Truchlin (tom 1) - Vojtech Matocha - ebook

Truchlin (tom 1) ebook

Matocha Vojtěch

4,1

Opis

Truchlin to tajemnicza dzielnica Pragi, gdzie czas zatrzymał się sto lat temu. Nikt nie wie, dlaczego nie działa tam elektryczność: nie świecą lampy, nie jeżdżą tramwaje, nie gra radio, a telefon nie łapie zasięgu. Pewnego dnia złowieszcza ciemność Truchlina zaczyna rozlewać się na dalsze ulice i osiedla, wkrótce może objąć całą stolicę Czech.

Jirka, zupełnie przypadkiem, zostaje wplątany w rozgrywkę, od której zależy los miasta. Wraz z przyjaciółką, En, musí odkryć największą tajemnicę Truchlina i zapobiec zbliżającej się katastrofie. To nie lada wyzwanie, bo mroczna dzielnica nie lubi zdradzać swoich sekretów obcym, a do tego śladem dzieci podąża gang bezwzględnego biznesmena Klementa Hroudy.

Co skrywa niegościnna dzielnica? Kim był Dalibor Nápravník? Do czego służą żarówki wypełnione zielonym płynem? Dlaczego dziadek Jirki nie mówi wszystkiego? I czy cała Praga pogrąży się w ciemności?

Szczypta grozy, detektywistyczne zacięcie autora i podkreślające pełną napięcia atmosferę czarno-białe ilustracje to tylko niektóre z zalet powieści, która szybko uzyskała w Czechach status bestsellera. Książka otrzymała nominacje do najważniejszych nagród literackich (Magnesia Litera, Zlatá Stuha) i znalazła się na liście Białych Kruków Internationale Jugendbibliothek.

W Czechach wydano już drugą część tej historii, a na podstawie serii powstaje pełnometrażowy film fabularny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (70 ocen)
27
26
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Świetna przygodowa młodzieżówka. Przyjemna, odprężająca. Wartką przygodową fabułę można odczytać także jako alegoryczny obraz naszego świata, w którym nieustannie toczy sie walka nowego ze starym, dobrego z lepszym, postępu z zacofaniem. Literatura młodzieżowa, ale do przeczytania także dla lubiących przygodę i troche odrealnienia dorosłych.
10
AdRoz78

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Trzyma w napięciu.
00
Risuu

Z braku laku…

Pomysł ciekawy, ale postaci bardzo mało rozbudowane, nawet jak na młodzieżówkę. Dziwne zbiegi okoliczności, dorośli, którzy sobie nie radzą i sporo przemocy. "Morał" wydaje się niezdrowy, osadzony w nostalgii. Nie warto, nawet dla atmosfery
00
Arpo0

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne i wciągające opowiadanie! Ciekawa historia przedstawiona w bardzo przystępny sposób. Dużo emocji i akcji, dużo ciekawych zdarzeń i trochę Pragi. Polecam
00

Popularność




—––—––—––—––—––—––— NIESZCZĘŚCIE NA WZGÓRZU WISIELCÓW —––—––—––—––—––—––—

W prawo, w lewo, w lewo i pod górę. W prawo, w lewo, w lewo, a potem pod górę. A może w prawo, a potem pod górę? Cholera. Jirka Klimeš otworzył oczy i jeszcze raz spojrzał na telefon. Niebieski punkcik na mapie ciągle znajdował się na drugiej ulicy na północ od placu Pokoju. Dobra, czyli w prawo, w lewo, w lewo, a potem pod górę. Jasne. I tak to będzie cud, jeśli nie zabłądzi. GPS jest super, ale tylko tutaj, na Vinohradach. Jak już się wylezie na górę, na Truchlin, trzeba znać drogę na pamięć, inaczej można się zgubić. A z Truchlina nie da się zadzwonić do nikogo po pomoc.

Był koniec października. W Pradze słońce jeszcze przyjemnie grzało, ale już z mniejszą siłą, jakby zmęczone. Jirka po raz pierwszy szedł do dziadka na Truchlin sam. W życiu by się do tego głośno nie przyznał, ale czuł lekki strach. Z mamą odwiedzali dziadka dość często, ze dwa razy w miesiącu, ale to zupełnie co innego. Mama znała drogę, dorastała na Truchlinie. Wyprowadziła się stamtąd dopiero po ślubie. Kiedy Jirka szedł z nią, była jego przewodniczką po labiryncie splątanych uliczek, pasaży i placyków. Zawsze poruszała się z taką pewnością, jakby chodziło o przejście z jednej strony placu Wacława na drugą.

O dzielnicy zwanej Truchlin krążyło sporo opowieści, nie wszystkie prawdziwe. Fakt był jeden: na Truchlinie nie działała elektryczność. Nie świeciły latarnie, nie jeździły tramwaje, radio nie grało, a zegarek na baterie zatrzymywał się, kiedy tylko człowiek się tam znalazł. Dlaczego? Nikt nie miał pojęcia. Kiedy Jirka był mały, prezydent Pragi zaprosił naukowców i specjalistów z uniwersytetów na całym świecie, żeby rozgryźli tę zagadkę. Ważni panowie mierzyli, liczyli, badali i łamali sobie głowy, pisali artykuły do fachowych czasopism i organizowali w Pradze konferencje. Nic jednak nie wymyślili. Truchlin był dzielnicą jak każda inna i elektryczność powinna w nim działać, tyle że nie działała. To nie znaczy, że nic tam nie działało, czy coś. Dało się na Truchlinie żyć, mieszkało tu całkiem sporo ludzi. Gdy przychodziła burza, nad Truchlinem błyskało się najmocniej. Zupełnie jakby przyciągał burzowe chmury. A latarka na granicy Truchlina zawsze przestawała działać. Krok wstecz – i znowu świeciła. Krok do przodu – mrugała i gasła.

Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu Truchlin był jedną z najwspanialszych dzielnic Pragi. Na dwóch pagórkach pomiędzy dzisiejszym placem Wacława a placem Karola budowano eleganckie domy, sadzono parki i brukowano ulice. Wszystko zmieniło się pod koniec dziewiętnastego stulecia. W całej Pradze rozbłysły pierwsze latarnie elektryczne, na ulicach pojawiły się pierwsze tramwaje, a nad ulicami pierwsze linie wysokiego napięcia. Tymczasem Truchlin z dnia na dzień tracił swój dawny splendor. Kto mógł, przeprowadzał się gdzie indziej, a opuszczone domy zaczęły przyciągać tych, którzy unikali świata lub nie mieli innego wyboru: żebraków, przestępców i dziwaków. Pałacyki i wille niszczały, podwórka i ogrody zarastały chwastami, sklepy jeden po drugim bankrutowały. Czas zatrzymał się na zawsze. Truchlin pozostał ciemny i cichy, niebezpieczny, przesycony tajemnicą i pełen niepokojących opowieści.

