To oślepiające, nieobecne światło - Tahar Ben Jelloun - ebook

To oślepiające, nieobecne światło ebook

Tahar Ben Jelloun

3,5

Opis

Nowe wydanie powieści, która zdobyła Nagrodę Impac 2004. Ta historia zdarzyła się naprawdę. Maroko, tajne więzienie Tazmamart. Bohater powieści, skazany za udział w zamachu na króla, zostaje – podobnie jak jego towarzysze – osadzony w celi wielkości grobu. Pod ziemią, bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ma umierać długo i w męczarniach. Jest jednak coś, co sprawi, że po osiemnastu latach nadal będzie żył i kiedy wyjdzie na wolność, opowie innym tę wstrząsającą historię. Tahar Ben Jelloun nada zaś jego relacji doskonałą artystyczną formę.

To jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących powieści ostatnich lat. Wpisuje się w tradycję literatury łagrowej i obozowej, ale wprowadza do niej nowe tony: odmienną wrażliwość i islamski mistycyzm. Dla jednych książka Ben Jellouna będzie zapisem dramatycznych przeżyć, dla innych – poetycką opowieścią o wyzwoleniu. Jest jednocześnie jednym i drugim: ukazuje pełnię człowieczeństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




2

Po­cząw­szy od no­cy dzie­sią­te­go lip­ca ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­te­go pierw­sze­go ro­ku, nie mam wie­ku. Nie po­sta­rza­łem się ani nie od­młod­nia­łem. Stra­ci­łem swój wiek. Nie moż­na go już wy­czy­tać z mo­jej twa­rzy. Lub ra­czej to mnie już nie ma, by słu­żyć mu twa­rzą. Za­trzy­ma­łem się po stro­nie ni­co­ści, gdzie czas jest znie­sio­ny, wy­sta­wio­ny na wiatr jak bia­łe płót­no na roz­le­głej pla­ży, od­da­ny nie­bu ogo­ło­co­ne­mu z gwiazd, ob­ra­zów, ukry­tych tam dzie­cię­cych ma­rzeń, ogo­ło­co­ne­mu ze wszyst­kie­go, na­wet z Bo­ga. Za­trzy­ma­łem się tu, że­by na­uczyć się za­po­mnie­nia, ale ni­g­dy, na­wet w my­ślach, nie uda­ło mi się za­nu­rzyć w tej ni­co­ści cał­ko­wi­cie.

Nie­szczę­ście na­de­szło jak coś na­tu­ral­ne­go, jak za­wie­ru­cha, pew­ne­go dnia, kie­dy nie­bo by­ło błę­kit­ne, tak błę­kit­ne, że na chwi­lę mnie ośle­pi­ło, a w gło­wie krę­ci­ło mi się, jak­by mia­ła za­raz od­paść. Wie­dzia­łem, że te­go dnia błę­kit zo­sta­nie spla­mio­ny krwią. By­łem te­go tak pe­wien, że zro­bi­łem ablu­cje i mo­dli­łem się w ro­gu kwa­te­ry, gdzie pa­no­wa­ła dła­wią­ca ci­sza. Zmó­wi­łem na­wet do­dat­ko­wą mo­dli­twę na po­że­gna­nie z ży­ciem, wio­sną, ro­dzi­ną, przy­ja­ciół­mi, ma­rze­nia­mi, ży­wy­mi. Ze wzgó­rza na­prze­ciw spo­glą­dał na mnie osioł. Miał w oczach ta­ki żal i smu­tek, z ja­kim pa­trzą na nas zwie­rzę­ta, kie­dy chcą nam współ­czuć w cier­pie­niu. Po­my­śla­łem: „Przy­naj­mniej nie wie, że nie­bo jest nie­bie­skie, i nie mu­si prze­le­wać krwi”.

