Tunezja - Włodzimierz Krzysztofik - ebook

Tunezja ebook

Włodzimierz Krzysztofik

2,9

Opis

"Tunezja. Co zobaczyłem po drugiej stronie lustra" to pełen niezwykłych przeżyć zapis z podróży do odległego kraju - małego, ale niezwykle bliskiego autorowi, który odwiedza go wielokrotnie. Kiążka jest częścią całego cyklu relacji z wypraw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 116

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (10 ocen)
2
1
2
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
b00sti

Całkiem niezła

Bardziej to pamiętnik niż książka
00

Popularność




Włodzimierz Krzysztofik

Tunezja

Co zobaczyłem po drugiej stronie lustra

RedaktorHanna Krzysztofik

© Włodzimierz Krzysztofik, 2018

Książka jest częścią całego cyklu relacji z moich wypraw. Nazwałem to zeszytami z podróży.

W Tunezji byliśmy kilka razy, zwiedziliśmy całe wybrzeże i jeszcze trochę. Dlatego ten mały ale piękny kraj jest mi szczególnie bliski.

ISBN 978-83-8126-968-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Djerba na dobry początek

Wszystko, co ma swój koniec, musiało mieć swój początek. To mój twórczy wkład w słynny lapsus z filmu Matrix[1]. Skąd się to wzięło akurat na samym początku książki o moich wyprawach do Tunezji? Ano stąd, że ostatni raz byłem w tym kraju już kilka lat temu oraz z stąd, że to właśnie Tunezja była pierwszym krajem poza Europą, który zobaczyłem. Nie wiem dziś, czy jeszcze kiedykolwiek tam pojadę, czasu coraz mniej, a atmosfera też mało przychylna wyjazdom do Afryki Północnej. Szkoda, bo to była miłość od pierwszego wejrzenia. Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy, czy podróże stałyby się moim sposobem na życie, czy napisałbym jakąkolwiek książkę? Gdyby nie tamta krótka podróż wszystko mogło się potoczyć inaczej. Stało się jednak tak, jak się stało. Kilkudniowa wyprawa do Tunezji stała się ziarnem rzuconym na przygotowaną glebę, jak mały kamień rzucony z góry, spowodowała lawinę wydarzeń, które zmieniły moje życie na zawsze. Teraz, po kilkunastu latach, przyszła pora żeby wrócić do tamtych dni i zastanowić się, co takiego w nich było szczególnego, że dziś mój balkon na Ursynowie wygląda prawie tak samo jak taras hotelu Sidi Slim na Djerbie, przynajmniej jeśli chodzi o kwitnące na nim Bougainville[2]. Zakochałem się wtedy w jej kwiatach i dzięki kilkunastu latom pielęgnacji dziś w sezonie letnim mogę cieszyć się widokiem, jak w Tunezji, gdy byłem tam po raz pierwszy.

To była zima, czas gdy wstajemy w nocy by udać się do pracy i w nocy z niej wracamy. Bura, sina, pełna wiatru, deszczu i śniegu. Taka przynajmniej była pogoda, gdy wylatywaliśmy z Warszawy. Gdy wsiadaliśmy do samolotu wicher smagał nam twarze marznącym deszczem, było po prostu okropnie.

Był to też mój pierwszy lot samolotem po bardzo długiej przerwie, od czasów studenckich, gdy leciałem do Gruzji przez Moskwę. Jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo kocham latanie, ale właśnie się miąłem dowiedzieć. I nie przeszkodziło mi, gdy nieźle już podlany turysta udawał na schodach, że chce wracać, bo tak się boi latania. Ja, jakoś nigdy się nie bałem, choć mam chorobliwy lęk wysokości. Właściwie to jest lęk przestrzeni, co w przypadku ciasnego samolotu z małymi okienkami robi taką różnicę, że prędzej mogę dostać klaustrofobii. Kocham latać od pierwszego razu. Kocham, bo latanie to najszybsza ze znanych nam dziś możliwości zmiany miejsca, bo na drugim końcu jest lotnisko zupełnie gdzie indziej, jest inne wszystko, jest przygoda.