Jirka zebrał się w sobie, wyłączył telefon i zaczął się wspinać ulicą pod górę. Niósł ciężką torbę pełną butelek i słoików, na wszelki wypadek objął ją ramionami. Asfalt przeszedł w kostkę brukową, budynki wokół poszarzały i pociemniały, z jezdni zniknęły samochody, pierwszy rząd domów stłumił hałas docierający z miasta. Najpóźniej za godzinę będzie z powrotem. Nie wda się w żadną rozmowę, nie zatrzyma się, pójdzie prosto do dziadka, przywita się, postawi torbę na stole i wróci do domu. Dziadek raczej się dziś nikogo nie spodziewa. Ale na pewno będzie w domu, nigdzie już nie wychodził, od dawna poruszał się o kulach i ledwo przemieszczał się z jednego pokoju do drugiego. Rodzice Jirki co kilka dni przynosili mu na Truchlin jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Zanim polecieli do Rzymu, Jirka musiał im obiecać, że w czwartek po południu zajrzy do dziadka i sprawdzi, czy czegoś mu nie trzeba.

Zaskakująco łatwo trafił na ulicę Farbiarską, po drodze nie spotkał żywego ducha.

Dziadek mieszkał na parterze wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy. Najpierw trzeba było przejść przez bramę od ulicy, a potem przez podwórko z rdzewiejącą pompą, aż do drzwi na klatkę schodową. Zawsze były otwarte. W kamienicy mieszkał podobno tylko dziadek i jeszcze jeden lokator, a na klatce schodowej nie było niczego, co można by ukraść. Jirka wślizgnął się na ciemny korytarz, minął łuszczące się skrzynki pocztowe i zapukał do drzwi mieszkania dziadka.

Usłyszał zbliżające się kroki i nagle poczuł nieprzyjemny dreszcz. Od razu zrozumiał: coś było nie tak. Dziadek poruszał się o kulach, a Jirka nie słyszał ich postukiwania o podłogę. W mieszkaniu był ktoś obcy. Trzeba spadać! Ale nie zdążył zrobić nawet kroku, gdy drzwi otworzyły się z hukiem, a silna ręka złapała go za ramię i wciągnęła do środka. Jirka ze strachu wypuścił torbę, która z brzękiem upadła na podłogę.

– Czego? – warknął facet. Wysoki, z podłużną, wychudzoną twarzą, na oko trochę po trzydziestce, nieogolony, we flanelowej koszuli w czerwono-czarną kratę i podartych dżinsach, w ustach zamiast papierosa trzymał wypaloną zapałkę. Miał bose stopy. Bose? Złodziej, który przyszedł boso?

– Dzie… dzień dobry – wyjąkał Jirka. – Ja… do dziadka, on tu mieszka.

Facet zmierzył go podejrzliwym wzrokiem, a potem krzyknął przez ramię:

– Jakiś chłopak do pana, zna go pan?

Jirka znowu usłyszał kroki, tym razem powolne, podeszwy szurające o podłogę, po każdym następowało ciche stuknięcie kuli. Kamień spadł mu z serca. Dziadek.

– Tak, tak, to syn Evy, wpuść go – dobiegł go znajomy głos. Uścisk na ramieniu zelżał.

– Co tu robisz, Jirko? Myślałem, że wyjechaliście. – Dziadek dotarł do przedpokoju, obcy facet odsunął się na bok.

– Pojechali beze mnie, przecież jutro idę do szkoły. Przyniosłem… torbę… z jedzeniem – powiedział ostrożnie Jirka. Dziadek nie uśmiechnął się, nic nie powiedział, tylko wymienił szybkie spojrzenie z facetem i zaciągnął kotarę oddzielającą przedpokój od salonu. Zanim materiał zasłonił mu widok, Jirka zdążył zobaczyć, że stół w pokoju zawalony był mnóstwem dziwnych przedmiotów, a między nimi tkwiła zapalona lampa naftowa. Papiery, pudełka, sznurki, druty… Dlaczego nie chcą, żeby zobaczył, co leży na stole? Kurde, co tu jest grane?

– No dobrze – powiedział bezradnie dziadek po chwili milczenia. – Dziękuję, Jirko. Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Miło, że o mnie pomyślałeś. Ale mam… coś do załatwienia, bardzo cię przepraszam. Nie mam teraz dla ciebie czasu. Może… wrócisz teraz do domu i wpadniesz z mamą, kiedy rodzice wrócą?

Jirka energicznie pokiwał głową. Dziadek dodał jeszcze:

– Nie powinieneś chodzić po Truchlinie sam, dziwię się, że mama ci pozwoliła. To jest Patrik, też już wychodzi. Odprowadzi cię na plac Pawłowa, stamtąd trafisz już sam.

Jirka spojrzał na obcego faceta, a potem na dziadka. Na ustach starszego pana pojawił się wreszcie cień uśmiechu.

– Nie bój się, Patrik nie zrobi ci krzywdy. Usiądź na chwilkę i poczekaj, weźmie tylko parę rzeczy i zaraz pójdziecie. Napij się soku.

Jirka został sam. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Szklanka soku z czarnego bzu chłodziła mu dłoń, ale nie miał na niego ochoty. Nagle wszystko wokół wydało mu się obce. Czy dziadek coś przed nim ukrywa? Ale, ale… Przecież dziadek nigdzie nie wychodzi, nikt go nie odwiedza, nie ma znajomych. Odkąd umarła babcia, całymi dniami tylko czyta książki, karmi papużki i gra na fortepianie. Fakt, Jirka nigdy go nie rozumiał. Dziadek mało się śmiał, wiecznie grzebał w jakichś papierach, a kiedy rozmawiał z wnukiem, używał słów, których ten nie znał. Poza tym mieszkał na Truchlinie, a wiadomo, że na Truchlinie mieszkają dziwni ludzie.

Patrik wynurzył się z głębi salonu, z ramienia zwisał mu plecak, na nogach miał sandały. Jirka zauważył, jak dziadek podaje mu dużą papierową torbę, musiała być ciężka. Kiedy Patrik zawiązał ją sznurkiem i wcisnął do plecaka, Jirka usłyszał charakterystyczny brzęk metalu.

