Tajemnice jeziora - Tadeusz Lang - ebook

Tajemnice jeziora ebook

Tadeusz Lang

2,0

Opis

Schyłek lata,­ w ośrodkach wczasowych położonych nad malowniczym jeziorem w Czarlinie powoli kończą się ostatnie turnusy. Wydaje się, że nic nie może zakłócić tej sielankowej, sennej atmosfery – do dnia, gdy ratownicy WOPR natrafiają na porzucony jacht. Jakby tego było mało, podczas poszukiwań mężczyzny, który wyczarterował go z miejscowej wypożyczalni, w jednym z domków letniskowych zostają znalezione zwłoki kobiety.
Dość szybko udaje się ustalić, że oba zdarzenia są ze sobą powiązane. Do wykrycia sprawcy zbrodni jednak droga daleka. Zbyt wiele osób powiązanych ze sprawą nie mówi całej prawdy, a jezioro skutecznie kryje przed śledczymi swoje tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tadeusz Lang
Tajemnice jeziora
© Copyright by Tadeusz Lang 2023Projekt okładki: Radosław Krawczyk
ISBN 978-83-7564-690-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.
* * *

Był ranek, wczesny jak dla bosmana Maćka na ośrodku wczasowym Czarlina. Nie był przyzwyczajony zaczynać pracę przed dziesiątą, zresztą nie było takiej potrzeby. Ostatni turnus – sami emeryci, od lat ci sami, chyba że któryś już się wylogował z tego świata. Zostało jeszcze parę dni do końca turnusu, uporządkowanie sprzętu i do domu. Noc minęła jak zwykle przy piwku i grillu, była deszczowa, choć ciepła, jak na tę porę roku. Czego nie można powiedzieć już o poranku: chłodny lecz słoneczny, jezioro błyszczało lustrzaną taflą niczym niezmąconą, gdzieś tylko w oddali czapla brodziła wzdłuż brzegu.

Maciek odruchowo podniósł głowę do góry, z nadzieją, że ujrzy orła bielika. Ten odchował już młode i nie musiał się starać z polowaniem. Gdy jego wzrok opadł ku tafli jeziora, na drugim brzegu ujrzał jacht. Stał przy konarach, gdzie zazwyczaj nocowały kormorany. Teraz siedziały na rei jachtu. Uwagę zwracało dziwne cumowanie łodzi – ani rufą, ani dziobem. Wyglądał, jakby zerwał się komuś z kotwicy i prądami został zepchnięty w tę część jeziora, co zaraz Maćkowi wydawało się dziwne, bo prądy są w zupełnie innym kierunku. Ale różne rzeczy już widział, pełniąc służbę jako bosman w Czarlinie: od pijanych nastolatków pływających w nocy, po starszych panów próbujących wyrwać młode dziewczyny.

Jego rozmyślania zostały przerwane przez zbliżających się ratowników WOPR, którzy zaczynali pracę równo o dziesiątej. Ratownik Krzysztof zażartował sobie:

– Co, Maciek, wróciłeś wpław z tamtego brzegu, bo brakło wiatru czy czegoś innego, albo kazano opuścić ci to pomieszczenie?

Ratownik Jacek był bardziej powściągliwy, tak jakby przeczuwał, że ta sytuacja nie zwiastuje nic dobrego. Otworzył pomieszczenie ratowników, wyjął lornetkę i skierował wzrok w stronę jachtu. Po chwili powiedział:

– Dziwna sytuacja, drzwi do mesy otwarte, tak jakby ktoś tam był, a kormorany srają na pokład.

Maciek przypomniał sobie wtedy, że tak koło północy – przed lub po, nie mógł tego stwierdzić, bardziej dokładny byłby w określeniu po którym był piwie – coś jakby przemknęło po jeziorze, ale wzrok wtedy miał trochę mętny.

Jacek nie czekając na reakcję ze strony Krzyśka i Maćka, odcumowywał już łódź ratowników i wrzucał kapoki i wiosła. Postanowili wszyscy trzej popłynąć i sprawdzić ten jacht. Choć Maciek robił to raczej z pozycji osoby niemającej wyjścia z tej sytuacji.

