczy?

J.S.: To oznacza większą swobodę w tym, co tu sobie mówimy, Mats. Możemy chyba zwracać się do siebie na ty? Nie będę tego nikomu raportował, jeśli sobie tego nie życzysz. I powiem ci wprost, Mats, że dowiedziałem się o tobie co nieco. Masz dwoje dzieci, normalną pracę i, zgadza się, porwano cię kilka lat temu. To musiało być straszne. Nie powinieneś siedzieć w takim miejscu jak to.

M.: Czy nie możesz mnie więc po prostu stąd wypuścić? Niedługo miną dwie doby, od kiedy tu siedzę. Trauma się odezwała. Tego wszystkiego jest dla mnie za dużo. Proszę, posłuchaj mnie. Naprawdę źle się czuję w zamknięciu.

J.S.: Weź jednak pod uwagę, że tutaj chodzi o przestępstwa narkotykowe. Zastosowaliśmy w tym śledztwie tajne środki przymusu, nie w stosunku do ciebie, ale do innych podejrzanych owszem.

M.: Co masz na myśli?

J.S.: Podsłuchy w pomieszczeniach, podsłuchy telefonów, obserwacje. Mamy solidne dowody. Skażą cię za to, mam co do tego całkowitą pewność. Dostaniesz minimum dziesięć lat w pudle. A wydaje mi się, że więzienie tym bardziej nie jest dla ciebie odpowiednim miejscem.

M.: Czyli... (płacz) Ja nie mogę tutaj siedzieć... To trwało od wielu lat.

J.S.: Wylądujesz najpierw na parę lat w Kumli, najcięższym zakładzie w Szwecji, i chyba sam się domyślasz, co robią tam z takimi jak ty. To nic fajnego dla takich misiaczków...

M.: Ale... ale... (nagranie nieczytelne)

J.S.: Rozumiem. To nie może być łatwe. Poczekaj chwilę, przyniosę chusteczki.

M.: (nagranie nieczytelne)

J.S.: Proszę.

M: Dzięki... (czyszczenie nosa)

J.S.: Rozumiem, że niemiło słucha się takich rzeczy, ale nie lubię niedomówień. Tak to wygląda, mógłbym ci jednak złożyć propozycję. Tak trochę off the record, bo jak powiedziałem, nie sądzę, żebyś tutaj pasował.

M.: Proszę, powiedz. Zrobię wszystko.

J.S.: To całkiem proste. Rozumiemy, że miałeś intensywne kontakty z pewnymi osobami, które nas interesują, co słyszeliśmy i widzieliśmy, że tak to ujmę. Chcę wiedzieć o nich wszystko, chcę się dowiedzieć wszystkiego o tym, co robiliście. Jeśli mi w tym pomożesz, obiecuję, że zostanie to między nami. Poza przesłuchaniami, poza nagraniami, prokuraturą, adwokatami. Twoje nazwisko nigdzie się nie pojawi. A ja też będę ci się mógł jakoś odwzajemnić.

M.: Zostanę wypuszczony?

J.S.: Jeśli na to przystaniesz, wypuszczę cię i nie będę się dalej tobą zajmował. Zawrzemy układ, ty i ja, rozumiesz, co mam na myśli?

M.: Nie wiem...

J.S.: Przemyśl to. Rozważ tę alternatywę. Osiem, dziesięć lat w Kumli albo kilkugodzinna rozmowa ze mną.

M.: To dziwne... Niebezpieczne. Wierz mi, byłem przy wielu przekrętach.

J.S.: Tak, tak podejrzewam. Ale nie jesteś jednym z tych łobuzów, jesteś normalny. I jeśli przystaniesz na moją propozycję, to będzie to twoja własna decyzja. Absolutnie nie mogę cię zmuszać do współpracy. Mogę natomiast dać ci gwarancję, której potrzebujesz.

M.: A moje dzieci?

J.S.: To, co powiesz, wykorzystam jedynie w dalszym dochodzeniu, więc nigdy nie będziesz musiał zeznawać ani nigdzie nie padnie twoje nazwisko. Będziesz występować pod pseudonimem „Marina” i tylko ja będę wiedzieć, że to ty się pod nim kryjesz. Stuprocentowa dyskrecja. Nie musisz się niepokoić ani o siebie, ani o swoje dzieci. Możemy zrobić przerwę, żebyś mógł się zastanowić.

M.: Tak, zróbmy.

J.S.: Dobrze. Nie zapomnij: minimum dziesięć lat. W Kumli. Albo kilka godzin przyjemnej pogawędki ze mną.

2

Siedzieli na fotelach i kanapach obitych aksamitem i spokojnie rozmawiali. Emelie znała kilkoro z tych prawników. Z niektórymi studiowała, innych spotkała na kursach organizowanych przez Radę Adwokacką, a jeden był nawet jej kolegą z kancelarii.

Pod pozornym spokojem kryło się zdenerwowanie. Najzwyczajniej jedną osobę po drugiej wzywano przed komisję egzaminacyjną. Egzaminowani musieli włożyć telefony komórkowe do małych plastikowych torebek i położyć je na stole na początku korytarza. Mogli mieć ze sobą tylko papier, długopis i segregator z regulaminem adwokackim i decyzjami komisji dyscyplinarnej.

Teraz nadszedł czas na nią: zaraz zostanie wezwana na egzamin. Czeka ją ustna weryfikacja mająca pokazać, czy nadaje się na adwokata czy nie. Cała jej dotychczasowa edukacja w większym lub mniejszym stopniu zmierzała do tego właśnie celu. Dwanaście lat szkoły podstawowej i liceum oraz rok nauki w Paryżu po maturze – wprawdzie głównie imprezowała w Bastylii, ale nauczyła się przynajmniej płynnie francuskiego. Potem trzy i pół roku na wydziale prawa i dyplom magistra. A na koniec, już od dobrych trzech lat, etat młodszej prawniczki w kancelarii adwokackiej Leijon. W tym czasie ukończyła organizowane przez Radę Adwokacką kursy etyki i regulacji zawodowych. Zbierała wszelkie referencje, które kiedyś miały się jej do czegoś przydać. Nie odbywało się to tak, jak podczas ubiegania się o zwyczajną pracę, kiedy podawało się namiary na dwóch ulubionych szefów. Szwedzka Rada Adwokacka chciała dostać nazwiska i adresy wszystkich prawników reprezentujących stronę przeciwną we wszystkich sprawach, w których brało się udział, i sędziów spotkanych w całej karierze, oraz oświadczenia, w jakich okolicznościach do tych spotkań doszło. Akurat w przypadku Emelie nie uzbierało się ich szczególnie dużo, w zasadzie sami wspólnicy reprezentujący sprawy, do których ją przydzielano. Mimo wszystko było to ponad dwadzieścia osób. Rada zamierzała się skontaktować ze wszystkimi i każdy z nich miał wyrazić opinię, czy Emelie jest godna, by wejść na ich święte salony.

A teraz, dzisiaj, egzamin końcowy. Jeśli go zda, reszta stanie się już formalnością. Niedługo będzie mogła używać tytułu adwokackiego.

– Emelie Jansson – zawołano z korytarza.

Nadeszła jej kolej.