Po drodze obejrzeliśmy światła Europy, a zwłaszcza całego Półwyspu Apenińskiego, z Rzymem na czele. Potem skręt przez Sycylię i za chwilę jesteśmy już nad Afryką. Pod nami Tunis. Stało się, pierwszy raz jestem na innym kontynencie, niż się urodziłem.

Wylądowaliśmy bardzo późno w nocy, gorąco to zdecydowanie nie było, ale też się tego nie spodziewaliśmy. To jednak zima, pora roku występująca również w Afryce Północnej, ale nazywana łagodną i tego właśnie chcieliśmy doświadczyć.

W nocy wszystkie koty są szare, to akurat powiedzenie chińskie. Po drodze z lotniska w Zarzis mogliśmy sobie to dokładnie uświadomić. Jechaliśmy dość długo, przez całą wyspę, jak się potem okazało. Ja z twarzą przylepioną do szyby, Gosia raczej do fotela.

Na zewnątrz, poza ciemnością, migały drzewa oraz domostwa. W tym większe i mniejsze wioski i miasteczka. Niewiele z tego pamiętam, poza wrażeniem, że poza szarymi cieniami nic więcej nie widziałem. Stąd właśnie skojarzyło mi się stare chińskie przysłowie.

Oznacza ono, między innymi, żeby nie oceniać nim się w pełnym świetle dnia nie zobaczy. Trzeba będzie zatem poczekać do rana, żeby się przekonać gdzie jesteśmy. Podobnie w hotelu, najpierw czekaliśmy na klucze od pokoju, potem ktoś nas zaprowadził przez ogród do naszego bungalowu, otworzył drzwi i życzył dobrej nocy. W środku było ciepło, okna zasłonięte, pozostało tylko spłukać z siebie pył podróży i iść spać.

Sidi Slim

Gdy się obudziłem, było dalej ciemno i cicho. Musiał być dzień, bo widziałem ściany i meble w pokoju, ale w jakimś półmroku. Było też cicho, żadnych odgłosów, żadnego ruchu na zewnątrz. Co każdy z nas robi jak rano wstaje? No to udałem się tam, gdzie wszyscy. W łazience było małe okno pod sufitem, a za oknem … palmy. Wlazłem na krzesełko i gapiłem się na rozcapierzone, wielkie zielone liście łagodnie kołyszące się na wielkich brązowych pniach. Całkiem jak w palmiarni w ogrodzie botanicznym. Ale to nie był ogród pod szkłem.

Już chciałem zawołać Gosię, gdy zorientowałem się, co ja wyprawiam. Po jakiego ja gapię się na te palmy przez okienko w ubikacji, skoro mogę po prostu wyjść na zewnątrz. Najpierw jednak wylazłem z łazienki.

W ciemnym pokoju zobaczyłem na podłodze linię białego światła, ciągnęła się od szpary pod drzwiami na zewnątrz, przez całą szerokość pokoju aż do przeciwległej ściany. Bardzo mnie to zafrapowało, a najbardziej zabawne jest to, że nie do końca skojarzyłem, czym to zjawisko było spowodowane. Podszedłem do zewnętrznych drzwi, otworzyłem je gwałtownie i tak samo gwałtownie zamknąłem oczy. Bo słońce, które tworzyło ową linię na podłodze, teraz odebrało mi wzrok. Dostałem prosto w twarz oślepiającym tunezyjskim słońcem i trochę czasu minęło, zanim odzyskałem wzrok. A jak go odzyskałem to z kolei utraciłem mowę.