– Idziemy. – Patrik spojrzał na Jirkę, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Jirka ruszył za nim, w progu obejrzał się jeszcze na dziadka. Ten pokiwał tylko głową, wymamrotał, żeby przyszedł za tydzień z mamą, i zatrzasnął za nimi drzwi.

Maszerowali przez Truchlin szybkim krokiem, w milczeniu, Jirka ledwo nadążał. Dwa razy skręcili, minęli stary kościół z odpadającym tynkiem. Potem domy wokół jakby się skurczyły, przybyło starych budynków z muru pruskiego, uliczki stały się bardziej kręte, a na skrzyżowaniach pojawiły się poobtłukiwane kamienne słupki. Jirka rozglądał się niepewnie.

– Dobrze idziemy? Tędy przecież nie dojdziemy do metra. Powinniśmy iść w dół…

– Pójdziemy przez Wzgórze Wisielców, a potem w dół, na plac Karola. – Patrik nawet na sekundę nie zwolnił.

Jirka niepewnie przełknął ślinę. Wzgórze Wisielców to najstarsza, najbardziej wyludniona część Truchlina, ciemne uliczki, domy z niepalonej cegły, a pomiędzy nimi podwórka. Na samym szczycie podobno kiedyś mieściło się więzienie, a na pobliskim placyku stała szubienica. Kolega ze szkoły opowiadał kiedyś Jirce, że szubienica nadal jest na jednym z podwórek, ale więzienie dawno już zburzono. Jirka nie za bardzo w to wierzył.

– Dlaczego tędy? Przez Wzgórze Wisielców jest dalej – zauważył Jirka.

– Nie musisz wszystkiego rozumieć, po prostu idziemy i już – odparł Patrik bez zbędnych wyjaśnień, więc Jirka wolał więcej nie pytać.

Przechodzili wąskim pasażem pomiędzy dwiema równoległymi ulicami, kiedy Patrik nagle się zatrzymał i cofnął o parę kroków. Z dołu ktoś nadchodził; gość w ciemnej kurtce szybko się do nich zbliżał. Na razie nie mógł ich zobaczyć, skrytych za łukiem podcieni. Patrik nie odezwał się ani słowem, chwycił tylko Jirkę za ramię i przycisnął go do ściany.

– Ani słowa. Mamy problem – szepnął, a przez twarz przebiegł mu nerwowy tik. Rozejrzał się po wąskiej uliczce. Zauważył ich czy nie? Wypuścił powietrze z płuc, rozejrzał się jeszcze raz. W końcu jego wzrok padł na stare, brudne drzwi prowadzące do jednego z budynków. Chwycił za klamkę, ale były zamknięte. Cofnął się o krok i naparł na nie całym ciężarem. Zamek puścił. Patrik mocno chwycił Jirkę za nadgarstek i pociągnął go za sobą w ciemność.

– Co… co się dzieje? – wyszeptał Jirka. Serce waliło mu jak szalone. Co ten Patrik wyprawia? Może trzeba zacząć krzyczeć? Wewnątrz budynku było szaro, na podłodze walały się deski pełne zardzewiałych gwoździ, a w powietrzu wirował kurz, przez co ledwo się dało oddychać. Patrik nie zatrzymywał się, ciągnął Jirkę coraz głębiej, z jednego pomieszczenia do drugiego.

– Ratunku! – wrzasnął Jirka. Patrik gwałtownie się odwrócił, był blady jak ściana. Prawą dłonią zasłonił usta Jirki, a lewą nadal kurczowo trzymał go za nadgarstek.

– Cicho – wycedził. – Ja nie zrobię ci krzywdy, słowo. Ale oni mogą, uwierz mi. Bądź tak dobry i się zamknij.

Jacy oni?

– Widziałeś go? – Przez rozbite okno dobiegł ich zachrypnięty głos. Jirka poczuł, jak dłoń Patrika trochę mocniej naciska na jego usta.

– Nie, tu go nie było – odpowiedział drugi głos, trochę wyższy i jakby skrzeczący.

– Musi gdzieś być, widziałem go dwie ulice wyżej, a potem wchodził tutaj, w to przejście. Szedł prosto na ciebie.

– Słyszałem w pobliżu krzyki, ale nikogo nie widziałem.

– Był z nim jakiś chłopak. Ej, zobacz. Na pewno schowali się w środku.

Przez zakurzone korytarze poniosło się skrzypienie otwieranych drzwi.

– Bądź cicho i chodź ze mną – szepnął Patrik.

Dotarli do klatki schodowej. Patrik bez namysłu ruszył w górę, Jirka drobił tuż za nim. Dlaczego mieliby mu zrobić krzywdę? Nie zna ich, a oni nie znają jego. I kim w ogóle jest ten cały Patrik? Niby znajomy dziadka, ale Jirka nigdy o nim nie słyszał. Z dołu dobiegł ich huk, a potem głośne przekleństwo.

Na górze panował półmrok, przez okno wpadał do środka wąski promień światła. Jirka zobaczył wielki fotel, półkę z książkami, kominek, a nad nim dwa portrety w okrągłych ramach: młoda kobieta i wąsaty mężczyzna w mundurze. Nie było za to kolejnych drzwi, schody też kończyły się na tym piętrze. Patrik obszedł całe pomieszczenie dwa razy. Wyglądał na zmartwionego. Tutaj na pewno ich dopadną, stąd nie ma jak uciec. Jirka obserwował go z zaciśniętym gardłem.

– Kim są ci ludzie? – wyszeptał w końcu, rzucając przestraszone spojrzenie w stronę schodów. Patrik pochylił się, jego twarz znalazła się tylko kilka centymetrów od Jirki.

– Twój dziadek i ja nad czymś pracujemy, a oni chcą nas powstrzymać.

– A co takiego robicie? – zapytał.

– Nic złego. Ani niezgodnego z prawem – powiedział Patrik, a potem zaczął mówić bardzo szybko: – Mnie znają i śledzą już od jakiegoś czasu. Ale nie wiedzą o twoim dziadku. Jeśli cię złapią i dowiedzą się, kim jesteś, wpakujesz dziadka w kłopoty. Poważne kłopoty. Jeśli dopadną mnie, zabiorą mi plecak i wszystko, co w nim mam. To by było dla twojego dziadka jeszcze gorsze. Dlatego musimy im uciec. Obaj.

Patrik był śmiertelnie poważny, więc po chwili wahania Jirka kiwnął głową.

W pokoju na parterze skrzypnęły drzwi. Za chwilę będą na górze. Patrik podszedł do okna. To było wprawdzie tylko pierwsze piętro, ale dobre sześć metrów nad ziemią, bo budynek stał na zboczu. W dole rozciągał się zarośnięty ogród, spomiędzy krzaków i pokrzyw niczym wysepka wystawał blaszany dach szopy. Na lewo od okna prowadził wąski gzyms.