Egzaminator wręczył jej zwyczajną zadrukowaną kartkę A4. Teraz miała dwadzieścia minut, żeby się zastanowić nad zadaniami, przemyśleć, jak zaprezentuje rozwiązanie, i przygotować się na pytania egzaminatora. Przeszła do osobnego pomieszczenia z zielonymi tapetami i prostymi meblami: dębowym biurkiem, krzesłem i fotelem na kółkach. Na ścianie wisiał miedzioryt przedstawiający jakiś dawny sąd. Przeleciała wzrokiem przez punkt pierwszy.

Pytanie A

Omów problematyczne kwestie natury etycznej i technicznej, które zachodzą w sytuacjach przedstawionych w poniższych raportach.

Angielski biznesmen Sheffield skontaktował się z firmą adwokacką Vipps i poprosił ją o pomoc przy nabyciu kompleksu nieruchomości w Göteborgu.

Sheffield opowiedział adwokat Mii Martinsson, że około dziesięciu lat temu korzystał już z pomocy tej firmy adwokackiej. Właśnie wtedy ówczesny wspólnik Sune Storm pomagał mu w pewnej skomplikowanej sprawie. Sheffield powiedział, że „tak właściwie czuje się stałym klientem kancelarii i oczekuje stosownego potraktowania”.

Po kilku tygodniach korespondowania z klientem Mia zaczęła się zastanawiać, kim on jest. Nie zgadza się na finansowanie z banku i nalega, żeby przesłać całą sumę na pokrycie kosztów transakcji, dwieście dwadzieścia milionów koron, przelewem z prywatnego konta klienta na konto kancelarii adwokackiej. Przelewy nie przychodzą jednak z konta Sheffielda w Wielkiej Brytanii, lecz z firmy mającej siedzibę na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych.

Emelie podkreśliła kilka słów w zadaniu i sięgnęła po regulamin, ale szybko go odłożyła. Zanim zacznie kartkować klauzule, musi się zastanowić. Zidentyfikować problem. Pułapki etyczne.

Czy kancelaria i adwokat nie powinni jakoś skontrolować klienta? Wykonać kopii jego dowodu osobistego, przeszukać bazy kancelarii pod kątem zarządzania konfliktem interesów? Czy Sheffielda naprawdę należy traktować jak stałego klienta kancelarii, jeśli korzystał z jej usług dziesięć lat temu? Kiedy zostaje się stałym klientem? I jak to jest z zaleceniami Inspekcji Finansowej co do kontroli finansów i zapobiegania praniu brudnych pieniędzy?

Zaczęła notować w brulionie na sprężynce.

Pukanie do drzwi: czas się skończył. Te dwadzieścia minut minęło szybciej, niż się spodziewała. Wgryzła się w pytania, wszystkie cztery przypominały sytuacje z adwokat Martinsson i panem Sheffieldem. Wszystkie łączyły w sobie różne obszary problemowe. Solidarność pracowników kancelarii, sposób obchodzenia się ze świadkami, kwestie nadzorcze. Konflikt interesów.

W roli egzaminatora adwokat po sześćdziesiątce z nieprawdopodobnie starannie przystrzyżonymi wąsami. Członkini komisji zachowująca się, jakby miała dwadzieścia lat, chociaż prawdopodobnie raptem o tyle była młodsza od przewodniczącego. Oboje ubrani oficjalnie: on w granatowym garniturze i pod krawatem, ona w burgundowym kostiumie.

– Chyba możemy zacząć od adwokat Mii Martinsson. Jak powinna postąpić? – zapytał egzaminator.

To było trzy tygodnie temu.

Teraz Emelie siedziała w kancelarii. Powinna pracować, ale koncentracja gdzieś z niej uleciała. Mogą przecież odezwać się w każdej chwili.

Zadzwonił telefon.

– Cześć, tu mama.

– Cześć.

– Jak się masz?

– Myślałam, że dzwoni ktoś inny. Dzisiaj się mam dowiedzieć.

– O czym? Coś w pracy?

– Można tak powiedzieć. Czy zdałam egzamin i czy moje podanie przeszło. Jeśli tak, zostanę adwokatem.

– Nie no, to wspaniale. Gratulacje. Dostaniesz podwyżkę?

– Nie przyszły jeszcze wyniki. Ale nie mam raczej co liczyć na wyższe wynagrodzenie, w mojej kancelarii nie przykłada się do tego aż takiej wagi. Tytuł adwokata znaczy najwięcej dla tych, którzy zajmują się prawem karnym, wtedy można ich powoływać na obrońców i takie tam. Dla mnie ma to przede wszystkim znaczenie symboliczne. Jestem, że tak powiem, pełnowartościowym prawnikiem.

– Mimo wszystko to chyba ekstra.

Emelie słyszała po głosie, że coś jest nie tak.

– A co u was?

– Tak sobie – mama mówiła teraz wolniej. – Nie widziałam taty już prawie od trzech dni.

– Tak jak wcześniej?

– Tak, tak jak wcześniej. W środku nocy wkrada się do domu chwiejnym krokiem, a przedwczoraj nie wrócił w ogóle. Nie mogłabyś przyjechać do nas na weekend?

– Do was?

– Tak, do nas.

– Tata będzie?

W słuchawce zapadła cisza. Tak właśnie wyglądał świat Emelie podczas dorastania.

Okresy, gdy ojciec pił. Nie do końca to do niej docierało, dopóki nie wyprowadziła się z domu, nie podjęła studiów na Uniwersytecie Sztokholmskim i naprawdę nie zaczęła o tym myśleć. Ale wiedziała, jaki potrafi być. Jaka ona sama potrafi być.

W kancelarii nigdy nie może to wyjść na światło dzienne.

Emelie zakończyła rozmowę z mamą. Przyglądała się sobie w okrągłym lustrze, które wisiało z boku regału. Przedziałek, równo zaczesane ciemnoblond włosy założone za uszy. Może za delikatnie się umalowała, a jakby się zastanowić, to w ogóle się dzisiaj nie umalowała, ale jej zielone oczy i tak wydawały się duże. Chyba faktycznie powinna pojechać do Jönköping. Dowiedzieć się o tatę. Spróbować tak mu wszystko wytłumaczyć, żeby zrozumiał, raz na zawsze.

Godzinę później drzwi się otworzyły i do środka wpadła Josephine. Dzieliły z Emelie pokój w kancelarii, chociaż Jossan była senior associate i już dawno powinna dostać własny gabinet. Może należało to odczytywać jako znak, a jeśli tak, to nic dobrego jej on nie wróżył.

Emelie podobało się to, że dzielą pokój, chociaż Jossan bywała czasem ekstremalnie skupiona na samej sobie i potrafiła gadać niemal siedem razy dłużej o swojej manikiurzystce na Sibyllegatan i wyprzedaży w Net-a-Porter niż o ważnych sprawach. Z jakiegoś powodu zawsze energicznie wpadała do pokoju – jak Kramer w Kronikach Seinfelda – i samo to gwarantowało minimum jeden uśmiech w ciągu dnia.

– Pippa – krzyknęła Josephine po zamknięciu drzwi. – Widzę po tobie, że przydarzyło ci się coś dobrego. Masz w policzkach dołeczki, chociaż się nie śmiejesz. Dzwonili już?

