VIP room - Jens Lapidus - ebook + książka

VIP room ebook

Jens Lapidus

4,0

Opis

Pierwszy tom nowego cyklu mistrza ze Sztokholmu.

Najdan, nazywany Teddym, po ośmiu latach wychodzi z więzienia. Jest innym człowiekiem i chce zerwać z kryminalnym półświatkiem. Ale jest też zupełnie spłukany. Oferty pracy z urzędów zatrudnienia to jakiś żart, musi więc zamieszkać u siostry i żadne z nich nie tryska z tego powodu szczęściem. Sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy Teddy’ego odwiedza komornik z wiadomością o jego starych długach.

Teddy nieoczekiwanie dostaje propozycję: ma pomóc wyśledzić porywacza młodego biznesmena, którego rodzice zamiast iść na policję, zwracają się o pomoc do biura adwokackiego. Teddy chce być jak najdalej od kryminalnych spraw, ale komornik depcze mu po piętach, przyjmuje więc zlecenie. Jego partnerką zostaje młoda wschodząca gwiazda adwokatury, Emelie. Trudno o bardziej komiczną parę detektywów, nie pasują do siebie pod żadnym względem, ale dobrze im się razem pracuje. Wkrótce trafiają na ślad porwanego, którego przeszłość okazuje się niezbyt kryształowa.

Od tego, czy Emelie dobrze wykona zadanie, zależy jej kariera, Teddy chce po prostu pozbyć się długów. Ale czy dlatego go wybrano? Szef firmy adwokackiej wie o nim coś, czego nie wie nikt inny…

Jens Lapidus wymieniany jest – obok Stiega Larssona – wśród najlepszych szwedzkich twórców thrillerów i sensacji.

 

 

Jens Lapidus (ur. 1974) – szwedzki pisarz, autor powieści kryminalnych. Z wykształcenia jest prawnikiem. Debiutował w 2006 roku powieścią Szybki cash, której kontynuacje: Zimna stal i Życie deluxe, „Trylogia sztokholmska” – stały się międzynarodowymi bestsellerami

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (27 ocen)
10
10
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: VIP-RUMMET
Przekład: PAULINA JANKOWSKA
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Redakcja: ANNA WIESE
Korekta: AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Projekt okładki: JONAS LINDÉN, www.linden-design.com
Adaptacja projektu: Zespół
Opracowanie graficzne i typograficzne: PIOTR ZDANOWICZ
Łamanie: | manufaktu-ar.com
Zdjęcia na okładce: dreamstime.com oraz headface.se
Vip-rummet Copyright © Jens Lapidus 2014 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the translation by Paulina Jankowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Warszawa 2015 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-04-0
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Twardy dysk

(osiem lat wcześniej)

Gdy Cecilia wyłączyła silnik, nastała cisza, która na krótką chwilę przyniosła jej pewien spokój. Kobieta głośno westchnęła. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zdenerwowana jak teraz.

Zaparkowała na żwirowym podjeździe przy przedszkolu Lillan.

Normalnie chwyciłaby torebkę i pognałaby odebrać córkę. Zawsze w biegu, zawsze odhaczając w głowie kolejne punkty w grafiku.

Jednak w ostatnich tygodniach takie życie stało się nie do zniesienia. Codzienność ją przerastała. Była jak trzęsienie ziemi. Cecilia czuła, że ją i jej rodzinę pochłaniają chaos i upokorzenie.

Akurat dziś powinna wyskoczyć z samochodu i pobiec po dzieci. Znalazły się w niebezpieczeństwie. Tymczasem siedziała bez ruchu. Cisza była przyjemna. Tutaj nikt znajomy nie będzie jej mijał, zastanawiając się, dlaczego w czwartek o szesnastej Cecilia ucina sobie drzemkę w aucie.

Nie potrafiła jednak zamknąć oczu.

Bała się, co zobaczy po wewnętrznej stronie powiek.

Godzinę wcześniej wydarzyło się coś, co znów wywróciło wszystko do góry nogami.

Szła z Kungsholmen na stację T-Centralen, żeby pojechać metrem do pracy. Szefowej powiedziała, że ma wizytę u lekarza z powodu bólu pleców.

Padał lekki deszcz, a krople kłuły ją w twarz niczym igiełki. Kałuże na ulicy przypominały ciemne, błyszczące plamy.

Minęła ratusz, doliczywszy się siedmiu autokarów zaparkowanych przed wejściem. Grupka kobiet ubranych w tak grube puchowe kurtki, że wyglądały w nich jak zespół badaczy polarnych, zebrała się wokół przewodnika. Stały tak, stłoczone, z rozłożonymi parasolkami, niczym zwarta tarcza antypogodowa.

Cecilia przeszła przez ulicę, żeby nie przeciskać się między nimi. Gdy biegła truchtem, ogarnęło ją dziwne uczucie. Dziesięć metrów za nią jakiś mężczyzna w głęboko naciągniętej zimowej czapce również przeciął ulicę. On także poruszał się szybko. Czy to jego widziała, gdy palił papierosa przed wejściem do 7-Eleven, naprzeciwko poradni zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży? Tak jakby na coś czekał. Czyżby na nią?

Telefon wybił ją z tych myśli. Zastrzeżony numer.

– Rozmawiam z Cecilią Emanuelsson? – usłyszała nieznajomy męski głos.

– Tak, to ja.

– Chcę ci tylko powiedzieć, że mamy twojego męża.

– Słucham?

– Odwróć się.

Cecilia spojrzała do tyłu; widziała turystów udających się w stronę dużego wejścia do ratusza. Wodziła wokół wzrokiem. Po drugiej stronie ulicy spacerował facet w garniturze i z parasolem. Potem zobaczyła jego: mężczyznę w zimowej czapce. Stał dość blisko i opierał się o latarnię. Sprawiał wrażenie, jakby nic sobie nie robił z deszczu. Przyciskał komórkę do ucha. Gdy zorientował się, że go zauważyła, uniósł telefon, prawie jakby nim machał.

Potem usłyszała w słuchawce:

– Bądź cicho i słuchaj. To bardzo proste. Mats jest u nas, a ciebie mamy na oku. Jeżeli ty lub ktokolwiek inny pójdziecie na policję, to go zabijemy. Chciałem tylko, żebyś to wiedziała.