Kto jesz­cze pa­mię­ta bia­łe mu­ry pa­ła­cu Schi­rat? Kto pa­mię­ta krew na ob­ru­sach, krew na in­ten­syw­nie zie­lo­nym traw­ni­ku? Strasz­li­wie po­mie­sza­ły się tam bar­wy. Na nie­bie nie by­ło już błę­ki­tu, a na cia­łach – czer­wie­ni; słoń­ce w nie­zwy­kłym po­śpie­chu zli­zy­wa­ło krew, a my mie­li­śmy w oczach łzy. Pły­nę­ły sa­me i pa­da­ły na rę­ce, któ­re nie mo­gły już utrzy­mać bro­ni. By­li­śmy gdzie in­dziej, być mo­że tam, gdzie źre­ni­ce ucie­ka­ją spod po­wiek. Na­sze oczy by­ły bia­łe. Nie wi­dzie­li­śmy już nie­ba ani mo­rza. Skó­rę mu­skał chłod­ny wiatr. Od­głos wy­bu­chów po­wta­rzał się w nie­skoń­czo­ność. Miał nas prze­śla­do­wać jesz­cze dłu­go. Wziął w nie­wo­lę nasz słuch. Nie wiem już, czy od­da­li­śmy się w rę­ce kró­lew­skiej gwar­dii, któ­ra nas osa­czy­ła, czy też zo­sta­li­śmy za­trzy­ma­ni i roz­bro­je­ni przez ofi­ce­rów, któ­rzy zmie­ni­li front, gdy wiatr po­wiał z dru­giej stro­ny. Nie mie­li­śmy nic do po­wie­dze­nia. By­li­śmy zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi, pion­ka­mi, ka­de­ta­mi, nie dość waż­ni, by prze­jąć ini­cja­ty­wę. By­li­śmy cia­ła­mi, któ­re drża­ły z zim­na w go­rącz­ce la­ta. Zwią­za­no nam rę­ce na ple­cach i wrzu­co­no do cię­ża­ró­wek, gdzie le­ża­ły sto­sy ran­nych i tru­pów. Gło­wę mia­łem za­kli­no­wa­ną mię­dzy cia­ła­mi dwóch mar­twych żoł­nie­rzy. Ich krew ka­pa­ła mi do oczu. By­ło go­rą­co. Obaj po­pu­ści­li kał i mocz. Czy mia­łem jesz­cze pra­wo do nie­sma­ku? Zwy­mio­to­wa­łem żół­cią. O czym my­śli czło­wiek, kie­dy po twa­rzy spły­wa mu cu­dza krew? O kwia­tach, o ośle na wzgó­rzu, o dziec­ku ba­wią­cym się w musz­kie­te­ra, z ki­jem za­miast szpa­dy. A mo­że już nie my­śli. Pró­bu­je opu­ścić cia­ło, nie być tu, wie­rzyć, że śpi i śni bar­dzo zły sen.

Nie. Wie­dzia­łem, że to nie sen. Mój umysł był ja­sny. Drża­łem na ca­łym cie­le. Nie za­ty­ka­łem no­sa. Peł­ny­mi płu­ca­mi wdy­cha­łem wy­mio­ci­ny i śmierć. Chcia­łem się udu­sić. Usi­ło­wa­łem wło­żyć gło­wę do pla­sti­ko­wej tor­by le­żą­cej przy tru­pach. Zdo­ła­łem je­dy­nie roz­wście­czyć żoł­nie­rza, któ­ry ogłu­szył mnie kop­nia­kiem w kark. Tra­cąc przy­tom­ność, prze­sta­łem czuć smród tru­pów. Nie czu­łem już nic. By­łem po­za tym wszyst­kim. Obu­dził mnie cios kol­by w pisz­czel.

Gdzie nas przy­wieź­li? By­ło zim­no. Mo­że do kost­ni­cy szpi­ta­la woj­sko­we­go w Ra­ba­cie? Nie od­dzie­li­li ży­wych od mar­twych. Jed­ni ję­cze­li, in­ni ude­rza­li gło­wą w mur, prze­kli­na­jąc prze­zna­cze­nie, re­li­gię, woj­sko i słoń­ce. Mó­wi­li, że za­mach sta­nu nie po­wiódł się z po­wo­du słoń­ca. By­ło zbyt sil­ne, zbyt ja­sne. In­ni krzy­cze­li: „Ja­ki za­mach sta­nu? We krwi ma­my na­sze ha­sło: Al­lah, Oj­czy­zna, Król”. Po­wta­rza­li je jak li­ta­nię, któ­ra mia­ła od­ku­pić ich zdra­dę.

Mil­cza­łem. Nie my­śla­łem o ni­czym. Pró­bo­wa­łem roz­to­pić się w ni­co­ści i ni­cze­go już nie sły­szeć ani nie czuć.

