Tak wiele jest strachów - Seweryna Szmaglewska - ebook + książka

Tak wiele jest strachów ebook

Seweryna Szmaglewska

3,0

Opis

Po raz pierwszy zebrane w jednym tomie wszystkie opowiadania autorki 'Dymów nad Birkenau".

Słyszałam płacz. Wszędzie go było słychać. Później dowiedziałam się, że słyszano go nawet w obozie męskim. Później też powiedziały mi kobiety, że jedna z pielęgniarek regularnie podawała maleństwom zdobyte gdzieś mleko na pół z wodą. Gdy zabrakło mleka, dawała im wodę, po kilka łyżeczek najbardziej płaczącym. Trzeciej nocy wywieziono maleństwa. Obóz odetchnął z ulgą. Tak, było to westchnienie ulgi pełne okrucieństwa. Wojna uczy podobnych westchnień. Ale nie można ich później zapomnieć.

Ta wojna nie skończyła się w roku 1945. Kapitulacja Niemiec, ucichły wystrzały - to nie zmieniło wiele, kiedy w pamięci bohaterów wciąż tli się niepokój. Chociaż dookoła nastaje pozorny porządek, to trudno jest żyć w uporządkowanym świecie, gdy wciąż jest tak wiele strachów. Autorka "Dymów nad Birkenau" jak nikt inny oddała to, co czuli ludzie, którym udało się przetrwać wojnę i obozy: grozę minionych wydarzeń, zagubienie w nowej rzeczywistości, lęk przed tym, co ma dopiero nadejść, ale i resztki nadziei, że miłość ocala.
Wszystko to, co w pisarstwie Seweryny Szmaglewskiej najlepsze.

Wydanie zostało wzbogacone o recenzje prasowe pierwszych wydań książek, które złożyły się na ten tom.

Szmaglewska zmusza do emocjonalnego buntu, prowokuje do intelektualnego protestu. W tym tkwi pełnia humanistycznej negacji zbrodni jej opowiadań. Dlatego, chociaż mówią one o przeszłości, są ciągle przez swój protest aktualne, są zaangażowane w naszą współczesność.
"Nowa Kultura"

Seweryna Szmaglewska (1916–1992) – pisarka, jedyna Polka zaproszona do złożenia zeznań w procesie norymberskim. Przyszła na świat w Przygłowie, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie Łódzkim. Po wybuchu wojny wróciła do Piotrkowa, gdzie pracowała jako ratowniczka w szpitalu i uczyła na tajnych kompletach. Osiemnastego lipca 1942 roku została aresztowana przez gestapo i przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau. Osiemnastego stycznia 1945 roku udało jej się uciec z marszu śmierci. Debiutowała w 1945 roku książką "Dymy nad Birkenau", w której opisała swoje obozowe przeżycia. W lutym 1946 książka została włączona jako materiał dowodowy przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Seweryna Szmaglewska przez lata była wiceprezeską Rady Naczelnej ZBoWiD. Opublikowała między innymi: "Zapowiada się piękny dzień" (1960), "Czarne stopy" (1960), "Niewinni w Norymberdze" (1972), "Dwoje smutnych ludzi" (1986). Odznaczona została Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki I stopnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © Jacek Wiśniewski, 2021

 

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

 

Redaktor serii

Michał Nalewski

 

Redaktor prowadzący

Filip Świtaj

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

Zdjęcia w książce

archiwum prywatne Jacka Wiśniewskiego

 

ISBN 978-83-8234-809-5

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

 

NAJWAŻNIEJSZE RECENZJE

Recenzje książki Chleb i nadzieja:

 

Jak w pierwszej części książki opowiadanie Kobieta, mężczyzna i dziecko swą zwięzłością kompozycyjną i wstrząsającą treścią wywiera na czytelniku może najsilniejsze wrażenie – tak wśród opowiadań o tematyce dzisiejszego dnia Wędrowcy uderzają tragizmem i prostotą. Krótka scena, rozegrana w zagubionej wśród zadymki chacie, między starą wieśniaczką i repatriantką jest, podobnie jak tamten nieludzki obraz z obozu śmierci, tak ostra w swym proteście, tak doskonała w oszczędności środków wyrazu, że oba te opowiadania zaliczyć trzeba do najwybitniejszych osiągnięć naszej nowelistyki.

„Orka”, nr 5, 01.02.1959

 

Autorka Chleba i nadziei wiąże w jakąś, a nie tylko formalnie-historyczną całość, bieg przeszłych i obecnych dni. Ukazuje spięcia epok. A nade wszystko – nie pozwala zapomnieć o tak przecież niedawnej przeszłości wszystkim młodym, którzy dzieje okupacji poznać mogą już tylko z książek i literatury dokumentalnej.