Emelie przytaknęła. Pięć minut temu wreszcie zadzwonili z siedziby Rady i poinformowali ją, że została członkiem Szwedzkiej Rady Adwokackiej.

Teraz miała tytuł: jej droga dobiegła końca.

– Gratulacje, Pippa. Jesteś adwokatem. Musimy to uczcić kieliszkiem bollingera przy kolacji.

Jossan zawsze nazywała ją Pippą, ponieważ uważała, że jest niesłychanie podobna do Pippy Middleton.

– Wiesz przecież, co mawia mój ulubiony pisarz: „Szczęście pomnaża się, kiedy się je dzieli”[2].

– Co to za komunały, czyje to?

– Żadne komunały, powiedział to najbardziej przenikliwy mężczyzna na świecie. Paulo Coelho. – Jossan mrugnęła.

Potem zaczęła opowiadać o wszystkich jego książkach, które przeczytała i które odmieniły jej życie. Odnalazła samą siebie, promieniała radością nawet przy niepowodzeniach, stała się bardziej świadoma swojego duchowego ja i potrafiła zrezygnować z materialistycznego stylu życia.

Emelie wskazała na trzy torebki wiszące na wieszaku za Josephine – Céline, Chanel, Givenchy.

– O tym mówisz?

Jossan przejechała ręką po skórzanej torebce od Céline, jakby czule ją głaskała.

– Tego nie zalicza się do dóbr materialnych – oświadczyła. – Kobieta musi w końcu nosić w czymś swoje rzeczy.

Wpół do ósmej: w drodze do Riche Emelie zapaliła papierosa. W środku siedziała Jossan i kilka dziewczyn z kancelarii nad moules frites. Czekały, żeby wznieść z nią toast.

Zatrzymała się. Zawahała. Czy ma na to czas? Pracuje jak szalona. Podział Husgrens AB – dochodowe działy firmy miały zostać sprzedane chińskiemu potentatowi z branży przemysłowej, a te przynoszące straty przejęte przez fundusz okazyjny w EQT – wiązały się z tym czternastogodzinne pertraktacje prowadzone przez trzy tygodnie z rzędu. Sprzedaż firmy Airborne Logistics amerykańskiemu gigantowi przemysłowemu oznaczała ośmiogodzinne sesje w sali DD, bez przerw nawet w niedziele. Emelie przewodziła grupie młodych prawników. Powietrze w pokoju było tak ciężkie, że co wieczór rozdawała swojemu teamowi paracetamol.

Zadzwonił jej telefon. Numer zastrzeżony.

Odebrała.

– Dzień dobry, mówi komisarz Johan Kullman, wydział kryminalny. Czy rozmawiam z adwokat Emelie Jansson?

Adwokat Emelie Jansson, jak to ładnie brzmi. Jednocześnie zastanawiała się, dlaczego dzwoni do niej jakiś komisarz.

– Zgadza się, o co chodzi?

– Jestem właśnie na oddziale szóstym aresztu w Kronoberg, mamy tu podejrzanego, który zażyczył sobie, żeby to pani została jego obrońcą.

– Co pan powiedział? Zatrzymany zażyczył sobie, żebym została jego obrońcą?

– Odpowiadam: Tokio, Ankara, Kair.

– O tej porze?

– Ma prawo do adwokata. Z tego, co zrozumieliśmy, poprosił właśnie o panią. Naszym zadaniem jest więc zapytać, czy zechce się pani podjąć tego zadania.

– Ale ja się nie zajmuję prawem karnym.

– To już nie moja rzecz. Jedyne, co wiem, to to, że podejrzany zażyczył sobie pani.

– Czego dotyczą zarzuty?

– Morderstwa. Jest podejrzewany o to, że wczoraj w nocy zamordował mężczyznę na Värmdö.

– A dlaczego chce właśnie mnie?

– Obawiam się, że trudno mi będzie na to odpowiedzieć. Jest średnio przytomny, uczestniczył w wypadku samochodowym.

Emelie ostatni raz zaciągnęła się papierosem.

Była już tuż przy wejściu do restauracji.

Wydawało się, że ci w środku dobrze się bawią.

3

Siedział w samochodzie od piątej rano. W ustach trzymał snus general i gumę do żucia z ksylitolem. Czekał na Fredrica McLouda.

Mężczyzna, którego miał obserwować, nie zachowywał się dziś zgodnie z codzienną rutyną. Dochodziło właśnie dziesięć po dziewiątej.

Teddy zastanawiał się, jak się to wszystko potoczy, co jest w stanie zrobić, żeby dopiąć „zawodowego” celu – znaleźć coś mocnego na McLouda – i samemu w nic się nie wpakować. Cokolwiek by się działo, zdecydował: będzie prowadził inne życie. Nie wróci już do pudła.

Wsadził do ust kolejną porcję. Snus i guma do żucia: obecnie stały zestaw. Inaczej snus wydawał się trochę zbyt ziemisty. Jakby jego ostry smak koniecznie musiał zostać zbalansowany, ponownie stłumiony.

W zwykły majowy poranek Banérgatan nie zaliczała się do najciekawszych miejsc na świecie. Między godziną piątą a siódmą rano była wyludniona, jakby nikt nie mieszkał w okazałych mieszkaniach w tej dzielnicy. Dobry rok temu Teddy również znalazł się na tej ulicy, ale w innych okolicznościach. Wtedy: mroczny i nieprzyjemny początek jego życia, tuż po wyjściu z pudła. Jakimś cudem tamto zdawało się już takie odległe: niemal od półtora roku Teddy cieszył się wolnością.

Jako pierwsi z budynków wychodzą właściciele psów. Podstarzali panowie w kapeluszach i oliwkowych płaszczach, cierpliwie czekający, aż ich jamniczki wysikają się pod najbliższą latarnią. I młode kobiety w adidasach i lekkich pikowanych kamizelkach, które szybko się pochylają i zeskrobują do torebek psie kupy, a potem idą dalej w stronę Djurgårdsbron ze swoimi golden retrieverami. Kwadrans przed ósmą zaczynają wychodzić mężczyźni w garniturach i kobiety w biurowych garsonkach i zmierzają pośpiesznym krokiem do zaparkowanych w pobliżu samochodów klasy premium albo kierują się pieszo w stronę miasta. Kwadrans później ulicą płynie potok dzieci w wieku szkolnym, poza tymi odbieranymi przez taksówki bezpośrednio sprzed furtek. Na siedmiolatków nie czekają jednak przyjazne dla klimatu volva Taxi Stockholm ani toyoty prius z certyfikatem ekologiczności Kuriera – to inne samochody, inne firmy. Teddy nie wiedział, jak się nazywają, ale kiedyś słyszał, jak o nich mówiono. Samochody zamawiano z wyprzedzeniem, potrącano za nie bezpośrednio z karty kredytowej i bukowano je przez specjalną apkę.

Rodzina mieszkała na samej górze, w mieszkaniu o powierzchni ponad trzystu metrów kwadratowych na wyremontowanym na tip-top poddaszu. W ciągu ostatnich lat wszystkie sprawy toczyły się dla Fredrica McLouda szybko. Teraz być może nadejdzie ich kres. W zależności od tego, jak Teddy wykona swoją pracę.

