Testament - Nina Wähä - ebook + książka

Testament ebook

Wähä Nina

4,3

Opis

Napisana z rozmachem polifoniczna opowieść o rodzinie i nadchodzącej katastrofie.

W powrocie do domu jest coś szczególnego. Albo się to lubi, albo się tego nie lubi, ale nie można być wobec tego obojętnym.

Rodzina Toimich liczy czternaścioro dzieci, jeśli brać pod uwagę także nieżyjącą dwójkę. Wychowane przez surowego ojca i bezradną matkę rodzeństwo dzieli się na tych, którzy opuścili rodzinny dom i próbują uporać się z traumami, oraz tych, którzy zostali. Zbliżające się święta i przyjazd Annie, najstarszej żyjącej siostry, gromadzi ich znów wszystkich razem. Teraz jednak jest inaczej, bo choć relacja między rodzicami i rozkład sił się nie zmienił, rodzeństwo ma wspólny cel, który pragnie zrealizować za wszelką cenę. Wydarza się jednak coś, czego żadne z nich nie planowało.

Nominowana do najważniejszych skandynawskich nagród literackich trzecia powieść Niny Wähä to historia, w której każdy może przejrzeć się jak w lustrze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 626

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (79 ocen)
40
29
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneksoza

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Kwintesencja skandynawskiej obyczajówki, wciągająca, momentami niepokojąca, nostalgiczna. Klimat - magia. Jeśli komuś się podoba, polecam też serię Anne B. Ragde.
30
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka.
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Przemocowy ojciec, bierna matka i dwanaścioro dzieci, każde zupelnie inne lecz na swój sposób samotne.
00
biel_a

Nie oderwiesz się od lektury

Pod chłodem tej skandynawskiej powieści aż buzuje od emocji. Miejscami jest  mrocznie i intensywnie, innym razem melancholijnie i smutno. Do tego w tle fińska wieś i różne postrzeganie przez jej mieszkańców kwestii takich jak rozwód, aborcja czy homoseksualizm. Mimo kilkunastu bohaterów i szczegółów kolei ich losów, autorka w tak doskonały sposób prowadzi narrację, że nie ma problemu z rozróżnieniem osób czy łączących ich relacji. Bardzo dobra, polifoniczna historia, idealna na długie wieczory.
00
KlontfaPapieru

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca opowieść. Momentami mroczna, duszna. Bardzo wciągająca.
00

Popularność




Nina Wähä to urodzona w Sztokholmie w 1979 roku szwedzka pisarka, aktorka i piosenkarka. Zadebiutowała w 2007 roku powieścią S som i syster. Trzy lata później ukazała się jej kolejna książka: Titta inte bakåt!. Była główną wokalistką w indie­popowym zespole muzycznym Lacrosse. Pomysł na napisanie Testamentuprzyszedł, gdy jej babcia zachorowała na ­alzheimera. Pisarka chciała utrwalić rodzinne historie i fińską Dolinę Tornio — miejsce, w którym w młodości spędzała wakacje. Osadziła tam również akcję Testamentu. Powieść stała się bestsellerem w Szwecji. Była nominowana do wielu nagród, w tym m.in.: August Prize, Norrland’s Literature Prize czy Swedish Radio’s Literature Prize.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

Kjell Westö, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz

Roy Jacobsen, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka

Knut Hamsun, Szarady, przełożyła Maria Gołębiowska-Bijak

Laura Lindstedt, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak

Roy Jacobsen, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka

Stig Dagerman, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður Ava Ólafsdóttir, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. Bengtsson, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy Jacobsen, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Carl Frode Tiller, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Helga Flatland, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy Jacobsen, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Tytuł oryginału: Testamente

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Justyna Czechowska, 2022

Testamente © Nina Wähä, first published by Norstedts, Sweden, in 2019

Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency

Dziękujemy Swedish Arts Council za dofinansowanie przekładu książki.

Redaktorka inicjująca: Adriana Biernacka

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Konsultacja językowa: Sebastian Musielak

Korekta: Ewelina Sikora-Chodakowska, Anna Nowak

Pro­jekt okład­ki: Ula Pągowska

Grafika na okładce: © AdrianHillman | iStock

ISBN 978-83-67054-91-1

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

To nic innego jak historia morderstwa. A może jednak, niech będzie, to o wiele więcej niż tylko to.

Nie chcę jednak nikogo zwodzić ani ukrywać czegoś, co w tej opowieści okaże się kluczowe.

Ktoś umrze. Ktoś będzie winny. Musimy spróbować się dowiedzieć kto. Oraz kogo. I dlaczego.

Niestety, musicie poznać ich wszystkich, ponieważ ta opowieść wszystkich dotyczy, w ten czy inny sposób. Są różni, jak w tej piosence, jedni są dłudzy bardziej niż drudzy, inni gdzieś poszli, ale też tam są.

Być może kilka razy przystaniesz w trakcie podróży, pomyślisz coś w stylu „a to niby po co tu jest”. Zaufaj mi. Powierz mi swoje życie, a ja poprowadzę cię przez mroczne czasy i przez jasne.

No dobra. To zaczynamy.

Oto opowieść o rodzinie Toimich i o kilku wydarzeniach, które gruntownie zmieniły jej życie. Mówiąc o rodzinie Toimich, mam na myśli matkę i ojca, Siri i Penttiego, mam też na myśli

wszystkie ich dzieci, te, które żyły w opisanym okresie,

a także

te, które wówczas już nie żyły. Poza tym mam na myśli

także te dzieci, które jeszcze się nie narodziły. Oraz te, które pojawią się potem.

*

Kilka spraw wartych przemyślenia:

Toimi to śmieszne nazwisko. Jeśli umknęła ci jego definicja, oznacza ono „funkcjonowanie”. Dla wielu rodzin byłoby to śmieszne nazwisko. Szczególnie dla tej. Czy może nawet tej.

Będziemy przebywać przede wszystkim na odludziu. A dokładnie w fińskiej części Doliny Tornio.

Tak naprawdę wystarczy wiedzieć tylko to. Oraz że rodzina Toimich to rolnicy i że jest początek lat osiemdziesiątych, a także że zbliża się Boże Narodzenie, w rodzinie tej jest dużo dzieci, więcej, niżbym chciała, żebyśmy mieli do upilnowania, ale jest jak jest.

No już! Nous allons mes amis!

Kluczowe postaci

ANNIE — najstarsza żyjąca siostra, mieszka w Sztokholmie, ciężarna.

ALEX — ojciec nienarodzonego dziecka Annie.

LAURI — homoseksualny brat, który przeniósł się za Annie do Sztokholmu, wkrótce zamieszka w Kopenhadze.

ESKO — najstarszy żyjący brat, kupuje ziemię od rodziców.

SEIJA — żona Eska.

TATU/RINNE — piąty syn, ze starymi bliznami po oparzeniu na twarzy, niedawno wyszedł z więzienia.

SINIKKA — żona Tatu. Ciężarna?

HELMI — środkowa siostra. Jej imię oznacza perłę. Wiecznie potrzebuje pieniędzy.

PASI — mąż Helmi.

MAŁY PASI — syn Helmi.

ONNI — najmłodszy syn. Jego imię oznacza szczęście.

ARTO — przedostatni syn, poparzony po tym, jak wpadł do metalowej balii. (Ale o tym jeszcze nie wiemy).

SIRI — matka.

PENTTI — ojciec.

TARMO — homoseksualny syn, który przeniósł się do szkoły do Helsinek.

LAHJA — najmłodsza siostra. Jej imię oznacza dar.

MAIRE — przyjaciółka Lahji.

VALO — piękny brat. Jego imię oznacza światło.

HIRVO — brat, który rozmawia ze zwierzętami. Jego imię nie znaczy ani łoś (hirvi) ani potworny (hirvea), ale i tak wszystkim tak się kojarzy.

VOITTO — brat, którego imię oznacza zwycięstwo. Czyje zwycięstwo?

RIIKO — pierwszy syn, zmarł w wieku dwóch lat.

ELINA — pierworodna, zmarła w wieku pięciu lat.

CZĘŚĆ 1

THE CAST, THE SCENERY

Annie jedzie do domu

Annie przyjeżdża do domu. Dramat się rozkręca. Przedstawia się nam okolice i postaci. Postaci? Nie, ludzi!

Ktoś trafia do szpitala. Ktoś inny świeci nieobecnością.

Ale przecież jeszcze nic się nie wydarzyło?

W powrocie do domu jest coś szczególnego. Albo się to lubi, albo się tego nie lubi, ale nie można być wobec tego obojętnym. W Annie powrót zawsze budził wiele emocji.

Negatywnych — ponieważ zawsze troszkę się obawiała, że rodzinne strony w jakiś sposób wbiją w nią swe szpony i że nagle będzie uwiązana, uwięziona, z powrotem. Fizycznie niezdolna do wyjazdu, do domu, w dal. To uczucie, które miała jako nastolatka, że coś nagli, że musi się spieszyć, w przeciwnym razie miejsce — to miejsce — ją pochłonie, że w nie wrośnie. Stopy zapuszczą korzenie, zakiełkują. Dlatego opuściła okolicę już w wieku lat szesnastu.

Pozytywnych — ponieważ część jej rodzeństwa (tak naprawdę większość) nadal tu mieszkała. Więzi między nimi były silne, faktycznie silne, takie miała czasem wrażenie. Jakby byli połączeni, jeśli nie pępowiną, to czymś innym, jakimiś niewidocznymi, mocnymi więzami. Niczym król szczurów, splątani ogonami, niechcący zrośnięci. Tak przeżywali swoje życia, jedno obok drugiego, nigdy samotni, zawsze połączeni.

Ale dziś, tym razem, niepokój Annie nie dotyczył powrotu do domu, ale czegoś innego. Opinała się na niej sukienka, tej zimy musiała kupić nowy płaszcz, stary był już za mały. Przeciągnęła dłońmi po brzuchu, brzuchu, który teraz porządnie odstawał od jej chudego ciała, w którym co wieczór buzowało życie; na początku lekko, może to tylko wrażenie, ale — każdy o tym wie — miało być coraz silniejsze. Dziecko, którego nie chciała, ale któremu nie mogła odmówić.

Już raz zrobiła aborcję; miała tylko dwadzieścia siedem lat, był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy, nie powinno się robić więcej aborcji, ani wtedy, ani teraz, być może nigdy. To była bolesna skrobanka, a rany na macicy sprawiły, że lekarze nie rekomendowali kolejnych ingerencji, jeśli kiedykolwiek zechce mieć dzieci, a teraz, kiedy dziecko zaczęło rosnąć w środku, kimże była, by mu odmówić? Poza tym mogło to być jej ostatnie (i jedyne).