„Sztandar Młodych”, nr 50, 27.02.1959

 

Książka Szmaglewskiej zmusza czytelnika do myślenia, a jednocześnie przekazuje młodemu pokoleniu tragiczne doświadczenia niedawnej przeszłości.

„Żołnierz Polski”, nr 14, 1–7.04.1959

 

W delikatności rysunku opowiadanie to jest mistrzowskie. W opowiadaniach najbardziej wstrząsających akcja toczy się w czasie teraźniejszym, nie jest podana w formie wspomnień czy retrospekcji. Wspomnienia są zawsze łagodniejsze. Łagodzi je czas, perspektywa historyczna. Szmaglewska zmusza do emocjonalnego buntu, prowokuje do intelektualnego protestu. W tym tkwi pełnia humanistycznej negacji zbrodni jej opowiadań. Dlatego, chociaż mówią one o przeszłości, są ciągle przez swój protest aktualne, są zaangażowane w naszą współczesność.

„Nowa Kultura”, nr 48, 03.05.1959

 

Opowiadania te, oparte w dużej mierze na doświadczeniach osobistych, odznaczają się dużą powściągliwością słownego wyrazu, dzięki czemu wstrząsają nieraz głębiej, niż można by to uczynić za pomocą martyrologicznego patosu. To jest bodajże naczelna zaleta tych utworów. Ponadto Szmaglewska, unikając szczęśliwie monotonii formy, stosuje w tych opowiadaniach różne sposoby i konwencje pisarskie: prowadzi narrację w pierwszej osobie, wprost relacjonując wydarzenia, albo sięga do wspomnień i reminiscencji osób trzecich. […] W ogólności nowa książka Szmaglewskiej jest pozycją niewątpliwie i pod każdym względem wartościową, toteż o jej pozytywności nie można wątpić.

„Dziennik Łódzki”, nr 158, 5–6.07.1959

 

Seweryna Szmaglewska po kapitalnej pracy Dymy nad Birkenau, odsłaniającej kulisy obozu śmierci, znowu powróciła do tematyki wojennej. Jej opowiadania, nawet i te, które mogą uchodzić za bardzo współczesne, jak choćby pierwsze z nich Opowiadanie karnawałowe, obrazują wewnętrzne konflikty człowieka, w którym przeszłość odgrywa olbrzymią rolę. Jeżeli się zauważy, że doświadczenie było o niespotykanej dotychczas skali napięć, przez pięć lat każdy z nas był poddany ogromnemu ciśnieniu rzeczywistości, od której ucieczką była tylko śmierć, można zrozumieć ten powrót pisarzy do zaległego kręgu tematyki. Szmaglewska dokonuje obrachunku z tym czasem, powracają obozowe wizje, a nawet jeśli przeżywamy jakieś wydarzenia, które dzieją się już po wojnie, to jednak zawsze w jej cieniu. Pisane językiem oszczędnym, z dużą kulturą literacką, opowiadania z tomu Chleb i nadzieja dorzucają do naszych własnych wspomnień i odczuć niejedno doświadczenie.

„Świat”, nr 48, 29.11.1959

 

Recenzja opowiadania Puste miejsce przy stole:

 

W całym tym dramatycznym opowiadaniu przebija jakaś nuta szlachetna, wołanie o miejsce w pamięci żywych dla milionów niewinnie zamordowanych przez zbirów faszystowskich.

„Express Wieczorny”, nr 151, 27.11.1963

 

Recenzje książki Odcienie miłości:

 

Szmaglewska w tej książce nie odeszła od czasów grozy i pogardy. Ich cień podbarwia mocno Odcienie miłości w takich opowiadaniach jak Tak wiele jest strachów czy Noc u pani Róży. Ta książka wypływa wprost z całego dorobku pisarskiego Szmaglewskiej, jest kontynuacją i ma swoje uwarunkowania, korzenie sięgające aż Dymów nad Birkenau. Odcienie miłości są – w swoim rodzaju – prozą nie mniej dramatyczną od tamtej.