– Pójdziemy tędy – oświadczył Patrik. – Ale na wypadek gdyby nas złapali, schowam tu parę rzeczy.

Zdjął z ramion plecak, wyjął z niego papierową torbę z metalowymi przedmiotami, którą dostał od dziadka, i ukrył ją za książkami na półce tak, że w ogóle nie było jej widać.

– Śmigaj, pójdę zaraz za tobą. – Patrik założył z powrotem plecak i pomógł Jirce wdrapać się na okno. – No, idź!

Jirka ani drgnął. Bał się wysokości. Jeśli spadnie, na pewno coś sobie złamie. O ile na złamaniu się skończy.

– No, idź! – Patrik pchnął go lekko, a pod Jirką zakołysał się świat. Zrobił trzy niepewne kroczki, plecy przycisnął do ściany, pod nogami otwierała mu się pustka. Co on wyprawia? Nie patrząc w dół, wstrzymał oddech i sunął po gzymsie aż do miejsca, w którym ogród kończył się drewnianym płotem, a ściana skręcała pod kątem prostym ponad ciemną ulicą. Słyszał za sobą wrzaski, ale nie zwracał na nie uwagi. Wyjrzał za róg, nikogo nie było. I nagle zobaczył metalową drabinę, prowadziła z dachu i kończyła się może dwa metry nad chodnikiem. Jirka wyciągnął dłoń i zacisnął ją na pordzewiałym szczeblu. Zsuwał się w dół najszybciej jak umiał. Drabina skrzypiała, tynk osypywał się w miejscach, w których była przytwierdzona do ściany. W końcu skoczył. Udało mu się wylądować na nogach, ale nie utrzymał równowagi i upadł na ziemię.

Po chwili na drabinie pojawił się Patrik. Nie miał plecaka. Pewnie zostawił go w pokoju. Albo mu go zabrali. Jirka niepewnie wstał, bolało go lewe kolano. Czy nie powinien uciekać, póki może? Nagle nad jego głową rozległ się stłumiony krzyk. Patrik! Drabina nie utrzymała ciężaru dorosłego mężczyzny, uchwyty jeden po drugim wysuwały się ze szpar pomiędzy kamieniami. Aż całkiem odpadła od ściany. Patrik wyciągnął rękę w kierunku gzymsu, ale nie zdołał go dosięgnąć. Sekundę później zwalił się plecami na chodnik. Coś chrupnęło i Patrik zastygł w bezruchu.

Jirka gapił się, przerażony, na bezwładne ciało. O Boże! Ukląkł na ziemi. Patrik oddychał, ale płytko i chrapliwie, oczy miał zamknięte. Jirka wymacał w kieszeni telefon. Ekran był czarny. Próbował włączyć, bez skutku. Co jest? No tak, Truchlin. Jasny szlag, co teraz? Wzywać pomoc? Na pewno ktoś mieszka w pobliżu, ale kto tu może mieszkać? Staruszka, ćpun, wariat?… Jirka wsunął dłoń pod kark Patrika i uniósł jego głowę. Patrik ze świstem wciągnął powietrze i otworzył oczy. Wziął oddech jeszcze raz i drugi, ale jego oczy lśniły już dziwnym blaskiem. Prawą dłoń zaciśniętą w pięść przesunął w stronę Jirki, próbował coś powiedzieć, ale już nie dał rady. Potem zacharczał, jego pierś dwa razy uniosła się z trudem, trzeci raz już nie nastąpił. Dziesięć sekund ciszy, piętnaście… Niemożliwe, niemożliwe, myślał gorączkowo Jirka. Nie, to niemożliwe… Zaciśnięta pięść Patrika rozluźniła się i Jirka zobaczył mały kluczyk z czerwoną nakładką. Chwycił go.

Ktoś zbliżał się ulicą. Jirka usłyszał tupot nóg i niskie głosy. Serce waliło mu jak młotem. Spojrzał na ciało Patrika i w mgnieniu oka podjął decyzję. Już nie mógł mu pomóc. Ruszył biegiem, ale zatrzymał się za pierwszym zakrętem. Chyba powinien zniknąć, póki to możliwe. Ale ciekawość była silniejsza od strachu. Odwrócił się i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Zobaczył, jak do Patrika podchodzi dwóch mężczyzn. Pierwszy przysadzisty, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy. Drugi sprawiał wrażenie zawodowego zapaśnika: wysoki i umięśniony, w ciemnych spodniach i sportowej bluzie z kapturem. Obaj mieli czarne krótko ostrzyżone włosy. Coś mówili, ale dopiero kiedy podeszli bliżej, Jirka zrozumiał ich słowa.

– Już po nim – oświadczył ten w skórzanej kurtce, pochylając się nad ciałem Patrika. W jego głosie nie było ani śladu żalu. Wypowiedział te słowa tak obojętnie, jakby mówił o pogodzie albo informował, ile kosztują bułki. Patrik nie żyje! Nie żyje… Jirka poczuł, że trzęsą mu się kolana. To wszystko jest jak zły sen, strasznie zły sen… Przez chwilę było cicho, a potem facet w skórzanej kurtce dodał:

– Nic przy sobie nie ma. Nic.

– No, szef nie będzie zadowolony – odparł gniewnie drugi, dziwnie przeciągał sylaby. – Daliśmy ciała.

– Gdzieś tu przecież musi być ten chłopak. – Facet w skórzanej kurtce wyprostował się i rozejrzał wokół. Jirka nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń i rzucił się do ucieczki. W dół, w stronę placu, w lewo po schodach, a potem cały czas prosto. Na ulicach Truchlina już się ściemniło, za niektórymi oknami Jirka widział słabe migoczące światełka. Biegł z całych sił. Na oślep, byle w dół. Zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy nikt go nie goni. Był sam. Uff! Raz zatrzymała go ślepa uliczka, musiał zawrócić przy pordzewiałych śmietnikach i cofnąć się do najbliższego zakrętu. Zbiegał ze Wzgórza Wisielców, szum miasta się nasilał.