O wpół do dziesiątej w końcu wyszedł: Fredric McLoud. Nie miał na sobie garnituru ani krawata, czego należałoby się spodziewać po prezesie firmy i multimilionerze. Był ubrany w coś, co wyglądało na spodnie treningowe i koszulkę polo z dużym żaglem.

Jedna rzecz natychmiast zwróciła uwagę Teddy’ego: jego zachowanie. Wydawało się inne niż zazwyczaj. Kilka sekund Fredric stał spokojnie i się rozglądał, potem przeszedł na drugą stronę ulicy i poszedł Riddargatan. Około stu metrów dalej zatrzymał się i popatrzył dookoła.

Teddy wysiadł z samochodu dokładnie w chwili, gdy mijał go obiekt, który śledził. Podszedł do parkometru i zaczął majstrować przy nim kartą płatniczą. Za jego plecami przeszedł McLoud.

„EasyPark: zapłać przez telefon” – wyświetlało się na automacie. Teddy pomyślał, że następnym razem, jak przyjdzie mu kogoś obserwować, weźmie, do cholery, rower.

Po kilku sekundach powlókł się za Fredrikiem. Kiedy ten zwalniał kroku, Teddy wyciągał komórkę i udawał, że zatrzymuje się, żeby napisać esemesa.

Obecnie była to jego codzienność. Jeden ze wspólników z kancelarii adwokackiej Leijon, Magnus Hassel, z którym znał się już wcześniej, zaproponował mu pracę. Nie zatrudniono go w samej kancelarii – Hassel uważał, że to przesada – ale w Leijon Juridiktjänst AB, firmie zewnętrznej, która delegowała freelancerów do rozmaitych zleceń. Umowa okazała się dość korzystna. Firma gwarantowała Teddy’emu samochód służbowy. Pomogli mu też załatwić kartę Visa, chociaż ze sprawdzenia jego zdolności kredytowej musiało jasno wynikać, że zarobki deklarowane przez niego w ciągu ostatnich dziesięciu lat nawet nie zbliżyły się do minimum egzystencjalnego.

Zlecenia dla kancelarii obejmowały przeważnie tak zwane personal due diligences.

Fredric McLoud był jednym z dwóch założycieli Superii, internetowego serwisu płatniczego, który przez ostatnie lata niewiarygodnie się rozpowszechnił. Według Magnusa Hassela firmę wyceniono na „ponad -ard”, jak to ujął. „I to w euro”.

Klient kancelarii chciał wejść do spółki, kupując dwadzieścia procent akcji. Sęk w tym, że o młodym Fredricu McLoudzie szeptano, że jedzie na koksie. I nie chodziło tu o okazjonalne zażywanie kokainy raz w miesiącu na imprezie. Nie, mowa była o codziennym wciąganiu. Chłopak nie mógł podobno usiedzieć na przedpołudniowym spotkaniu, jeśli nie strzelił sobie przed nim dwóch kresek w kiblu.

Teddy śledził go już od trzech tygodni i nie dostrzegł na razie nic dziwnego. Albo McLoud miał w domu olbrzymi magazyn koksu, albo towar dostarczano mu w jakiś zmyślny sposób. Była jeszcze jedna możliwość – że w gruncie rzeczy nie brał tego aż w takich ilościach, jak szeptano. Plotki to mimo wszystko tylko plotki i często rozpuszcza się je świadomie, aby komuś zrujnować karierę.

Ale dzisiaj Teddy złapał wiatr w żagle. Teraz chodziło tylko o to, żeby nic się nie spieprzyło.

Śledzony szedł Nybrogatan i dalej w stronę Birger Jarlsgatan. Jeśli zachowywałby się ciut ostrożniej, Teddy mógłby go łatwo stracić z oczu. Wszystkie jego gesty i ruchy były jednak nad wyraz jasne. Zwalniał tempo kilka sekund przed zatrzymaniem, stał spokojnie przez chwilę, a potem rozglądał się na wszystkie strony. Wystarczyło, żeby idący za nim powoli Teddy miał go cały czas na oku i nie wzbudzał podejrzeń.

Na rogu Nybrogatan i Riddargatan, na kawałkach tektury, siedziała żebraczka w pofałdowanej fioletowej spódnicy. Jej jaskrawa chusta kontrastowała z pomarszczoną, ciemną skórą. Kobieta nuciła jakąś melodię: pieśń żałobną z innego świata. Zanim Teddy trafił do pudła, nie widywano w Sztokholmie takich żebraków, była to więc nowość. Zwrócił uwagę na zachowanie przechodniów: spuszczali wzrok, odwracali twarze. Udawali, że jej nie ma.

Kancelaria Leijon znajdowała się zaledwie kilka przecznic stąd. Ale Teddy nie potrzebował dzisiaj do niej zaglądać. Nie miał tam swojego pokoju, z czego się cieszył. Dochodzenia prowadził w zasadzie samodzielnie i najczęściej wystarczyło, że raportował wyniki mejlowo albo dzwonił do adwokata odpowiedzialnego za sprawę. Poza tym bardzo nie chciał się natknąć na Emelie Jansson.

Z jej inicjatywy umówili się na kolację prawie rok temu. Potem jednak zadzwoniła i ją przełożyła. Następny termin to on musiał przesunąć, a potem z kolei ona odwołała spotkanie w ostatniej chwili. Plany kolacyjne zniknęły jak piana w odpływie prysznica.

Ponieważ była dopiero za kwadrans dziesiąta, większość ogródków restauracyjnych stała pusta. Mimo to zadziwiająco dużo ludzi kręciło się po ulicach, Teddy nie mógł odpędzić myśli, że ci, którzy zarabiają najwięcej – pracujący w tej okolicy – zdają się przyjmować wszystko na spokojnie. Dzień pracy dla części z nich zaczynał się nie wcześniej niż dopiero teraz.

Większość dobrze ubranych, śpieszących się dokądś mężczyzn chodziła w dopasowanych garniturach z jakby za krótkimi nogawkami – chociaż może było to celowe. Kobiety nosiły buty na wysokich obcasach, natapirowane, zadbane włosy i zegarki Rolexa z różowymi kopertami.

Pomyślał o siostrze i o jej synu. Był u niej wczoraj na kolacji. Włosy związała w kucyk i wyglądała na opaloną. Zastanawiał się, czy znowu zaczęła nałogowo odwiedzać solarium.

– Nikola wychodzi jutro na wolność – powiedziała. – Nie wiem, co zrobić.

Teddy pokroił ziemniaka, którego przed chwilą obrał, i dodał do niego grudkę masła.

– Jest już dorosły, nie odpowiadasz za niego. Poradzi sobie.

– Skąd ty to możesz wiedzieć?

– Nic nie wiem. Musimy w niego wierzyć. Potrzebuje naszego wsparcia.

Linda starannie pokroiła kotleta mielonego na pięć równych kawałków. Jej dłonie nie wyglądały już młodo.

– On cię podziwia, chce być taki jak ty. A jedyne, czego ja bym sobie życzyła, to to, żeby nie był taki jak ty.

– Masz chyba na myśli to, jaki byłem?

Linda popatrzyła w talerz.