Pierwszego dziecka nie mogła zatrzymać, mężczyzna, ojciec (miał na imię Hassan), był a ticket to nowhere. Ślepy zaułek. Imigrant zarobkowy, tak samo jak ona, tyle że spoza Europy. Z kraju, do którego zresztą chciał wrócić, kraju, gdzie prawa kobiet i walka o nie nie zaszły tak daleko jak w Skandynawii. Kraju, w którym Annie nigdy by nie mogła i nie chciała żyć. Ona miała większe plany.

Tata tego dziecka, hm, the jury is still out, jeśli o niego chodzi. Annie nie była zakochana, tyle wiedziała. Chyba nigdy nie była. Czasem myślała, że może jest zaburzona emocjonalnie, prawdopodobnie przez dorastanie — te wszystkie lata pozbawione uczuć, miewała takie wrażenie, że pozbawione rodziców — ale nie rozmyślała nad tym długo, wzruszała ramionami. Widziała to, a potem szła dalej.

Życie należało do niej, tylko do niej, nie zamierzała zmarnować go na kogokolwiek i cokolwiek.

Ale teraz dziecko.

Z Alexem. Alexem z pracy. Alexem o niebezpiecznie ciemnych oczach. Kręconych włosach. Z owłosioną klatką piersiową. Zachrypniętym, niskim głosem. Zadziornym uśmiechem. Tym, który po prostu tam był, za każdym razem, pytał, flirtował i nagabywał. Alex, który po tym, jak późno w nocy wypili na spółkę butelkę chianti, pokazał jej w akademiku w Lappkärrsberget swoje obrazy. Który pokazał jej, jak się miesza kolory. Który słuchał, jak opowiada o tym, że marzy, by pojechać do Pompejów. Wykopać miasto z lawy. Delikatnie odkurzać pędzelkiem twarze wykrzywione z przerażenia, archiwizować, dokumentować, wprowadzać po fragmenciku do rejestru, ostrożnie składać je w całość.

Coś pociągającego było w próbie zaprowadzenia porządku w katastrofie, która wydarzyła się dawno temu, to właśnie słowa „dawno temu” stanowiły tu klucz, Annie mog­ła obejść emocje i tylko klinicznie badać świat, to ta część archeologii podobała jej się najbardziej.

A Alex rozumiał, nie wszystko, ale w każdym razie coś z tego, co opowiedziała. Otulił wielkimi dłońmi jej twarz i ją pocałował, kilka razy, i ponownie, aż ona, początkowo opornie, a potem już nie, też go pocałowała. No więc teraz zasadził w niej dziecko. Miał wielkie plany, nawet marzenia, o ich przyszłości, o ich wspólnym życiu. Żyli tam jak artyści, nocami malowali (nieważne, czy Annie chciała malować czy nie), za dnia chodzili na demonstracje, popołudniami się kochali, a wieczorem pili wino.

— A dziecko? — dopytywała Annie.

— Dziecko, nasze dziecko, będzie geniuszem. Pochodzę z rodziny, w której jest mnóstwo geniuszy, to dziecko, ten syn, pewnego dnia zdobędzie świat — mówił Alex. — To dziec­ko będzie trzecią częścią naszej jedności. To żaden problem.

Annie bardzo chciała mu wierzyć.

Mieli go nazwać Oskar. Zdecydowali o tym wspólnie. Mniej więcej wspólnie. Jak jeden z dawnych królów kraju, w którym żyli, Oskar Drugi. Król poeta i pisarz, który cenił literaturę i tych, którzy się nią zajmują; król, który poza wszystkim dzielił z Alexem sceptycyzm wobec narodowego wieszcza Augusta Strindberga.

Annie bardzo chciała wierzyć Alexowi. Wierzyć mu, gdy jej śpiewał, Alex is the man, Alex understands. Ale w środku coś ją dręczyło, wszystkie te plany i marzenia, czy naprawdę są nasze, moje, a jeśli tak, to gdzie w nich miejsce dla mnie?

Bo miała jechać.

Wyrażę to inaczej.

Pojedzie.

Nie było innego wyjścia.

Możliwe, że ta osoba w brzuchu trochę to zaburzy, przesunie plany, ale gdy tylko Oskar trochę podrośnie, ona wyjedzie. Oskar może zostać z tatą. A jeśli nie, to zostanie z Siri.

Babcią Siri.

Pięćdziesiąt cztery lata, a już kilkakrotna babcia, a niebawem dowie się, że jej najstarsza córka będzie miała swoje pierwsze dziecko. Latem. Jej najstarsza wciąż żyjąca córka. Annie.

Mogła zadzwonić. Mogła powiadomić o tym przez telefon, przecież rozmawiała z nimi przez całą jesień, jeśli nie z Siri, to z którymś z rodzeństwa, zarówno z tymi, którzy nadal mieszkają w domu, jak i z pozostałymi, którzy mieszkają w okolicy, w Tornio, Karunkach w gminie Keminmaa albo w jakiejś innej dziurze, to przecież w domu lub na tyle blisko, żeby tak o tym myśleć.

Ale nie mogłaby o tym powiedzieć. Bo nie dało się tego tylko powiedzieć. Nie zostałoby tam. To otworzyłoby ogromne wrota, pytania, jedno za drugim, coraz więcej, a Annie nie miała ochoty odpowiadać na nie wszystkie. Nie przy Siri, a szczególnie nie przy Penttim (o ile w ogóle by się przejął), a gdy się nad tym zastanowiła, w ogóle z nikim nie chciała o tym rozmawiać. Najchętniej udałaby, że nic się nie stało, na wieki wieków, ale jak wszyscy dobrze wiemy, narodziny dziecka wiążą się z pewnym deadline’em.

Podróż do domu. Podróż z równiny, od wszystkich mos­tów, asfaltu, nagości bez drzew; przyglądać się, jak krajobraz się zmienia, jak rozrasta się las, jak przyroda się piętrzy. W Norrlandii przyroda budzi respekt, to żywioł, z którym należy się liczyć. Drzewa stoją tam, gdzie stoją, nie prosząc o wybaczenie. W letnie miesiące las jest magiczny, białe brzozy w wiecznym świetle, to takie nabożne, nawet dla niewierzących. Potem przychodzi noc świętojańska, a z nią komary, a wraz z komarami nadchodzi pierwszy znak upadku przyrody, a my znów zwróceni ku ciemności, długiej nocy, od której nie chroni nas nawet biała skóra brzóz.

Był osiemnasty grudnia, absolutny punkt zerowy, ciemniej już nie będzie. Niebawem dni znów zaczną walczyć o swe prawo i choć proces ten jest długi, to istotny, w duchowym wymiarze, dla kulących się w mroku ludzi. Wiedzieć, móc się oprzeć na tym, że wkrótce wszystko się odwróci. Już się odwróciło, choć tego nie zauważamy, światło jest w drodze powrotnej.

Kiedy autobus Tapaniego wjechał na dworzec w Tornio, wciąż było ciemno. Oddech uwalniał się z ust dymem.

Bus dojechał za wcześnie, będzie musiała poczekać przynajmniej piętnaście minut, zanim ktoś się po nią pojawi.

Kto przyjedzie? Tego jeszcze nie wiedziała. Było dopiero po szóstej rano, chyba nikomu nie chciało się wstawać i jechać do miasta, sto kilometrów, tak wcześnie w sobotę.

Annie poszukała w kieszeni papierosów.

Powiedzieli, że palenie nie jest zbyt dobre dla dziecka, więc prawie rzuciła.

Tylko czasem czuła potrzebę. A jeśli ona czuła się dobrze, to i dziecko w brzuchu dobrze się czuło. Więc jeśli jej było lepiej, gdy od czasu do czasu pociągnęła dymka, to i dla Oskara lepsze to niż cierpiąca mama.

Mama. Dziwnie było myśleć w ten sposób o tym słowie.

Annie zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem.

Mama; czy to ona, czy to mogła być ona?

Mama to przecież Siri, mama miała fartuch i spierzchłe ręce, mama strofowała, jeśli zrobiło się coś nie tak, mama się opiekowała, troszczyła, mama rozpalała w saunie, obierała ziemniaki, na biodrze zawsze jakiś brzdąc, kilka innych przy nogach, mama, która nigdy nie chodziła do szkoły, nigdy nie zrobiła nic z tym, o czym marzyła, hej, nawet nigdy nie miała marzeń; mama to tak wiele, a żadna z tych rzeczy nie pasowała do Annie.

I’m going places, choć akurat teraz jadę do domu. Wracam do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.

W Sztokholmie temperatura zerowa, ludzie w stresie, ładnie ubrani, na obcasach i wyfryzowani. Tu pokrywa śniegu była już bardzo gruba, mężczyźni i kobiety wyglądali dużo starzej, tych parę osób, którym chciało się wyjść na dwór o tej porze, auta niemodne, brudne i zużyte, z wgnieceniami i śladami rdzy, czy ludzie nie wyglądali tu wręcz na bardziej nieszczęśliwych? Czy ludzie stawali się bardziej nieszczęśli­wi przez to, że nie mieli celu, nie widzieli sensu życia? Czy tu na północy dało się mieć w życiu sens? Bez metra, bez knajpy, bez domu towarowego Nordiska Kompaniet, bez mieszkania, samotności, odcięcia? Jeśli nikt nie widział życia, które trwa, to czy ono istniało? Czy człowiek istniał, żył, egzystował?

Annie zobaczyła czarnego mercedesa, driftował po parkingu dla autobusów, po czym zbliżył się do niej i choć nie rozpoznała auta, rozpoznała styl jazdy, z taką samą pewnością, jak rozpoznaje się odciski palców.

Tatu, jego się nie spodziewała. Że w ogóle go wypuścili? Gdy ostatnio o nim słyszała, odsiadywał swoje dwanaście miesięcy w zakładzie karnym w Keminmaa.

Trochę krzywo wszedł w ten zakręt, by użyć jego własnych słów, wszystko poszło trochę za szybko i kurde, nagle tam stały, jak jakieś dwa ptasie gniazda, babcie. Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. (Nikt też nie sądził, że było inaczej).

Ale śmierć nie zwraca uwagi na takie rzeczy.

Z przodu siedział jej młodszy brat, jeden z dziewięciu, z papierosem w kąciku ust — i ten jego uśmieszek, który wciąż jeszcze był czarujący, a nie bezzębny. Jego lewa strona z charakterystycznymi bliznami, tymi, które stały się źródłem przezwiska Rinne, zbocze, bo jak powiedział Lauri, kiedy wymyślił przezwisko, a ono szybko się przyjęło, brat wyglądał teraz jak garbaty pagórek, z na zawsze zmienioną powierzchnią po pożarze garażu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku (więcej o tym później). Annie wciąż nie przywykła do nowego przezwiska, nie pasowało jej, nie mogła znieść tego, co dla większości członków rodziny było całkiem naturalne, potrafili kontrolować przeszłość, to, co bolesne, zamienić w kuriozum, siłę, humorystyczny wtręt. Coś, o czym się żartuje.