3

W ba­ra­ku B miesz­ka­ło nas dwu­dzie­stu trzech, każ­dy w swo­jej ce­li. Po­za dziu­rą wy­ko­pa­ną w zie­mi, do któ­rej za­ła­twia­li­śmy po­trze­by, by­ła tam jesz­cze szpa­ra nad me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi, przez któ­rą wpa­da­ło po­wie­trze. Nie mie­li­śmy już imion, prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Odar­to nas ze wszyst­kie­go. Zo­sta­ły nam skó­ra i gło­wa. Nie wszyst­kim. Nu­mer 12 pierw­szy stra­cił ro­zum. Bar­dzo szyb­ko zo­bo­jęt­niał. Prze­sko­czył kil­ka eta­pów. Zstą­pił w ot­chłań cier­pie­nia, zo­sta­wia­jąc gło­wę lub to, co z niej zo­sta­ło, przy drzwiach obo­zu. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że wi­dzie­li, jak ro­bił gest, jak­by od­ry­wał gło­wę i schy­lał się, że­by ukryć ją mię­dzy dwo­ma wiel­ki­mi ka­mie­nia­mi. Wszedł wol­ny. Nic go nie mo­gło do­się­gnąć. Mó­wił sam do sie­bie, ni­g­dy nie prze­sta­wał. Na­wet kie­dy spał, je­go usta wciąż beł­ko­ta­ły nie­zro­zu­mia­łe sło­wa.

Od­ma­wia­li­śmy zwra­ca­nia się do sie­bie ina­czej niż po imie­niu lub na­zwi­sku, co by­ło za­ka­za­ne. Nu­mer 12 miał na imię Ha­mid. Był szczu­pły i bar­dzo wy­so­ki, o ma­to­wej ce­rze. Je­go oj­ciec, ad­iu­tant, stra­cił rę­kę w In­do­chi­nach. Ar­mia po­kry­ła kosz­ty kształ­ce­nia dzie­ci, z któ­rych wszyst­kie zo­sta­ły woj­sko­wy­mi. Ha­mid chciał być pi­lo­tem rej­so­wym i ma­rzył o opusz­cze­niu woj­ska.

Te­go dnia nie spo­sób go by­ło uci­szyć. Je­go sza­leń­stwo tro­chę nas uspo­ka­ja­ło. Wte­dy mo­gli­śmy jesz­cze ja­koś re­ago­wać, ocze­ki­wać lo­gicz­ne­go wy­wo­du, słów, któ­re skło­ni­ły­by nas do na­my­słu, roz­ba­wi­ły lub na­wet da­ły na­dzie­ję. Wie­dzie­li­śmy, że Ha­mid gdzieś od­szedł. Opu­ścił nas. Nie wi­dział nas już ani nie sły­szał. Mó­wił ze wzro­kiem utkwio­nym w su­fit. W pew­nym sen­sie tak wła­śnie mo­gli­śmy wy­glą­dać w przy­szło­ści, na­wet je­śli do­sta­tecz­nie czę­sto po­wta­rza­no nam, że przy­szło­ści dla nas nie ma. Mo­że le­ka­rze na­szpi­ko­wa­li go nar­ko­ty­ka­mi, od któ­rych zwa­rio­wał, a po­tem przy­sła­li, że­by po­ka­zać, co mo­gło się przy­da­rzyć i nam. To nie­wy­klu­czo­ne, gdyż w cią­gu tych mie­się­cy spę­dzo­nych pod zie­mią, kie­dy pod­da­wa­no nas wszel­kim ro­dza­jom tor­tur, jed­ni stra­ci­li ży­cie, a in­ni, jak Ha­mid, ro­zum.

Je­go głos roz­brzmie­wał w ciem­no­ściach. Od cza­su do cza­su roz­po­zna­wa­li­śmy sło­wo lub na­wet zda­nie: pa­jąk, pod­rzu­tek, pa­sja, praw­do­po­dob­nie, po­pe­li­na, po­py­cha­ny, przy­cisk, par­dzo pla­dy, po­mrzeć z pó­lu i pra­gnie­nia… To był dzień li­te­ry P.