„Tygodnik Ludu”, nr 223, 13.08.1969

 

Te opowiadania są przesycone słońcem. Także i takie, które przypominają momenty dramatyczne, owiane smutkiem mijania się ludzi ze sobą. Czytelnika przyciąga w opowiadaniach Seweryny Szmaglewskiej bezpretensjonalność, prostota opowieści, która w istocie wynika z dużego kunsztu literackiego autorki. Jest też w Odcieniach miłości […] różnorodność nastrojów, które podporządkowane są spokojnej, ale pod pozorem spokoju i dramatycznej, mądrości ich autorki. Ta życiowa, a nie tylko pisarska, mądrość podyktowała autorce bezpretensjonalną, prostą formę oraz wzbogaciła naszą wiedzę o wartości tematu zaczerpniętego wprost z życia, niesionego przez każdy dzień.

„W.T.K. Tygodnik Katolików”, nr 34, 24.08.1969

 

Przybył polskiej literaturze nie bibelot, rzecz z gatunku nieważnych, przybyła nam książka znacząca przez intencje i spełnienie tych intencji. Przybyły nam opowiadania, z których kilka stanie w rzędzie najtrwalszych zdobyczy naszej nowelistyki.

„Tygodnik Kulturalny”, nr 39, 28.11.1969

 

Szmaglewskiej udało się dokonać w Odcieniach miłości rzadkiego i cennego połączenia: treści najbardziej współczesnej z formą klasycyzującą, wyszukaną, spokojną, ze sposobem pisania wspólnym autorom, którzy dawno już na stałe weszli do gmachu polskiej literatury. Jest w tej formie coś, co przypomina trochę Nałkowską – wzorzec największy i godny wszelkiego szacunku.

„Kultura”, nr 1, 04.01.1970

 

Tom nowel Szmaglewskiej Odcienie miłości jest jak gdyby pełen słońca. Czytelnikowi kończącemu lekturę pozostawia uczucie ładu i harmonii świata, wewnętrznego porządku i piękna. I to nawet wtedy, gdy bohaterowie poszczególnych nowel w starciu ze światem muszą przegrać.

„Express Ilustrowany”, nr 26, 24–25.02.1970

 

SPOCZNIJ, WOLNO PALIĆ

Rekonwalescenci powinni dziś opuścić szpital – mówi cicho siostra przełożona bez okazywania jakichkolwiek uczuć. – Wiem, że rano przyjadą po nich. Mają ich wywieźć.

– Do innego szpitala?

– Wątpliwe. Raczej do obozu jeńców.

– A ciężko ranni?

– Zostaną. Dopóki nie będą mogli chodzić. Właśnie ich ewidencję trzeba uzupełnić. I od razu mierz temperaturę.

Anna idzie korytarzem pomiędzy dwoma rzędami łóżek i noszy.

– Nazwisko?

– …

– Nazwisko pana?

– …

Przed chwilą, gdy rozchyliła mu koszulę na piersiach, żeby wsunąć termometr, podniósł żółtawe powieki, spojrzał oczyma pozbawionymi barwy. Teraz nie reagował. Ale słyszał pytanie.

– Nazwisko pana?

– …

– Skoro już pan nie śpi, może by mi pan podał imię, nazwisko, rok urodzenia. To jest konieczne.

Uśmiech. Wargi poruszyły się. Wyszeptały coś bardzo cicho. Anna pochyliła głowę. Niżej. Niżej.

– Nie słyszałam, co pan powiedział.

– Papieroska…

– Muszę zapisać pana nazwisko.

– Papieroska, siostro. Wścieknę się, jeżeli nie zapalę. Bardzo proszę. Oddam resztę życia za dwa sztachnięcia.

– Ale czy wolno panu palić?

Obeszła łóżko, spojrzała na wiszącą u wezgłowia kartę chorego, szukając odpowiedzi w lekarskim rozpoznaniu. Puste linie, kratki, rubryki. Nikt nie pamiętał o tych rzeczach w szpitalu, do którego zwożono dniem i nocą rannych z frontu, wprost z walki, układano przy bramie i wracano po następnych. Anna pracowała tu zaledwie kilkanaście dni, ale widziała już dostatecznie dużo.

– Wolno palić – szeptał, ledwie poruszając wargami – wydano mi komendę „spocznij, wolno palić”.

– A co panu dolega?

Usta chorego drgnęły. Był to znowu słaby uśmiech.

– Nic. Absolutnie nic.

Przebiegła wzrokiem po łóżku. Ramiona leżą na kocu nieruchomo, jest w nich tyle samo bezkrwistego chłodu, co rezygnacji. Pod kocem… Anna sprawdziła, czy ją chory obserwuje. Nie. Znowu opuścił powieki. Pod kocem nie ma nóg. Żołnierz zajmuje tak mało miejsca, jakby był pięcioletnim dzieckiem. Amputowali. Co by teraz powiedzieć? Szybko. Szybko.