Oto jaki miałem widok stojąc ogłupiały w drzwiach naszego bungalowu. Oj cóż w tym widoku jest tak spektakularnego, że mi mowę odjęło? To typowy dla tego rejonu świata ogród. Tylko, że ja w tym regionie świata nigdy nie byłem i nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, to był zachwyt pierwszego razu. Owo wspaniałe uczucie, które pojawia się właśnie tylko ten jeden jedyny raz, a każde powtórzenie daje coraz mniejsze efekty, aż człowiek wreszcie przywyka i przestaje zauważać.

Dla mnie w tej chwili nie było na świecie nic piękniejszego, tak uważałem dopóki nie poszedłem dalej. Hotel zbudowano na planie prostokątów, których boki stanowiły parterowe bungalowy, a w środku każdego „podwórka” otoczonego budynkami zaaranżowano ogrody. Prowadziły przez nie betonowe ścieżki do sąsiednich kwartałów, a także nad morze i w kierunku recepcji, za którą było wyjście z hotelu na drogę.

Jeśli „magiczny ogród Szeherezady”, jak go sobie nazwałem, dał mi kopa, to za chwilę było jeszcze gorzej, bo poszedłem zobaczyć jak wygląda Morze Śródziemne. Dla kogoś, kto z gatunku morze, widział tylko Bałtyk, to jak strzał w potylicę. Ten błękit zabija, mnie w każdym razie dobił. Pamiętam jak dziś, miałem uczucie, że to wszystko jest nieprawdziwe, to jakaś iluzja, bo świat nie może być taki piękny. No, żebym ja wtedy wiedział, jaki jeszcze piękny może być. Póki co jednak byłem ja i błękitne morze, błękitne niebo i złoty piasek pod stopami, i ten obłędny blask słońca.

A wszystko to w czasie zimowych ferii, gdzieś tam daleko na północ z szaroburego nieba padał śnieg z deszczem, skuleni i przemoczeni ludzie, klnąc na czym świat taką pogodę, musieli jechać do pracy a ja sobie siedziałem w gaciach na leżaku i nic, absolutnie nic mi już nie było potrzebne.

Oczywiście, Tunezja nie leży aż tak daleko na południe, żeby zamiast zimy było lato. Tak naprawdę nie było nawet 20°C, ale w słońcu iluzja lata była całkowita. No, do czasu aż od morza trochę powiało.

Obudziłem Gosię, zagotowałem wodę grzałką jeszcze z czasów poprzedniego ustroju, siedliśmy na tarasie naszego małego domku, pod girlandami kwiatów Bougenwilli. Tak powinno wyglądać życie człowieka.

Pierwiastek duchowy został nakarmiony, ale człowiek ma jeszcze ciało, a nasze stanowczo domagały się śniadania. Poszliśmy więc na nasze pierwsze śniadanie w arabskim kraju. Znów coś po raz pierwszy. Dziś bym powiedział, szału nie było, ale takie na przykład świeże daktyle ze słodkim jogurtem w naszej kuchni jeszcze się nie zadomowiły. Poznaliśmy też smak wszechobecnego w Tunezji serka topionego Kiri Kiri[3]; kto tam choć raz był na pewno go jadł. Jest też sławetna mortadela o różowym kolorze, robiona z czegoś co smakuje osłem lub kozą albo jednym i drugim na raz. Ta była serwowana na śniadanie wszędzie, gdzie byliśmy, miała pewnie za zadanie potwierdzić, że podano wędliny, choć wiele jej do tej kategorii brakuje. Gosia może jadła ją raz, potem konsekwentnie odmawiała woląc zostać jaroszem niż wziąć to do ust jeszcze raz. Pamiętam jeszcze świeże cytrusy i oliwki, w życiu tak sobie oliwek nie jadłem. Może od tego dnia zaczęły mi tak smakować, że dziś potrafię je pożerać jak solone orzeszki, garściami.

Po zaspokojeniu potrzeb ciała, wróciliśmy znów do ducha.