Wiosła rytmicznie uderzały w toń wody, burząc jej spokój. Tempo narzucili sobie dość dobre, bo nie ma jak na przebudzenie odrobina wysiłku. Była to zresztą dla nich nie pierwszyzna, od wielu lat parali się tym zajęciem, szczególnie w wakacje. Maciek przyjął rolę sternika i po około ośmiu minutach dopływali do jachtu. Spłoszone kormorany wystartowały jak samoloty, lecąc tuż przy tafli jeziora, by po pewnym czasie wzbić się w powietrze. Podpłynęli do rufy.

Pierwszy na pokład wskoczył Maciek i bez zbędnych ceregieli wszedł do kabiny, po chwili stali za nim Jacek i Krzysiek. Oczom ich ukazał się widok mało wzbudzający niepokój. Wszystko jakby było w należytym porządku, tylko po podłodze przetaczała się niedopita butelka whisky.

Maciek stwierdził:

– Była tu bratnia dusza.

Ale ratownik Jacek pokręcił głową:

– Żeby czasem tylko ta dusza tu nie została!

Sytuacja wyglądała na bardziej poważną, niż by się wydawała. Owszem, jacht mógł zerwać się z rei, ale nie był w stanie tu sam dopłynąć z powodu prądów, w kabinie nie było nikogo i ciężko było stwierdzić, ilu ludzi mogło tu wcześniej być.

Krzysztof skomentował:

– Pewnie jakieś małolaty ukradły nocą jacht, a później go tu podrzucili.

Wyjście mieli tylko jedno: przedzwonić do właściciela. Z ustaleniem tego nie było problemu, jednostka była wyczarterowana w pobliskim porcie Ryki. Telefon widniał na burcie jachtu.

Maciek stwierdził, że zna gościa, przecież wszyscy się tu znali, często pozdrawiali i odwiedzali, pływając po akwenie Trzech Krzyży. Zadecydował:

– Wiążemy łajbę i ciągniemy!

Było to zrozumiałe z jego strony, bo był sternikiem.

Jacek i Krzysiek spojrzeli na siebie i nie w smak im było szarpać się z wiosłami. Nie czekając na reakcję Maćka, Jacek zaczął mocować jacht liną do konarów. Było to o tyle nieprzyjemne, że pokrywały je odchody kormoranów.

Krzysiek nie czekając na ustosunkowanie się do tego Maćka, powiedział:

– Bezpieczniej będzie zostawić ją tutaj, od siebie zadzwonimy do właściciela, a i tak mamy ją na oku!

Dopływali już do brzegu, gdzie zebrał się tłumek gapiów. W końcu to jakaś rozrywka, przez cały turnus nic się nie działo, a tu po śniadaniu takie wydarzenie! Będzie co opowiadać w domu i snuć domysły.

Jacek wiosłując, rozglądał się po jeziorze, niepokój jego wzbudziła niedopita butelka. Był pełen złych myśli. Wychodząc już na brzeg, stwierdził:

– Maciek, ty dzwoń do armatora, a my do WOPR-u w Rykach, niech przeszukają teren motorówką, w końcu ktoś mógł wypaść za burtę. Ja biorę kajak i też będę sprawdzał tamtą stronę jeziora, zresztą jestem prawie pewien, że wczoraj ten jacht cumował przy pomoście jednego z tych domków, gdzie jezioro Czarlina łączy się z Trzema Krzyżami.

O godzinie trzynastej na stołówce ośrodka roztrząsany był jeden temat: wydarzenie z poranka. Snuto różne domysły i hipotezy, co niektórzy byli nawet pewni swych racji i spostrzeżeń, które z rzeczywistością nie miały nic wspólnego, wręcz brały się raczej z czystej fantazji. Atmosfera została jeszcze bardziej podgrzana, gdy pod biurem ośrodka zaparkował policyjny radiowóz oraz auto na prywatnych numerach, które zatrzymało się tam, gdzie nikt z kuracjuszy nie odważyłby się zaparkować. Ze starego volkswagena golfa wysiadło dwóch mężczyzn, młodych i wysportowanych. Jeden z nich ubrany w markową kurtkę Adidasa i takież buty rozejrzał się dookoła, jakby badał, czy ktoś im się przygląda. Drugi, około czterdzieści pięć lat, w lekko starym, niemodnym garniturze, w czarnych butach, od razu widać, że przyznanych z resortu. Miał lekką nadwagę, co o dziwo nie przeszkadzało mu w sprawnym opuszczeniu pojazdu.