Straż­ni­cy, chcąc nas roz­zło­ścić, po­zwo­li­li mu mó­wić, że­by je­go to­wa­rzy­stwo sta­ło się dla nas jesz­cze bar­dziej mę­czą­ce. Aby nie dać im sa­tys­fak­cji, Ghar­bi, nu­mer 10, za­czął re­cy­to­wać Ko­ran, któ­ry znał na pa­mięć. Na­uczył się go w szko­le ko­ra­nicz­nej, jak więk­szość z nas, ty­le że on przy­go­to­wy­wał się do funk­cji woj­sko­we­go mu­ftie­go. Wziął na­wet kie­dyś udział w kon­kur­sie re­cy­ta­tor­skim i zdo­był trze­cią na­gro­dę. Był do­brym mu­zuł­ma­ni­nem, nie za­nie­dby­wał mo­dlitw i przed snem za­wsze czy­tał kil­ka wer­se­tów. W szko­le ofi­cer­skiej na­zy­wa­no go Ustaz, to zna­czy Mistrz.

Kie­dy Ustaz za­czął re­cy­to­wać Ko­ran, głos Ha­mi­da stop­nio­wo cichł, aż w koń­cu zu­peł­nie za­milkł. Moż­na by po­my­śleć, że lek­tu­ra świę­tej księ­gi przy­no­si­ła mu ulgę lub przy­naj­mniej od­ra­cza­ła sza­leń­stwo. W chwi­li gdy Ustaz skoń­czył, wy­po­wia­da­jąc for­mu­łę: „I tak sło­wo Bo­ga Wszech­mo­gą­ce­go jest Praw­dą”, Ha­mid na no­wo pod­jął swój ob­se­syj­ny, gwał­tow­ny, cha­otycz­ny mo­no­log. Nikt nie ośmie­lił się in­ter­we­nio­wać. Mu­siał wy­rzu­cić z sie­bie wszyst­kie arab­skie i fran­cu­skie sło­wa. W ten spo­sób od­cho­dził, od­ci­nał się od nas i przy­wo­ły­wał śmierć. Przy­szła po nie­go, kie­dy wpadł w trans i pa­rę ra­zy ude­rzył gło­wą o ścia­nę. Wy­dał prze­cią­gły krzyk, a po­tem nie sły­sze­li­śmy już ani je­go gło­su, ani od­de­chu. Ustaz wy­re­cy­to­wał pierw­szą su­rę Ko­ra­nu. Ra­czej za­śpie­wał. To by­ło pięk­ne. Ci­sza, ja­ka za­pa­no­wa­ła, by­ła nie­zwy­kła.

Zde­cy­do­wa­li­śmy, że Ustaz bę­dzie ne­go­cjo­wał ze straż­ni­ka­mi wa­run­ki po­grze­bu Ha­mi­da. By­ło to trud­ne i trwa­ło dłu­go. Na­le­ża­ło zwró­cić się do ko­men­dan­ta obo­zu, któ­ry cze­kał na roz­ka­zy ze sto­li­cy. Chcie­li rzu­cić cia­ło do fo­sy bez ob­rząd­ku, bez mo­dli­twy, bez lek­tu­ry Ko­ra­nu. Na­szym pierw­szym ak­tem opo­ru sta­ło się żą­da­nie god­ne­go po­chów­ku dla jed­ne­go z nas. By­ło nas dwu­dzie­stu dwóch ży­wych zgro­ma­dzo­nych wo­kół cia­ła, któ­re­go głos roz­brzmie­wał nam jesz­cze w gło­wach. Po­wo­ła­li­śmy się na mu­zuł­mań­ską tra­dy­cję, któ­ra po­tę­pia od­ra­cza­nie po­chów­ku, bo słoń­ce mo­że tyl­ko raz zajść nad cia­łem zmar­łe­go. Trze­ba się by­ło spie­szyć, zwłasz­cza że po­twor­ny upał – był wrze­sień – mógł pręd­ko na­ru­szyć cia­ło.

Po­grzeb od­był się na­za­jutrz ra­no. Mi­mo oko­licz­no­ści czu­li­śmy się szczę­śli­wi. Po czter­dzie­stu sied­miu dniach prze­by­wa­nia w ciem­no­ściach znów uj­rze­li­śmy świa­tło. Mru­ży­li­śmy oczy, nie­któ­rzy pła­ka­li. Ustaz, któ­ry pro­wa­dził ce­re­mo­nię, po­pro­sił o wo­dę do ob­my­cia cia­ła i ca­łun. Je­den ze straż­ni­ków, wy­raź­nie po­ru­szo­ny, przy­niósł kil­ka ba­niek z wo­dą i cał­kiem no­we bia­łe prze­ście­ra­dło.