– Nie wiem, co mam na myśli – powiedziała.

Fredric McLoud wszedł do Espresso House.

Teddy się zawahał. Czy ma za nim pójść i zaryzykować, że śledzony nabierze podejrzeń? Powinien zauważyć dużego mężczyznę, który przyszedł za nim aż tutaj. Wcześniej nie było w tym nic dziwnego, ale jeśli Teddy pojawi się w tej samej kawiarni, będzie to wyglądać na zdecydowanie zbyt duży zbieg okoliczności.

Mimo wszystko wszedł do środka – śledzony nie postępował dzisiaj tak jak zwykle. To coś musiało znaczyć.

Poza tym, szczerze mówiąc, Fredric McLoud wydawał się tak oderwany od rzeczywistości, że mogłaby go śledzić połowa sztokholmskich tajniaków, a nie zauważyłby nawet, że na ulicy znajduje się ktoś poza nim.

Teddy stanął w kolejce do kasy. Widział, jak Fredric dosiadł się do stolika, przy którym czekał jakiś młody mężczyzna z butelką coli zero.

Pod stołem stała plastikowa torba.

Fredric uścisnął chłopakowi dłoń. Wyglądał młodo, ciemne włosy, ciemne oczy. Miał na sobie wiatrówkę i spodnie od dresu Adidasa.

Dresowe spodnie: Teddy przypomniał sobie siebie w tym wieku. Raz oskarżono Dejana o pobicie na stacji metra. Parszywa sprawa. Teddy i kilku innych ziomków postanowili wpaść na rozprawę. Aby wesprzeć kumpla, a także dla zabawy, bo nie mieli tego dnia nic lepszego do roboty. W przerwie podszedł do Teddy’ego adwokat Dejana.

– Wynocha stąd, nie chcę na widowni tłumów ludzi w takich spodniach jak wasze.

– Jak to w takich jak nasze? – zdziwił się Teddy.

– No, wy wszyscy wyglądacie podobnie, a sędzia wie doskonale, co wy za jedni. Spadajcie stąd. Waszemu koledze nie pomoże to, że będą go łączyć z dresiarzami. Uwierz mi.

Ironia dzisiejszego dnia: Fredric McLoud przypominał dresiarza bardziej niż sam dresiarz.

Teddy trzymał w ręce telefon z włączoną funkcją nagrywania. Udawał, że znowu coś na nim wystukuje. W rzeczywistości kierował soczewkę w stronę Fredrica i dresiarza. Ach, te nowe komórki potrafiły zdziałać cuda.

Dokumentować wszystko – oto jedno z przykazań danych mu przez Leijon. Chodziło o zbieranie dowodów. O zbieranie dowodów bez pakowania się przy tym w jakieś gówno.

Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Fredric coś powiedział. Dres przytaknął. Fredric chwycił pod stołem torbę, podniósł się i trzymając ją w ręku, wyszedł.

Teddy widział go przez duże okna na ulicę. Niezwykły widok: jeden z najbogatszych trzydziestosiedmiolatków w Sztokholmie niósł sflaczałą reklamówką ICA. Wszystko zarejestrował jednak na filmie.

Stał jeszcze chwilę przy szklanej ladzie. Nadeszła jego kolej. Orzechy makadamia, kulki raw food i soki warzywne. Niegdyś, w czasach prewięziennych, słodycze zawierały mąkę i cukier.

– Coś podać? – zapytała dziewczyna przy kasie.

– Macie zwykłe drożdżówki?

– Tak, wyrabiane na zakwasie.

– Brzmi zbyt zdrowo.

Dziewczyna przewróciła oczami.

Teddy opuścił lokal.

Dziesięć metrów przed nim po Riddargatan szedł Fredric „Koksiarz” McLoud.

Teddy zastanawiał się, dlaczego Magnus uważa, że to, co tutaj robi, jest takie ważne, ale wspólnik wyraził się jasno: chce stuprocentowych dowodów, choćby wydłużyło to obserwację.

Niebo było bezchmurne. Słońce odbijało się w oknach na górnych piętrach budynków. Teddy czuł, jak rośnie mu poziom adrenaliny. Podszedł do stojącej przy parkometrze kobiety w średnim wieku.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Czy mógłbym prosić panią o przysługę?

Kobieta się odwróciła. Wyglądała na zestresowaną – może zastanawiała się, która apka rozwiąże jej problem – ale zareagowała życzliwie.

– Oczywiście – odpowiedziała miękko.

– Świetnie. Czy widzi pani tego mężczyznę, który idzie tam z przodu?

Teddy pokazał na Fredrica.

– Tak, a o co chodzi?

– Proszę po prostu patrzeć.

Znowu wyciągnął telefon, tym razem włączył nagrywanie dźwięków. Dostał go w kancelarii Leijon i wbrew obawom nauczenie się, jak działa, poszło mu szybciej, niż przypuszczał. Jednocześnie nachodziła go czasem ochota, żeby wrzucić ten gadżet do wody albo upuścić z balkonu. I chociaż nadal wzbraniał się przed prowadzeniem kalendarza, skapitulował przy pewnych funkcjach: w tej robocie komórka dawała fantastyczne możliwości.

Dogonił Fredrica McLouda. Klepnął go w ramię.

– Przepraszam, czy nie wziął pan przypadkiem ze sobą mojej torby?

Fredric przyciągnął do siebie reklamówkę.

– Kim pan jest? O czym pan w ogóle mówi?

– No, zgubiłem torbę, czy ta tutaj nie jest przypadkiem moja?

Fredric wybałuszył na niego oczy. Drgnął mu kącik oka.

– Zwariował pan? Ta tutaj absolutnie nie należy do pana.

– A mógłbym do niej zajrzeć?

– Po moim trupie.

Teddy działał szybko. Mocno złapał Fredrica za ramię, a drugą rękę wyciągnął po plastikową torbę.

Fredric podniósł głos.

– Co pan, do cholery, wyrabia? Niech pan puści moją torbę.

– Chcę do niej tylko zajrzeć, to chyba nie problem.

– Ale to jest, kurwa, moja torba!

Teddy nie mógł odpuścić. Musiał wczuć się w rolę – po prostu działać, a nie analizować. No, jedziesz, kurwa, jedziesz, jak mawiał Dejan.

Znowu sięgnął po reklamówkę, jednocześnie pociągając Fredrica za drugie ramię, żeby stracił równowagę. Siłowali się.

Teddy był bardziej napakowany, większy. Ale Fredric McLoud też nie należał do chucherek. I walczył o firmę, rodzinę. O swoje życie.

Szarpali się ze sobą.

Nagle Teddy poczuł bardzo silny ból w dłoni, którą trzymał torbę. Spojrzał w dół. Fredric wgryzł mu się w kciuk.

Nie. Nie, nie wolno mu krzyczeć. Żadnych wrzasków. Wszystko musi być okej. Sam to sobie obiecał.

Mógłby wsadzić Fredricowi palec w oko. Przyłożyć mu z całej siły w nos. Chwycić go za jabłko Adama i je po prostu, kurwa, wyrwać. Zamiast tego pociągnął głowę Fredrica do dołu i ścisnął mu policzki swoją wielką dłonią. Próbował zmusić go do posłuszeństwa.