Z radiowozu wysiedli czterej policjanci w mundurach, jeden z pokaźną czarną teczką. Ruchy mieli tak skoordynowane, jakby czekali na tych dwóch pierwszych, choć całe zachowanie nie wyglądało na wyreżyserowane. Po wymianie kilku zdań udali się do budynku z napisem „Biuro”. W stołówce zawrzało, snuto domysły: „A nie mówiłem, to poranna sprawa, na pewno ktoś się utopił”.

Drzwi do biura były otwarte, mimo to tęgawy mężczyzna zapukał w futrynę i lekko chrapliwym głosem powiedział:

– Dzień dobry, kapitan Piotr Tycz, komenda miejska Kościerzyna, a to mój zastępca, podporucznik Sławomir Brychter, z kim mam przyjemność?

– Edyta Hopenbach – odpowiedziała niepozorna blondynka, kierownik tego ośrodka.

– Domyśla się pani, w jakiej sprawie jesteśmy.

– Tak, chyba chodzi o poranne zajście.

Kapitan skwitował to lekkim skinięciem głowy i dodał:

– Mam prośbę, żeby ogłosić kuracjuszom, że chciałbym z nimi porozmawiać przed kolacją. Kolacja, jak rozumiem, o osiemnastej, więc spotkam się z nimi o siedemnastej. A teraz: czy moglibyśmy udać się do przystani?

– Oczywiście – odpowiedziała Edyta.

Zejście do przystani prowadziło stromą ścieżką wzdłuż zbocza, które gwałtownie opadało do jeziora. Dawało to wyraźny obraz możliwości głębokościowej tego zbiornika. Na dole przy przystani było już widać pozostałych czterech policjantów, którzy wsiadali do policyjnej motorówki.

Kapitan Tycz pewnym krokiem wszedł na bulwar wzdłuż plaży, wzrok skierował w stronę ratowników:

– To panowie zauważyli ten jacht?

– No, niezupełnie my pierwsi – odpowiedział Krzysztof.

Jacek, jakby nieobecny, przyglądał się akwenowi, który nie był już tak spokojny jak rano. Woda uderzała falami w łódki i rowery wodne, jakby dawała znać, że zaszło tutaj coś nietypowego i jeszcze nieokreślonego.

– Panowie poczekają na mnie. Jak wrócę, chcę zamienić z panami parę zdań. Przepraszam, że się nie przedstawiłem, ale domyślają się panowie, kim jestem?

Ratownicy prawie jednocześnie skinęli głowami, co niemal na pewno oznaczało, że zrozumieli jedno i drugie: poczekają i wiedzą, z kim rozmawiają.

Policyjna motorówka ruszyła w stronę jachtu, przy którym pełnili już straż dwaj policjanci. Na brzegu kłębiła się grupka gapiów – jedni stali, pokazywali coś rękami, drudzy kucali i wyglądali, jakby czegoś szukali lub rysowali w piachu na brzegu jeziora.

Młody policjant zgrabnie wskoczył na jacht, widać od razu, że pochodzi z tych stron i pływanie nie jest mu obce. Nie omieszkał się odezwać:

– Na pokład tylko w butach z jasnymi podeszwami. – I z dumą spojrzał na swoje białe adidasy.

Tycz zignorował tę uwagę i ociężałym krokiem stanął na burcie swym czarnym butem. Wstrzymał się trochę, jakby zastygł w bezruchu, aby młody mógł to zobaczyć i zrozumieć, kto tu wydaje polecenia. Po chwili powiedział:

– I co my tu mamy?

Od razu usłyszał od jednego z mundurowych:

– Praktycznie zero jakichkolwiek śladów bójki, krwi, ubrań i tylko ta butelka whisky tocząca się po pokładzie.

– Czy ruszaliście coś?

– Nie – odpowiedział krótko policjant, jakby chciał zaznaczyć, że nie robi tego pierwszy raz.

Tycz znał go dokładnie, byli w służbie prawie od początku, lecz on przeszedł do kryminalnej, a tamten został w prewencji. Tycz wziął głęboki wdech, wiedział, że to śmieszne, ale taka jest procedura i powtarza się to samo przy każdej sprawie. Dlatego nie padają takie głupie frazesy, jak w filmach: „A za kogo pan mnie ma, panie kapitanie?”