Najpierw poprosiłem kogoś z plączących się gości hotelowych, żeby nam zrobił zdjęcie na tle naszego domku. Cały czas miałem uczucie jakiejś nierealności, nietrwałości tej sytuacji. Wydawało mi się, że po prostu zaraz się obudzę, magiczny ogród zniknie, a ja będę musiał wstać i jechać autobusem przez szare miasto do kolejnego klienta, któremu coś w systemie siadło. Na szczęście i moje szare miasto i moi klienci byli tysiące kilometrów stąd. Ani domek, ani ogród nie zniknął.

Plaża też nigdzie nie zniknęła, rozłożyliśmy się na leżakach i teraz już były wakacje na całego.

Oprócz nas jakoś nikogo innego nie było, a nieliczni autochtoni, opatuleni w najprawdziwsze zimowe kurtki patrzyli na nas jak na wariatów. A nam przecież daleko do Szkotów czy Skandynawów, którzy potrafią wylegać na plażę, gdy tylko temperatura wyskoczy ponad 10°C, a na niebie pojawi się choć jeden promyk słońca.

Tunezyjczycy „czują wiosnę” dopiero jak temperatury osiągną co najmniej 25°, a najlepiej jeszcze więcej.

My za to poczuliśmy lato, była nawet próba wody, a konkretnie próba wejścia do wody. I tu czar prysł, kolor owszem jak trzeba, ale temperatura zdecydowanie nie. Tunezja to nie jest miejsce na zimowe kąpiele w morzu. Nawet nie chcę wiedzieć ile ta woda miała- i tak bardzo daleko od mojej dolnej granicy tolerancji.

Dla potrzeb dokumentacji Gosia nawet chwilę brodziła w płytkiej wodzie, ale zaraz potem wyskoczyła na brzeg, a stopy trzeba było reanimować. Ale trzeba przyznać, że do zdjęcia dobrze się nastawiła.

Mimo że w zasadzie nikogo na plaży nie było, pojawił się facet z wielbłądem. I udało mu się ją namówić na przejażdżkę.

My mamy pamiątkę, a on zarobił chyba na tygodniowe utrzymanie swoje i zwierzaka, tak nas skasował. Cóż, „świerzynka” zawsze frycowe płaci.

Znacznie bardziej zrobili nas na „ametystach”, gdy przyszedł następny gość oferujący te kamienie. Kryształy te, podobnie do innych, znajduje się we wnętrzu kamiennych bulw. Po rozłupaniu właściwego w środku zdarza się spotkać piękne gniazdo kryształów różnej wielkości i kształtu. Te nie były duże, gdzieś wielkości dłoni. W sam raz piękna pamiątka do postawienia gdzieś wśród innych egzotycznych trofeów.

Cena nie była zaporowa, poza tym i tak nie mieliśmy pojęcia ile to może kosztować, bo skąd zresztą. Kupiliśmy za marne ze dwadzieścia dolarów jedną połówkę i starczy.

Jakieś strasznie brudne to było, no to postanowiłem te ametysty umyć. I tu zdarzył się cud. Pod strumieniem wody z kranu, ametysty zaczęły z siebie wypuszczać kolor. Do umywalki spływała fioletowa woda, a ametysty stawały się białe. A potem zaczęły się zmniejszać jakby woda je rozpuszczała. Nie słyszałem o takiej ich odmianie, ale człowiek uczy się całe życie. Gdy kupuje kamienie szlachetne za 20 USD na plaży w Tunezji, to też się uczy. Co do cudu, to ametysty były solą więc nic dziwnego, że ją woda rozpuszczała, a fioletowe zabarwienie wynikało z nasączenia ich gencjaną. Poza tym buła była jak najbardziej prawdziwa i pochodziła ze słonego jeziora Chott El Jerid[4], leżącego daleko na zachód od Djerby.

Do dziś ją mamy i zawsze przywołuje we mnie miłe wspomnienia tego pięknego dnia i tego jak pięknie daliśmy się nabrać. A 20 USD za całe lata uśmiechów to chyba nie jest wygórowana cena. A teraz i Wy możecie się pośmiać więc w sumie zakup był jak najbardziej udany.