— Uciekłeś?

Zaśmiał się; coś między kaszlem a czkawką.

— Wypuścili mnie wcześniej. Wiesz, taki ułożony.

Musiała mieć zdumioną minę, bo mówił dalej:

— Jestem tak samo zdziwiony jak wszyscy. Poza matką, wiadomo.

No tak, matka. Siri nie potrafiła pomyśleć złego słowa na temat swojego małego Tatu. Siri nie przywykła do przezwiska, przekleństwa. Annie zastanawiała się, czy pozostałe matki też tak wybiórczo kochają swoje dzieci, każde inaczej, a jeśli tak, to czy są tego świadome?

— No, a tu mamy kogoś, kto trochę urósł — odezwał się Tatu, gdy usiadła na siedzeniu obok niego. — Za dużo ciastek w tej Szwecji, co?

Annie nie chciała o tym rozmawiać, nie z młodszym bratem, właściwie z nikim, ale uświadomiła sobie, że on nie jest jedynym, który będzie dopytywał. Trzeba się tylko do tego przyzwyczaić. Wzruszyła ramionami.

— W Szwecji mówi się, że to bułka w piekarniku. Urodzi się jakoś pod koniec czerwca. Mieszkasz w domu?

Zadbała, by zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie, tak trzeba z rodzeństwem. Jeśli zwęszą jakiś niepokój, od razu zaatakują. Czuła, że Tatu, zanim odpowiedział, przyglądał się jej uważnie.

— Tak, chociaż… trzymam w domu rzeczy, ale najczęściej śpię gdzie indziej.

Teraz przyspieszył, Annie to poczuła, zagrożenie minęło, Tatu żył dalej.

— Też kogoś poznałem. Ma na imię Sinikka. To młodsza siostra Veli-Pekki, pamiętasz go? Jeździł taką czerwoną furgonetką, mieszkali w Karunkach.

Annie przytaknęła, pamiętała. Nie młodszą siostrę, ale auto.

Typowy Tatu, czytał między wierszami, widział w świecie to, co chciał, więcej nie potrzebował. Przez resztę drogi na­wijał o sobie. O tej dziewczynie, do której trochę się wprowadził, gospodarstwie jej rodziców, o jej chorym ojcu, o przestępcach poznanych w więzieniu, o swoich planach na przyszłość, o tym, co w domu, o nasilających się kłótniach rodziców; Annie mogła odetchnąć.

Cieszyła się, że to Tatu po nią przyjechał. Jako jedyny spośród rodzeństwa pozostawał wiecznie zajęty swoimi sprawami, można więc było się uwolnić od badawczych spojrzeń, spojrzeń oceniających, pytających, a także domysłów. Przez resztę drogi drzemała, słuchała brata, jak słucha się radia, wzrok wbiła w mijany las, wszystkie boczne szosy, które znała na pamięć, spędziła na nich większą część życia — na piechotę, na rowerze, motorynce, w samochodzie i na traktorze.

Ale to było wtedy, a teraz to teraz, teraz była w odwiedzinach, tymczasowy gość. Słyszała, jak las szepcze jej imię, wracaj do domu, mówił, ale nie chciała go słyszeć, udawała, że go nie ma.

Dostrzegła w szybie swoje odbicie, poważne oczy, jasne, fińskie, szeroko rozstawione, włosy pofarbowane na ciemno obramowały jej twarz, wyostrzyły bladość, wąskie usta, pros­ty nos. Annie była piękna, nie w jakiś sensacyjny sposób, nie żeby oglądać się za nią na ulicy, ale miała uwydatnione kości policzkowe, spojrzenie utkwione na wprost, nadal była wystarczająco młoda, by być piękną. Zacznie się dopiero za kilka lat, pięć, dziesięć, dwadzieścia, kto wie — w niej nie istniał żaden fundament, na którym mogłaby się starzeć, inaczej niż u takiego Alexa; był piękny w sposób, który zapowiadał dobre dojrzewanie; również Tatu, pomyślała o tym, gdy zobaczyła brata za kierownicą, z tej strony nie było widać blizn. Był teraz dorosły, w każdym razie balansował na granicy, był ciemny, z krwi walońskiej albo saamskiej, a może obu, podobnie jak kilkoro pozostałych z rodzeństwa. Nie Annie, ona była jasna, ale Tatu będzie z biegiem lat piękniejszy, w każdym razie po jednej stronie twarzy, miał do tego predyspozycje. Tak jak Pentti.

O ojcu wiele można by mówić, ale zawsze dobrze wyglądał, dziki i piękny.

To zabawne, większość dzieci odziedziczyła wygląd albo po mamie, albo po tacie. W sumie tylko z Lauriego powstała mieszanka o ciemnych włosach i bladych oczach. Jacy byliby Riiko i Elina, gdyby żyli, tego rzecz jasna nie wiadomo. Dwoje pierworodnych w gromadzie rodzeństwa, którzy przeżyli tylko pierwsze lata, jedno zmarło z powodu zapalenia płuc, drugie z powodu wrodzonej wady serca, szmerów.

Annie przejechała dłonią po brzuchu. Pamiętała swoje rodzeństwo jako zamazane obrazy, którymi byli na po­żółkłych fotografiach. Zawsze nieprzyjemnie było myśleć, że są te zdjęcia, że wiszą w ramkach na ścianie w sypialni rodziców. Pierwszy portret rodzinny. Inna rodzina. Taka, która być może funkcjonowała. Przez krótki czas.

Czy można było podzielić rodzeństwo według temperamentu odziedziczonego po rodzicach? Jedno słoneczne, łatwe, nieskomplikowane. Drugie ogniste, nieobliczalne, melancholijne. Tu mieli większy rozrzut. W tym wymiarze większość była mieszanką tych dwojga, a kilkoro było jeszcze całkiem innych.

Niewiarygodna mieszanka, głębokie szaleństwo ojca i jakby rosyjski optymizm i wiara w przyszłość u matki.

A jaki będzie bobas Annie? Okaże się mieszanką jej i Alexa czy może kimś zupełnie innym, z góry ukształtowanym człowiekiem, niezależnym od nich i od błędów, które popełnią jako rodzice? A jacy byli oni, Annie i Alex?

Różni, bardzo różni. On ciemny, ale tylko z wyglądu, bo szedł przez życie lekkim krokiem, niczym tancerz. Jak to młodszy brat, był drugim z pary rodzeństwa. Annie nie była jak Alex. Ani z wyglądu, ani z usposobienia.

Niektórzy ludzie są piękni w ten sam sposób co diament, czy może marmur. Ich rysy wymagają czasu i oporu, by się wykształcić, uwydatnić. Jeśli chodzi o Annie, nie było to takie pewne, ale sama podejrzewała, że to już koniec. Że jej rysy wyblakną, że twarz napuchnie jak u naruszonego wodą trupa. Wygląd nigdy nie był dla niej szczególnie ważny. Doceniała urodę, a jakże, ale nie poddawała się jej. Nie jak niektórzy z rodzeństwa, oczarowani lustrzanym odbiciem, swoim lub innych.

Gdy godzinę później samochód wjechał na podwórko, zaczynało już jaśnieć. W oborze i w domu paliło się światło, Annie wzięła głęboki wdech, zanim wysiadła z samochodu.

— Matka na pewno cholernie się ucieszy. No, jak już ochłonie.

Tatu objął ją i zapalił nowego papierosa, po czym ruszył w stronę garażu, zupełnie nieciekawy uwagi, jaką Annie niebawem ściągnie na siebie w domu. Wąskie ramiona w zbyt cienkiej skórzanej kurtce podkulił aż po uszy, a stopy wyglądały, jakby poruszały się kilka centymetrów nad ziemią, lekkie jak piórka, cały roztańczony, tak szedł przez podwórko, przez życie.

Siri najbardziej martwiła się tym, że Annie nie wyszła za mąż ani nie miała takich planów. Poza tym przyjazd do domu w czwartym miesiącu ciąży nie stanowił niczego zaskakującego. Mama pochodziła z innej epoki, a różnica pokoleniowa chyba nigdy nie była większa od tej tu i teraz.

Siri nie miała wyboru, musiała wyjść za mąż, żeby przeżyć. Ale bycie młodą w latach czterdziestych w Karelii i bycie młodą w latach osiemdziesiątych w Sztokholmie to dwie zupełnie różne sprawy. Annie nie odpowiedziała, wzruszyła jedynie ramionami. Siri i tak by nie zrozumiała. Z pewnością mama też wiedziała, że są rzeczy, których nie potrafi zrozumieć, dlatego nie ciągnęła dyskusji.

Wszystkie dzieci tłoczyły się jak zwykle wokół Annie, ciekawe nie tylko luksusowych, egzotycznych prezentów w jej walizce, ale też piłki w brzuchu; szybko poczuła, że ramiona jej jakby opadają, mogła przyznać się teraz do niepokoju, kiedy ten już minął. Drzemała na ławie w kuchni, syta po śniadaniu — żytni chleb, gotowana kawa, znajome smaki stanowiące część jej kodu genetycznego, z tego była zbudowana, cała ona, smaki tak bliskie, że nie miała świadomości, jak bardzo tęskniła za nimi w mieście, dopóki znów ich nie poczuła. Bo w Sztokholmie można dostać wiele, ale nie żytni chleb roboty Siri, tego się nie dostanie.

Leżąc na kuchennej ławie, przyglądała się pomieszczeniu; dom, nadal część niej, znała wszystkie deski w podłodze, każdy skrzypiący schodek w drodze na piętro, to dobudowane w roku, gdy skończyła dziewięć lat, roku, kiedy na świat przyszedł Hirvo.

Pamiętała to uczucie, kiedy zakradała się po schodach do sypialni rodziców, gdzie Siri leżała z Hirvem przy piersi, rozpuszczone włosy, łagodne spojrzenie, otwarta, szczęśliwa. Tak, szczęśliwa. Większość wspomnień zabarwiała melancholia albo jeszcze coś, coś ciemniejszego, ale za każdym razem tuż po porodzie Siri wyglądała na nieosiągalną. Jakby życie było wówczas wzniosłe, w pierwszych latach życia dziecka. A w rodzinie Toimich wiele było tych pierwszych lat.

Najmłodsze dzieci bawiły się na podłodze, Arto i jeszcze młodszy Onni, tylko ci nie zaczęli jeszcze szkoły, pozostali wyszli zaraz po śniadaniu, każdy zajęty własnym życiem (Hirvo do lasu, nikt nie wiedział, czego się tam imał), żeby zabrać się do swoich zadań (Lahja), żeby potem pojechać do biblioteki (znów Lahja), żeby pojechać do Tornio (Valo), dom był teraz cichy, cichszy.

Strzelało w kominku, Onni i Arto bawili się samochodzikami, poza tym spokój.

Za cicho.

Ciszej niż zwykle.