Powinna teraz wyskoczyć z samochodu i popędzić po Lillan i Benjamina. Potem pojechać na Arlandę i złapać pierwszy lepszy lot do rodziców. Nie było sensu dzwonić na policję, dopóki nie przemyśli, co to wszystko znaczy. Najpierw chciała umieścić dzieci w bezpiecznym miejscu, z dala od Sztokholmu.

Ale nie miała siły wysiąść z auta.

Zastanawiała się, jak do tego doszło.

18 stycznia

Buty: Ermenegildo Zegna

Smoking: Corneliani

Koszula: Fray

Philip Schale prezentował się tego wieczoru pierwszorzędnie – nie do przebicia.

Cały strój: trzydzieści dwa tysiące u Hansa Alldego – nie licząc koszuli, którą zamówił osobno prosto z Włoch.

Przyszła do niego tydzień temu, razem z trzema zwykłymi koszulami do pracy. Sea Island Quality, bawełna o podwójnym splocie, guziki z masy perłowej, ręczne wykończenie. Całość w granicach tysiąca dziewięciuset euro. Jak znalazł.

Ale na jego smoking i koszulę ktoś wylał piwo. Albo drinka. A może wodę? Sęk w tym, że nawet nie pamiętał, co się stało. Nie pamiętał, gdzie to się stało. Wiedział tylko, że poczuł, jak coś wilgotnego wsiąka w jego wełnę super 120’s. 

Rozejrzał się. Sobotni wieczór w najmodniejszym klubie w mieście. Parkiet w VIP roomie w Clara’s wypełniony po brzegi.

Axel gdzieś przepadł. Może zaraz po kolacji poszedł do domu – wiadomo było, że nie znosi tych wszystkich imprez dobroczynnych.

Carl natomiast wymachiwał rękami na parkiecie; jego spocone czoło jak lustro odbijało światła stroboskopów.

A Ian? – Philip odwrócił głowę. – Siedział tuż obok przy stoliku. Kołnierz smokingu muskał jego szyję, jak na reklamie zimowej kolekcji Brioni. Węzeł muchy pozostał perfekcyjny, choć dochodziło piętnaście po czwartej. Ian zawsze dbał o takie sprawy.

Nachylił się i prawie krzyknął Philipowi do ucha:

– Sorry, płacę za pralnię chemiczną, luz.

Czyli to on go oblał.

– Zajebista koszula tak w ogóle. Dziewięćdziesiąt pięć procent tych prostaków nie ma ani jednej koszuli szytej na miarę, wyobrażasz sobie? A pięćdziesiąt procent pewnie nie wie nawet, co to Fray. Żałośni, leniwi idioci.

Philip nie rozumiał, o czym Ian mówi. Może przyćpał za dużo albo chciał zmienić temat.

Z głośników dudniły tłuste bity.

Koka pobudzała do frenetycznego tańca. Podłoga jakby obracała się wokół własnej osi. Dwadzieścia minut temu Philip wciągnął kreskę ze stołu. To była specjalna loża przeznaczona dla VIP-ów – nikt tutaj nie zwracał uwagi.

So wake me up when it’s all over. Ludzie wrzeszczeli jak obłąkani, kwiczeli jak świnie. Podskakiwali, próbując uczepić się uczucia beztroski.

Ian znów się nachylił:

– Patrz na nich. Naiwni, ograniczeni frajerzy.

Philip nie miał siły tego słuchać. Pociągnął łyk drinka. Cytrynowy, orzeźwiający smak – upił jeszcze trochę, starając się skupić uwagę na parkiecie.

Był tam ktoś, kogo rozpoznawał.

Stroboskop wyświetlał w jego głowie inne obrazy. Spotkanie, w którym niedawno wziął udział – prywatna bankowość, Fernström & Qvist, skrzypiący dębowy parkiet, drewniane panele na ścianach. Darmowy lunch i wytrawne sancerre. Wnętrza i fasady wpisane do rejestru zabytków. Bankowiec o ziemistej cerze, w różowym krawacie od Salvatore Ferragama usiłował go uczyć inwestowania.

Fakt, niektóre spółki Philipa wykazywały wysoką płynność finansową, za to inne inwestycje kulały.

Przede wszystkim starali się go przekonać, że ma zmienić menadżera oraz doradcę. Jeśli jednak twoja rodzina od sześćdziesięciu lat korzysta z usług tego samego banku, to nie zmieniasz go ot tak, powinni o tym wiedzieć. Mimo to Philip uprzejmie słuchał; nie chciał sprawić przykrości kolesiowi z banku, a poza tym wybrał się tam przecież nie bez przyczyny. Nie wiedział tylko, czy była to chęć zmiany banku na lepszy, czy coś innego.

Znowu gdzieś mu mignęła. Dziewczyna, którą spotkał kilka tygodni temu. Odszukała go wzrokiem. Nie pamiętał dokładnie jej imienia, ale chyba Nina czy Anina.

Nad parkietem unosiły się kłęby dymu. Carl tańczył z dwiema laskami, wyginając się jak akrobata.

W strumieniu światła Philip znów dojrzał jej twarz, która jakby rozpłynęła się w morzu ludzi. Stała się częścią mgły, elementem tego miejsca. Mimo wszystko wyraźnie widział jej oczy.

Gdy ją poznał, buzia jej się nie zamykała: trajkotała, co zamierza robić po studiach. Nie pamiętał, co studiowała. Mówiła, kogo zna, a kogo nie, którzy bramkarze wydają się spoko, a którzy są w branży ze względu na swoje sadystyczne skłonności.

A teraz jej spojrzenie mówiło samo za siebie.

Nic nie powiedział Ianowi.

Na dużym ekranie zawieszonym na budynku Scandic Anglais leciała reklama ubrań narciarskich. Śnieg w filmie był tak oślepiający, że Philip odwrócił wzrok.

Gdzie się wszyscy podziali?

Klub już zamknięto. Ian gdzieś przepadł – kurwa, przecież to on go upił i kazał mu zostać.

Philip musiał wracać do domu. Rozejrzał się za taksówką.

Było zimno.