To już nie może być daleko. Jeszcze dwie przecznice. I wreszcie ludzie. Normalni ludzie z normalnego świata. Pani z pieskiem, pan z teczką. Pierwsze zaparkowane samochody. Jirka wcisnął klawisz telefonu i ekran błysnął światłem. Nareszcie. Opuścił Truchlin. Dobiegł aż na plac Karola i ciężko opadł na ławeczkę pośrodku skwerku. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Jirka siedział na ławce jeszcze dobry kwadrans, aż jego oddech w miarę się uspokoił. W międzyczasie na placu Karola zapaliły się latarnie. Ludzie przechodzili tam i z powrotem przed oświetlonymi wystawami sklepów, strumień aut płynął ulicą Jęczmienną i ze wszystkich stron dobiegał Jirkę gwar miasta. Ze wszystkich stron oprócz jednej. Kiedy spojrzał za siebie, zobaczył długą ulicę prowadzącą pod górę, w ciemność. W nocy Truchlin był czarną wyspą w oceanie światła. Przez moment wydawało mu się, że kogoś tam widzi. Faktycznie. Pomiędzy cichymi domami przechadzała się przygarbiona postać i za pomocą długiej tyczki zapalała blade latarnie gazowe.

Najwyższa pora wracać do domu.

—––—––—––—––—––—––— CIENIE NAD PRAGĄ —––—––—––—––—––—––—

Tramwaj szarpnął i stanął, zgasło światło. Ludzie zaczęli cicho narzekać pod nosem, a kiedy upłynęła dobra minuta, a pojazd nie ruszył, ktoś krzyknął w kierunku motorniczego:

– Halo, co jest?!

Jirka siedział na samym przodzie. Widział, jak ze zgrzytem otwierają się drzwi kabiny motorniczego i potężna postać w kamizelce odblaskowej wytacza się na zewnątrz.

– Proszę wysiadać przednimi drzwiami, halo, wysiadać tylko przednimi drzwiami! Nie jedziemy dalej, awaria!

Przez chwilę wzmagały się niezadowolone głosy pasażerów, a potem wszyscy ruszyli w stronę wyjścia.

Ciemność połknęła całą ulicę. Wypełniały ją szczelnie stojące w korku samochody, jakieś sto metrów dalej ulicę blokowała ciężarówka. Kierowca pewnie stracił kontrolę nad pojazdem i zatrzymał się dopiero na drzewie, które sterczało teraz mocno przechylone, oparte o daszek nad ogródkiem pobliskiej restauracji. Wokół zgromadził się tłumek ludzi, głośno o czymś dyskutowali. Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało, ale to chyba mało prawdopodobne, pomyślał Jirka. Prześlizgnął się pomiędzy samochodami na chodnik. Kierowcy siedzieli po ciemku w środku albo stali na zewnątrz, oparci o maski aut: wszyscy czekali.

– Halo, czy ktoś wie, co się dzieje? – Jirka usłyszał pojedynczy okrzyk, ale nie było odpowiedzi. Co tu się stało? Na skraju jezdni prawie wpadł w policjanta, który starał się jakoś zapanować nad powstałym chaosem, ale niestety, nikt nie zwracał na niego uwagi.

Jirka poszedł dalej, w górę ulicy. Kiedy kilka minut wcześniej wsiadł do tramwaju na placu Karola, myślał, że to koniec przygód, przynajmniej na dzisiaj. Najwyraźniej się mylił. Przyspieszył kroku. Kawałek dalej po całym zamieszaniu nie było już śladu: świeciły latarnie, policja kierowała ruch na ulicę obok, witryna wietnamskiego sklepu mrugała czerwonymi i zielonymi światełkami. Kurde, do domu został jeszcze kawałek, pomyślał. Ale dzisiaj, po tych wszystkich emocjach, nie chciał siedzieć sam.

Mogę jeszcze wpaść? Muszę coś obgadać. SMS od En przyszedł po paru sekundach. OK. Tonda też jest.

Tak naprawdę miała na imię Anastazja, ale ci, którzy znali ją lepiej, mówili do niej En. Zdrobnienie Ana wydawało jej się nudne, Nastka – raczej dziecinne. W pierwszej klasie ktoś zaczął ją nazywać z angielska Ann, i zanim się dowiedziała, jak się to pisze, wszędzie podpisywała się En, więc tak już zostało. „Lepiej En niż Stejsi” – mądrzyła się później. Mieszkała tylko z babcią, w starej kamienicy parę ulic od Truchlina, mniej więcej w połowie drogi między placem Pokoju a placem Pawłowa. Jirka zaprzyjaźnił się z nią przez Tondę, jej o rok młodszego kuzyna. Chodził z nim do klasy, nawet siedzieli w jednej ławce, dopóki Jirka nie zmienił szkoły.

Zeszła na dół, żeby go wpuścić. Miała na sobie wąskie dżinsy i rozciągniętą czarną koszulkę z różowym napisem, na nadgarstku jak zwykle trzy gumowe bransoletki.

– Siema! Słyszałeś już? – zagadnęła go od razu w drzwiach. Jirka pokręcił głową, zachmurzony. Przecież to on miał dla niej ciekawe wieści! – W telewizji gadają tylko o tym, zobaczysz. – Ruszyła w kierunku windy, ciemny warkocz popłynął za nią.

Na górze, pod samym dachem, mieli swój klub. Przytulny strych ze stromym stropem, gdzie dawniej suszono pranie, ale już od lat nikt z niego nie korzystał. Dopiero En z Tondą przynieśli tu dywan, lampę naftową i stertę poduszek do siedzenia. Tonda ćwiczył w klubie grę na skrzypcach, żeby nikomu nie przeszkadzać, a En hodowała w pękniętym akwarium trzy norniki; babcia zabroniła jej trzymać je w pokoju. Zimą na strychu para szła im z ust i musieli siedzieć w kurtkach, mały piecyk gazowy nie był w stanie ogrzać całego poddasza.

– Hej! – zawołał do niego przez ramię Tonda, ze wzrokiem wlepionym w ekran laptopa, rozbłyskujący w ciemności obok słabo świecącej lampy. Jirka podsunął sobie poduszkę i usiadł obok niego, a En przygotowała herbatę w kubkach. Na ekranie reporterka z mikrofonem w ręce stała przed budynkiem urzędu miasta. …jeszcze się nie odniosła do sprawy. Sztab kryzysowy stolicy zwołał posiedzenie na godzinę dwudziestą drugą, o podjętych środkach będziemy państwa informować na bieżąco.

– Możecie to wyłączyć i powiedzieć mi, co się dzieje? – odezwał się trochę wkurzony Jirka. Tonda zamknął laptop.

– Truchlin się powiększył – powiedział z przejęciem. – Dwanaście tysięcy ludzi zostało bez prądu, nie jeżdżą tramwaje, trochę aut się rozbiło, bo przestały im działać hamulce, a teraz nie mogą ruszyć. Wysiadły dwa przekaźniki sieci komórkowej, do tego ponad dwadzieścia tysięcy ludzi nie ma wody.