Dopiero po jakimś czasie Annie zrozumiała, że właśnie to jest tak odmienne.

Jej mama.

Jej mama milczała. To była ta różnica. Normalnie bez przerwy wydawała jakieś odgłosy albo rozmawiała z dziennikarzami z radia, na przemian krzyczała na nich albo komentowała i żartowała z tego, co mówią, to samo robiła z dziećmi, upominając, karcąc, mrucząc, nucąc, śpiewając, dołączając się do ich śpiewu, wypełniała dom dźwiękami i życiem. Ale teraz milczała.

Gdy Siri milczała, było ją jakby lepiej widać.

Normalnie tyle innych rzeczy stało na drodze, a teraz Annie zobaczyła, że mama się postarzała.

Kiedy?

Tego nie wiedziała.

Kiedy ostatnio Annie była w domu?

Czas płynie wszędzie, nie tylko tam, gdzie człowiek akurat przebywa.

Siri zagniatała ciasto, jej tułów rytmicznie pracował przy misce, włosy pod chustką, tą mysią, a twarz taka naga. Siri nie zawsze była ładna, dopiero jako dorosła nabrała wyrazu. Miała typowy karelski wygląd, ten, który niektórzy nazywają rosyjskim, wodniste oczy, wilgotne, wyprane, przezroczysta skóra rozciągnięta na kościach policzkowych, wszystko to Annie odziedziczyła po matce, rysy, a nawet atrybuty, które kiedyś zawsze były dumne i napięte. Annie dostrzegła, jak skóra zwisa na twarzy Siri, jak starzenie się ją dopadło. Zmarszczki wokół oczu, usta wąskie jak kreska, wargi pozbawione krwi, białe. Twarz wyglądała, jakby spuszczono z niej powietrze, uznała Annie.

Chciała wyciągnąć rękę i jej dotknąć, pogłaskać po policzku, zanim będzie za późno, ale tego nie zrobiła.

Zamiast tego dalej leżała na ławie i głaskała się po brzuchu. Tak jak od tysięcy lat głaszczą się ciężarne kobiety, bezwiednie, odruch, może żeby ochronić nienarodzone dziecko albo je pocieszyć. Prośba o wybaczenie, na zapas.

Jeszcze nie widziała taty. Nikt nawet o nim nie wspomniał. Nie zażartował na jego temat, jak to zazwyczaj, żeby przyćmić to, co ciemne, co bolało, co przerażało i uwierało.

— A jak tam gospodarstwo? — spytała w końcu.

Siri przerwała robotę, ugniatanie ciasta, tylko na sekundę, ledwo zauważalnie, ale Annie widziała, jak tamta zesztywniała, zanim wróciła do pracy.

— No.

Wiosną, podczas poprzedniej wizyty Annie w domu, kiedy Tarmo, jej superinteligentny młodszy brat, skończył podstawówkę rok przed czasem (ale to inna historia, która pojawi się później), rodzice kłócili się o pieniądze. Ich sytuacja materialna była nadwyrężona, a państwo podniosło wymagania co do kontroli mleka; oznaczało to, że należy inwestować w coraz droższy sprzęt, Pentti nie tylko nie był tym zainteresowany, ale wręcz temu przeciwny. Przez wiele lat najstarszy brat Annie Esko próbował wyjaśnić tacie, że w dzisiejszych czasach dla rolnika jest tylko jeden sposób na przeżycie, rozwój.

Po reakcji Siri można było się domyślić, że nadal są skłóceni. Annie świetnie znała specyficzny rodzaj terroru prowadzony przez Penttiego. Terror ciągnął się, trwał, aż powoli powalał przeszkodę.

Jakaś część ojca musiała czerpać z tego radość. To jedyne wyjaśnienie. To musi być jedyne wyjaśnienie.

— Nie sprzedacie kawałka ziemi Eskowi? Skoro tak bardzo chce kupić? Mógłby tam przeprowadzić tę swoją modernizację.

Starszy brat Annie, który w gruncie rzeczy nadal mieszkał w tej samej wsi, a przynajmniej w tej samej okolicy, jedynie dziesięć kilometrów dalej, żonaty, z własnymi dziećmi i marzeniem o domu rodzinnym, o tym, by gospodarstwo znów kwitło, bardziej niż kiedykolwiek, podarowałby żonce i dzieciom bezpieczną przyszłość. Czasem o tym wspominał, w przelocie — o tym, że jako jedyny w rodzinie naprawdę kocha to gospodarstwo, w ogóle to miejsce.

Siri wzruszyła ramionami, wciąż odwrócona do Annie plecami, od jej postawy biło wrażenie, że ta rozmowa w żaden sposób nie jest ważniejsza niż życie, niż to, że w tym momencie matka jest zajęta.

— Jeśli o mnie chodzi, mogłabym mu sprzedać całe gospodarstwo. Skończyć z tą mordęgą. Zająć się tylko przyjemnymi rzeczami. Ale Annie, to tak nie działa.

— Istnieje coś takiego jak rozwód.

— Może w Sztokholmie.

Tak odbyła się ta rozmowa, jak zawsze, kiedy ktoś wspomniał o tym małym słowie.

Ale to powinno móc się wydarzyć.

Matka zasługiwała na odpoczynek, żeby odetchnąć od badawczych spojrzeń, które nigdy nie spały.

*

Efekt kuli śnieżnej.

Po fakcie życie jawi się tak wyraźnie. Kiedy się w nim jest, w samym środku, wydaje się, że rzeczy, zdarzenia, słowa, czyny, że po prostu się dzieją, jedno po drugim albo równolegle, trudno zrozumieć, jak są połączone. Ale to, co teraz jest ciężkie, niebawem stanie się wtedy, odległym wtedy, które ani nie boli, ani nawet już nie uwiera, i to właśnie wówczas, gdy człowiek nie znajduje się już na początku tego ani w środku, można zrozumieć, jak wszystko jest ze sobą połączone. Jak coś, co zdawało się maleńkie albo bezsensowne, albo odcięte od reszty, jednak miało znaczenie dla czegoś większego, choć nikt o tym nie wiedział.

Jest poniedziałek rano dwudziestego pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, w czwartek Wigilia. Annie obudziła się wcześnie, tak jej się wydawało, ale gdy zerknęła na zegarek odłożony na szafkę przy łóżku, zobaczyła, że jest prawie wpół do ósmej. Wstaje jako ostatnia. Wciąż nie widziała nawet cienia taty.

Uwielbiała swój dom, swój Sztokholm, ale nie przywykła do życia w bloku, wszystkie te obce kroki roznoszące się po betonie, łatwo się budziła, a tu — tu spała mocno, nie śniła; bezpieczny, głęboki sen.

Tak jak się śpi w domu.

Usłyszała hałasy z kuchni, wszystkie przygotowania, żeby zdążyć na szkolny autobus w te ostatnie dni przed przerwą świąteczną, zjeść śniadanie, uczesać włosy, końca nie widać, mama Siri, mająca poza codzienną, niekończącą się pracą i wszystkimi zajęciami, które należało wykonać, własną agendę — dziś świąteczne pranie — była już na dworze, żeby rozpalić w saunie; normalnie palili w niej tylko wieczorem albo w dni wolne, nigdy w zwykły poniedziałek, ale dziś było inaczej. Onni biegał po podwórzu, Arto chwiejnie popychał sanki, wywracał się po kilku krokach, Annie przyglądała im się przez okno, popijając poranną kawę. Było jej tylko trochę niedobrze i tylko od czasu do czasu.

Wyciągnięto wielką balię, tę, w której latem kąpały się dzieci, tę, której w grudniu Siri używała do prania.

Zaczynała od firanek, potem pościel, a na końcu dywany. Od zawsze w tej samej kolejności, w jedynej poprawnej kolejności.

Najpierw to, co widać, potem to, co czuć, a na końcu podstawa, to, na czym wszystko stoi, na czym spoczywa, na czym się człowiek opiera.

Parowało z balii, Siri dolewała wodę wiadrami, wrzącą wodę, zawsze tak było. Annie pomyślała, że dobrze wiedzieć, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Dziwnie siedziało się otuloną ciepłem na ławie w kuchni i przyglądało życiu rozgrywającemu się na podwórzu; patrzyła, jak mama wlewa do balii kolejne dwa wiadra wrzącej wody, jak dwóch braciszków się bawi, jak Siri się odwraca, jak Arto trochę za bardzo się rozpędził, jak się poślizgnął i stracił równowagę, tę drobną, jaką już osiągnął, nie zeskoczył w biegu, dlaczego po prostu nie zaskoczył w biegu, skończył już sześć lat i chyba powinien mieć jakieś pojęcie o konsekwencjach? Ale sanki uderzyły w balię, a jego ciałko zleciało i wpadło wprost do wrzącej wody, Annie wszystko widziała, to bez znaczenia, że chwilę przed tym, jak to się wydarzyło, wiedziała, że to się stanie, oglądała ten film, ten niemy film, Onni się poślizgnął, był maluchem, nie rozumiał, co się właśnie wydarzyło, ale jego krzyk, gdy uderzył się w łokieć, w kolano, sprawił, że Siri odwróciła się w drzwiach do sauny i zobaczyła Arta, i zrozumiała.

Kiedy Annie zobaczyła reakcję mamy, poczuła, jakby coś wyrwało ją z półsnu, wiedziała, co się wydarzyło i że to było naprawdę.

Annie otworzyła drzwi, a wszystkie odgłosy natychmiast w nią uderzyły, płacz Onniego, krzyk Siri. Wybiegła na podwórze, zobaczyła ciałko bez życia, wyciągnęła Arta z wody, zerwała z niego ubranie, krzyknęła do mamy:

— Dzwoń po karetkę, mamo, dzwoń!

Annie nie wiedziała, co należy w takiej sytuacji robić, ale zaczęła go rozbierać. Miała nadzieję, że instynkty poprowadzą ją właściwą drogą.

Siri wbiegła do domu, zabrała ze sobą Onniego, podczas gdy Annie trzymała na rękach drugiego brata. Kołysała go, nuciła mu; nagle uczucie, że niebawem sama będzie mamą, wcale nie było takie obce — że będzie trzymała na rękach noworodka.

Chudziutkie ciało, blada skóra, która teraz stawała się wściekle czerwona, jego ciemne włosy i długie rzęsy, kolory odziedziczył po ojcu, także czarne oczy. Te, których teraz nie było widać, zamknięte powieki, widoczny na szyi puls, tuż pod cieniutką skórą. Annie zgarnęła ze schodka trochę śniegu, ułożyła w nim ciałko, patrzyła, jak śnieg topnieje na żebrach, na brzuchu, ramionach i nogach.

Jak długo tak siedziała?