– Bardzo proszę… żeby mi pan podał swoje nazwisko.

– Paluch. Może siostra ma papierosa?

– Tak. Przyniosę.

Wyjęła mu spod pachy termometr. Poszła korytarzem pomiędzy łóżkami przylepionymi do ściany, ustawionymi najgęściej, jak było można. Ranni leżeli cicho, zagłębieni w swoim bólu, w indywidualnym, samotnym przedzieraniu się przez odrębną dla każdego niedolę. Milczeli. Spokój tej części szpitala był zastanawiający. Nie mieli wymagań, pretensji, żądań. Otuleni w szorstkie koce, w nakrochmalone prześcieradła, drzemali albo leżeli cicho z otwartymi oczami. Tu było im zaciszniej niż na froncie. Nawet z ustawicznym bólem, rozrywającym ręce, nogi, cały organizm, łatwiej było tu niż na polu walki.

Od strony klatki schodowej rozległo się ostre, alarmujące nawoływanie:

– Wychodzić po nowy transport rannych! Wychodzić!

Zbiegła na podwórze. Przystanęła w otwartych drzwiach, robiąc miejsce dwu sanitariuszom, którzy dźwigali na noszach stękającego głucho żołnierza.

Niebo huczało. Ryk silników idących w dół samolotów rozrywał uszy. Ziemia drgała od detonacji.

– Nie zmieścimy się. Trzeba go wziąć do góry. Nad głowę.

Drugi sanitariusz potknął się w progu. Nosze zachybotały. Chory wyrzucił ramiona w bok dla zachowania równowagi. Jęknął. Anna chwyciła drążek, podsunęła się plecami pod ciężar.

– Spokojnie – powiedziała. – Proszę leżeć spokojnie. My pana doniesiemy.

Dźwignęli. Wymijali ostre zakręty schodów i dziwne cieśniny starego domu, nieprzystosowanego do transportu chorych. Żeby obrócić się z noszami, trzeba je było mozolnie przymierzać, próbować tak lub inaczej, unosić do góry to jedną, to drugą stroną. W pewnej chwili nogi żołnierza znalazły się znacznie wyżej niż głowa. Sanitariusz powiedział:

– Jeszcze ciut-ciut…

Anna obserwowała chorego. Był purpurowy. Zacisnął usta. Nie jęczał. Widział bezowocność wysiłków ludzi, którzy go dźwigali.

– Rrrra-zem! Oooou-siup! Mocno!

Ranny wrzasnął nagle:

– Nogi! Na miłość boską, nie zawadzić nogami.

Przed salą operacyjną stał poczwórny szereg noszy. Drzwi były zamknięte. Chirurg pracował bez przerwy.

– Przygotować i umyć chorego – rozkazał ktoś Annie.

Ranny patrzył jej w oczy.

– Ja sam – szepnął, prosząc, z naciskiem.

Uniósł się na łokciach. Objął palcami cholewę buta. Chciał ściągnąć z pomocą drugiej stopy. Ból wykrzywił jego rysy, pot wystąpił na czoło.

– Mam obie nogi zmiażdżone – szepnął.

Anna rozejrzała się. Spomiędzy narzędzi leżących na podręcznym stoliku opatrunkowym wzięła skalpel. Ostrze przyłożyła do cholewy. Nacisnęła palcem wskazującym. Lekko. Nieco silniej. Cięła od góry do dołu samych palców. But otworzył się jak dojrzały strączek. Uderzył fetor zaparzonej krwi, brudnych onuc, potu.

– Ja sam…

– Proszę leżeć spokojnie.

Buty. Później zetlałe onuce. Pomiędzy palcami nóg biaława, rozparzona skóra. Skalpel dotyka nogawek spodni. Zielona tkanina ustępowała łatwo.

– Ja sam…

Otwierają się drzwi sali operacyjnej. Pielęgniarka pcha przed sobą wózek z obandażowanym, uśpionym pacjentem. Chirurg staje w progu. Znużenie przejawia się w powolnych ruchach. Patrzy na przybywające bez przerwy nosze z rannymi.

– Zniszczyła pani dobry skalpel – mówi ponuro.

Anna ze zniecierpliwieniem potrząsa głową.

– Skalpel!

– Skalpele będą teraz bardzo potrzebne. Długo. Umyje pani rannego i na stół operacyjny. Papierosa?

– Mam brudne ręce, panie doktorze. Proszę jednego do kieszeni fartucha.