W końcu Fredric puścił kciuk. Teddy dostrzegł krew na jego zębach.

Musi przejąć kontrolę. Załagodzić sytuację. Stał tuż obok McLouda.

– Halo, dość tego. Dzwoniłam już na policję – krzyknęła kobieta z tyłu.

– Słyszysz? Idę o zakład, że nie chcesz, żeby przyjechała tu policja i odkryła, co masz w tej torbie. Daj mi tylko do niej zajrzeć.

Wytrzeszcz. Panika w oczach McLouda. Załapał.

Za późno – dla Teddy’ego. Fredric McLoud rzucił się do ucieczki.

Teddy spodziewał się, że to już koniec. Ruszył za nim.

Riddargatan. W lewo w Artillerigatan. Pod górę. McLoud miał długie nogi. Teddy wiedział też, że trzy razy w tygodniu ćwiczy z trenerem personalnym w nieprzyzwoicie luksusowym Takkei koło Grand Hôtelu.

Sam czuł się ociężały.

Znów pod górę. Muzeum Armii po lewej. Sklep z elektroniką użytkową po prawej.

I na Storgatan. Nie na długo starczy mu już sił.

Ludzie się za nimi oglądali. Niektórzy krzyczeli.

Potem stracił go z oczu. Gdzie on się, do cholery, podział?

Za sobą w dali dostrzegł radiowóz.

No i chuj. To nie może się tak skończyć.

Zwolnił kroku. Biuro Svenskt Näringsliv[3] po lewej. Po prawej sklep z odzieżą męską. Pierwsze, co zainteresuje gliniarzy, to biegnący mężczyzna. Próbował złapać oddech. Przeanalizować sytuację.

Gdzie ten McLoud? Gdzieś tu musi być, kilka metrów stąd. Nie mógł tak po prostu zniknąć.

Trzydzieści metrów za Teddym radiowóz wlókł się na sprzęgle.

Musi coś zrobić.

Dwadzieścia metrów.

Patrzył w przód i za siebie. Ludzie widzieli, jak biegł, mogą go wskazać. Nie ma wyboru. Tak spokojnie i niepozornie, jak tylko potrafił, wszedł do sklepu z konfekcją męską.

Marynarki tweedowe, spodnie typu manchester, czapki robione na wzór myśliwskich. Tutaj, w środku, czuło się od razu wiosnę. Zrobił kilka kroków w głąb – wciąż całkowicie skoncentrowany na tym, co działo się na ulicy za jego plecami.

Radiowóz: miał nadzieję, że pojedzie dalej.

O mało nie parsknął śmiechem. W głębi sklepu, przy wieszakach z marynarkami, stał McLoud odwrócony do niego tyłem. Wciąż trzymał reklamówkę. Najwidoczniej wpadł na ten sam pomysł co Teddy.

Teddy popukał go w ramię.

– Myślę, że przejadą obok. O ile zachowamy spokój.

Na twarzy McLouda nie malowała się już panika. Teraz był bliski płaczu.

– Kim jesteś? Dlaczego to robisz?

– Niestety mam obowiązek zachować milczenie – powiedział.

4

Kiedy godzinna sesja dobiegła końca, Nikola stał już przed salą. Przez całe życie zawsze był pierwszy na zewnątrz. W głowie utkwił mu następujący obraz z okresu dorastania: pusty korytarz, pobazgrane szafki, cisza na kilka sekund przed tym, jak reszta klasy wyleje się z sali po skończonej lekcji. Nikola: zawsze rozpierała go energia, nie umiał spokojnie spakować rzeczy i wysiedzieć kilku chwil, gadając z kolegami. Zawsze gnała go jakaś niewidzialna siła, żeby choć o mikrosekundę wyprzedzić ten szum na korytarzu. Zyskać ułamek ciszy.

Ale to się działo dawno temu – w ostatnich latach w ogóle rzadko bywał w szkole.

Mama i dyrektor uważali jego zachowanie za objaw lekkiego ADHD. Nie zażywał jednak ritalinu ani nie kurował się we własnym zakresie amfą, jak robiło to tutaj wielu innych chłopaków. Chcieli po prostu nadać jakąś etykietkę tej życiowej sile, która paliła go pod złotym krzyżykiem na piersi. Złotym krzyżykiem od Teddy’ego: wuj dał mu go, zanim poszedł do pudła na osiem lat.

Dzisiaj całe to pierdolenie wyblakło. Życie zapowiadało się zaaaebiście fajnie – bo dzisiaj był ostatni dzień. Ostatni dzień.

Chamon niedługo po niego przyjedzie i zabierze go z tego zadupia.

Została mu jeszcze tylko jedna pierdoła: przed odjazdem musiał odbyć ostatnią pogawędkę z dyrektorem.

W jakiś sposób Andersowi Sanchezowi Salazarowi udawało się utrzymywać swój pokój w takim stanie, że za każdym razem, kiedy Nikola musiał do niego przyjść, wyglądał dokładnie tak samo.

Nie chodziło tylko o to, że dwa krzesła dla gości stały tak samo wsunięte pod jego biurko, ani o to, że zasłony były do połowy zasunięte, tak jak ostatnim razem. Wszystko wyglądało identycznie jak poprzednio: sterta papierów, piórnik za monitorem, zdjęcie dzieci. Nawet kubek do kawy z symbolem klubu z Hammarby stał dokładnie w tym samym rogu biurka, co ostatnio.

Jedyną różnicę stanowił kolor kamizelki Andersa. Dzisiaj była jaskrawoczerwona. Poprzednio bordowa.

– No dobrze, Nikola, jak się czujesz?

Nikola starał się nie uśmiechać zbyt szeroko ani nie wybuchnąć śmiechem.

– Właściwie czuje się bardzo dobrze.

– Moment, kiedy opuszcza się Spillersbodę, może nieco przerażać, jeśli spędziło się tu tak dużo czasu jak ty, co nie?

Nicko musiał jeszcze mocniej powstrzymywać się od śmiechu.

– Tak – powiedział. – Trochę.

– To minie. A ty będziesz mieszkał u mamy, z tego, co zrozumiałem?

– Tak, obiecała, że mnie przygarnie. A ja obiecałem, że się poprawię.

– Czy twoje relacje z mamą już się poprawiły?

– Bez dwóch zdań. Jest najlepsza na świecie.

Po tylu latach kontaktów z babsztylami z opieki społecznej, dyrektorami, kuratorami i glinami został ekspertem nad ekspertami. Nietrudno wpaść na to, co chcą usłyszeć. Szkopuł w tym, żeby powiedzieć to w sposób wiarygodny. Jedyne, co w tym wszystkim było prawdą, to to, że naprawdę uważał, że jego mama jest najrówniejszą matką na świecie.

– Ale ty, Nikola – powiedział Anders – trzymaj się z dala od swoich starych kumpli. Z pewnością są z nich dobre chłopaki, nie o to mi chodzi. Tyle że wyjść może z tego wyłącznie ambaras. Chujnia, jak to mówicie.