– Przecież dopiero zaczęła się jesień – zdziwił się Jirka. Każdy wiedział, że granice Truchlina się przesuwają i że ma to związek z pogodą. W ciepłe letnie dni Truchlin się zmniejszał, jakby się kurczył na słońcu. Z kolei kiedy przychodził mróz albo nastawały długie ulewne deszcze, rozciągał się i wchłaniał kolejne domy i ulice. Ale różnica pomiędzy Truchlinem latem a Truchlinem zimą wynosiła jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów, a ludzie żyjący w tej strefie granicznej byli na to dobrze przygotowani.

– Najgorzej jest na Vinohradach i wokół placu Karola. Truchlin rozciągnął się też z drugiej strony, ale nie aż tak bardzo – dodała En i podała Jirce kubek z herbatą. – Wybuchła panika, ludzie się boją, a w dodatku na miejscu praktycznie nie mają dostępu do informacji, bo nic nie działa.

– Ale czego się boją? Przecież to tak samo, jakby wyłączyli prąd, to się zdarza – nie rozumiał Jirka.

– Właśnie o to chodzi, że nie jest tak samo. Jak wyłączą prąd, działa ci telefon, możesz sobie poświecić latarką… No i przede wszystkim wiesz, że zaraz włączą go z powrotem – ciągnęła En.

– Ale przecież Truchlin się znowu cofnie, no nie? – zapytał Jirka. En tylko wzruszyła ramionami.

– Chyba.

Upiła łyk herbaty, ale była jeszcze za gorąca, więc postawiła kubek na podłodze i podeszła do małego okienka w dachu. Gdyby się z niego porządnie wychylić, można by zobaczyć dachy okolicznych budynków, kominy, a jeszcze dalej iglice kościoła Świętej Ludmiły i wieżę telewizyjną na Žižkovie.

– Rozumiesz w ogóle, co to znaczy? – odezwała się w końcu. – Truchlin w niektórych miejscach powiększył się prawie o pięćset metrów. Pięćset metrów! To strasznie dużo. Mnóstwo domów, biur, sklepów… Truchlin nigdy nie sięgał tak daleko i nikomu się nawet nie śniło, że by mógł. A jak już tak zostanie, to co ci ludzie zrobią?

– Przeprowadzą się dokądś? – podsunął Jirka. En tylko się skrzywiła.

– A kto od nich kupi te domy i mieszkania, żeby było ich stać na nowe gdzie indziej? Na Truchlinie nikt nie chce mieszkać, może paru świrów, nikt poza tym.

Jirka musiał przyznać, że coś w tym jest. En prawie zawsze miała rację. Zdążył się do tego przyzwyczaić.

– Ale to nie wszystko. – En postanowiła dawkować napięcie. – Nikt nie wie, dlaczego na Truchlinie nie ma prądu, i wszyscy do tego przywykli. Odpuścili sobie ten kawałek miasta i się nim nie przejmują. Ale co jeśli to tylko początek? Co jeśli Truchlin rozrośnie się na całą Pragę? Albo na całą Europę? To już nie będzie problem kilku osób. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale nie wiemy nic, więc możliwe jest totalnie wszystko.

Przez chwilę było cicho, tylko norniki biegały tam i z powrotem po akwarium. Wokół lampy krążyły jakieś małe owady. W nocy klub zawsze wydawał się mniejszy, niż był w rzeczywistości: cień wypełniał wszystkie kąty i przestrzeń na styku ukośnego dachu i podłogi. Pozostawał tylko krąg światła pośrodku.

– Jirka – odezwał się nagle Tonda – co ci się stało w kolano?

Spodnie Jirki przesiąkły krwią. Pamiątka po skoku z drabiny. Ile czasu minęło? Ledwo godzina. W ogóle tego nie zauważył. Poczekał, aż En przyniesie z dołu środek do dezynfekcji i bandaż, a potem zaczął opowiadać. Nie pominął niczego: dziadka, Patrika, tajemniczych prześladowców, torby schowanej na półce, ucieczki po gzymsie, upadku Patrika.

– Dał mi to. – Pokazał im klucz z czerwoną nakładką.

– Od czego?

– Nie wiem, chyba powinienem go oddać dziadkowi – odpowiedział Jirka.

– Skrzynka pocztowa albo kłódka – zgadywała En. – Klucze do mieszkania raczej są większe. Nic ci nie powiedział?

Jirka pokręcił głową.

– Pisałeś już do rodziców? – zapytał Tonda. Jirce nie przyszło to do głowy. A powinien? Może lepiej ich nie straszyć, tak się cieszyli tym wyjazdem do Rzymu…

– Zaraz dziesiąta! – Tonda otworzył laptop. En i Jirka przysiedli się bliżej, żeby widzieć, co jest na ekranie. Na wszystkich kanałach nadawano relację specjalną o Truchlinie, inne programy wstrzymano. Reporterka czeskiej telewizji stała właśnie na parkingu w centrum miasta i rozmawiała ze starszym mężczyzną. Siwiejące włosy, obwisła twarz i dopasowany ciemnoszary garnitur. Za jego plecami stał wyprężony ochroniarz. Klement Hrouda, przedsiębiorca – informował pasek na dole ekranu.

– Truchlin to hańba dla tego miasta. – Klement Hrouda kładł nacisk na każde wypowiadane słowo. – Nasi radni odmawiają zajęcia się tym problemem. Istnieje tylko jedno realne rozwiązanie. Ja i moi partnerzy handlowi jesteśmy gotowi wykupić wszystkie domy w obszarze dotkniętym katastrofą oraz na samym Truchlinie. Kiedy tylko uda się zgromadzić potrzebne środki finansowe, zlecimy wyburzenie całej zabudowy i założymy na wzgórzach Truchlina publiczny park.

– A co pan na tym zyska? – przerwała mu reporterka.

– Ja? – Klement Hrouda udał rozbawienie. – To samo, co każdy mieszkaniec tego miasta. Krótko mówiąc, uważam, że najwyższa pora sprawić, by Praga stała się lepszym miejscem do życia.

Cięcie. Reprezentacyjna sala urzędu miasta, przy mikrofonie prezydent Pragi.