Sierżant Paluch obserwuje to, co dzieje się w pobliżu jego łóżka: tłok przed salą operacyjną, metamorfozę, jaką przechodzi każdy żołnierz, najpierw utytłany we własnej krwi, w błocie okopów, później otulony śnieżnobiałą gazą, usztywniony gipsem albo martwy jak ten, którego właśnie przynieśli z dołu.

Chirurg ukazał się znowu. Stanął przy oknie, za którym widać niebo czyste i jasne.

– Następny proszę – powiedział w przestrzeń.

Anna stanęła obok lekarza.

– Czy sierżant Paluch, ten przy drzwiach, może palić?

– Tak. To już ostatnie jego dni.

– Dziękuję.

– Za co? Za co, na Boga, pani mi dziękuje? Za tę nowinę? Czy za to, że z maniacką dokładnością zlepiam i reperuję ludzi, pakuję im ostatnie środki znieczulające, pocieszam, usiłuję postawić na nogi, zamiast uciekać stąd jak najdalej, trzasnąć głową w mur i przestać myśleć? Konający umierają za wolno. Ranni przybywają za szybko, a rekonwalescenci, wyrwani śmierci w tym szpitalu, są już niewolnikami, pójdą na niemiecki chleb…

Mówił zupełnie cicho, mimo to siostra przełożona, która stanęła za jego plecami, słyszała ostatnie słowa. Położyła mu dłoń na ramieniu.

– Pan doktor jest bardzo wyczerpany. Zaraz przyślę mocną kawę. Proszę koniecznie odpocząć pół godzinki.

– Nie!

Odwrócił się, wszedł do sali operacyjnej, gdzie czekał już „następny”.

Sierżant Paluch odpowiedział uśmiechem na gest Anny, wskazującej mu kieszeń fartucha. Wydobyła papierosa.

– Dam panu tylko połówkę. Lekarz nie zgodził się na więcej… Pytałam o pana zdrowie…

– Dostanę papieroska! Dobra. Niech będzie pół.

Zapalił. Przymknął oczy. Dym zasłonił jego pozbawioną krwi twarz. Odezwał się dopiero wtedy, gdy chirurg przekazywał pielęgniarce rannego, któremu przedtem Anna rozcięła buty. Lekarz uśmiechnął się do żołnierza na szpitalnym wózku.

– Wkrótce będzie pan chodził. Na razie o kulach, dopóki prawa noga nie zrośnie się w gipsie. Miał pan dużo szczęścia…

Sierżant Paluch wydmuchał głośno dym.

– Uratowany – szepnął. – Wróci. Będzie mógł poprawiać to, co było skopane…

– Myśli pan o froncie? – spytała Anna.

– Skądże! Myślę o naszym życiu. Mam je tu przed sobą na kocu dzień i noc, od kiedy leżę w szpitalu.

Sąsiednią, siedemnastą salę nawiedziło słońce. W jego złotawym cieple szybciej dokonywał się rozkład. Mocno pachniały środki opatrunkowe. Prosty i wielki jak pień drzewa mężczyzna ledwo mieścił się na żelaznym łóżku. Leżał sztywno, z wypiętą klatką piersiową. Chwytał powietrze otwartymi ustami. Krótkie wdechy kończyły się szlochem czy tłumionym okrzykiem bólu. Wyróżniał się spośród otaczających go chorych wspaniałą budową klatki piersiowej, urodą, potęgą ramion i nóg.

– Sio-stro – mówił pomiędzy spazmem krótkich oddechów – moja mama dawała kwiat lipowy na ból w piersiach. A mnie tak boli w piersiach, siostro… Tabletki mi nie pomogły. Siostro… Trzeba wziąć kwiat lipowy. Zaparzyć. Choćby litr. Ja wypiję, siostro. Mama dawała…

– Proszę posadzić chorego – rozkazała lekarka – zobaczymy, jak wyglądają plecy.

Trzeba było wysiłku, żeby go utrzymać parę minut w tej pozycji, choć podparto go poduszką. Lekarka pracowała, milcząc. Wzrokiem tylko porozumiała się z Anną. Wskazywała ropiejące rany.

– Leżeli na łące – powiedziała lekarka – nadleciał samolot. Nisko. Seria z karabinu maszynowego.

– Siostrzyczko – kwiat lipowy – będę mógł oddychać – złapać powietrze – kwiat lipowy…

– Dostanie pan kwiatu lipowego. Zaraz to zrobię.

– Proszę nie zapominać. Ulży mi na pewno. Mama – dawała – kwiat lipowy – prosił szeregowy Kwiecień.

 

– Rekonwalescenci powinni wyjść od razu. W łazience ukryto dla nich ubrania cywilne. Już. Trzeba ich wyprowadzić.