Piksele z ekranu świeciły na niego niczym reflektory. Chciał tylko zamknąć oczy. Położyć się i chwilę odsapnąć.

W jego stronę szło kilka osób.

Spojrzał na ulicę; wkrótce powinien nadjechać jakiś samochód.

Nagle ktoś go szturchnął.

– Ej, ty.

Niski chłopak w czarnej czapce naciągniętej na oczy i szaliku lekko nachodzącym na usta.

Philip zszedł trochę na bok.

– Przepraszam – powiedział z przyzwyczajenia.

– Masz jakiś problem? – Facet się odwrócił.

– To było do mnie? – Philip także wykonał błyskawiczny obrót.

– Pytałem, czy masz jakiś problem. Szturchnąłeś mnie. – Chłopak podszedł bliżej.

– Niechcący w takim razie. Czekam na taksówkę.

– Zamknij mordę. Masz przesrane.

– Nie wiem...

Uderzenie trafiło Philipa nad okiem. Złapał się za twarz i krzyknął. Zauważył, że chłopak znalazł się blisko niego. Chciał się wycofać, ale wtedy ktoś złapał go od tyłu.

Usiłował się wyrwać, rzucał się i wierzgał nogami. Bezskutecznie. Trzymali go mocno.

Po chwili podszedł do niego kolejny mężczyzna.

W dłoni miał jakiś przedmiot. Broń.

Przycisnął pistolet do brzucha Philipa i stanął jeszcze bliżej.

Nachylił się i Philip poczuł coś dziwnego. Nagle zrozumiał: facet polizał mu koniuszek ucha.

– Lubisz to, prawda? – Głos wydawał się bliski, a jednak obcy.

Popychali go przed sobą. Doliczył się czterech osób. Wszystkie w ciemnych ubraniach i głęboko naciągniętych czapkach. Musieli wyglądać dziwnie, gdy tak szli w dół Birger Jarlsgatan. Tylko że o tej porze na mieście niezbyt wielu ludzi mogłoby ich zobaczyć.

Philip nie wiedział, która godzina, poza tym żadne lokale w Sztokholmie nie mogły działać dłużej niż do piątej. Gdzieniegdzie widział pojedyncze osoby kucające w bramach i skulone na ławkach; prawdopodobnie wymiotowały, żeby nieco wytrzeźwieć, zanim ruszą do domu.

Mężczyźni w milczeniu szli za nim krok w krok, jakby byli jego ochroniarzami. Cały czas czuł na plecach twardą lufę.

Niewykluczone, że wiedział, o co w tym chodzi.

Popychali go przed sobą.

Dokądś prowadzili.

Dokąd?

Po lewej stronie minęli Richego. Światła w środku pogaszono, a krzesła poustawiano na stołach. Ostatni bramkarze musieli pójść już do domu, nigdzie ani śladu żywego ducha. Philip pomyślał o lunchach, które jadał tu w czasie przerw. Ich wołowina à la Rydberg była wyśmienita.

Ale nie teraz – teraz nic nie było wyśmienite.

Zmierzali dalej w stronę Nybroplanu. Kilka pustych taksówek krążyło w oczekiwaniu na takich jak on. Bywalców knajp, którzy się zasiedzieli.

Zastanawiał się, czy nie krzyknąć lub zamachać, ale wydało mu się to idiotyczne. Kimkolwiek byli ci faceci, mierzyli z broni w jego plecy. Nie mógł zrobić nic bez narażania życia.

Czuł, jak pomimo mrozu pot spływa mu po czole. Ogarnęły go mdłości.

Przeszli przez ulicę i zatrzymali się przy budce z biletami na promy turystyczne. Tutaj nie docierało światło latarni. Park Berzelii po drugiej stronie placu tonął w ciemności. Drzewa wyciągały nagie gałęzie ku zachmurzonemu nocnemu niebu, a brudny śnieg wyczekiwał na słaby brzask poranka.

– Złaź tam – powiedział facet z bronią.

Philip z początku nie zrozumiał. Jeden z mężczyzn gestem wskazał nabrzeże.

Chcieli, żeby zszedł na lód pokrywający zatokę.

– Nie ma mowy.

– Złazisz, powiedziałem.

– Odbiło wam. Lód się pode mną załamie. Utopię się.

Mężczyzna z bronią okrążył go, po czym stanął naprzeciw. Ponownie uniósł pistolet i przycisnął go do brzucha Philipa.

To koniec, pomyślał Philip. Nie rób tego, nie rób tego – dudniło mu w głowie.

– Złazisz tam w tej chwili – powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Philip poczuł, że trzęsą mu się nogi. Mimo to ukucnął przy brzegu i opuścił się na dół. Od lodu dzieliły go nie więcej niż dwa metry.

Puścił się i wylądował na śliskiej powierzchni.

Zatrzeszczało. Spojrzał pod nogi. Mokry lód wyglądał na kruchy.

Przypomniał sobie lekcje jazdy na łyżwach na Östermalms IP w dzieciństwie. Wtedy nic mu nie groziło, pod spodem znajdowała się przecież ziemia.

Nie miał pojęcia, jak gruby jest lód, choć wiedział, że tej zimy nie mógł być zbyt stabilny.

To równało się samobójstwu.

– Proszę, nie.

Mężczyzna schował broń. Razem z trzema pozostałymi stali przy nabrzeżu z rękami w kieszeniach i gapili się na niego.

– Wyjdź jeszcze dalej.

21 stycznia

Dzień okazał się zupełnie bezchmurny. Taki, dzięki któremu mieszkańcy Sztokholmu uznali, że warto było przetrzymać te trzy miesiące szarugi i paskudnej brei.

Dejan cieszył się na myśl o przejażdżce, nie tylko ze względu na to, z kim miał się spotkać. Uwielbiał prowadzić.

Zdjął rękawiczki i przekręcił kluczyk. Auto wyrwało do przodu. Kierownica była zimna, jakby zrobiona z metalu, więc trzymał ją koniuszkami palców prawej ręki. Ale i tak marzł. Nowsze modele miały podgrzewane kierownice, w tym jednak musiał podkręcić ogrzewanie i czekać, aż ciepło wypełni wnętrze samochodu.