Pisałem, że woda nie nadaje się do kąpieli. Otóż bardzo się myliłem, bo zobaczyliśmy parę białasów, którzy do wody wskoczyli i nawet wytrzymali w niej z minutę zanim z wrzaskiem nie uciekli z powrotem do hotelu. W ten sposób poznaliśmy Izkę i Krzysia, na razie z daleka. Szalona odwaga okazała się być skutkiem wypicia przywiezionej z Polski butelki wewnętrznego ogrzewacza, ale i on na długo nie zadziałał.

Midoun

Hotel położony jest z dala od wszystkiego, w kompletnym zadupiu, oprócz kilku chatek tubylców nic tu nie ma. A my chcemy tę Afrykę zobaczyć, zwiedzić, poczuć. No to trzeba będzie gdzieś wyjść.

Jedyne miejsce, gdzie można wyjść to wąska droga asfaltowa. Dokąd prowadzi nikt nie wie, to znaczy oni tu wszyscy wiedzą, ale my nie, bo żadnych drogowskazów na razie nie widać.

Zamiast tego trafiliśmy na gromadkę miejscowych dzieciaków- to taka scena, gdy obie strony patrzą na siebie jak na dziwadło. One chyba też do takich niecodziennych postaci specjalnie nie były przyzwyczajone. To były dopiero początki „kolonizacji” wyspy przez turystów. Pozostało nam po tym spotkaniu śliczne zdjęcie, a dzieciaki najadły się polskich cukierków, które na szczęście zabraliśmy ze sobą. Zawsze dobrze cos mieć, bo w takich sytuacjach nic tak dobrze nie przełamuje lodów, jak mały słodki podarunek. To akurat jest absolutnie uniwersalne w każdym miejscu na kuli ziemskiej.

Poza spotkaniem z uroczą grupką dzieciaków i kompletnie inną rzeczywistością, niż ta, do jakiej przywykliśmy, nie było w pobliżu Sidi Slim nic ciekawego. Zainteresowały mnie wielkie palmy daktylowe rosnące w pobliżu, ale chodzenie po czyimś sadzie, bo był to sad, nie należy przecież do dobrych obyczajów, więc się wycofałem z powrotem na pustą drogę.

Od czasu do czasu coś nią przejeżdżało, ale ruch był mały. W końcu ktoś się koło nas zatrzymał, była to żółta taksówka. Pyta nas, gdzie chcemy jechać, a ja mu na to, że nie mamy zielonego pojęcia. Niech Allah więcej takich klientów co dzień przynosi. W końcu z licznych propozycji, ze zwyczajnego strachu przed nieznanym, wybraliśmy najbliższe miasteczko. Nazywa się Midoun i jest oddalone kilka kilometrów od hotelu.

Nie wiem czego się spodziewałem, chyba nie miałem po prostu pojęcia, jak może wyglądać arabskie miasteczko. Na pewno się nie spodziewałem, że wygląda tak jak wyglądało Midoun.

Szok to chyba najlepsze określenie mojego stanu ducha. Ale biorąc pod uwagę, że najbardziej egzotyczne miejsce, jakie do tej pory widziałem to bułgarski Sozopol[5], to jak miało być? Znalazłem się nagle w środku tętniącego własnym życiem małego miasta na położonej w Afryce wyspie, wyspie gdzie od tysięcy lat mieszało się wszystko. Ludzie, kultura, zwyczaje. Taksówkarz wjechał na centralny plac, zostawił nas i życzył miłych wrażeń.

No to jesteśmy. Po pierwsze, wokół nas nie ma żadnego Europejczyka, otaczają nas wyłącznie ludzie, jeśli nie całkiem różni kolorem skóry to na pewno ubiorem. Tak poznałem jak to jest czuć się obcym w obcym kraju. I bardzo mi się to nie podobało, to znaczy po prostu miałem zwyczajnego stracha. Dziś na samo wspomnienie tego jak się czułem, śmieję się prawie do łez. A to, co mnie wtedy przerażało teraz mnie cieszy i napędza. Może to jak z pływaniem w wodzie, gdy już się człowiek oswoi z nowym środowiskiem to potem z radością do niego wraca.