Otworzyły się drzwi do domu, wyjrzał Onni, a Annie przywołała go do siebie. Dwaj bracia byli w podobnym wieku, starszy imponował Onniemu, młodszy zawsze chciał być dokładnie tam, gdzie starszy. Annie pokazała mu, jak się przeciera ciało śniegiem, Onni wziął się do zadania z wielką powagą.

— Ależ ty potrafisz, jak prawdziwa pielęgniarka. Co za szczęście, że brat ma ciebie.

Cień uśmiechu pojawił się na twarzy Onniego, dalej nacierał Arta śniegiem.

— Tylko nie na siusiaka, to swędzi.

Głos Arta był słaby, ale wyraźny.

W powietrzu wokół nich wisiały wielkie płatki śniegu, jakby stały w miejscu, moment zamrożony w czasie. Annie i Onni wybuchnęli śmiechem, śmiali się coraz bardziej, widzieli, że Arto nieznacznie się uśmiecha, zatrzepotał powiekami; Annie poczuła, jak płoną jej łzy, musiała je ukryć przed małymi braćmi.

Przez cały czas, gdy czekali na karetkę, było to może pół godziny (a może więcej, nie założyła zegarka, zresztą nawet gdyby go miała, byłby ostatnią rzeczą, na którą teraz by patrzyła), nie widziała cienia Penttiego. Ani Siri, ale założyła, że matka dzwoniła tam, gdzie należy zadzwonić, lub w ogóle zajmowała się tym, czym należało się zająć.

Siedziała na schodkach przed sauną z Artem na rękach i Onnim obok, wiedziała, że jest w oborze po drugiej stronie podwórza, wiedziała, że na pewno tam jest, że ojciec usłyszał krzyki. Ale nie przyszedł.

Siedząc tak z braciszkiem na rękach i drugim obok siebie, opowiadała im bajkę, tę o trzech królach, którzy jechali konno przez świat w poszukiwaniu odpowiedzi na życiową zagadkę. Arto wybudził się już z omdlenia, ale miał błyszczące oczy, jego spojrzenie coraz bardziej gdzieś znikało. Nagle się wzdrygnął, jego ciało zesztywniało, zaniepokojone, ale zaraz znów się rozluźniło. Annie była cała spięta, siliła się, by tego nie okazać, ale w środku czuła, jakby nie miała już szkieletu, tylko skóra ją trzymała, skóra i płód, dziecko.

Z lasu przy oborze wyszedł Hirvo, pewnie znów był na jednym ze swych obchodów. Nikt do końca nie wiedział, co robi w lesie, nie mówił o tym, nawet jeśli ktoś zapytał, więc już dawno przestali to robić. Ten bardzo szczególny brat zaledwie miesiąc temu miał osiemnaste urodziny, a jedyne, co robił całymi dniami, to znikanie w lesie. Nadal mieszkał w domu, ale był odłączony od reszty, sterował własnym statkiem płynącym po jego własnym morzu.

Zerknął na Annie i braci, a ona wiedziała, że Hirvo nie może zrobić nic, by jej pomóc, ale bolało ją, że nawet nie spróbował. Nie dostrzegła jego zawahania, nikt tego nie widział.

Ale wiedziała, że Hirva zabolało. Arto był tym z rodzeństwa, którym najbardziej się przejmował, to z nim czuł się najbardziej spokrewniony. Przyglądał się trójce niezgłębionym wzrokiem, zamkniętym, nieobecnym, a potem odwrócił się i szybko, pochylony ruszył w stronę obory, zaraz zniknął w środku, lecz równie szybko wyszedł, zawrócił do lasu, z którego ledwie wyszedł, najpierw z wolna, a potem szybciej, a gdy już zakrywały go drzewa, maszerował, sunął do przodu, w dal. Nigdzie ani śladu Siri ani Penttiego.

Esko dotarł przed karetką. Matka musiała do niego zadzwonić. W końcu mieszkał w pobliżu. A tartak, w którym pracował, położony był ledwie cztery kilometry dalej, w spokojne dni nad okolicą unosiły się odgłosy piły. Wjechał na podwórze i zatrzymał auto tuż przed sauną, po spojrzeniu Annie widział, że to poważne.

To niedobrze.

Wydawał się teraz taki bezbronny, starszy brat, który zawsze miał na wszystko odpowiedź, który zawsze chciał i potrafił zreperować to, co popsute.

— Poślizgnął się; jechał na sankach i się poślizgnął.

Esko przytaknął, zaciekle. To tak wyglądał, gdy był smutny, zły, no, coraz częściej tak właśnie wyglądał.

— Gdzie Pentti?

Annie skinęła na oborę i wzruszyła ramionami.

Esko wyłowił z kieszeni kurtki papierosa, po czym ruszył w tamtą stronę.

Esko. Blond włosy trochę urosły od ostatniego razu, czyżby zapuścił wąsy? Wciąż był przystojny. Choć starszy. Taki duży, pewny siebie, jak prawdziwy starszy brat. Wszystko robił jak trzeba, wszystko, czego można było zapragnąć. A mimo to nie był kochany ani przez mamę, ani przez żonę, może przez ojca, o ile Pentti był w stanie odczuwać miłość.

A jeśli nie miłość, to respekt.

Pozostałe rodzeństwo wiecznie drwiło z Eska. Brakowało mu cechy, którą większość z nich została obdarzona, każdy nosił w sobie jakieś diabelskie nasienie. Miał jasny, przejrzysty wzrok, w każdej sytuacji chciał zrobić, co w jego mocy. Brakowało w nim diabła. Niektórzy ludzie przechodzą przez życie nienaznaczeni złem. Suną kilka centymetrów nad ziemią, otuleni światłem, całkiem nadzy i bez osłony świata. Nie zamieszkują ich żadne nienawistne emocje. Smucą się, może nawet złoszczą, ale nie mają w sobie goryczy. Taki był Esko. Nie znajdował u członków rodziny zrozumienia, może to właśnie czuli, ale nie potrafili nazwać: jego brak goryczy. Gorycz, którą tak dobrze znali, czuli w sobie, w spuściźnie, ba, w swoim DNA.

Gdy Esko wrócił z obory, a nastało to bardzo szybko, miał w oczach coś, przez co Annie zaniechała pytania, co się stało. Po prostu to odcięła, nie chciała wiedzieć. Co ich tata teraz powiedział czy co zrobił, wszystko jedno. Próby zrozumienia Penttiego nie miały najmniejszego sensu. Ojciec maszerował w rytmie własnego bębenka, od zawsze, a wszelkie ustalenia dotyczące tego, jak być człowiekiem, nie były dla niego.

Nauczyć się, jak być człowiekiem — wiedzieli to od Siri.

Trudno powiedzieć, czego nauczył ich Pentti, może jak nie być człowiekiem?

Na niektórych z rodzeństwa ojciec miał większy wpływ.

Czy może to dziedzictwo?

Czy może zwykła konsekwencja dorastania w domu z tyloma gębami do wykarmienia, tyloma sercami do kochania albo niekochania. Istniało jakieś niezrozumienie dla uczuć, a jednocześnie absolutne nimi pochłonięcie. Na wiele sposobów był chodzącym paradoksem, ojciec. A jednak od zawsze miał na nich wpływ.

*

Dobrze zrobiła, że zdjęła z niego ubranie. Śnieg też pomógł. Najlepiej byłoby, gdyby opłukała go zimną wodą. Każdą część ciała oddzielnie. Ale generalnie rzecz biorąc, postąpiła prawidłowo. Instynkt zadziałał, instynkt rodzicielski, miłość.

Esko zadzwonił ze szpitala, pojechał samochodem, Siri wsiadła do karetki. Jej blade policzki były teraz, o ile to możliwe, jeszcze bledsze. Szklany wzrok, mocno ściskała torebkę, zdjęła chustkę z głowy, Annie zobaczyła, jak stara się za­czesać włosy do tyłu, kilka niesfornych kosmyków nie chciało się utrzymać, sterczały nad czołem. Siri wiedziała, że spotka się z otoczeniem, miastem, wysiliła się — nie przebrała, ale włożyła na dżinsy elegancki płaszcz, będzie pachniała dymem z sauny, ale trudno, to nieistotne.

Annie została na podwórzu, ktoś musiał zostać. Na roztrzęsionych nogach zabrała się do świątecznego prania, nie spuszczała oczu z Onniego; nie dlatego, że była taka potrzeba — kurczowo trzymał się jej spódnicy, gdy chodziła tam i z powrotem z wodą i ciężkim, mokrym praniem. Mieszała wrzątek ze śniegiem, nieważnie, że w ten sposób nie będzie aż tak czyste, dłonie Annie i tak nie wytrzymają tej gorącej wody. Dłonie Siri były zaprawione po latach prania dywanów i firanek.

Pracowała przez całe przedpołudnie i część popołudnia, a potem, kiedy zrobiło jej się ciemno przed oczami, zabrała braciszka do domu i dała mu jeść, odsmażyła ziemniaki z wczorajszej kolacji, podgrzała parówki i pozwoliła mu maczać je w takiej ilości musztardy, na jaką miał ochotę — zużył pół słoiczka — a ona paliła papierosa i piła czarną kawę. Potem zadzwonił Esko i powiedział, że dobrze zrobiła, w większości.

— Co teraz?

Annie wstrzymała oddech, chciała wiedzieć, wiedzieć wszystko, a jednocześnie nie, zdawała sobie sprawę, że to ona musi powiadomić pozostałych, całą resztę. Odwieczne balansowanie między chronieniem rodzeństwa a osadzeniem ich w tym, co dokonane.

— Uśpili go, tak bardzo go bolało i tak strasznie krzyczał, że musieli przenieść skórę.

— Przenieść skórę?

— Ech, nie wiem, Annie, wyjaśnili, ale Siri była tak roztrzęsiona, nie mogłem się skupić.

Annie słuchała starszego brata, jego drżącego oddechu, odgłosu jego żarzącego się papierosa w słuchawce. Wy­obraziła sobie skórę, anonimową, gładką, jak wielkie płaty na mapie. Jak świeży śnieg bez żadnych śladów.

— Nigdy wcześniej jej takiej nie widziałem. Nawet wtedy.

Esko zamilkł, Annie nic nie mówiła. Oboje myśleli o śmieci brata Riika, tej, którą wspólnie dzielili, ponieważ jako jedyni wtedy już byli na świecie, czy raczej o następnych latach. A potem myśl podążyła wytyczoną trasą, pożar garażu i Tatu, kiedy to ich mama czuwała przy szpitalnym łóżku.

Nawet wtedy, nie, nigdy.

Syczący odgłos, kiedy ślina Eska napotkała żar papierosa, a ten zgasł.

— Pentti się pokazał?

— Nie.

— Musimy, musimy porozmawiać. Ale ona nie chce jechać do domu. Zostanie tu, aż wypuszczą Arta.

— No, jeśli tak postanowiła.