– Tak więc nie mamy za wiele pracy. – Uwagę swą skierował w stronę technika policyjnego. – Gdzie indziej wygląda to o wiele gorzej – skomentował i wzrok swój skierował w dal jeziora, gdzie ledwo widniały domki, które nie wiedząc jak i za czyim pozwoleniem, usytuowane zostały przy samym brzegu jeziora.

– A co z poszukiwaniami?

– Jak do tej pory nic, żadnego ciała, ubrania, kapoka czy śladów wyjścia na brzeg.

– Dobrze, dobrze – powtarzał kapitan. – Rozejrzę się jeszcze trochę i wracamy do ośrodka.

Co do końca nie było prawdą, bo miał wracać on, a techniczni i spece od zabezpieczania zostawali.

Tycz rozejrzał się dookoła i miał wrażenie, jakby mu czegoś brakowało. Spojrzał na Sławka, swojego zastępcę, szukając w jego oczach odpowiedzi. W końcu ten chłopak soboty i niedziele spędzał właśnie na jachcie.

– I co o tym sądzisz, jak myślisz, wszystko w porządku?

– No, chyba tak! – odpowiedział Sławek i pociągnął za linę rzuconą do wody, na końcu której powinna znajdować się kotwica.

– Nie zauważyłeś, że łódź przywiązana jest poprawnym węzłem do konara, a nie cumuje na kotwicy.

Młody trochę zakłopotany odpowiedział:

– Może jacht nie miał kotwicy. Trzeba o to zapytać właściciela jachtu.

– No właśnie, a gdzie on teraz jest?

– Po telefonie od nas czeka cały czas przy domku, tam też cały czas pracują technicy, jego pracownik jest tu, w tej małej motorówce.

– Dobra, przesłuchaj go, czego brakuje na jachcie, spisz zeznania i wracaj z technicznymi.

Tycz tym razem sprawnym ruchem skoczył na motorówkę. Uwagę jego przykuła granatowa rysa na rufie, zostawiona przez podeszwę buta. „A na jacht tylko w białych butach”, zabrzmiało mu w głowie. Odwrócił się i powiedział:

– Zabezpieczyć ten ślad. – Wzrok skierował w stronę zastępcy, a później jeszcze na ślad pozostawiony na rufie.

Dobili do brzegu, cumę motorówki chwycił jeden z ratowników, obok stał krępy mężczyzna z napisem na koszulce: Bosman Maciek.

– No to co, nie musisz się przedstawiać, zresztą jesteś tak podobny do ojca, że wiem, kim jesteś. Wcześniej twój ojciec był tu ratownikiem i bosmanem.

Maciek z zadowoleniem skinął głową.

– To panowie zauważyli ten jacht? – kapitan powtórzył pytanie do ratowników.

– No tak, razem z Maćkiem.

– Zgadza się – odpowiedział za wszystkich Krzysztof.

– Dobrze, dostaną panowie wezwanie na komendę, a najlepiej będzie podać numery telefonów temu młodemu, co był ze mną po cywilu. Będziemy mieć to wtedy bez papierologii. Czy mogę liczyć na współpracę?

I znów Krzysztof z zadowoleniem odpowiedział:

– Zgadza się.

– Dobrze, to prawie wszystko. Mam tylko pytanie, czy od tamtej pory zmieniali panowie obuwie?

Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem i prawie jednocześnie wszyscy trzej odpowiedzieli:

– Nie!

Tycz nie miał więcej pytań. Widział, że żaden z nich nie ma granatowej podeszwy, a kolory te były raczej dalekie od granatu: żółty, zielony, czerwony.

Edyta czekała w biurze, a kuracjusze zgromadzili się przed stołówką. Widząc Tycza, powiedziała:

– Dobrze, że pan już jest, wszyscy się niecierpliwią!

Bez przedłużania skierowała się do wyjścia, dając do zrozumienia, że tylko rozmowa z wczasowiczami może coś wnieść do sprawy, gdyż ona wieczorem opuściła ośrodek, jak zresztą czyni to codziennie, i udała się do domu. Kuracjusze jakby nie rozumiejąc sytuacji, raczej oczekiwali, że czegoś się dowiedzą od kapitana, a nie sami będą źródłem informacji.

Z grupy zgromadzonych starszych ludzi doszedł głos:

– I co? Znaleźliście go, utopił się czy był pijany?