Pożyczył furę od Tomasa, bo swoją przed tygodniem skasował. Ale to też było bmw, do tego piątka, więc nie miał powodu do narzekań. Niektórzy jeździli japończykami albo oplami.

Sunął E4 na północ. Gdyby ktoś obudził go w środku nocy i kazał wyrecytować nazwy tych przedmieść wspak, nie miałby z tym problemu.

Chwilę później odbił na E18. Mijał północną część Sztokholmu. To już nie były jego rewiry.

Kawałek przed Åkersbergą skręcił w stronę zakładu karnego Österåker. Przebudowano go od jego poprzedniej wizyty. Musiał przyznać, że w ciągu ostatnich lat bywał tu rzadziej, niż powinien.

Pomyślał o Teddym; nie rozmawiali teraz zbyt często. Teddy, czyli Misiek – lub Najdan, bo tak się naprawdę nazywał – był samodzielny, co często podkreślał. A Dejan nawet przez sekundę w to nie wątpił. Teddy dawał sobie radę sam. Zawsze. Przez cały okres ich wspólnego dorastania, ze wszystkimi zleceniami, które wykonywali. Teddy nigdy nie prosił o pomoc.

Wiele lat temu Dejan, Teddy i Adam zostali zgarnięci za kilka włamań do centrów konferencyjnych. Wynieśli wtedy butelki z winem i szampanem warte ponad półtorej bańki – dobry skok. Dostanie się do środka od strony kuchni było banalnie proste. A kody do piwniczek z winami dostali od jednego ze sprzątaczy, który miał problem z hazardem.

Policja przesłuchiwała Dejana co najmniej siedem razy, zgrywali dobrego i złego glinę, wymyślali nieistniejące dowody i próbowali podpuścić ich przeciwko sobie: „Adam powiedział, że tego wieczoru odebrałeś od niego samochód”; „Teddy mówi, że pożyczyłeś od niego telefon” i tak dalej. Sranie w banię. Chociaż wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. Skończyło się na ponad trzech miesiącach w areszcie o zaostrzonym rygorze, mimo że nie miał nawet siedemnastu lat. Ani razu nie pozwolono mu skontaktować się z rodzicami, temperatura utrzymywała się na poziomie szesnastu stopni, a gość z celi obok co wieczór o ósmej zaczynał wykrzykiwać wulgaryzmy po persku i przestawał dopiero wtedy, gdy wjeżdżał wózek ze śniadaniem. Koskesh, czyli dziwkarz. Dejan nauczył się przynajmniej jednego pożytecznego słowa.

To się na nim odcisnęło. Mdłości i wieczne bieganie do toalety, żeby się odlać, gdy miał za wysoki poziom cukru, a nie pozwalali mu wyjść i połazić po spacerniaku. Albo za niski, kiedy nie był w stanie jeść tego ohydnego jedzenia. Nazywało się to hipoglikemia – niski poziom glukozy we krwi. Najładniejsze słowo, jakie znał, a jednocześnie przekleństwo, efekt jego choroby.

Marzył o powrocie do domu, nie tylko, żeby podleczyć cukrzycę. Chciał się pozbyć koszmarów i sztywności stawów. Zjeść kebab obficie polany sosem czosnkowym i palić wtedy, kiedy miał na to ochotę. Chciał przytulić się do mamy.

Zaczął więc gadać, przecież siedział po raz pierwszy.

Gdy go wypuścili, dowiedział się, że Adam też sypał.

Ale ten trzeci zaszył sobie usta i oddychał przez nos, nie pisnąwszy słówka; nikogo nie przypucował. Dejan i Adam od dawna cieszyli się wolnością, a on siedział do samego procesu. Trzymali go tak długo, że kiedy w końcu zostali skazani za kradzież, on już z nawiązką odsiedział swój wyrok w areszcie. Przez ten czas nie mógł spotkać się ani porozmawiać z nikim oprócz funkcjonariusza prowadzącego przesłuchanie i swojego adwokata.

Teddy.

Później opowiadał, że wytrzymał dzięki robieniu serii stu pompek trzy razy dziennie i książkom.

Odtąd wszyscy wiedzieli, nawet jeśli nikt nie mówił tego głośno: jeden z nich to prawdziwy twardziel.

Chociaż nie tylko. Opowiadał, że czytał książki. Teddy taki już był: czasem gadał jak swój ojciec albo belfer.

Ulepiony z innej gliny.

Dejan skręcił w mniejszą ulicę. Domy jednorodzinne stały jeden przy drugim, ale w miarę jak zbliżał się do zakładu, zaczęły się przerzedzać. Podobnie jak w mieście, leżało tu niewiele śniegu. Droga wiła się w głąb lasu i Dejan dla frajdy przycisnął pedał gazu.

Kontury świerków zamazywały się, gdy koncentrował się na zakrętach. To było życie. A teraz nabrał nadziei, że będzie jeszcze lepiej. Teddy wprawiał rzeczy w ruch nie tylko pięścią. Sprawy nabierały tempa dzięki sposobowi, w jaki o nich myślał.

Lada moment Dejan dojedzie na miejsce, przed zakład karny, żeby odebrać swojego najlepszego przyjaciela. Najtwardszego zawodnika w Sztokholmie.

Najdan „Teddy” Maksumic wychodził z więzienia po ośmiu latach.

To był piękny dzień.

*

Kliknięcie zamka było ledwie słyszalne, jednak nie dla Teddy’ego; on czekał na ten dźwięk nie wiadomo jak długo. Kiedy pchnął metalowe drzwi, zdziwiło go, z jaką łatwością mu to przyszło, niemal jakby zrobiono je z papieru.

Wyszedł na zewnątrz i zmrużył oczy. Metr nad jego głową wisiała okrągła kamera monitorująca – wiedział, że przyglądali mu się teraz w wartowni. Miał nadzieję, że trzymali kciuki, a przynajmniej kilku z nich, żeby mu się powiodło, żeby się poukładało.