Po skończonej rozmowie Annie siedziała ze słuchawką w dłoni, widziała oborę po drugiej stronie podwórza, pokrytą śniegiem, tocząca się kula śnieżna, ale o tym jeszcze nic nie wiedziała.

Po południu rodzeństwo wróciło ze szkoły; dowiedzieli się, co zaszło. Kiedy Annie opowiadała, Lahja potrząsała ostrzyżoną głową, kilka razy otworzyła i zamknęła usta. Annie uderzyło, jaka milcząca stała się siostra od ostatniego razu, i wysoka, i jak nie pasowała do reszty, teraz, gdy nie było już przy niej Tarma.

Obcy ptak w domu rodzinnym.

No tak, wszyscy tacy byli, każdy na swój sposób. Lahja nie odezwała się, ale Annie dostrzegła, że posmutniała. Arto był kochany. Lahja nie należała do tych, którzy popadają w emocje, schylała głowę i pracowała. Teraz wzruszyła ramionami i zabrała się do obierania ziemniaków. Valo pilnował Onniego, wyszli na podwórze i Valo ciągnął braciszka na sankach w zapadającym zmroku, a Annie mogła teraz zadzwonić do reszty rodzeństwa i powiedzieć, co się stało.

Przyszedł Hirvo, powłócząc nogami, uszy świeciły mu na czerwono, jak dwa lejki po dwóch stronach głowy, wystrzyżone włosy podkreślały rysy twarzy. Odstające uszy, oczy blisko siebie, brakowało tylko dodatkowych palców u rąk, a mimo wszystko nie był głupi, może inny, ale nie głupi. Nadal mieszkał w domu, ale nikt się tak naprawdę z nim nie liczył, czasem nie wiedzieli nawet, ile rozumie z otoczenia i z tego, co się wokół niego dzieje.

To jego spojrzenie, schowane gdzieś wewnątrz ciała; nie dało się spojrzeć mu w oczy. Dawniej jąkanie dodatkowo budziło w nim nerwowość, coś urywanego, ale wada ustępowała, a może tylko mniej mówił, w każdym razie dalej płynął na swojej, tylko swojej łodzi, obok całej reszty. Wiosną skończył dwuletnią zawodówkę, teraz pracował głównie na akord, w przemyśle leśnym, ale brakowało roboty, poza sprzedawaniem choinek w Tornio, a to robił tylko w weekendy. Jego szwedzki był za słaby, żeby go wysłać aż do Luleå, Szwedzi kupowali więcej choinek od Finów, więc nie miał zajęcia. Włóczył się po lesie nawet kilka dni z rzędu, przychodził i wychodził, nie informując nikogo.

Gdy usłyszał od rodzeństwa, co się stało, a nie tylko zobaczył to z daleka, zdawał się wręcz niewzruszony, mruknął tylko coś niezrozumiale, a potem usiadł na ławie w kuchni i zabrał się do ostrzenia ośnika, zdecydowanymi ruchami i z nieobecną miną, ale Annie wiedziała, że był przerażony, bał się, co może się stać. Dostrzegał w Arcie praktyczność, która ich łączyła, pokrewieństwo, czasem zabierał go ze sobą na wyprawy. Teraz spojrzał na starszą siostrę z cierpieniem w oczach, ale zamiast się odezwać, spuścił wzrok i wrócił do ostrzenia. Annie nigdy nie rozumiała Hirva, ale już dawno przestała z niego żartować. Teraz byli raczej jak dwie oddzielne jednostki, każde na swojej orbicie, ich tory rzadko się przecinały.

Helmi wrzasnęła do słuchawki, powiedziała, że zaraz przyjedzie, z małym Pasim. Nie zdążyły się jeszcze spotkać, chociaż Helmi rzecz jasna zadzwoniła od razu, gdy usłyszała o błogosławionym stanie starszej siostry. Annie nie pytała o Pasiego (dużego), założyła, że pracuje albo ma jeden ze swych okresów. Helmi też lubiła wypić, choć nie aż tak jak mąż. Poza tym miała pod opieką małego Pasiego, jak dotąd dziecko trzymało ją w pionie. O ile Annie dobrze zrozumiała. Ale cóż mogła wiedzieć, na co dzień tysiąc dwieście kilometrów stąd.

Annie świetnie zdawała sobie sprawę z braku granic u młodszej siostry i że to tylko kwestia czasu, zanim znów zacznie tonąć w tym, w czym jej mąż już w wieku dwudziestu pięciu lat spędzał każdą chwilę, kiedy nie spał. Czas, którego nie poświęcał na, no tak, nie da się nazwać tego pracą, ale jakoś trzeba to nazwać, a „praca” pasuje najlepiej. Ale pranie szwedzkich pieniędzy po fińskiej stronie i podpisywanie jakichś tajemniczych ubezpieczeń samochodów, czy to w ogóle praca? Z pewnością był zapracowany, ale nie żeby praca.

Być może Helmi mogła spożyć energię na zrobienie czegoś z życiem, ale nie miała najlepszego rozeznania, zawsze myślała tylko o tym, co ma między ramionami i między nogami, więc wyszło jak wyszło, zaszła w ciążę z takim właśnie Pasim Alanivą. To Helmi jako pierwsza z nich dwóch opuściła dom, bez strachu, zawsze w pogoni za czymś, co sprawi, że serce mocniej zabije.

Zajechał Tatu i zaoferował, że pojedzie po Tarma, który ma dotrzeć do Tornio z Helsinek. Właśnie zaczęły się ferie. To Lahja przypomniała o tym Annie i spytała, czy może mogła­by zapytać Rinnego (dla większości Tatu już na zawsze będzie Rinnem), skoro i tak ma dzwonić. Wszyscy wiedzieli, że na Rinnem zawsze można polegać, gdy chodzi o wożenie kogoś, zawsze się tego podejmował, nieważne, jak daleko trzeba było pojechać ani o jakiej porze doby.

Annie zadzwoniła do siebie do domu, żeby złapać Lauriego, ale nikt nie odbierał; podejrzewała, że brat wyszedł albo wziął dodatkowy akord na promie, a może po prostu spał.

Alex jeszcze się nie wprowadził, nie dlatego, że nie chciał, ale ponieważ Annie wciąż jeszcze na coś czekała. Nie miała pojęcia na co, ale o coś jej chodziło.

Gdyby zamieszkali razem, wiele rzeczy by się zmieniło. Lauri musiałby poszukać innego lokum, a Annie nie była­by już sama, byłaby czyjąś konkubiną, ojca swojego niena­rodzonego dziecka, związana i złączona na zawsze, nieubłaganie.

Po chwili zaczęli wchodzić do środka, jedno po drugim. Helmi z trzylatkiem pod pachą, Helmi z tym swoim charakterystycznym ciepłem, roztaczanym wszędzie tam, gdzie się pojawiła, zaraz za nią Tarmo.

Tarmo, ta czarna owca, i jego mózg, który bardzo szybko zrobił się za duży na ich mały dom.

W końcu przyszli też Valo i Onni, a kiedy już się wszyscy zebrali, Lahja oznajmiła, że jedzenie gotowe, jeśli mają ochotę coś przekąsić, wystawiła wszystko na kuchenkę, a oni ustawili się w kolejce, podczas gdy Annie, największa i najstarsza, nakładała im porcje ziemniaków i mięsnego sosu. Sos, na którym wszyscy wyrośli, ani śladu pomidorów, tylko tłuszcz w oleistych okach unoszących się na powierzchni. Kałuże, w których można było maczać suchy żytni chleb. Potem wszyscy usiedli i zaczęli jeść.

Wszystko było takie dziwnie znajome, dźwięki, smaki i uczucia. Wszystko było tak jak zawsze, a jednak diametralnie inaczej.

Annie się rozejrzała. Oto oni, nie wszyscy, ale wiele z jej rodzeństwa. Brakowało tylko czwórki. (Albo szóstki, w zależności od tego, jak liczyć).

Król szczurów się zebrał.

Jedli w milczeniu, martwili się o Arta, ale nie byli nie­gotowi na śmierć; tak naprawdę żadne z nich nie było.

Najstarsi pamiętali nieżyjące już rodzeństwo, młodsi dorastali w otoczeniu wspomnień, a poza tym w gospodarstwach cały czas umierają zwierzęta. Nawet jeśli śmierć jest przerażająca, nie jest obca, jest naturalna. Jak stary krewny, do którego każdy ma jakiś własny stosunek. Po jedzeniu pozmywali, Onni wbrew głośnym protestom został wykąpany w zlewie, ubrany w piżamę, a potem zasnął na kuchennej ławie obok małego Pasiego, gdy tylko przyłożył głowę do kolan Helmi.

Mijała reszta wieczora, po pełnym turbulencji poranku w gospodarstwie zapanował spokój, można by go nazwać świątecznym; to taki spokój, który nastaje po opanowanej katastrofie. Fakt, nikt dziś nie umarł (jeszcze nie). Kilkoro z nich siedziało w dużym pokoju i oglądało tele­wizję, reszta zebrała się w kuchni, umówili się, że wezmą się do świątecznych wypieków, coś, czym z pewnością zajęłaby się Siri, gdyby nie utknęła w szpitalu. Bożonarodzeniowe gwiazdki, ciasteczka i szafranowe bułeczki. Pieczenie szło pełną parą, kiedy nagle drzwi się otworzyły i do środka wszedł Pentti.

— Widzę, że robota wre. — To pierwsze, co powiedział, obserwując swoje umączone i rumiane dzieci. Zdawało się, że ich szczęście go irytuje.

Annie nałożyła mu talerz ziemniaków i sosu, a on go przyjął bez słowa. Usiadł na swoim miejscu, zwyczajowym starym miejscu u szczytu stołu, skąd miał widok na całą kuchnię. Odetchnął.

— Łyżka — powiedział, a stojąca najbliżej Lahja otworzyła szufladę i podała mu łyżkę.

W kuchni było cicho, z pokoju dobiegały telewizyjne głosy. To i mlaskanie Penttiego.

To po prawdzie dziwne, ten mężczyzna. Taki niski, nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć, spojrzenie naturalnie czarne — i włosy, też czarne, ani jednego siwego — powołał na świat czternaścioro dzieci i ani jednego siwego włosa, pewnie, niemało w tym genetyki, ale to także symboliczne, należy to zaznaczyć.

W rodzinie Penttiego płynęła krew Saamów, nie chcieli się do tego przyznać ani o tym mówić, ale bezsprzecznie tak właśnie było. Krew Saamów i coś jeszcze, coś głębszego, święta wściekłość (i szaleństwo), o jakimś religijnym pochodzeniu, innego wyjścia nie było. W tych żyłach płynęła katolicka krew, bez wątpienia.

— Zsiadłe mleko — przerwał milczenie. Annie zauważyła, że Helmi siedząca na ławie najbliżej niego wzdrygnęła się na ten głos, pospiesznie napełniła szklankę i przesunęła ją.