Tycz wiedział, że czas nagli i tylko przypadek mógł spowodować, że ktoś coś zauważy w nocy, więc skwitował krótko:

– Jeżeli ktoś ma jakieś konkretne informacje, które go zaniepokoiły lub wzbudziły zdziwienie, to proszę o udanie się za mną do świetlicy, a jeśli komuś coś się przypomni, zostawiam numer telefonu pani Edycie.

Ku zdziwieniu kuracjuszy, skierował swe kroki w stronę świetlicy, gdzie miał większą nadzieję na napicie się kawy niż na rozmowę z którąś z tych osób. Wszedł do wnętrza, które raczej wyglądało jak kawiarnia, a szyld był mylący lub dla żartu, choć przy wejściu zauważył potężny regał z książkami z minionej epoki, włącznie z kryminałami z tamtych czasów. Za bufetem stała zgrabna, młoda blondynka, która nie skrywała swych kształtów. Zobaczywszy go, powiedziała od razu:

– Kawa?

– Tak, mocna! – odpowiedział Tycz.

Ludzie na zewnątrz powoli rozchodzili się, tylko jeden mężczyzna stał samotnie i spoglądał na słowo „świetlica”, jakby rozumiał, że nie pasuje ono do tego miejsca. Nagle jego ciało przechyliło się w stronę ścieżki oddalającej go od zabudowań, ale jednak nie podniósł nogi i jakby od niechcenia postawił ją na stopniu schodów. Teraz dopiero Tycz zauważył, że jego zachwianie spowodowane było sztywnością nogi. Mężczyzna nie bez trudu pokonał kilka stopni. Po chwili stanął w drzwiach świetlicy.

– Tak, słucham pana? – powiedział kapitan między jednym a drugim łykiem kawy.

Dodało to jakby odwagi starszemu człowiekowi, który skierował kroki w stronę stolika.

– Pan prosił, że jeśli ktoś coś widział i uważa to za ważne, to chciałby pan porozmawiać.

– Tak, proszę, słucham pana. – Tycz wiedział, że umiejętność słuchania w jego pracy wiele znaczy.

– Tak więc – mężczyzna zaczął – nazywam się Roman Bujakowski, jestem emerytowanym profesorem. Wie pan, przebywam tu na wczasach, może ostatnich w moim życiu, ale do rzeczy. – Mężczyzna uznał, że jego osoba jest prawdopodobnie mało istotna w całej tej sprawie, ale jako dobrze wychowany człowiek najpierw powinien się przedstawić.

– Tak więc słucham – odpowiedział Tycz bez jakiejkolwiek próby nacisku w głosie.

Starszy człowiek odsunął krzesło i siadając, powiedział:

– Pan widzi: noga, no i lata…

– O przepraszam, niech pan siada, oczywiście! – Tycz poczuł się niezręcznie. Przecież ten człowiek chciał mu pomóc, więc nie było to przesłuchanie, a i na komendzie nie przesłuchuje się na stojąco.

– Więc wczoraj wieczorem, a raczej w nocy… – zaczął starszy człowiek. – Tak, w nocy, było już dobrze po północy, gdzieś wpół do pierwszej… wie pan, w tym wieku ciężko zasnąć. Mój domek jest tam, na skarpie i przy jeziorze. Wyszedłem na taras, padał deszcz, mało co było widać, ale słuch mam dobry. Ścieżką przy jeziorze szedł jakiś człowiek, często wieczorem tamtędy ktoś chodzi. Ale w taką pogodę to tylko rybacy. Ci,wie pan, nie patrzą na pogodę. Ale to nie był rybak, oni chodzą ubrani, no wie pan, w moro, tak jakby chcieli, żeby ryby ich nie widziały. Ten człowiek był w białej koszuli, to było widoczne, mimo deszczu i nocy, ta biel była bardzo rzucająca się w oczy, odbijała się od ciemnej wody. Szedł, a raczej powiedziałbym, prawie biegł od strony tego jachtu, co, no wie pan, rano ratownicy tam znaleźli.

Tycz skinął tylko głową.

– No wie pan, pomyślałem, biegnie, bo nie chce zmoknąć, choć i tak był już na pewno bardzo mokry. Tak, i na pewno nie był to starszy człowiek, a jeżeli, to wysportowany, wie pan, widzi się to po ruchach. W pierwszej chwili pomyślałem nawet, że to jeden z naszych ratowników. Pomyślałem sobie: pewnie przygadał sobie jakąś kuracjuszkę, oczywiście nie na naszym ośrodku, tylko dalej albo miejscową, no i w nocy wrócił mąż i musi uciekać. Wie pan, trochę mu zazdrościłem, przypomniały mi się młode lata.