Wszy­scy ko­rzy­sta­li z oka­zji i pró­bo­wa­li zlo­ka­li­zo­wać miej­sce, w któ­rym się zna­leź­li­śmy. Szu­ka­łem ja­kichś punk­tów orien­ta­cyj­nych. Nasz ba­rak ota­cza­ły gru­be mu­ry wy­so­kie na co naj­mniej czte­ry me­try. Jed­no by­ło pew­ne: nie prze­by­wa­li­śmy w po­bli­żu mo­rza. Wo­kół wzno­si­ły się gó­ry. Nie by­ło drzew. W da­li ko­sza­ry. Ni­cość i pust­ka. Na­sze wię­zie­nie w po­ło­wie by­ło pod zie­mią. Straż­ni­cy miesz­ka­li za­pew­ne w dwóch nie­wiel­kich ba­ra­kach kil­ka­set me­trów od miej­sca, gdzie wła­śnie grze­ba­li­śmy Ha­mi­da.

Przez pra­wie go­dzi­nę sze­ro­ko otwie­ra­łem oczy, a na­wet usta, by wchło­nąć jak naj­wię­cej świa­tła. Na­wdy­chać się ja­sno­ści, zgro­ma­dzić jej za­pas, za­cho­wać ja­ko schro­nie­nie i przy­po­mi­nać so­bie o niej za każ­dym ra­zem, gdy ciem­ność zbyt moc­no za­cią­ży na po­wie­kach. Zdją­łem ko­szu­lę, że­by skó­ra na­są­czy­ła się świa­tłem i za­gar­nę­ła go jak naj­wię­cej. Straż­nik ka­zał mi się ubrać.

Wie­czo­rem by­ło mi wstyd, że przy oka­zji po­grze­bu to­wa­rzy­sza po­czu­łem ra­dość. Czy by­łem aż tak bez­li­to­sny i po­twor­ny, by czer­pać ko­rzyść ze śmier­ci jed­ne­go z nas? Praw­da by­ła gorz­ka i okrut­na. Czy je­że­li dzię­ki śmier­ci są­sia­da bę­dę mógł choć przez pa­rę chwil oglą­dać słoń­ce, mam pra­wo mu jej ży­czyć? Nie ja je­den o tym my­śla­łem. Dris, nu­mer 9, miał od­wa­gę po­wie­dzieć to na głos: po­grzeb stał się dla nas oka­zją, że­by wyjść na ze­wnątrz i zo­ba­czyć pro­mień świa­tła. To by­ła re­kom­pen­sa­ta, speł­nie­nie skry­tej na­dziei, o któ­rej roz­my­śla­li­śmy, ale o któ­rej nie śmie­li­śmy mó­wić.

I tak śmierć zmie­ni­ła się w za­chwy­ca­ją­cy pro­mień słoń­ca. Bo prze­cież zo­sta­li­śmy tu wtrą­ce­ni, by umrzeć. Za­da­niem straż­ni­ków by­ło utrzy­my­wa­nie nas moż­li­wie jak naj­dłu­żej w sta­nie przed­śmiert­nym. Na­sze cia­ła mia­ły ule­gać stop­nio­we­mu roz­kła­do­wi. Trze­ba by­ło roz­ło­żyć cier­pie­nie w cza­sie, po­zwo­lić mu roz­cho­dzić się po­wo­li, tak by nie za­po­mnia­ło o żad­nym or­ga­nie, żad­nym skraw­ku skó­ry, by wę­dro­wa­ło od pal­ców u nóg aż po wło­sy, krą­ży­ło mię­dzy za­głę­bie­nia­mi, zmarszcz­ka­mi, wbi­ja­ło się w cia­ło jak igła w po­szu­ki­wa­niu ży­ły, w któ­rą wpu­ści jad.

Niech przyj­dzie śmierć! Niech po­zo­sta­li przy ży­ciu dzię­ki niej zo­ba­czą dzień! Od­nio­sła już pierw­szy suk­ces. Ha­mid po­da­ro­wał nam haust świa­tła. To był po­że­gnal­ny pre­zent od nie­go. Od­szedł pra­wie bez bó­lu.