Silnik brzmiał jak rozklekotany traktor, choć nawet nie był dieslem, a kłęby spalin unosiły się ku niebu jak z majowego ogniska. Metaliczny lakier i osiemnastocalowe felgi dawno straciły swój blask, a jedno z lusterek wstecznych z jakiegoś powodu trzymało się na taśmę. Teddy nie mógł przestać się zastanawiać, czy ten grat wytrzyma drogę do Södertälje. Możliwe, że zgubi koło gdzieś w okolicach Tumby albo tylko cicho zarzęzi i zgaśnie, a oni spędzą godziny na mrozie.

Przyjeżdża po mnie jakimś gangsterskim rzęchem, pomyślał, gdy zbliżał się do chmury dymu. Mój najlepszy przyjaciel odbiera mnie czymś takim.

Drzwi się otworzyły i Dejan wysiadł. Miał postawiony kołnierzyk granatowej kurtki z napisem „Hugo Boss” na plecach. Szczerzył się, jakby trafił szóstkę w totka, choć jednocześnie sprawiał wrażenie zmarnowanego. Zamiast mięśni klatki piersiowej, które kiedyś rysowały się pod koszulką, teraz to brzuch wypinał mu kurtkę.

– Przyjacielu! – krzyknął Dejan.

Obejmowali się kilka sekund. W więzieniu od kilku lat każda forma fizycznego kontaktu skazańców między sobą i z osobami przychodzącymi na widzenie była surowo zabroniona; ale teraz to już przeszłość.

Teddy czuł oddech kumpla na szyi. Dejan powiedział poważniejszym głosem:

– Witaj na wolności, stary.

Popatrzyli na siebie. Dejan miał ciemne, zaciekawione choć przymrużone oczy. Znowu uraczył kumpla szerokim uśmiechem.

– Zajebiście wyglądasz.

– Ty też – skłamał Teddy. I z uśmiechem wskazał na samochód. – Ale nie mogłeś przyjechać czymś bardziej reprezentacyjnym? Właśnie takie gruchoty najczęściej kontrolują. Przez to jak wyglądają. Stare, rozklekotane markowe auta.

Dejan zamknął bagażnik.

– Nie jest moje. Pożyczyłem od Tomasa. Swoją furę skasowałem. No, ale beemka to zawsze beemka, chyba sam tak mówiłeś, nie?

– Tak, ale nie zardzewiała z rurą wydechową, która potrzebuje własnej naczepy.

– Fakt, w takim razie przesiądźmy się do twojego lexusa. – Dejan, szczerząc się, zaczął się rozglądać. – Czy może zaparkowałeś za daleko?

Teddy roześmiał się i znów o niej pomyślał.

Zastanawiał się, jakby to wyglądało, gdyby odbierała go Sara.

Dejan przestrzegał ograniczenia prędkości na autostradzie, co zdziwiło Teddy’ego. Przemknęło mu nawet przez myśl, że kumpel mógł się zmienić, ale wtedy Dejan zaczął nawijać o nowej beemce X6 i chińskich podróbkach anabolików.

Gdy mijali Hallundę, rozmawiali już o ekipie z czasów przed skazaniem Teddy’ego. Przyjaciołach, z braku lepszego słowa.

Alexander się ogarnął, kupił szeregowiec w Stuvście, ożenił się, rozwiódł i znalazł kolejną żonę. Dorobił się trojga dzieci – po jednym z każdą babką plus jednego z czasów, gdy był nastolatkiem. Po tym, jak Alex stał się typowym Svenssonem, Tomas został nowym towarzyszem broni Dejana. Choć Dejan zapewniał, że to już nie to, co kiedyś.

Ivan cały czas utrzymywał się w grze, tyle że jeszcze wyżej w hierarchii niż osiem lat temu. Koncentrował się na prawdziwym biznesie z wysoką marżą. Interesami coraz częściej kierowano bezpośrednio z Belgradu czy Czarnogóry; teraz to tam prowadzono negocjacje z kartelami i zawsze potrzebowano ludzi, którzy organizowali sprawy na miejscu.

– Ale ja się nie rozmieniam na drobne tak jak on. Robię tylko to, co przynosi dobry hajs – opowiadał Dejan. – Ciągle za dobrze mi idzie rozpierdalanie kasy. Plus jeszcze jedno: urósł mój dług u Kuma. Masakra. Wszystko się pojebało z restauracją Solberget, którą dla niego prowadziłem.

Teddy wpatrywał się w swoje odbicie we wstecznym lusterku. Ciemnoblond włosy ostrzyżone na jeża i duże, zielonobrązowe oczy; gdy był młodszy, w paszporcie miał wpisane, że piwne. Perkaty nos i pełne usta, które skrywały ziejącą dziurę w dolnej szczęce. W więzieniu jeden z zębów zaczął go boleć. Teddy’ego nie było stać na plombę, a zorganizowanie porządnej opieki dentystycznej nie wchodziło w rachubę, podjęto więc decyzję o usunięciu. Uśmiechnął się do siebie. Wyglądał nawet całkiem, całkiem.

Wiele razy rozmyślał o tej podróży: kto go odbierze i o czym porozmawiają; wyobrażał sobie, jak czasem się odwróci, żeby spojrzeć na las i zabudowania wokół więzienia, które z każdą minutą coraz bardziej będą znikać w oddali.

*

Pokój Emelie mieścił się na siódmym piętrze. Tego dnia roztaczał się stamtąd widok aż po sam Södermalm. Krenelaże i wieżyczki na Laurinska huset oraz winda Mariahissen zaznaczały się na tle miasta, a kawałek dalej widziała arenę Globen, białą i okrągłą niczym piłka.

Nikt z jej kolegów z pracy nie mieszkał w tamtych południowych dzielnicach. Wspólnicy z kancelarii adwokackiej Leijon mieli wille na przedmieściach takich jak Saltsjöbaden i Djursholm, czy też apartamenty na Östermalm[1] albo w centrum. Młodsi prawnicy natomiast – z wyjątkiem tych, którzy pochodzili z bogatych rodzin – mieszkali na Vasastan lub Kungsholmen. Jednak wszyscy chcieli na Östermalm.

Emelie miała mieszkanie na Rörstrandsgatan i ją też trochę ciągnęło do tej eleganckiej dzielnicy. Chociaż to, czego chciała, tak naprawdę było bez znaczenia. Wiedziała, czego się od niej oczekuje.

Koleżanka, z którą dzieliła pokój, była tego dnia w biurze.