– No dobrze, a dlaczego pan myśli, że to był ratownik z waszego ośrodka?

– No właśnie – odpowiedział pan Roman. – Miał podobne ruchy, no i ta biała koszula, ten ratownik zawsze na kolację po pracy zakłada białą koszulę i również zauważyłem, że lubi spacerować wzdłuż jeziora. Nie żebym go zaraz o coś podejrzewał, to bardzo sympatyczny człowiek i taki wysportowany, w tym wieku, podobno też ma swoje lata, ale nigdy o tym nie mówi.

– Dobrze, dziękuję panu, czy jeszcze może pan coś zauważył?

– Nie, raczej nie, tylko wie pan, odruchowo wtedy spojrzałem na pawilon, w którym śpi ratownik, i świeciło się u niego światło, ale tego nie mogę powiedzieć, czy zostało włączone czy świeciło się tam cały czas.

– No dobrze, a który to ratownik, bo wie pan, jest ich dwóch.

– Ten mniej rozmowny, Jacek, ale wie pan, widać, że jest to stanowczy człowiek.

– Dobrze, dziękuję panu. Proszę, oto moja wizytówka. Jeżeli panu się coś przypomni, proszę dzwonić i jeśli mogę poprosić pana dane i numer telefonu, to proszę mi tu zapisać, na odwrocie tej drugiej wizytówki i jeszcze raz dziękuję.

Tycz czuł zadowolenie – nareszcie jakiś trop, no i kawa, tak mocna, jak ta młoda barmanka. A swoją drogą, po co uganiać się za kimś na innym ośrodku, jak tu jest taka dobra kawa, i nie tylko? No, ale dziewczyna chyba trochę za młoda dla tego ratownika.

Wstał od stolika, zostawił pieniądze za kawę i jeszcze raz podziękował panu Romanowi. Pomyślał: trzeba jechać do tego domku, przecież po oględzinach miejsca zbrodni zlecił zabezpieczenie śladów, no i nie rozmawiał jeszcze z właścicielem czarterującym jachty. Oj, biedny człowiek, nie dość, że był tam pierwszy, to jeszcze czeka na rozmowę. Tycz specjalnie unikał sformułowania „przesłuchanie”, uważał, że zarezerwowane jest dla osoby podejrzanej, a na pierwszy plan na razie wysuwa się tylko ratownik. No, ale nic przed czasem, nie takie mylne ślady widział w swoim życiu.

Stary volkswagen zaparkował przed bramą prowadzącą do posiadłości, bo choć z daleka wyglądała na małą, była zbudowana z rozmachem. Jej główna część znajdowała się jakby w tunelu, zagłębiając się w skarpę od strony wody, całkowicie przeszklona, z widokiem na jezioro i pomost, przy którym cumowała mała łódka wiosłowa i motorówka z napisem „czarter jachtów”. Ach tak, najpierw rozmowa z tym człowiekiem, czeka już tak długo.

Siedział na wygodnej ławce. Trzymając telefon w ręku, pisał jakiegoś SMS-a. Był to przystojny młody człowiek. Urodę jego podkreślała opalenizna, która pod koniec sezonu nabrała prawie orientalnej barwy, a uwydatniała ją biała koszulka polo.

– Przepraszam, że tak długo pan czeka, ale wie pan, ważniejsze sprawy – skłamał Tycz. Wiedział dobrze, że zeznania tego człowieka są bardzo istotne dla sprawy. – Tak więc przejdźmy od razu do meritum: wiem, że dane osobowe podał pan już przez telefon mojemu asystentowi

– Tak – potwierdził mężczyzna, chowając telefon do kieszeni spodni. I od razu zaczął składać wyjaśnienia, jakby nie robił tego pierwszy raz. – A więc, gdy Maciek zadzwonił do mnie… no wie pan kto, bosman Maciek, około godziny dziesiątej z ironicznym pytaniem, czy nie zerwała mi się przypadkiem jakaś łajba, od razu powiedziałem mu: „Nie żartuj sobie, tylko dawaj, co się stało?”. On na to, że mają tu jacht o numerach takich i takich, bez załogi i czy mi go czasem ktoś nie smyrnął w nocy? Powiedziałem mu, że nie, jednostka ta została wypożyczona wczoraj rano. Powiedział: „No to masz fajnie, ktoś ci ją porzucił, stoi u nas na końcu jeziora”. Powiadomił mnie również, że rozpoczęły się poszukiwania, czy nikt nie utonął z tej jednostki. Poinformowałem go, że jacht wypożyczył tylko jeden facet. Odpłynął nim, a po jakimś czasie zauważyłem, że cumuje tutaj.