Chamon przekładał w palcach różaniec. Zrobił prawo jazdy niecałe trzy miesiące temu, ale audi, które stało za płotem, wyglądało na jeszcze nowsze. Dwudziestocalowe opony lśniły jak krzyżyk Nicka, gdy był nowy. Nikola wiedział, że ta A7 należy do kuzyna kumpla, ale gdy jedzie się w takie miejsca jak to, chce się podkreślić, że prowadzi się inne życie.

– Meksthina?

Nikola wyszczerzył się i włożył porcję snusu do ust. Odpowiedział w tym samym języku.

– Abri, spadamy i robimy jak Zlatan.

Większość znała go po prostu jako Nicka. Ale bracia nazywali go też czasem Biblistą, bo uważali, że jego syryjski brzmi jak ze starych ksiąg. Mimo to byli pod wrażeniem: Nikola to jedyny niesyryjski typek, o którym wiedzieli, że zna ich język. Ale czy to rzeczywiście aż takie niezwykłe? W końcu dorastał razem z nimi. A dziadek nauczył go, że co kraj, to obyczaj.

– Jak to jak Zlatan?

– Hat trick, stary. Dostałem trzy skręty od jednego kolesia, co wisiał mi przysługę. Zjaramy je wszystkie naraz, jak tylko wrócimy do domu.

– Śmieszny jesteś. Niedługo jedziesz z nami na akcję, nie?

Nikola wiedział, o czym mowa. Pytanie Yusufa. Akcja.

Bezpośrednio dla Isaka. Gruba sprawa.

Ruszyli do bramy. Chłopaki na podwórzu schodziły im z drogi. Nikola i Chamon szli przed siebie.

– Udało ci się wtedy coś poruchać? Na ostatniej przepustce nawet nie zdążyłem się z tobą spotkać.

– Hell yeah, miałem większą srakę, niż widział babski kibel na The Strip.

– Walla – zarżał Chamon.

Otworzyli furtkę i wyszli. Wiosenne światło dawało po oczach. Tam na zewnątrz jasnozielone liście na drzewach przypominały nieco kształtem marihuanę, chociaż były większe. Sandra powiedziała, że to kasztanowce.

– Kurna, powinienem chyba wrzucić fotkę tego liścia na Insta dla uczczenia dnia, kiedy moja stopa staje tu po raz ostatni. Na te drzewa gapiłem się przez rok ze swojego okna.

– Ty masz Instagram? – zapytał Chamon.

Zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszeli za sobą czyjś głos.

– Nikola, mógłbyś podejść tutaj na chwilkę?

Odwrócili się. Sandra. Stała przy bramie i uśmiechała się promiennie. Dziwne: tak właściwie była całkiem słodka.

– Po co? – zapytał Nikola.

– Chciałabym z tobą porozmawiać jeszcze o jednej, już ostatniej sprawie. Byłoby świetnie, gdyby się udało.

– Ja już skończyłem, zostałem wypisany przez samiuteńkiego Andersa piętnaście minut temu. Sam teraz o sobie decyduję.

– Wiem, masz do tego prawo. Ale to ważne.

Nikola popatrzył na Chamona.

– Ona jest tak cholernie upierdliwa.

– Wporzo laska czy suka?

– Dzisiaj?

– Nie, przez cały twój pobyt tutaj.

– Nie miałem z nią problemu. Chce dla każdego jak najlepiej, no wiesz, jak to jest...

– Czaję. No to w takim razie okaż jej może trochę respektu. Jesteś wolnym człowiekiem. Idź po prostu do niej i posłuchaj, czego chce, potem spadamy.

Sandra szła przodem do głównego budynku. Nikola za nią.

Zaraz jak wszedł do środka, zajarzył, że coś tu nie gra. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, po prostu to czuł. Mimo to wszedł za nią do pokoju jednego z opiekunów prowadzących.

Było tu spokojniej i czyściej niż w pokojach wychowanków. Na ścianie wisiało coś w rodzaju plakatu informacyjnego: „Prywatność uczniów w internecie. Zgłoś się już teraz na dni internetowe!”.

– Będziesz dalej odbywał praktykę, jak myślisz? – zapytała Sandra.

– Nie wiem.

– Elektronika i telekomunikacja, tym się chyba zajmujesz?

– Tak.

– I zaraz będzie lato, super, co?

– Yes.

– Jak się z tym czujesz?

– Że co?

Co to za pytanie, do cholery? Sandra próbuje sobie uciąć z nim pogawędkę jak ze starym kumplem czy coś w tym stylu – ale on już, kurwa, skończył z tym miejscem. Chwycił klamkę, żeby wyjść.

Potem zrozumiał. Boczne drzwi się otworzyły i wszedł Simon „Pizda” Murray.

Sandra musiała wiedzieć. Simon Murray był psem. Nieumundurowanym, który zawsze trzymał na oku Nikolę i chłopaków. Który zatrzymywał ich samochody i odwiedzał ich starych. Który zawsze wyskakiwał jak pajac z pudełka przed domem Chamona, w kasynie, w pubie sportowym O’Learys. Należał do projektu Hipogryf, jak nazywali ten swój wymysł. Jego celem było zwiększenie bezpieczeństwa na terenach południowych.

Simon mu pomachał.

– Jak się masz, Nikola?

Sandra zaprowadziła ich do oddzielnego pokoju. Na stole stało kilka kubków po kawie.

Simon zamknął drzwi i usiadł. Nikola stał dalej. Mógłby po prostu stąd odejść. Nic nie upoważniało Simona do tego, żeby trzymać go tu w zamknięciu ani przesłuchiwać. On sam nie miał z kolei nic do powiedzenia temu psu.

Simon: krótko obcięte blond włosy. Czarne trzewiki. Pulsomierz na gumce na ramieniu. Idealnie dopasowane niebieskie dżinsy i szara bluza z napisem „G-Star”. Wyglądał jak zwykle: urodzony gliniarz. Coś musiało być w nim samym, w jego DNA. Nikola nie pojmował, jak ta policyjna łajza mogła pracować jako tajniak, skoro widać na kilometr, kim jest.

– Chciałbym ci tylko zadać kilka pytań, Nikola, okej?

– Nie, nie okej. Właśnie mnie stąd wypisano.

– Słyszałem od Sandry. Może powinienem powiedzieć „gratuluję”?

– Mów, co chcesz.

– Nicko, to nic szczególnego. Pięć minut. Czy możesz mnie posłuchać?

– Jesteście jak żmije.

– Nienawidzisz policjantów?

– Nigdy nie spotkałem dobrego gliny.

– Trochę mi przykro, że tak mówisz. Nie chcę ci zrobić nic złego. Poważnie, no wiesz.

– Nie chrzań. Zamierzasz mnie za coś zatrzymać?

Pomyślał o zwędzonych komputerach, które pomagał przewozić tuż przed tym, jak tutaj trafił, i o koleżce z pokoju obok, co prawie obszczał się ze strachu, kiedy Nikola próbował robić na korytarzu za porządkowego i kilka miesięcy temu zainkasował dziesięć tysi. Potem pomyślał o sprawie w lesie, kiedy Chamon niemal wyszedł z siebie. Postrzelili człowieka. No ale kurwa – to było ponad rok temu. Nie mogło chodzić o to.

– Nie przyszedłem tutaj, żeby cię zapuszkować – powiedział Simon. – Mam tylko jedno pytanie.