– Ale jak?

– O piątej kończy się pora odwiedzin. Niech idą po kilku. Obok jakichś kobiet. I najważniejsze: nie patrzeć na żandarma. Mijać go wolno, w zamyśleniu, tak jak to robią ludzie, którzy na krótko zetknęli się z cierpieniem. Zapalają papierosa właśnie tam, obok Niemca, przed wyjściem na dwór, żeby im wiatr nie zgasił zapałki. On dla nich nie istnieje.

– Papierosy dla wszystkich. I zapałki.

– Zapałki są. Ale z papierosami krucho, zupełnie tak jak z jedzeniem.

Anna sięga do kieszeni. Wyczuwa połówkę papierosa. Trzeba to dać natychmiast.

– Wszyscy gotowi? Wychodzić po dwóch, trzech. Albo pojedynczo. Swobodnie. Już! Już!

W napięciu czeka się, czy cisza przetrwa porę, kiedy ranni żołnierze i odwiedzający wyjdą ze szpitala. Czy nie hukną strzały. Czy nie zatupoczą podkute buty żandarmów i nie zabulgocze wrzask. Anna idzie do kuchni.

– Gdzie są te ziółka, które zaparzyłam?

– A stoją z boku. Bierz je pani, bo tu nie ma miejsca na takie bździny. Kolację trzeba robić.

Upłynęło pięć minut. Gwar odchodzących rodzin i przyjaciół trwa ciągle. Gęstnieje mrok. To dobrze. Tam świeci się słaba żarówka. Załom korytarza przy głównym wejściu jest ciemny.

– Przyniosłam napar, proszę.

– Kwiat lipowy. Mama dawała. To pomoże. Będę mógł oddychać. Żebym tylko raz chwycił oddech. Wypiję wszystko. Jaki dobry – kwiat lipowy… – Ranny westchnął głęboko, z ulgą, jakby wyrzucił ból z piersi. Zamknął oczy. Przestał oddychać.

Minęło dziesięć minut. Może już kilku wyszło za bramę. Czy pamiętają, czego unikać? Dokąd oni pójdą? Za miasto? W lasy? Czy nie zabraknie im sił? Byli jeszcze słabi, gorączkowali, któryś utykał na nogę… Czy nikt nie będzie ich legitymował?

– Siostro! Gdzie jest mój mundur?!

Anna odwróciła się szybko od drzwi, w których ukazał się oficer ubrany w nędzny garniturek i cyklistówkę. Zmarszczone brwi nadawały mu groźny wyraz, jakby stał przed frontem wyprężonych na baczność żołnierzy.

– Gdzie mój mundur?

– Co się stało, na Boga?

– Mój mundur proszę. Wróciłem. Nie splamię honoru polskiego żołnierza. Ubiorę się i będę czekał. Niech przychodzą mnie zabrać.

– Słyszałam tu przed chwilą od kogoś, że pan kapitan ma żonę i dwoje małych dzieci. Chce pan iść do niewoli? Dlaczego?

– Jest pani jeszcze bardzo młoda, skoro nie rozumie rzeczy elementarnych. Rodzina przed ojczyzną czy ojczyzna przed rodziną, jak pani sądzi? Co? Konwencja genewska gwarantuje bezpieczeństwo każdemu jeńcowi, tak jak wszystkim cywilom. Postanowiłem iść tam, dokąd pójdą moi towarzysze broni.

– Zejdę na dół. Przyniosę rzeczy pana.

Kapitan usiadł. Wydobył z kieszeni chleb, nożyk, puszkę z marmoladą. Jadł bez pośpiechu, żuł systematycznie, poruszające się szczęki poszerzały mu twarz.

Upłynęło znowu dziesięć minut. Potem szybko zapadła ciemność, pogaszono światła. Rozpoczął się nocny dyżur.

Inaczej w mroku wyglądały sale, korytarze, podesty klatki schodowej przepełnione rannymi. Cisza pękała co pewien czas. Jęki, bredzenia, gadanie w malignie, to znowu tępe, nękające prośby: „Siostro! Niech mnie zabiją. Ja tego dłużej nie wytrzymam. Trucizny. Ja tego nie wytrzymam”. Oddechy stawały się rzężeniem. Twarze pogasły. Zastąpiła je ciemność, na głowach bieliły się bandaże, jakby upiorne maski zakrzepłe w uśmiechu. Strach zatrzymał Annę w progu. Nie miała siły wejść pomiędzy łóżka i nosze, wokół których gęstniała śmierć.