Josephine pracowała tu trzy lata dłużej niż Emelie i od dawna miała uprawnienia adwokata. Za kilka miesięcy Emelie również miała nim zostać, gdy tylko zbierze wszystkie referencje. Załatwienie formalności to głównie kwestia czasu.

W firmie byli też inni młodzi prawnicy z podobnym do niej stażem, właściciele z jakiegoś powodu uznali jednak, że powinni siedzieć podzieleni ze względu na płeć. Co najmniej jakby pracowali w przebieralni.

Emelie spojrzała na projekty umów rozrzucone na biurku. Od mrozu oraz wertowania tych dokumentów miała wysuszone dłonie. Oficjalnie kancelaria korzystała z elektronicznego archiwum akt, ale i tak wszystko drukowali, a potem tonęli w papierach.

Zapisała nową wersję umowy w pliku „Shareholder Agreement v 2.3” i oderwała się od klawiatury.

– Jossan, mogę pożyczyć trochę twojego kremu do rąk?

Emelie odnosiła wrażenie, że większość jej znajomych smaruje dłonie i twarz rano, po południu i wieczorem, a oprócz tego jeszcze dziesięć razy w międzyczasie, używając w tym celu kremów i balsamów, na które z pewnością wydawali więcej niż na jedzenie. Jej się nie chciało, uważała to za stratę czasu i nie przepadała za samym wcieraniem. Jednak teraz drażniły ją popękane opuszki palców.

Josephine rzuciła jej zieloną tubkę z napisem L’Occitane. Była specjalistką w tej dziedzinie. Po każdej wizycie w toalecie najpierw przemywała ręce żelem antybakteryjnym, „żeby zabić zarazki”, potem długo wcierała krem, a na koniec smarowała usta błyszczykiem. Jakby wyznawała zasadę, że usta należy poprawić zawsze, gdy przebywało się w łazience dłużej niż trzydzieści sekund.

Emelie poczuła ucisk w żołądku. Naprawdę się denerwowała. Za godzinę miała otrzymać roczną ocenę swojej pracy na spotkaniu, które nazywano rozmową ewaluacyjną.

Wróciła do pisania umowy spółki zajmującej się grami internetowymi – poker, zakłady, te sprawy. Właściciele chcieli wejść z nowym kapitałem i ważne, by mogli później bez problemu się wycofać. Kiedy zjawia się nabywca przez duże N, to nieistotne, czy jest inwestorem kapitałowym, czy korporacją. Wszyscy muszą grać w jednej drużynie. Żaden nabywca nie chce, żeby jacyś mizerni udziałowcy z jednym procentem stwarzali problemy.

Josephine pakowała swoją teczkę. Wybierała się na spotkanie, potem do domu.

– Nic nie mówisz. Jak tam?

Emelie już prawie uporała się z umową; w dalszej części dnia będzie musiała ją przedstawić wspólnikowi, Magnusowi Hasselowi. Wiedziała jednak, że Jossan nie o to pyta.

– Powinnam to skończyć za kilka godzin. Ale Magnus ma telekonferencję z San Francisco, więc nie mam pojęcia, kiedy mnie przyjmie.

– Miałam na myśli ewaluację.

– A, to. Spoko. – Starała się mówić opanowanym głosem.

Josephine się uśmiechnęła.

– Gdy pracowałam tutaj tyle co ty, zazdrościłam sprzątaczom.

– Sprzątaczom?

– I dozorcom. Wyliczyłam, że sprzątacze w ciągu godziny zarabiają jeden przecinek cztery razy więcej niż ja. Patrząc na to, ile tu siedzisz, u ciebie pewnie jest tak samo. Może poruszysz tę kwestię na rozmowie ze wspólnikami?

Emelie przez chwilę zastanawiała się nad słowami koleżanki.

Josephine roześmiała się i włożyła płaszcz.

– Przecież żartuję. Na pewno dobrze pójdzie – powiedziała i zostawiła Emelie samą nad umową spółki.

Dwóch wspólników i ona.

Anders Henriksson był czterdziestoośmioletnim arcynerdem, który ostatnio ponownie się ożenił, tym razem z dwudziestosiedmioletnią sekretarką, udawał trzydziestolatka i nadal myślał, że Icona Pop[2] to włoskie wino rocznikowe. Emelie wiedziała o tym, bo Jossan rozmawiała z nim na ten temat podczas ostatniej imprezy. Jednocześnie należał do czołówki szwedzkich ekspertów w zakresie fuzji i przejęć. Lista sfinalizowanych przez niego transakcji oraz olbrzymich spółek, które reprezentował, nie miała końca. W najnowszym rankingu Legal 500 wymieniono go jako Leading Individual, czyli jednego z ośmiu najbardziej wpływowych ludzi w Szwecji zajmujących się najbardziej lukratywnymi dziedzinami prawa.

Magnus Hassel miał pięćdziesiąt jeden lat i według jej wiedzy był zwyczajnym mężem i ojcem. Gorąco pasjonował się sztuką i w ciągu ostatnich lat udekorował ściany kancelarii wieloma dziełami. Również Magnus pojawiał się w najważniejszych rankingach oraz brał udział w dużych bitwach: fuzjach aptek czy prywatyzacji służby zdrowia. W demontażu państwa dobrobytu, jak określiłaby to mama Emelie.

– No więc Emelie, jak twoim zdaniem ci idzie? – zapytał Anders.

Zamiast w sali konferencyjnej usiedli w jego gabinecie. W jednym rogu stały fotele. Na podłodze leżał oryginalny czerwono-brązowy dywan z błyszczącego jedwabiu. Emelie starała się myśleć o dodającym otuchy komentarzu Jossan.

– Moim zdaniem nieźle. Dobrze się tutaj czuję, a praca sprawia mi przyjemność. Ogromnie dużo się nauczyłam, ale również otrzymuję coraz bardziej odpowiedzialne zadania.

– No dobrze. A czy to, czym się zajmujesz, spełnia twoje oczekiwania?

– Oczywiście. Dostaję coraz więcej własnych spraw oraz części spraw, przy których pracuję sama.

I tak przez kolejnych piętnaście minut. Przyjemna ocena, klepanie po plecach. Potem przeszli do istotniejszych kwestii.