Po ro­ku spę­dzo­nym w tej no­rze każ­de­go z nas prze­śla­do­wa­ło py­ta­nie: Na ko­go te­raz ko­lej?. Za­sta­na­wia­łem się. Dris cier­piał na cho­ro­bę mię­śni i ko­ści. Nie po­wi­nien był na­le­żeć do na­szej jed­nost­ki. Mie­li­śmy na­wet zo­sta­wić go w szpi­ta­lu woj­sko­wym w Ra­ba­cie. Do­wód­ca za­po­mniał. Prze­zna­cze­niem Dri­sa by­ła śmierć w tym wię­zie­niu pod zie­mią. Je­go wy­chu­dłe no­gi zgię­ły się i przy­war­ły do pier­si. Wszyst­kie mię­śnie za­ni­kły. Nie był w sta­nie pod­nieść rę­ki. Straż­ni­cy zgo­dzi­li się, że­bym go kar­mił i po­ma­gał za­ła­twiać po­trze­by. Nie mógł już gryźć. Żu­łem chleb i po­da­wa­łem mu ma­ły­mi por­cja­mi, któ­re po­pi­jał ły­kiem wo­dy. Zda­rza­ło mu się źle prze­łknąć i nie móc od­krztu­sić. Wte­dy po­chy­lał się, wkła­dał gło­wę mię­dzy no­gi i tur­lał się po zie­mi, że­by wo­da spły­nę­ła do prze­ły­ku. Schudł tak bar­dzo, że przy­po­mi­nał osku­ba­ne­go pta­ka. Nie wi­dzia­łem do­brze je­go oczu. Mu­sia­ły być prze­zro­czy­ste, pu­ste. Spał przy­kuc­nię­ty, z gło­wą opar­tą o mur i rę­ka­mi wci­śnię­ty­mi pod sto­py. Du­żo cza­su za­ję­ło mu zna­le­zie­nie po­zy­cji, w któ­rej mógł za­snąć, nie czu­jąc za­nad­to bó­lu sta­wów. Po­wo­li tra­cił mo­wę. Trze­ba by­ło zga­dy­wać, co beł­ko­cze. Wie­dzia­łem, że pro­si o śmierć. Nie mo­głem mu po­móc. Gdy­bym miał ma­łą nie­bie­ską pi­guł­kę, pew­nie bym mu ją dał, że­by go uwol­nić. Pod ko­niec od­ma­wiał je­dze­nia. Czu­łem, że w je­go oczach za­miesz­ka­ła śmierć. Pró­bo­wał mi coś po­wie­dzieć, chy­ba ja­kąś licz­bę. Wy­da­wa­ło mi się, że cho­dzi o licz­bę czter­dzie­ści. Po­dob­no śmierć po­trze­bu­je czter­dzie­stu dni, aby opa­no­wać ca­łe cia­ło. W je­go przy­pad­ku za­bra­ła je dość szyb­ko.

My­łem go z wiel­kim tru­dem. Pod­wi­nię­te ko­la­na zro­bi­ły wgłę­bie­nie w klat­ce pier­sio­wej. Że­bra wci­snę­ły się w sta­wy. Nie spo­sób by­ło roz­pro­sto­wać rąk ani nóg. Je­go cia­ło zmie­ni­ło się w ko­ści­sty kłę­bek. Wa­żył chy­ba mniej niż czter­dzie­ści ki­lo. Stał się ma­łą dziw­ną rze­czą. W zde­for­mo­wa­nym przez cho­ro­bę cie­le nie by­ło już nic z czło­wie­ka. Za­nim skoń­czy­łem go myć, ode­pchnę­li mnie dwaj straż­ni­cy, któ­rzy wło­ży­li cia­ło na tacz­ki i od­je­cha­li, od­pro­wa­dziw­szy mnie do ce­li. Ode­bra­ło mi mo­wę. Znik­nę­li, a ja nie zdą­ży­łem po­wie­dzieć sło­wa.

Książ­ka uka­za­ła się w se­rii li­te­rac­kiej Ka­rak­te­ru

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Cet­te aveu­glan­te ab­sen­ce de lumière

Ad­iu­sta­cja: Jo­an­na Cze­chow­ska

Ko­rek­ta: Pau­li­na Le­nar

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Wy­da­nie czwar­te

Co­py­ri­ght © Edi­tions du Seu­il, 2001

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mał­go­rza­ta Szczu­rek

ISBN 978-83-67016-90-2

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317