Jej ruchy były zwinne i dokładne, a jednak Pentti zdążył chwycić ją za przegub dłoni. Jego refleks. Nadal szybki, niepoddający się starości.

— Przyjechałaś z rodziną?

Mówił, nie patrząc na nią. Za to bez przerwy przyglądał się Annie.

— Tylko z małym Pasim.

— Na szczęście. I tak wyjadacie cały dom, ale co robić, w końcu jesteście z krwi i kości. Krwi i kości. Ale tu jest granica.

Słyszeli to już wcześniej. Słyszeli to za każdym razem, gdy przyjeżdżali z rodzinami albo ze znajomymi, nie należało się tego bać. To tylko jeden z monologów Penttiego.

Już lepsze to.

Jego mózg był jak pole minowe. Dla ludzi z zewnątrz nie było w tym logiki, ale jego dzieci, które z tym dorastały i na tym się wychowały, wiedziały dokładnie, jak zareaguje w każdej potencjalnej sytuacji.

Czy może nie w każdej, rzecz jasna. To było najbardziej przerażające. Że akurat jak się wydawało, że coś zrozumieli, złamali szyfr, ten się zmieniał. Najczęściej ojciec na nich nie patrzył. Spoglądał gdzieś w powietrze, ale nie im w oczy. Rzadko patrzył im w oczy. Ale teraz przyglądał się najstarszej córce. Annie wydało się, że jest rozbawiony. Można by nawet udawać, że nie ma pojęcia o tym, co się dziś wydarzyło.

— I jeszcze pieczecie.

— Przecież za kilka dni święta.

Annie czuła, że musi odpowiedzieć. Jako najstarsza z obecnych, poza tym była niezła w lawirowaniu po czarnej gęstwinie ojcowego mózgu. Nosiła w sobie wspomnienie tego, jak bywało kiedyś. Czy raczej wspomnienie wspomnienia, bo nie pamiętała dni, kiedy nie bała się ojca i jego temperamentu. Jednak od czasu do czasu dopadała ją jakaś czułość, pośród złości, pomiędzy innymi uczuciami, impuls, by wyciągnąć rękę i pogłaskać go po policzku, jej tatuś. To dziecko, którym kiedyś był. Ale emocja szybko mijała, ponieważ obecnie trudno, choć nie całkiem niemożliwie było go kochać. Parsknął, nabierając kolejną łyżkę jedzenia.

— Dziękuję, nie trzeba mi o tym przypominać. W tym domu trwoni się wszystkie pieniądze, ale tylko ja się tym przejmuję. A teraz z bachorem w szpitalu i niedysponowaną gospodynią wszystko stoi w miejscu. Wszystko muszę robić sam.

Po raz pierwszy powiedział coś na temat Arta. Teraz już na nią nie patrzył.

— A więc wiesz — odezwała się Annie.

— Tyle hałasu, co tu dzisiaj było, trzeba było się wysilać, żeby w ogóle coś zrobić w tej bieganinie.

Pentti dokończył jedzenie w milczeniu, chyba mu smakowało, bo kilka razy głośno mlasnął i przechylił talerz, żeby zlizać ostatnie krople sosu, a potem zostawił naczynie na stole i poszedł do pokoju, gdzie rozsiadł się w fotelu przed telewizorem. Dzieci odetchnęły z ulgą, więcej rodzeństwa przyszło do kuchni; przyciągnęło ich ciepło wokół piekarnika albo jego brak w dużym pokoju.

— No, Annie — odezwał się Tatu — witaj, kurwa, w domu.

Powiedział to, imitując Penttiego najlepiej, jak potrafił, ciemny głos o tylnych wibracjach, przesadzona melodia zdania, typowa dla regionu. Rodzeństwo zjednoczyło się tam, gdzie zawsze, w śmiechu. Śmiech jako podstawa złośliwości, tej w środku? Tej, której brakowało ich najstarszemu bratu, może tej, na którą reagowali, która go od nich tak odróżniała? W kuchni rozbrzmiewał wyzwalający śmiech.

*

Annie nie przypominała sobie, żeby Siri kiedykolwiek rozmawiała z nią na temat rodzenia dzieci. Nie mówiła też nic o kobiecym ciele. Nie, nigdy nie rozmawiały o czymkolwiek, co można by uznać za wstydliwe, to charakterystyczne dla jej pokolenia, ale pewnie bardziej dla jej usposobienia. Bo Annie wiedziała, że matki jej przyjaciółek lepiej przygotowały swoje córki niż jej matka ją.

Annie nigdy nie zapomni zimy, gdy dostała pierwszego okresu. Miała jedenaście i pół roku, to było w lutym. Zima była w najcięższym momencie, zmarzlina jak stąd do Chin, a mrok jeszcze nie puszczał. Właśnie urodził się Valo, jego kolka całkowicie pochłaniała Siri, więc Annie miała dodatkowe obowiązki. Pamięta, że była potwornie zmęczona, cały czas zmęczona, od lata urosła prawie pięć centymetrów, a to też męczy. Któregoś dnia obudził ją jakiś niezdefiniowany ból, bóle wzrostowe i coś jeszcze, głuche, jakby zwierzęce. Kiedy poszła do toalety, zainstalowanej rok wcześniej, zobaczyła to, krew na majtkach.

Zesztywniała.

Nerwowo rozglądała się dookoła, bała się, że ktoś ją zobaczy, w środku nocy, w środku zimy.

Co się stało? Na tle porcelany błyszczały czerwone smugi, w białym sedesie zdawały się takie rzeczywiste. Była zmuszona spuścić wodę, chociaż Pentti powtarzał, że nie należy spuszczać, o ile w ogóle ktoś musi sikać w toalecie, nie, takich rzeczy nie będzie w tym domu, żeby marnować wodę, ale i tak to zrobiła, nie przejęła się tym, że odgłos może kogoś zbudzić.

To była sprawa życia i śmierci.

Wstała. Zaczęło jej się kręcić w głowie, pociemniało jej przed oczami, w ustach czuła smak krwi. Nie wiedziała, dlaczego została ukarana, ale w tamtej chwili była pewna, że to kara. Nie mieszkała w religijnym domu, jak wielu braci Penttiego, ale może właśnie dlatego często miała wrażenie, że Bóg na nią patrzy i że jego dłoń albo czuwa, albo nie czuwa nad ludźmi.

A teraz definitywnie odjął od niej swą dłoń.

Spanikowana zabrała w ciemności rzeczy, najciszej, jak mogła, a gdy się ubrała (nie budząc rodzeństwa śpiącego w tym samym pokoju: Helmi, Lauriego, Voitta), bezgłośnie zeszła po schodach i wymknęła się na lutowy świt. Włożyła buty i narty, nie zadbała o to, żeby zabrać ze sobą coś do jedzenia, ponieważ uznała, że i tak nie będzie na to czasu, i szybkimi krokami ruszyła na północny wschód.

Zdążyła rzucić ostatnie spojrzenie na dom, podwórze, oborę, na wszystko, co kojarzyło się z domem, nie czuła smutku.

Czuła złość.

Czy to już wszystko? Czy to małe, upadłe, ubogie, brzydkie — czy to wszystko, co miałaby w życiu zobaczyć, przeżyć?

Jechała, aż pot lał się po plecach, czuła to w przerwach, w tym korytarzu, którzy utworzył się między ciałem a swetrem. Wtedy zrzuciła narty i oparła się o drzewo. Puls dudnił w uszach, w gardle czuła smak krwi, jak z otwartej rany, w piersiach waliło serce. Długo tam siedziała, aż zaczęło się rozjaśniać. Aż przestała mieć wrażenie, że ciało zaraz wybuchnie. Aż wreszcie poczuła zimno i głód.

Żyła.

Była godzina, no tak, nie wiedziała która, ale na zdrowy rozum minęło kilka godzin. Była absolutnie pewna, że umrze. Ale teraz wszystko wskazywało na to, że przeżyje. Chwilę trwało, zanim ochłonęła, zanim poczuła, że życie się nie kończy. Wciąż nie wiedziała, co się stało, ale czuła, że już się nie boi. Była tylko głodna i zmarznięta. Podniosła się na niepewnych nogach i zaczęła powoli jechać w stronę domu. Jej bielizna była sztywna, zimna od zastygłej krwi, z każdym posunięciem nart Annie czuła, jak z niej wycieka, po trochu.

Gdy wróciła do domu, było po dziewiątej. Wszyscy zjedli już śniadanie i pojechali do szkoły. Mniejsze dzieci były w domu, w tym okresie Lauri, Tatu, Hirvo i oczywiście Valo.

Pentti siedział w oborze, Siri zajęta była zmywaniem. Kiedy Annie weszła do domu, mama popatrzyła zdziwiona, ale nieszczególnie zaniepokojona. Po tym, jak urodziło się pewną liczbę dzieci, być może człowiek przestaje się o nie bać. A może suma niepokoju jest stała, ale rozłożona na kilkoro wydaje się mniejsza.

— A, jesteś.

Annie spojrzała na mamę buntowniczo, nie była pewna dlaczego, ale wciąż miała w sobie złość, która dopadła ją wcześniej tego dnia.

— Jestem chora, dziś zostanę w domu.

Mama nie podniosła wzroku, zaczęła wycierać głębokie talerze i łyżki, po czym włożyła je do szafki.

— A na co jesteś chora?

— Nie wiem, ale krwawię.

— Krwawisz?

Kiedy Annie nie zareagowała, Siri milczała przez chwilę, dalej wycierając, po czym zachichotała.

— Och, nie jesteś chora, moja droga, to tylko znaczy, że stałaś się kobietą.

Uśmiechnęła się do Annie; jej spojrzenie mogło oznaczać tyle różnych rzeczy, możliwe, że czułość, jej pierwsza (nadal żyjąca) córka jednak przetrwała, że ona dopełniła swego zadania jako matka, a może ten jej uśmiech oznaczał rozbawienie, nie rozumiała, jak jej córce mogła umknąć ta przemiana z dziewczynki w kobietę, co zdarzało się wszystkim tej płci, a może to jeszcze co innego, coś trzeciego, nieznanego, ale w swym jedenastoletnim ciele Annie nie czuła matczynej miłości, tylko rozczarowanie, że znów wciągnięto ją w jakiś obcy świat, w nowe ciało, nie dawszy żadnej pomocy ani ostrzeżenia.

Annie wzruszyła ramionami.

— No i co? Idę się położyć.

— Dziś możesz zostać, bo to pierwszy raz, ale tak będzie co miesiąc, aż się zestarzejesz, nie wolno tak leżeć i się lenić.

Annie poszła na górę do łóżka, przykryła się narzutą i zamknęła oczy. Po chwili przyszła do niej Siri.

— Masz. — Rzuciła jej coś w nogi. — Musisz je regularnie prać.