No ale tylko zobaczcie, gdzie ja wylądowałem? Jeśli coś mi to przypominało, to targ w Rabce, gdzie trzydzieści lat temu jeździłem z rodzicami w czasie wakacji. Tamto też było dla mnie bardzo, ale to bardzo egzotyczne. To co dopiero powiedzieć o tym.

Djerba jest miejscem bardzo historycznie bogatym, choć dziś to rejon mocno podupadły. Ale nie zawsze tak było. Otóż jest to, ni mniej ni więcej, ta sama wyspa, na której Odyseusz spędził 40 lat. W czasach starożytnej Grecji Djerba była w zasięgu tej właśnie kultury, a ówcześni jej mieszkańcy byli całkowicie biali. Do dziś żyją ich potomkowie, co jest swojego rodzaju ciekawostką. Potem wskutek licznych wędrówek ludów wszystko tu się kompletnie pomieszało. Dziś, chyba tylko Azjatów tu brakuje. Mieszkają tu starozakonni Żydzi, Arabowie z Zatoki Perskiej, Berberowie z pobliskiego kontynentu i przyjezdni z głębszych rejonów Afryki.

Jakie typy tu można zobaczyć na ulicy, gdy koło mnie przeszły dwie tęgie Murzynki w strojach przypominających białe balowe suknie i w wielkich, równie białych kapeluszach, mowę mi zupełnie odebrało. Chciałeś Włodek egzotyki no to masz.

Gdy już trochę połaziliśmy i zorientowaliśmy się, że nikt się nami nie interesuje, że jesteśmy tylko jeszcze jednym kolejnym elementem tej wieży Babel, strach nieco ustąpił i mogłem się cieszyć tym, co jest tu i teraz. W ilu takich miejscach potem byłem, ale już chyba nigdy nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak ów spacer po Midoun na Djerbie.

Był tam też oczywiście najprawdziwszy w świecie arabski suk, gdzie sprzedaje się przede wszystkim wyroby rękodzielnicze. To kolejne miejsce, gdzie nas nigdy nie było, znane mi owszem, ale raczej z filmów. Okazało się, że prawda ekranu nie zawsze jest całkiem inna niż prawda czasu, ale też nie całkiem taka sama[6].

Najpierw widziałem, jak chłopaki ze sklepu przy wejściu na bazar „zniknęli” turystce męża. Wystarczyło, że Pani na chwilę się odwróciła, a jej mąż został niemal siłą wciągnięty do najbliższego sklepu. Jak się odwróciła, już go nie było. I znów poczułem się jak w filmie. Pokierowałem ją gdzie trzeba, ale w oczach już miała czyste przerażenie. A ja sobie to zapamiętałem i tylko dlatego udało mi się żonę upilnować, bo nie raz ją próbowali „znikać”.

Raz jednak oni byli górą. Weszliśmy do sklepu z odzieżą, gdy nagle zauważyłem, że Gosi nie ma. Znalazła się za zasłoną przed lustrem, ale już od stóp do głów przebrana za Arabkę. Tylko zawinąć w dywan i porwać do haremu, przynajmniej w filmach tak dokładnie jest. W prawdziwym życiu raczej się to nie zdarza, ale jak się człowiek znajdzie w środku arabskiego suku, gdzieś na końcu świata, to nie takie rzeczy się wydają możliwe. Wtedy wcale bym się nie zdziwił, gdyby oni naprawdę na tych dywanach latali.