Nikola nadal się nie ruszył. Yusuf mawiał, że czasem dobrze jest wsłuchać się w pytania psów, żeby połapać się w tym, co wiedzą.

– Zastanawiam się nad tym procesem, o którym tyle się teraz mówi – powiedział Simon. – Prosili cię już, żebyś w nim uczestniczył?

Kipiało mu pod czaszką. Przewracało mu się w żołądku. Jak, do diabła, Simon Murray mógł się dowiedzieć o akcji? Przecież była wewnętrzna. Najwyższy priorytet. Poziom Isaka i tyle.

– Nie wiem, kurwa, o czym gadasz. Toczy się jakieś postępowanie w sądzie czy co?

– Nie, ale myślę, że jednak wiesz. Nadal utrzymujesz kontakt z Yusufem i Chamonem. Chodzi o nieporozumienia, które narosły między Metimem Tasdemirem i rodziną Bar-Sawmów, ich chyba znasz?

– Nie mam pojęcia, o czym ty pieprzysz.

– Nic o tym nie wiesz?

– Powiedziałem już chyba, że nie mam pojęcia. Głuchy jesteś?

– Uspokój się, nie przyszedłem tutaj po to, żeby cię za coś wsadzić. Chcę ci tylko coś powiedzieć i jeśli chcesz, możesz to przekazać Chamonowi, tyle że jego ciężej skłonić do słuchania...

Simon podniósł się z fotela. Stał teraz twarzą w twarz z Nikolą. Jego małe oczy wydawały się szare.

– Wasza dwójka nie ma tam czego szukać. Jesteście za młodzi, ten proces może się skończyć naprawdę źle. Nie wiem, gdzie macie zamiar to zorganizować ani kto dokładnie będzie brał w tym udział. Trzymaj się od tego z daleka, Nikola. Obiecaj mi to. Proszę. Nie idź tam.

Nikola chwycił za klamkę, żeby wyjść. Miał już dość tego pierdolenia.

– I jeszcze jedna sprawa, Nikola, nie szalej dziś wieczorem – bo zakładam, że zamierzasz świętować, że wyszedłeś. Nie rób głupot. Nie chcesz chyba tu wrócić, co nie? – dodał Simon.

Nosowy głos Kendricka Lamara na cały regulator. Chamon siedział w fotelu kierowcy i bębnił dłońmi o kierownicę. Nikola usiadł obok. Audi S, skórzana tapicerka.

– Shit, co to tyle trwało.

– No, ja pierdolę.

– Wszystko wporzo?

– Ta, bez kitu.

Chamon uśmiechnął się.

– Zaplanowałem ci dzisiejszy wieczór. Bibka wyjebana w kosmos, człowieku, najgrubsza impra na uczczenie twojego wyjścia na wolność. I efekty specjalne, że tak powiem.

– Brzmi zajebiście.

– Zobaczysz, bracie, oj, zobaczysz. Wszystko już przygotowałem.

Policja rejonowa w Sztokholmie

Rozmowa z informatorem pseudonim „Marina”, 11 grudnia 2010

Przesłuchujący: Joakim Sundén

Miejsce: centrum Älvsjö

NOTATKA SŁUŻBOWA NR 2 (CZĘŚĆ 1)

Zapis rozmowy

J.S.: Czujesz się lepiej?

M.: Tak, zdecydowanie. Dzięki, że mnie wypuściłeś. To najgorsze dwadzieścia cztery godziny w moim życiu. Wspomnienia powróciły.

J.S.: Czy ktoś tak w ogóle pytał, gdzie byłeś?

M.: Nie.

J.S.: Sebbe też nie?

M.: W ogóle nie rozmawialiśmy. Wygląda na to, że zapadł się pod ziemię.

J.S.: Rozumiem. Obiecałem ci jednak nietykalność, a ty obiecałeś wszystko mi opowiedzieć. Zanim zaczniesz, powiem tylko, że chcę poznać detale i wszystkie twoje myśli. A nawet twoje wrażenia i przypuszczenia. Rozumiesz?

M.: Tak sądzę. Zastanawiałem się już, co powiedzieć.

J.S.: To świetnie. Najlepiej zacznij od ogólnego nakreślenia swojej przeszłości, a potem opisz mi sprawę z największą starannością.

M.: Okej, czyli to mniej więcej tak, jak sobie wyobrażałem. No więc zawsze kochałem gry i w liceum zacząłem grać w backgammon, taką planszówkę, razem z kilkoma kumplami. Najpierw po szkole przesiadywaliśmy w kawiarni i graliśmy hobbystycznie. Tak dla żartu, z kośćmi i żetonami, i próbowaliśmy zrozumieć, jak przebiega sama gra. Wszyscy byliśmy dość mocno zakręceni na punkcie matematyki, chodziłem do klasy ścisłej, rachunek prawdopodobieństwa, równania różniczkowe i takie tam, więc szybko udało mi się to rozgryźć. Stopniowo zaczęło przychodzić do kawiarni coraz więcej Irańczyków, Turków i innych z Bliskiego Wschodu, starszych od nas, chcieli zobaczyć, co to za szwedzka gówniarzeria sądzi, że opanowała ich grę, shesh besh, jak ją nazywali. Często łoiliśmy ich z palcem w dupie.

J.S.: Kiedy to się działo?

M.: W połowie lat osiemdziesiątych. Chodziłem wtedy do liceum Brännkyrka. Tak czy siak, skończyłem je, poszedłem do wojska do Berga, a potem pracowałem przez dłuższy czas u ojca. Prowadził małą drukarnię. W wieku dwudziestu trzech lat zacząłem studiować na Uniwersytecie Sztokholmskim. Wtedy też spotkałem Cecilię. To było w 1990 roku. Ponad trzy lata później, wkrótce po moich dwudziestych siódmych urodzinach, przyszło na świat nasze pierwsze dziecko. W tym samym roku ukończyłem studia. Przez te wszystkie lata trzymałem to w szachu, swoje granie znaczy się, chociaż widywaliśmy się od czasu do czasu, kumple i ja.

Potem zacząłem pracę w KPMG, w firmie rewizyjnej, chyba w 1995 roku. Tam spotkałem faceta, który też pogrywał w backgammon, a do tego w pokera. Kolega zaprosił mnie do klubu na Sankt Eriksplan. W zasadzie można w nim było grać przez całą dobę. Zacząłem tam czasem chodzić, kiedy dzieci już spały albo w weekendy. Na swój sposób to naprawdę dynamiczne i kreatywne środowisko, tyle że miało wielką żądzę gry. Na głodzie, jak to my mówimy. To znaczy większość była sfiksowana na punkcie gry.

J.S.: A co mówiła Cecilia o tym klubie?

M.: Opowiadałem jej, że chodzę tam od czasu do czasu, może nie dokładnie za każdym razem, kiedy się tam wybierałem, ale przeważnie. Akceptowała to jako takie moje nieco dziwaczne hobby, ale nigdy mi nie towarzyszyła.

Chodziłem też w inne miejsca: do Carlos Poker w Sundbyberg, Pot Raiser na Folkungagatan. Czasem zgarniałem trochę grosza, także wtedy, kiedy nie grałem za często w money games