– Tak więc to był właściciel tej nieruchomości – skwitował Tycz.

– Nie, skąd znowu – odpowiedział od razu młody człowiek. – Pana Pawła wszyscy tu znają, on raczej nie pływa jachtami, choć ma patent, ale to chyba sprawa prestiżu. Niekiedy tylko wypożycza szybką motorówkę, ale to tylko wtedy, gdy ma tu gościa. To był ktoś inny, ale mam jego dane.

Sięgnął do spodni po komórkę, włączył ją i pokazał zdjęcie dowodu osobistego, mówiąc:

– No wie pan, mamy taki zwyczaj, pobieramy kaucję i pstrykamy dowód lub co tam klient ma, a zazwyczaj dwa dokumenty. Ten gość miał jeszcze angielskie prawo jazdy. O, proszę! – pokazał kolejne zdjęcie.

– A więc przyjechał autem do pana, wziął jacht, auto zostawił na placu?

– Nie, tego nie powiedziałem. Przyjechał taksówką z Gdańska.

– Zna pan numer tej taksówki?

– No nie, czy nie za dużo pan ode mnie wymaga? Widziałem tylko, że było to białe BMW, wie pan, tej korporacji, co ma pomarańczowo-czarne pasy i stara się obsługiwać obcokrajowców.

– Tak, no dobrze, niech pan mi prześle zdjęcia dokumentów tego gościa na mój telefon. – Tycz zaczął dyktować numer. – No i wie pan, przyda się panu, gdy jeszcze się coś przypomni.

– Chyba tylko to, że facet płacił gotówką, choć wie pan, my wolimy płatność kartą. Zapłacił za trzy dni, bo taką mamy stawkę, choć powiedział, że powinien uporać się z tym w dwa dni. Było to dla mnie dziwne, bo wie pan, ludzie przyjeżdżają tu popływać, a nie uporać się z jakąś sprawą.

– Dobra, więc co było później? – zapytał Tycz z ciekawością, ale bez nacisku.

– No więc jak powiedziałem, po telefonie Maćka spojrzałem z przystani w tą stronę, bo wczoraj po południu widziałem tu cumujący jacht, choć dobrze wiedziałem, że tu go nie zobaczę. Odpaliłem motorówkę i dopłynąłem tutaj, pomyślałem: popili goście i trochę pogłupieli, choć wiem, że pan Paweł nie pije alkoholu, no ale miał kogoś wieczorem u siebie.

– I co? – zapytał Tycz już z niecierpliwością.

– Podpłynąłem tutaj. Panował spokój, zupełna cisza, jakby nikogo nie było. Podszedłem do tego wielkiego tarasowego okna. Zasłony były zasunięte i już miałem odejść, gdy zauważyłem, że drzwi są niedomknięte. Uchyliłem je i zacząłem wołać: „Panie Pawle!”. Wie pan, fajny gość, ale będzie ode mnie starszy jakieś dwadzieścia lat. Nikt nie odpowiadał. Odsunąłem zasłonę, no wie pan, zaraz ją ujrzałem. Leżała tam na wypoczynku z dziwnie nakrytą twarzą, ale nogi miała odsłonięte. Od razu ją poznałem, to była pani Małgosia, żona Pawła.

– A skąd pan wiedział, że to ona? Przecież mówił pan, że twarz miała zakrytą.

– No tak – odparł młody człowiek – ale takie nogi miała tylko ona i mimo czterech dych była bardzo atrakcyjną kobietą. I ten tatuaż na łydce, te kolorowe kwiaty, jakby dzikie wino, nie każda kobieta w tym wieku jest na tyle odważna, by mieć coś takiego. A na drugiej nodze orzeł bielik, to niedawno, odkąd zaczęły tu gniazdować, to chyba na ich cześć.

– Dobra! Co było dalej?