Jeśli już jesteśmy przy dywanach, to owszem nawet jeden kupiliśmy. To niby prosta sprawa, sklepów z dywanami zatrzęsienie, w każdym z nich wybór ogromny. No to jaki problem kupić dywan? Ano taki, że tu nic nie można kupić normalnie, tylko trzeba się targować. Można oczywiście zapłacić cenę wywoławczą, ale ma to swoje złe strony, dwie konkretnie. Pierwsza to przepłacenie za towar kilkaset procent, to się po prostu kompletnie nie kalkuluje. Na dodatek, dla sprzedawcy kupienie towaru bez targowania to straszna obraza. Nie wiadomo co gorsze, czy po prostu napluć mu w twarz, czy zapłacić ile zażądał.

Na dodatek dywany to towar szczególny, tego nie kupuje się codziennie, więc w tym wypadku ceremoniał gra rolę szczególną. Zwykle, gdy wejdziesz do sklepu z dywanami, od razu dostajesz krzesełko i herbatę. A przed tobą zaczyna się cyrk dywanowy. Pomocnicy sprzedawcy wyciągają i prezentują, co tylko sklep ma do zaoferowania. Oferta jest „personalizowana” według tego, jakie sprawiasz wrażenie. Nie będą turyście w starych gaciach i klapkach pokazywać prawdziwych perskich dywanów, bo i tak nie kupi. Ale też nie zaniedbują każdej okazji, żeby jednak towar z wyższej półki wcisnąć, a nuż się uda.

W tych zmaganiach od razu jesteś na straconej pozycji. Iluż ja widziałem mądrali, którzy utrzymywali, że wywiedli sprzedawców w pole i grosze zapłacili. Akurat, i tak zostali oszwabieni, może tylko nieco mniej. I właśnie o to chodzi, o minimalizację strat, bo to, że kupisz dywan poniżej jego ceny, a sklepikarz do tej transakcji dołoży można włożyć między bajki, arabskie bajki z tysiąca i jednej nocy oczywiście.

Mój „pokaz” skończył się tym, ze sam zdecydowałem, że na żaden z prezentowanych dywanów mnie stać nie będzie. Poza tym, nie mam jak tego wziąć, więc interesuje mnie coś małego, czyli nie dywan ale dywanik. Nie ucieszyło to mojego gospodarza, no trudno, na mnie majątku nie zbije. Wybrałem takie małe niebiesko białe z berberyjskimi wzorami. W sam raz pod nasz stolik w sypialni. To nie może drogo kosztować. A jednak, on mi za takie coś zaśpiewał 420 USD. No i się zaczęło, ja mu na to, że dam 20 USD. Myślałem, że teraz to mnie ze sklepu wyrzuci, ale nie, ring został wyznaczony, pora na starcie.

Po kilku dobrych rundach, stanęło na 55 USD, a ja wiedziałem, że solidnie przepłacam. On za to robił wrażenie, jakby ta transakcja miała go kompletnie zrujnować. Gdy na koniec powiedziałem, że chcę zapłacić kartą kredytową, rzucał moim dywanikiem po podłodze, niby tak przypadkiem. Ale to oczywiście tylko teatr. Cała zabawa trwała ponad 40 minut, a ja byłem cały spocony i roztrzęsiony. W końcu to był mój debiut w prawdziwym targowaniu się na arabskim suku.

W Tunezji, ale nie tylko, bo dotyczy to całego świata arabskiego, drzwi stanowią wizytówkę domu. Próżno szukać za to na nich wizytówek, czy nawet numerów, bo zwykle ich nie ma. Wszyscy wiedzą, kto za jakimi mieszka, listonosz też.

Każde więc są nieco inne i same w sobie stanowią atrakcję turystyczną. Te były pierwsze, jakie sfotografowałem, ale zdecydowanie nie ostatnie. Przez całe lata podróżowaliśmy od jednych ozdobnych drzwi do drugich, aż wreszcie moje ulubione zdjęcie drzwi trafiło na okładkę tej książki.

Długo zastanawiałem się, co najbardziej kojarzy mi się z Tunezją i wyszło, że właśnie owe drzwi, których nieskończoną różnorodność po raz pierwszy poznałem właśnie tam.