– A ile twoim zdaniem wypracowałaś godzin? – spytał Magnus.

– W zeszłym roku chyba dwa tysiące, więc jestem zadowolona.

– Mmm, ale nigdy nie należy osiadać na laurach, prawda, Emelie?

– Nie, trzeba mierzyć wysoko.

– Właśnie. Przyjrzeliśmy się trochę twoim godzinom i muszę przyznać, że mamy pewne refleksje.

Emelie czuła, że pocą jej się dłonie.

– W zeszłym roku brałaś udział w projekcie Classic, przy którym uzbieranie godzin było banalnie proste. Co byś zrobiła, gdyby nie trafiła do ciebie ta sprawa?

– Przypuszczam, że znalazłyby się inne duże sprawy. Na przykład projekt Twin.

– Nie, tam by cię nie przydzielono. Potrzebowali prawników o dłuższym stażu i specjalistów od podatków. No, więc nadal się zastanawiam, czym byś się zajmowała.

Magnus trzymał obie dłonie na kolanie. Anders też wyglądał na odprężonego. Obaj czekali na jej odpowiedź.

– Solidnie pracowałabym przy mniejszych sprawach. Pewnie spędzałabym jeszcze więcej czasu w biurze, żeby sprzedać jak najwięcej godzin pracy klientom. Ale udało się z Classic.

Magnus pochylił się ku niej.

– Nie, Emelie. Prawda jest taka, że nie wiesz, co byś robiła, mam rację?

Emelie nie wiedziała, jakiej odpowiedzi oczekują.

– Ważne, żebyś o tym pamiętała, prawda?

Uśmiechnął się krzywo.

– Tutaj, w Leijon, jesteśmy od siebie zależni. A wszyscy są zależni od nas, jeśli chcą coś osiągnąć, rozumiesz? W zeszłym roku ci się poszczęściło. To w ogóle był udany rok. Ale teraz, moja droga, żarty się skończyły.

Emelie próbowała odwzajemnić uśmiech.

– Rozumiem, co masz na myśli.

– Nie wiem, czy rozumiesz. Ale liczymy na to, że wrzucisz ekstrabieg.

Z twarzy Magnusa zniknął uśmiech. Jego oczy nadal błyszczały.

*

Nawet nie zdążył zdjąć kurtki, a Linda już rzuciła mu się na szyję.

– Teddy, tak się cieszę, że cię widzę. Wejdź i idź do dużego pokoju.

Nie tyle go objęła, ile uwiesiła się na nim jak dziecko, które używa dorosłego jako drabinki. W sposobie poruszania się i mówienia przypominała mu mamę; te same gwałtowne ruchy, jakby raz po raz zaskakiwała samą siebie.

W przedpokoju nic się nie zmieniło. Na ścianach wisiały dwa plakaty w ramkach; jeden przedstawiał most w Nowym Jorku, a drugi stare zdjęcie mostu nad Adą w Belgradzie. Nowy Jork i Belgrad to były dwa ulubione miasta Lindy.

Teddy zdjął buty. Wiedział, że siostrze na tym zależy. Dejan w czarnych skórzanych buciorach wszedł za nim do mieszkania.

Teddy miał tutaj spać tej nocy, a pewnie w ogóle mieszkać w najbliższym czasie.

Linda otworzyła drzwi do dużego pokoju.

Zebrani spojrzeli na niego: tata, syn Lindy, Nikola, oraz Darko ze swoją obecną dziewczyną. Ci, którzy przez te lata naprawdę na niego czekali, przejmowali się, przychodzili na widzenia, dzwonili. Jego rodzina.

Ale jedno miejsce było jakby puste. Wiedział, kogo chciałby na nim zobaczyć.

Pokój oświetlały dwie lampy z białymi abażurami stojące po obydwu stronach sofy, lampa przy suficie dająca przyćmione światło oraz liczne małe kolorowe latarenki ze świeczkami w środku. W dwóch oknach od grudnia wisiały gwiazdy bożonarodzeniowe. Teddy zastanawiał się, dlaczego Linda ich nie zdjęła.

Na stole stały dwie butelki freixenetu oraz siedem kieliszków.

– Trzeba to oblać.

Linda rozlała wino musujące i wzniosła toast.

– Za twoje nowe życie, Teddy, braciszku.

Patrzyli na niego. Unoszące się ku powierzchni bąbelki w kieliszkach połyskiwały niczym brylanciki. Linda miała tu bardzo przytulnie, z tymi lampami i gustownym dywanem.

– Zdrowie – powiedział.

Darko z hukiem odstawił szkło na stół, jakby chciał podkreślić swoją radość.

– Witamy na wolności.

– Dzięki.

– Nie wyobrażasz sobie, jak za tobą tęskniliśmy.

– Nie bardziej niż ja za wami.

– Już z tym koniec, prawda?

– Tak jest.

Teddy cieszył się, że go widział. Darko mieszkał w Malmö i najwyraźniej przyjechał do Sztokholmu tylko po to, żeby świętować wyjście brata na wolność.

– Przygotowaliśmy dla ciebie mały niezbędnik.

Linda podniosła koszyk i postawiła na stole.

– To twój zestaw powitalny. Zapakowaliśmy nowe bokserki i skarpetki, stary telefon Nikoli, z którego możesz korzystać, kartę miejską doładowaną za dwieście koron, butelkę czerwonego wina i twoje stare ubrania treningowe. Dołożyłam też kartę upominkową do Åhlénsa. Fajnie, nie?

Teddy wziął od niej koszyk i przejrzał jego zawartość.

– Jesteście wspaniali.

Linda pokiwała głową, a jej oczy się zaszkliły.

Powoli podszedł do niego Bojan. Miał na sobie czerwony, zmechacony sweter. Wystający spod niego kołnierzyk koszuli, niegdyś z pewnością białej, miał kolor masła. Objął Teddy’ego. Nie był to prawdziwy uścisk, raczej szybkie klepnięcie po plecach. Prawdopodobnie najbliższy kontakt fizyczny z drugim człowiekiem, na jaki ojciec zdobył się od śmierci mamy.

– Dobrodošao, moj sin – powiedział z naciskiem na sin i spojrzał Teddy’emu prosto w oczy. – Živeli.