Stare ręczniki, takie, które się zużyły, zniszczyły, porobiły się w nich dziury, te, które się zachowywało do czyszczenia wszystkiego, od miedzi po okna. Stosik takich ręczników.

To jedyna rozmowa, jaką Annie przeprowadziła z mamą na temat miesiączki.

Następnego dnia w szkole rozmawiała z przyjaciółkami, kilka z nich miało starsze siostry, z ich pomocą udało jej się zebrać wystarczająco dużo wiedzy, by i ona trochę się śmiała z tego, że dzień wcześniej włóczyła się po lesie jak wariatka, w ciemnościach, przekonana, że umrze. Potem zadbała o dokształcenie młodszych sióstr, żeby te nie musiały przeżywać tego, co ona. Ale obraz rodzinnego domu w otoczeniu ciemnego poranka nigdy jej nie opuścił, przykrył jej los niczym mokry koc, to wszystko budziło jednak w jej piersiach także bardzo konkretną tęsknotę, przekonanie, że musi się stąd wydostać, że wyjedzie, nie zostanie tu, nie będzie jak mama, wszystko, tylko nie to.

Po tym incydencie przestała rozmyślać nad sprawami takimi jak bogowie i kara, a gdy w jej głowie pojawiał się obraz wielkiej, ojcowskiej dłoni gdzieś w niebie, natychmiast go odtrącała; to dla dzieci, nie dla kobiet.

Pranie zakrwawionych starych ręczników także nie należało do rzeczy, na które Annie czy Helmi (która dostała okresu dwa lata później, już w wieku dziewięciu lat) miały ochotę, łatwiej było zmiąć stare gazety i włożyć je do majtek, gdy nadchodziły te dni w miesiącu. W sieni przy schodach była szczelina, tuż za drzwiami do pokoju Annie i Helmi, to tam wrzucały wysuszone podpaski domowej roboty, zabrązowione nieaktualne wiadomości, do powietrznej szpalty powstałej między schodami a ścianą. Zamierzano położyć tam izolację, ale — jak z wieloma innymi rzeczami (w życiu) — nikt z tym nic nie zrobił.

Ta szpalta z powietrza, wypełniona starymi zakrwawionymi gazetami, odegra decydującą rolę w pospiesznym rozmontowywaniu domu. Krótko mówiąc, wspaniały korytarz transportowy dla tlenu, najważniejszego czynnika przy pożarze. Ale więcej o tym później.

Wiadomo, co się ma, ale nie, co się dostanie. Zawsze mówią, że nie żałuje się narodzonego dziecka, ale Annie często zastanawiała się, co Siri czuje do nich wszystkich. O Penttim nawet nie myślała, wprawdzie byli jego dziećmi, ale jednak nie. Emocjonalnie nie brał za nich żadnej odpowiedzialności. Siri jednak, czy kogoś żałowała, a jeśli tak, to kogo?

Annie kochała swoje rodzeństwo w różny sposób, wiedziała o tym, wiedziała też, że Siri ma swoich pupilków, dzieci, którym uchodziło to, co innym nigdy, mogło to dotyczyć szarpnięcia za włosy, klapsa, policzka albo fuknięcia. Ale nie potrafiła wyobrazić sobie matczynej miłości, tej bezwarunkowej. Nie żałowała aborcji. Niczego, co się z nią wiązało. Nawet o niej nie myślała, dopiero teraz, gdy znów zaszła w ciążę.

Gdy wtedy w jej ciele zostało zasiane ziarenko, niemal od razu poczuła jakąś fizyczną zmianę, i to nie na lepsze. Poczuła, że coś do niej wtargnęło, coś obcego w nią weszło i częściowo przejęło jej wnętrze, wypełniły ją uczucia, myśli, myśli, których nie rozpoznawała, które nie należały do niej; często płakała, było jej niedobrze, męczyły ją irracjonalne burze emocji, wszystkie te klasyczne kobiece dolegliwości, których na całe szczęście nie miała w sobie ani ze względu na genetykę, ani dlatego, że przez całe życie aktywnie im się sprzeciwiała, ale teraz przejęły nad nią kontrolę.

Wyobraziła sobie ojca, rozpoznawała jego reakcje, sterowane emocjami i irracjonalne (nie tylko, były w nich także rysy wyrachowania), lecz nie była ojcem, nigdy nim nie będzie, nie miała zamiaru. Gdy wybudziła się po zabiegu, czuła wiele rzeczy, tak jest zazwyczaj po narkozie, ale wśród uczuć nie było smutku; miała wrażenie, że z jej oczu zdjęto jakąś woalkę, znów mogła myśleć, znów mogła odeprzeć emocje, a to wraz z wiedzą, kim był ojciec dziecka, utwierdziło ją w przekonaniu, że podjęła właściwą decyzję.

Tym razem było inaczej. Ta ciąża. Teraz czuła się lepiej, nie męczyła jej żadna burza emocji, ale też wcześnie postanowiła, że zachowa dziecko, choć zrobi to na własnych warunkach. Jeśli Alex zechce w tym uczestniczyć, nie ma sprawy. Ale mogła zrobić to również bez niego. Marzenie o wspólnocie nigdy nie zagnieździło się w Annie, nigdy nie była w nikim zakochana na tyle, by przedkładać jego potrzeby ponad swoje czy choćby iść na kompromis.

To dlatego nadal paliła, robiła to prawie bez wyrzutów sumienia.

To dlatego tak trudno było jej się przemóc, by zamieszkać z Alexem, choć wiedziała, że on tego chce, że być może to jedyne, czego on teraz pragnie.

Gdy Alex dowiedział się, że Annie jest w ciąży, natychmiast jej się oświadczył. Uklęknął na środku kawiarni, Annie spłonęła ze wstydu.

— Nie, nie — powiedziała — jesteś szalony. Nigdy nie wyjdę za mąż. Nie. Wstawaj.

Początkowo wyglądał na zranionego, ale potem, gdy zrozumiał, że ona i tak chce zachować dziecko, podniósł ją w powietrze i obrócił. Ludzie patrzyli, a on się śmiał.

— Będę tatą! Tatą! Tatą!

Potem spojrzał na Annie i odezwał się z lekkim uśmiechem:

— To jeszcze nie koniec, dziewczynko. Tylko poczekaj. Jestem cierpliwy. Moja miłość przełamie twój opór. Tylko poczekaj.

Annie roześmiała się, pocałowała go, ale w środku nie czuła nic szczególnego, była zwyczajna, neutralna.

Kiedy Hassan przyszedł do szpitala po aborcji, po tym, jak udało mu się wydedukować, gdzie Annie jest, wpadł w szał. Aborcja to śmiertelny grzech. Tego się po prostu nie robi. Czy nie rozumie, na co naraziła siebie i płód?

Nie był w stanie tego zaakceptować. Siedział przy jej łóżku, z płonącą twarzą, płakał, płakał z powodu tego, co zrobiła, z powodu swojego nienarodzonego dziecka, ponieważ ich miłość, jej miłość, nie była wystarczająco silna, natomiast Annie czuła jedynie lekkie mdłości, poza tym było jej głupio przez tę scenę, którą zrobił; miała nadzieję, że niebawem sobie pójdzie. To zrozumiałe, że na takich uczuciach nie da się zbudować związku ani rodziny.

Poza tym lubiła z nim być. Podobało jej się, że był bezpardonowy, wyrazisty, podobały jej się jego oliwkowa cera i czarne włosy, to, że prawie na całym ciele miał jakby futerko, że miała z nim przygody, zabierał ją do ekskluzywnych knajp i do nielegalnych klubów, lubiła, jak się z nią kochał, mocno i bezkompromisowo, nie przejmując się zanadto jej potrzebami. On lubił ciągnąć ją za włosy, kiedy ją brał, a ona lubiła być poddana i bezbronna.

Ale nie potrafiła sobie wyobrazić wspólnej z nim przyszłości. W przyszłości Annie dostrzegała tylko jedną osobę, samą siebie. Oraz gdzieś na doczepkę, na zawsze uwiązanych, braci i siostry. Na zawsze połączeni, like it or not.

Zanim wprowadził się do niej Lauri, pochodzenie Annie było dla jej przyjaciół tajemnicą. Wiedzieli, że jest z północnej Finlandii i że dorastała na wsi in the middle of nowhere, ale rodzeństwo, Pentti, Siri, wszystko to, co składało się na jej życie, to, od czego uciekła — zgrabnie unikała rozmów na ten temat.

Większość ludzi chce być po prostu widoczna.

Chcą, by ich słuchano. I oczywiście chcą się dobrze bawić. Annie zadbała o to, by otaczać się ludźmi, którzy żyli według tej właśnie życiowej filozofii. A gdy pracuje się w knajpie, automatycznie spotyka się podobnych sobie. Ludzi, którzy lubią się śmiać i dobrze bawić, którzy nie narzekają na przeszłość, ale żyją chwilą i cenią dobre imprezy niezależnie od dnia tygodnia.

Hassana spotkała pewnej nocy, gdy wracała do domu z imprezy. Wiózł ją taksówką, zaczęli rozmawiać, śmiali się. Skończyło się tym, że Annie zaprosiła go na herbatę, a gdy na dworze jaśniało, poszli ze sobą do łóżka. Potem zaczęli się spotykać, niezbyt regularnie i zawsze u niej w domu, co pasowało Annie.

Nic, co miałoby przesłanki stałości.

Aż do ciąży, która wszystko skomplikowała. Zerwał z nią, płacząc przy jej szpitalnym łóżku. Annie przyjęła to z ulgą. Jasne, czasem za nim tęskniła, gdy leżała obok Alexa, a ten upierał się, by najpierw zaspokoić ją, potem siebie, ale była to jedynie fizyczna tęsknota, nie pozwoliłaby sobie na od­czuwanie czegokolwiek innego, a jeśli już, to nie przyznałaby się do tego, przed sobą, przed nim, przed kimkolwiek.

Widziała go z rodziną. Zdarzyło się to kilka dni przed wyjazdem w rodzinne strony. Była w domu towarowym NK na świątecznych zakupach, rozpięła płaszcz, brzuch wyraźnie wystawał na jej chudym ciele. Jechała ruchomymi schodami na górę, on na dół. Z grubą żoną z wąsem i dwójką dzieci, wyglądały na równe wiekiem Onniemu i Artowi, sześć i cztery lata. Żona i dzieci zajęte rozmową, Hassan stał kilka stopni za nimi, ich spojrzenia się spotkały. Potem się minęli, Annie się nie odwróciła, ale była pewna, że Hassan tak. Był to jedyny raz, gdy widziała go w jego innym życiu, tym prawdziwym. Musiała potem usiąść pomiędzy zabawkami, ale ekspedientki tylko się uśmiechnęły i podały jej szklankę wody, mówiąc coś dobrotliwego na temat jej rosnącego brzucha, więc Annie przystąpiła do ich gry, a po krótkiej chwili jej samopoczucie wróciło do normy.