O północy załomotano karabinami w bramę. Stały trzy ciężarówki w pełnym blasku reflektorów. Zdejmowali rannych, ale konwojent Niemiec wołał, że nosze muszą natychmiast wrócić na front.

– Może zostawilibyście nam trochę słomy – zaproponowała któraś z pielęgniarek, i Niemcy zepchnęli butami z ciężarówki na ziemię potarganą mierzwę.

– Brać ich szybko – wołał posługacz zwany „trupomyjem” – opróżnić nosze!

Dwaj palacze wybiegli z kotłowni, rzucili się do najbliższego rannego. Jeden chwycił go pod pachy, drugi za nogi. Szarpnęli. Ryk! Ryk bólu na całe podwórze, na cały świat:

– Puuścić! Idiooci! Mordercy!

Gorliwcy nie od razu pojęli, co ich zahamowało. Dalej tarmosili krzyczącego mężczyznę, targali go to w górę, to w bok – ani rusz.

– Oosły! Sukinsyny! – ryczał chory.

„Trupomyj” podszedł, obmacał rannego w pasie.

– Zasrańska wasza pomoc – oświadczył i splunął. – Jazda stąd!

Odpiął rzemień mocno przytwierdzający chorego do noszy. Ryk nie ustawał.

– Dajcie morfiny! Spirytusu! Strzelcie mi w łeb. Nie umiem się opanować. Ooooo! Mam pogruchotane biodra. Wyślijcie telegram do żony. Niech ktoś zapisze jej adres. Litoooości! Dajcie morfiny!

Zaniesiono go na stół operacyjny. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Piękna twarz, jak z obrazów Grottgera, dopiero po zgonie wyzbyła się grymasu, potwornego cierpienia. Na czoło wrócił spokój. Cienkie brwi tworzyły czarną poziomą linię.

– Kto zna jego nazwisko?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Kto zapisał adres jego żony?

Nikt.

– A na piersiach nie ma żołnierskiego szkaplerza – stwierdził „trupomyj”. Obmacał zwłoki, zarzucił je sobie na plecy, ruszył do kostnicy.

 

Sierżant Paluch spokojnie spędził noc. Pierwszy brzask odsłonił jego pszeniczne włosy błyszczące wesołą, krótką szczeciną spod burego koca. Dłońmi zasłonił oczy, jakby chroniąc je przed nadmiarem światła. W tej pozycji przetrwał do rana. Kiedy rozpoczął się alarm lotniczy i potem ciężki nalot, gest sierżanta Palucha nabrał nowego znaczenia – wyrażał zgrozę.

O szarym świcie ksiądz Borowik przyjechał furą naładowaną workami kaszy, mąki, chleba, z żywym indykiem sterczącym na szczycie.

– Papierosów księdzu nie dali? – zapytała Anna.

– Co też pani sobie wyobraża! – zirytował się nagle bohater jałmużniczego wyczynu.

– Może chociaż jednego… Mam pacjenta, który za chwilę będzie prosił o papieroska.

Duchowny wysupłał damskiego z kieszeni zakonspirowanej między fałdami sutanny. Podał.

Sierżant Paluch spał dalej. Po godzinie sprzątaczka pochyliła się nad nim. Odsunęła koc.

– Ludzie. Przecież on dawno zimny!

Sąsiad Palucha uniósł głowę.

– Widziałem, że wczoraj przed wieczorem zakrył oczy, kiedy tamci wychodzili ze szpitala. Myślałem, płacze chłopak… albo rozmyśla. Lubił godzinami leżeć i nie gadać…

Żółtawa figurka sierżanta Palucha przypominała bryłę wosku. Zrobiło się cicho. Patrzyli na krótki, pozbawiony nóg chudy kadłub i na ręce zasłaniające twarz. Ostatni gest. Sprzątaczka chwyciła dłonie zmarłego w przegubach, usiłowała je wyprostować. Ale nic z tego.

– Stwardniały – powiedziała – trudno go będzie ubrać do trumny…

Znowu zapadło milczenie. W ciszy rozległy się kroki – daleko, w sąsiednim korytarzu. Echo mlaskało pod sklepieniami, wyprzedzało kogoś idącego szybko. Zjawiła się sekretarka.

– Sanitariuszki ochotniczki wychodzić ze szpitala. Prędzej. Przełożona zdążyła spalić waszą ewidencję. Siostry zejdą na podwórze. Wszystkie. Chorzy zostaną sami.