– Przychodzę do państwa prosto z posiedzenia sztabu kryzysowego. Chciałbym podziękować wszystkim służbom medycznym, strażakom i policjantom za ciężką pracę tam, na miejscu. Badamy przyczyny aktualnego stanu rzeczy i robimy wszystko, co w naszej mocy, by elektryczność znowu działała w dotkniętych awarią miejscach. Jednocześnie chciałbym przestrzec przed wydawaniem pochopnych sądów: Truchlin był i jest nieodłączną częścią Pragi i stanowi olbrzymią wartość dla miasta. Wartość społeczną i historyczną. Wciąż stanowi dom dla tysięcy ludzi, o czym często się zapomina. Na Truchlinie żył i tworzył Franz Kafka, tutaj urodzili się Karel Hynek Mácha i Dalibor Nápravník. Ich dorobek…

– Wyłącz to, nic nie wiedzą – prychnęła En, Tonda posłuchał. W klubie znowu zapanowała ciemność. Jirka wysunął knot lampy naftowej i płomyk zamigotał mocniej.

– Jutro pójdę na Truchlin, do dziadka – powiedział po chwili, wpatrując się uporczywie w światło. – Martwię się o niego. Pewnie jeszcze nie wie, co się stało z Patrikiem. Poza tym… W tej torbie jest coś ważnego. Patrik bardzo ryzykował, żeby im to nie wpadło w ręce. I tylko ja wiem, gdzie to jest.

En i Tonda wymienili szybkie spojrzenia.

– Jesteś pewien? To chyba niebezpieczne?! – zlękła się En. Jirka wzruszył ramionami, a potem rzucił:

– Nie przyszło wam do głowy, że jedno może być powiązane z drugim? Na Truchlinie zginął dziś człowiek, który ukrywał coś ważnego, a godzinę później Truchlin się rozrósł.

En uniosła brwi z powątpiewaniem. Rozszerzenie się Truchlina było dla niej czymś w rodzaju burzy, mgły albo zaćmienia Słońca, słowem: kaprysem losu, wobec którego ludzie pozostają mali i nieważni. Tonda milczał. Rzadko miewał własne zdanie na jakiś temat, z reguły czekał, co powiedzą Jirka albo En.

Nagle jednak przyłożył palec do ust, a kiedy Jirka i En ucichli, szepnął:

– Słyszeliście?

Kiedy oboje pokręcili przecząco głowami, Tonda wstał i ostrożnie podszedł do drzwi. Przyłożył do nich ucho i sekundę czy dwie nasłuchiwał, wstrzymując oddech. Potem wrócił do nich.

– Ktoś tam jest – wymamrotał. Mówił tak cicho, że musieli niemal czytać z ruchu jego warg.

– Puść te wiadomości – poleciła En, mrugając do niego. Tonda zrozumiał, włączył laptop. Nie zwracali jednak uwagi na płynące z niego dźwięki. En wzięła z półki kawałek papieru i napisała na nim: Kto tam jest? Tonda niemal wyrwał jej kartkę z ręki i dopisał: Nie wiem. Ktoś stoi na schodach i podsłuchuje. Słyszałem, jak się wierci i oddycha.

Drzwi są zamknięte? – chciał wiedzieć Jirka. En niepewnie pokiwała głową, wyglądała na przerażoną. Kiedy była spokojna, mogli na niej polegać. Ale w trudnej sytuacji natychmiast traciła głowę. Jirka widział, jak trzęsą jej się ręce.

Błyskawicznie rozważył sytuację. Czy ktoś mógł iść za nim z Truchlina aż tutaj? Po co? Przecież Jirka wplątał się w to wszystko przypadkiem… Ale tamci nie musieli tego wiedzieć. Przed oczami widział, jak bezwładne ciało Patrika leży na ulicy. Tętno mu przyspieszyło. To był wypadek, powtarzał sobie w duchu. Wypadek. Na pewno przeżył, może zadzwonili po karetkę, kiedy Jirka uciekł… Przecież nikt nie skrzywdzi trójki dzieciaków, nie było żadnego powodu… Przypomniał sobie chłodne, obojętne głosy, które słyszał na Truchlinie. Nagle nie był już tego taki pewny.

En i Tonda patrzyli na niego, jakby czekali, aż powie im, co mają robić.

Dzwonimy na policję? – nabazgrała En i podsunęła kartkę Jirce. Lepiej nie. Siedzenie na schodach to nie przestępstwo, ten człowiek mógłby w międzyczasie uciec, a policja tylko by ich wyśmiała. Nie, Jirka musi się dowiedzieć, kim jest ten człowiek i czego od nich chce. Gdyby chciał im zrobić krzywdę, już by to zrobił. Dawno mógł złapać za klamkę, na pewno dałby radę wyważyć drzwi. Zamiast tego – podsłuchiwał. Patrik bał się, że ci ludzie dowiedzą się, kim jest Jirka, martwił się też, że w tę dziwną tajemnicę wplątany jest dziadek. Ale jeśli śledzili Jirkę aż do klubu, to może już to odkryli. I teraz chodzi im o coś innego.

Przejdę nad drzwiami i zrobię mu zdjęcie – napisał na kartce Jirka. Zajmijcie go, żeby mnie nie usłyszał. Sufit nie sięgał do samego szczytu dachu i Jirka o tym wiedział. Pod miejscem styku skośnych belek dachu pokój był niższy, przecięty pawlaczem z cienkich desek. Nad strychem, na którym mieli swój klub, znajdował się więc jeszcze mniejszy trójkątny stryszek. Ciasna, zakurzona przestrzeń pełna pajęczyn, gołębich odchodów i okruchów styropianu. Jirka mógłby przeczołgać się tamtędy nad drzwiami aż nad schody, skąd podsłuchiwał ich nieznajomy.

Tonda lekko skinął głową i przesunął stolik na środek pomieszczenia. En podkręciła dźwięk w laptopie. Jirka wspiął się po ramionach Tondy aż pod sam sufit, odsunął luźną deskę i podciągnął się na górę. Było tam tyle kurzu, że ledwo oddychał. Przez szpary pomiędzy deskami docierało trochę światła z pomieszczenia poniżej. Jirka wstrzymał oddech i przesuwał się powoli do przodu. Głowę musiał trzymać tuż nad deskami, żeby się nie uderzyć.

– Wymieniałeś dzisiaj wodę Igorowi? – usłyszał z dołu En. Bardzo się starała zachować zimną krew, ale i tak było słychać drżenie w jej głosie.