Nie samym powietrzem i widokami człowiek żyje, trzeba też od czasu do czasu coś zjeść. Poszliśmy na spożywczą część bazaru.

Zaczęło się od targu rybnego, takie rzeczy to można zobaczyć tylko na Discovery albo Travel Planet, albo po prostu znaleźć się o właściwej porze na targu w Midoun. Nam przytrafiło się to ostatnie i znów czułem się jak w filmie. Prowadzący licytację brał torebkę z kilkoma rybkami i licytował. Jak? A zielonego pojęcia do dziś nie mam, on krzyczał, oni krzyczeli i w końcu ktoś te ryby zabierał wsuwając mu w rękę zwitek pieniędzy. Parę minut i po wszystkim, tak że mieliśmy naprawdę szczęście, że na ten moment trafiliśmy.

Mnie bardzo interesują przede wszystkim daktyle, bo chcę trochę ich przywieźć do kraju, poza tym zawsze mam ochotę na bakalie, a tego tu pod dostatkiem. Problemem było jednak to, że gdy wpadłem w okolice stoisk „warzywno-owocowych” zauważyłem, że na mój widok magicznie znikają tabliczki w wystawionymi na nich cenami. Wreszcie udało mi się jednego takiego „magika” dosłownie złapać za rękę. Tym razem ja byłem szybszy, a żebyście zobaczyli żałość na jego twarzy. Wyglądał jakby go z siedem nieszczęść na raz dopadło. A on tylko po prostu mnie najzwyczajniej w świecie nie oszwabił, i tylko tyle.

Przy okazji możecie zobaczyć na zdjęciu „Ojca Narodu”, czyli konterfekt prezydenta Tunezji, którego to bystre oczy spoglądają na mieszkańców kraju, gdzie się tylko nie obrócą. Nawet koło straganu z owocami.

Zwróćcie uwagę na pozycję Jego rąk- to chyba wymyślili towarzysze z którejś międzynarodówki komunistycznej, bo z dzieciństwa i młodości pamiętam, że większość przywódców w naszym „obozie” też tak do zdjęć pozowała.

Dziś Ben Ali żyje na emigracji, zamiast „Ojca Narodu” jest bałagan zwany szumnie demokracją. Kraj infiltrują terroryści, a turystów jak na lekarstwo. A komu ten uśmiechnięty Pan przeszkadzał?

A pomidorki palce lizać, u nas ci takich jak na lekarstwo. A zimą są tylko czerwone z zewnątrz, w środku zielone i kompletnie nieprzypominające w smaku pomidora. Te, z bazaru w Midoun są cudownie pomidorowe, pachnące i słodkie. Wystarczy bagietka z oliwą i pomidory, palce lizać.

Niech moc będzie z Wami, czyli gdzie dorastał Luke Skywalker

Najpierw był wieczór zapoznawczy, jak to na wczasach. Miodu nie było, ale wino tunezyjskie i owszem. Poznaliśmy naszych uroczych sąsiadów, wielbicieli porannych kąpieli w morzu, Izę i Krzysia, oraz Maćka, samotną wielką górę wystającą spośród wszystkich zgromadzonych.

I tak jakoś od słowa do słowa, od flaszki do flaszki, postanowiliśmy wybrać się na prawdziwe zwiedzanie Tunezji, a nie jakieś tam plątanie się po w końcu niedużej wyspie. Najpierw była jazda paluchem po mapie i wielkie plany. Ale biorąc pod uwagę, że dzień nie z gumy, mamy góra 12 godzin na wszystko. No to wybraliśmy Matmatę i okolice, na dalsze atrakcje, w tym Saharę i piaszczyste wydmy, czasu nam na pewno zabraknie.

Pozostało pożyczyć samochód. Maciek zaoferował się robić za kierowcę, samochód zamówiliśmy przez hotel na szóstą rano następnego dnia, oj będzie się działo.

O szóstej szybko