– Niezręczna sytuacja, kobieta prawie naga z przykrytą głową. Podszedłem, delikatnie dotknąłem nogi, mówiąc: „Pani Małgorzato!” i wtedy poczułem: była zimna. Delikatnie ściągnąłem te narzutę z twarzy. To była ona, zrozumiałem, że nie żyła. Struga krwi wypłynęła jej z ucha, plamiąc poduszkę na wypoczynku, oczy miała otwarte – powtórzył. – Tak, takie przerażone, a jednocześnie puste. Zaciągnąłem narzutę z powrotem na twarz. No wie pan, człowiekowi wydaje się, że jest mocny, póki go coś takiego nie spotka. Krzyknąłem jeszcze: „Panie Pawle!”, ale raczej szukając pomocy. A dalej to pan wie, zadzwoniłem do was, na policję do dyżurnego. O, mam tu połączenie, dokładnie dziesiąta trzydzieści trzy. No chyba nigdy, do końca życia nie zapomnę tej godziny.

– Tak, tak, wiemy o której godzinie to było. I co dalej?

– No dalej to już nic ciekawego, jeśli można tak powiedzieć. Opuściłem ten pokój tak, jak wszedłem, i czekałem na panów.

– A czy czegoś pan dotykał jeszcze lub coś pana zdziwiło? – zapytał Tycz z ciekawości.

– No wie pan, jakieś kryminały się oglądało, więc nic nie dotykałem, a zdziwienia to już miałem potąd!

– Dobra, dziękuję panu. Proszę jutro zgłosić się na komendę na dziewiątą, spiszemy zeznania, jest pan wolny. I niech pan pomyśli, może coś się panu jeszcze przypomni.

Młody człowiek oddalił się do pomostu, gdzie uruchomił motorówkę i odpłynął w stronę swojej przystani w Rykach.

Tycz odwrócił się w stronę zabudowań. Na plac wjeżdżał już karawan firmy, która miała dostarczyć zwłoki do laboratorium kryminalistyki w Gdańsku. Młody też wrócił już z ośrodka i zaczął meldować przełożonemu:

– Jacht zabezpieczyliśmy u bosmana w ośrodku. Właściciel nieruchomości Paweł Pawlikowski odnaleziony w swojej firmie w Gdańsku, czeka na przesłuchanie na Komendzie Wojewódzkiej. Szef pyta, czy zwalniamy tę sprawę wojewódzkiemu czy trzymamy u nas?

– Dobra, dobra – skomentował kapitan. – Decyzje podejmiemy jutro, na razie interesuje mnie, co mówią techniczni i koroner.

– Tak, tak – skomentował młody.

Ale kapitan nie omieszkał zapytać:

– A ty co o tym sądzisz, Stanisław? Oddajemy czy trzymamy?

– Trzymamy, w końcu my byliśmy tu pierwsi.

– No tak, ale województwo ma męża tej damy, a wiesz, statystyki mówią, że główny sprawca zawsze praktycznie jest w najbliższej rodzinie.

– Statystyki też mówią, że pies i właściciel mają średnio po trzy nogi – sprytnie skomentował młody.

Tycz uśmiechnął się tylko do młodego, bo wiedział, że chce brać udział w tej sprawie. Pomyślał sobie: „No, to jest dla niego jakaś szansa zawodowa, której ja w jego wieku nie miałem, bo w tamtych latach trochę inaczej”.

– No dobra, jak mamy pracować, to chodź, porozmawiamy z technicznymi.

Zbliżał się już wieczór, wszyscy byli zmęczeni. Kapitan z młodym prawie równocześnie weszli do salonu przez otwarte drzwi tarasu. Techniczni chowali już swój sprzęt.

– I jakie wnioski? – zapytał Tycz, kierując swoje słowa do mężczyzny wątłej postury.

Znał go dobrze, bo Jurek, od lat w tej pracy, zawsze solidnie zabezpieczał ślady. Tycz wiedział, że może zostawić go tu samego, że ten facet nic nie przeoczy.

– Tak więc – zaczął Jurek – mamy zabezpieczone trzy telefony komórkowe. Jeden na pewno ofiary. – Wskazał leżące na stole telefony, zapakowane w worki foliowe z opisanymi kartkami.

– Tak, ten należał do ofiary, bez wątpienia – powiedział kapitan. – Kolorowe etui, kwiaty jak na nodze i ten orzeł bielik. Robione na pewno na zamówienie.

– Kolejny