– No pewnie, że wymieniłem – odpowiedział Tonda, może trochę zbyt dziarsko, i zaczął poruszać skrzypiącą kratką na wierzchu akwarium. A niech to, po co tu w ogóle przylazłem, przemknęło Jirce przez głowę. Tylko wpakował przyjaciół w kłopoty. To nie zabawa. Tu chodzi o życie. Znowu zobaczył Patrika leżącego bez tchu na zimnym chodniku. Był nad drzwiami. Wydech. Przesunąć lewą rękę. Wdech, wydech. Prawa ręka. Coś skrzypnęło. Szlag. Jirka znieruchomiał i policzył do trzydziestu, zanim odważył się znowu drgnąć. Szpara pomiędzy deskami. Jirka przyłożył do niej oko. Na schodach paliło się światło, ale nie widać było żywej duszy. Może Tonda się pomylił? Na ułamek sekundy poczuł ulgę. A potem go zobaczył. Na mgnienie oka zobaczył tuż pod sobą jego twarz. Pociągłą, z głębokimi czarnymi oczami, pod prawym okiem cienka czerwona blizna, na brodzie kilkudniowa szczecina, znudzony, nieprzyjemny wyraz twarzy, ostre rysy. Czarna skórzana kurtka. Usiadł na szczycie schodów i czekał. Zauważył Jirkę? Nie, chyba nie. Jirka przysunął telefon do szpary pomiędzy deskami. Włączyć aparat. Tak. Trochę zbliżyć. Powoli. Jezu, prawie zapomniał wyłączyć lampę błyskową! Nacisnął migawkę. Klik. Szlag, jasny szlag! W ciszy nad schodami kliknięcie zabrzmiało jak wystrzał. Facet spojrzał w górę. Ich oczy się spotkały. Jirka ze strachu stracił oddech. I wtedy zgasło światło. W tej samej chwili usłyszał trzask łamiących się desek. Chciał się jeszcze wycofać, ale było za późno. Czyjeś ręce brutalnie złapały go za ramiona i ściągnęły w dół.

Upadł na plecy, poczuł silny ból w udzie. Chciał wołać o pomoc, ale nie mógł nawet wciągnąć powietrza do płuc. Leżał. Czuł, że facet jest tuż przy nim. Słyszał jego oddech. Jedną ręką przyciskał Jirkę do schodów, a drugą przeszukiwał mu kieszenie.

– Dawaj telefon – usłyszał z ciemności. – No już, dawaj go!

Lewa ręka Jirki leżała przygnieciona pod jego ciałem, ale prawą miał wolną.

– Jaki telefon? – szepnął Jirka. – O co chodzi?

Przy ostatnim słowie spiął się i z całej siły uderzył przed siebie, w ciemność. Trafił. Uścisk na sekundę się rozluźnił, Jirka się wywinął i rzucił schodami w dół.

Sturlał się aż na półpiętro, gdzie zastygł, mocno potłuczony.

– Ratunku! – krzyknął w końcu. – Ratunku! – wrzeszczał z całych sił. Gdzieś poniżej ktoś otworzył drzwi do mieszkania.

– Halo? – Usłyszał kobiecy głos. Przyłączyło się do niego kilka kolejnych głosów, drzwi mieszkań skrzypiały i trzaskały w przeciągu. Kroki, rozemocjonowane głosy, ciemność. Czemu nikt nie zapali światła? Jirka przeturlał się na brzuch i spróbował wstać. W każdej chwili mógł na niego spaść kolejny cios.

– Ratunku!

Tupot nóg na klatce schodowej.

Światło. Na górze w otwartych drzwiach ich klubu stała En, trzymała palącą się lampę naftową. Napastnik w czarnej kurtce zapadł się pod ziemię.

– O Boże, Jirka, jesteś cały? – Jej głos drżał. Postawiła lampę na progu klubu i zbiegła do Jirki na półpiętro. Pomogła mu wstać.

– Nic mi nie jest – uspokoił ją. – Zadzwoń na policję, on musi być nadal w budynku.

– Ten facet?

– Tak, przed chwilą tu był.

En tylko westchnęła.

– Telefony przestały działać, nic nie działa. Laptop zgasł tuż przed tym, jak zacząłeś krzyczeć.

Jirka usiadł.

Z dołu zbliżał się po schodach sąsiad w kapciach.

– Wszystko w porządku?

En i Jirka spojrzeli na siebie, po czym przytaknęli.

– Zostańcie tutaj, sprawdzamy, co się dzieje.

Odwrócił się i odszedł. Słyszeli, jak mówi do kogoś piętro niżej.

Wrócili na górę, do Tondy. Właściwie to czemu on do mnie nie wybiegł?, pomyślał Jirka. En podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.

– Ciemno aż do placu. Wieża na Žižkovie jeszcze świeci – powiedziała. Jirka grzebał w kieszeniach. Przecież wkładał klucze do lewej. Nagle to sobie uświadomił: klucze zniknęły. Klucz do budynku, klucz do mieszkania, do szafki w szkolnej szatni… i klucz Patrika z czerwoną nakładką. Złapał lampę i wrócił na schody. Może mu wypadły? Nie. Nigdzie ich nie było. Wymacał w kieszeni telefon. Ekran był rozbity, a na obudowie z tyłu wyczuł wgniecenie. Może chociaż karta pamięci ze zdjęciem ocalała. Musi się dowiedzieć, kim był ten człowiek.

– Jirka, czego szukasz? – usłyszał za sobą En.

– Zabrał mi klucze – odpowiedział załamany. – Nie wejdę do domu. Ten czerwony też zabrał.

– Możesz spać tutaj – zaproponowała En. – A tym czerwonym bym się nie przejmowała. Przynajmniej dadzą ci spokój.

Jirka nie był tego taki pewien. Szukają plecaka Patrika? Jeśli tak, to dobrze wiedzą, że Patrik nie miał go przy sobie i że Jirka był razem z nim na Truchlinie.

– No nie wiem – pokręcił głową. – Chyba lepiej, żebym stąd poszedł. Powinienem się gdzieś ukryć, może iść na policję… Szukają tylko mnie, wam nic nie zrobią.

– Nie, nie, zostaniesz tutaj, tu jest bezpiecznie – zdecydowała rezolutnie En. – Zamkniemy się w mieszkaniu, założymy łańcuch. A rano pójdziemy razem na Truchlin. Myślę, że dziadek jest ci winny wyjaśnienia.

– Dobra, ale pójdę sam. To niebezpieczne.

– W życiu. To też moja sprawa, wiesz? Od dzisiaj Truchlin jest też tu, w domu, gdzie mieszkam z babcią. Nie ma prądu, nie ma wody, a jeśli Truchlin nie cofnie się przed zimą, to zamarzniemy. Bez windy babcia nawet nie wyjdzie z budynku. Nie będziemy się nigdzie przenosić. Tu jest nasz dom! Na Truchlinie dzieje się coś niedobrego, a ja muszę wiedzieć co. Idę z tobą.