Sprzątaczka wspięła się na stołek, wyjrzała przez wysokie okno. Na środku dziedzińca stało kilku Niemców. Wojskowe czapy widziane z góry błyszczały w porannym słońcu. Przed nimi – kornety przełożonej i gromadki sióstr oddziałowych, przypominały kwiaty nenufaru.

– Więc nie wiesz, kto im pomógł uciec?! – ryknął esesman.

Przełożona rozłożyła ręce.

– Jeżeli nie wskażesz winowajcy, zrobimy porządek ze wszystkimi pracownikami.

– Proszę ukarać mnie. Ja odpowiadam za szpital.

– Cały personel pójdzie pod ścianę. Lekarze i pielęgniarki. Chyba że wskażesz winowajcę. No? Prędzej. Mów!

– Ja odpowiadam za szpital – powtórzyła przełożona. – To był dzień odwiedzin…

Białe kornety zacieśniły się wokół niej.

– Daję ci pięć minut. Możesz odejść, porozumieć się, z kim chcesz, i wrócić.

Przełożona nie drgnęła. Niemiec uniósł rękę, patrzył na zegarek.

W absolutnej ciszy skrzyp otwieranych drzwi zabrzmiał przeraźliwie. Z piwnicy, gdzie mieści się szpitalna pralnia, wychodzi kobieta owiązana w pasie workiem. Idzie po schodach do góry, wyciera dłonie ociekające wodą. To nauczycielka z miejscowej szkoły. Chciała pracować przy rannych, ale dostała mdłości na widok okrwawionego żołnierza. Mimo to nie zrezygnowała. „Choćby nocniki wynosić – prosiła wtedy siostrę przełożoną. – Najbrudniejszą pracę…”

Nic z tego. Torsje gnały ją ciągle do klozetu, wywoływała zamęt i rozdrażnienie na całym oddziale. Stanęła więc nad balią do prania żołnierskiej odzieży.

Przełożona ukradkiem daje jej znak, żeby się cofnęła. Kobieta zajęta starannym wycieraniem rąk, jakby się miała z kim witać, idzie bez pośpiechu na środek podwórza.

– To ja pomogłam im uciec – oświadczyła spokojnie. – Wyprałam i wyprasowałam ubrania… w pralni mamy dosyć cywilnej odzieży… wyprowadziłam ich… o, tamtędy, pomiędzy rozwieszoną do suszenia bielizną. – Wskazała ogród, gdzie już od rana wisiały na sznurach prześcieradła.

Niemcy ruszyli w tamtym kierunku. Między drzewami spostrzegli furtkę zamkniętą na przeżarty rdzą zamek.

– Tędy? – zapytali.

– Tak – odpowiedziała zwyczajnie, jakby wskazywała im drogę.

– Raus! – ryknął jeden z nich, odpędzając lekarzy i siostry zakonne. Szturchańcem w plecy pchnął kobietę naprzód, aż pobiegła parę kroków między wiszące na sznurze prześcieradła. W szpitalu było cicho.

Anna stała przy łóżku sierżanta Palucha. Gniotła w palcach papierosa. Właśnie wtedy rozległ się trzask. Nie głośniejszy, niż gdyby zapalono zapałkę. Rozejrzała się nieprzytomnie. Z ogrodu wracali Niemcy. Prześcieradła powiewały na lekkim wietrze.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

NAJWAŻNIEJSZE RECENZJE

SPOCZNIJ, WOLNO PALIĆ

SZANSA PIĘKNEJ KOBIETY

MAŁA WYSPA

ZIELONE OCZY ESTERY

CHLEB I NADZIEJA

GRECCY ZAPAŚNICY

FIORDY

DZIKA PLAŻA NIEDALEKO BORNHOLMU

ROZMOWA W CIEMNOŚCI

TAKSÓWKA

WĘDROWCY

DWOJE SMUTNYCH LUDZI

FONTANNA CZARNYCH ŁABĘDZI

KOBIETA, MĘŻCZYZNA I DZIECKO

PUSTE MIEJSCE PRZY STOLE

OPOWIADANIE KARNAWAŁOWE

WIOSNĄ W NORYMBERDZE

CZŁOWIEK WOLNY

NOC U PANI RÓŻY

ZMIŁOWANIE

TAK WIELE JEST STRACHÓW

WIELKA MIŁOŚĆ JONATANA

RYBACKI DEBIUT

ZUPEŁNIE DOROŚLI

MĘSKIE ZWIERZENIA

BAL MASKOWY

WILANOWSKIE AMORKI

ANIOŁY POD CHOINKĄ

MIDI AMI

DZIKIE GRANATY

NOTA EDYTORSKA