– Dzięki, tato. – Nie chciał rozmawiać po serbsku; nie żeby nie potrafił, tylko to nie był jego język.

Ojciec nadal wlepiał w niego wzrok, choć nie powiedział nic więcej. Reszta czekała. Kątem oka Teddy widział, jak Nikola przekłada nogę na nogę; jako jedyny nie potrafił wysiedzieć spokojnie.

– Jesteś moim synem i zawsze nim będziesz – odezwał się w końcu ponownie Bojan. – Mama cieszyłaby się dziś z twojego powodu.

Gdy później Teddy rozbierał się do snu, poczuł, że jego ubrania zalatują stęchlizną i tanim proszkiem do prania. To mu przypominało o więzieniu.

Oprócz pieniędzy, które mu oddali, gdy wychodził, miał dwadzieścia osiem tysięcy koron oraz stare złote łańcuszki z czasów przed odsiadką. Na długo nie wystarczy.

Nowe życie.

Przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze na ścianie. Blizna na brzuchu, ta lekko zarysowana linia, była chyba nieco bardziej zaczerwieniona niż zwykle. Pamiętał odgłos strzału – z początku myślał, że celują w powietrze.

Zamierzał pozwolić ostrzyżonym na trzy milimetry włosom odrosnąć. W więzieniu ogolona głowa to najprostsze rozwiązanie.

Położył się do łóżka, ale cały czas wydawało mu się, że zaraz ktoś wtargnie do mieszkania i wyrządzi krzywdę Nikoli lub Lindzie. Że ściany i drzwi w tym domu są z gipsu, że są cienkimi kulisami. Prawdopodobnie to jedna ze schiz dopadających wychodzących na wolność. Słyszał od innych o tej przytłaczającej świadomości, że nie otaczają cię już dłużej ochronne mury i zamknięte stalowe drzwi. Nazywano to „chorobą powięzienną”.

Usiadł na brzegu łóżka i gapił się w mrok.

Był chory z wolności.

5 lutego

Święta zasada: zawsze mieć przy łóżku pełną szklankę. Philip pomacał ręką. Zimna, gładka powierzchnia. Jest.

I pigułki. Zawsze pigułki. Wycisnął dwie tabletki zoloftu i popił wodą. Gdyby zaszła taka konieczność, mógłby faszerować się nimi bez otwierania oczu.

Ale wciąż zbyt wiele obrazów przewijało się w jego głowie. Zebrania w pracy. Spotkania w banku. Wszyscy, którzy chcieli od niego kasy. Łóżko w mieszkaniu. Uderzenie w twarz. Trzeszczący lód. Miły lekarz ze szpitala Karolinska, który go opatrywał. Stephanie wiercąca mu dziurę w brzuchu, że chce wiedzieć, co się stało.

Rozumiał ją – nie zdarza się często, żeby on lub któryś z jego kolegów wracał do domu z posiniaczoną twarzą. Nie powiedział jej jednak, że przez ponad piętnaście minut stał na cienkim lodzie na zatoce Nybroviken.

W końcu tamci faceci sobie poszli. Położył się wtedy na brzuchu i podczołgał do brzegu.

Nigdy w życiu się tak nie bał. Ale prawdziwy lęk ogarnął go dopiero wtedy, gdy zakopał się w swoim łóżku. Trząsł się przez całą dobę.

Tak naprawdę chciałby stanąć na balkonie i wydrzeć się na całe gardło. Krzyczeć tak, że eksplodowałyby mu płuca, a potem głowa. Jednak to nie przypadłoby do gustu sąsiadom. I niewykluczone, że dotarłoby to do jego rodziców lub znajomych. Hamiltonowie mieszkający w tym samym domu lub staruszek Wachtmesier po drugiej stronie ulicy mogliby go usłyszeć. Philip chyba nie czuje się dobrze. Philip wyje i ryczy.

Mama i tata musieli coś zauważyć, gdy z nimi mieszkał. Cienie pod oczami i hałas dobiegający z pokoju, gdzie całymi nocami tłukł w gry telewizyjne. Blistry tabletek na biurku i małe woreczki strunowe w koszu. A jednak robili swoje. W zasadzie było mu to na rękę; chciał, żeby tak pozostało. Podział między nim a nimi, bezpieczna odległość. Oni: na imprezach, bankietach, drinkach, w podróżach, w pracy. On: w domu z opiekunką, młodszą siostrą, przyjaciółmi, kimś jeszcze. Najczęściej samotny.

Bezwartościowy.

Usiadł na łóżku. Zrobiło mu się odrobinę lepiej. Kołdra wysunęła się z poszewki. Usiłował ją naciągnąć bez wstawania. Spojrzał na jeden z zegarków, które położył na nocnym stoliku: cartier santos, czterdziestoczteromilimetrowa tarcza. Kupiony w Nymans Ur pięć miesięcy temu. Tytanowy.

Wtedy: zegarek-triumf. Przedmiot czarny, matowy, kosztowny, a jednak delikatny. Dowód na to, kim był.

Teraz: od tygodnia miał nowy marki Patek Philippe. Cartier już mu się znudził.

Dochodziło piętnaście po dziesiątej.

Czas wstawać. Musiał wziąć się w garść. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że gonitwa myśli nie pozwoliła mu zasnąć do czwartej. Nikt nie mógł odkryć tego, że w Philipie krył się drugi Philip.

Ten, który balansował na ostrzu noża, bliski zsunięcia się w mrok.

Wziął do ręki iPada i przejrzał dwadzieścia nowych mejli. Większością tych spraw mogli zająć się inni, ale chciał mieć kontrolę.

Potem kliknął na ikonę Facebooka. Jego ostatni wpis pochodził z początku tygodnia. Zdjęcie z parkietu w którejś z knajp przy Stureplanie[3]: smugi światła w dymie. On z butelką w dłoni. Poczuł obrzydzenie.

Dostał nową wiadomość.

Zdjęcie profilowe nadawcy przedstawiało białego, czerwonookiego królika: „Myślę o tobie częściej, niż tego chcę. Należysz do mnie, Philipie. My dwoje już na zawsze jesteśmy złączeni. Teraz wiem o tobie jeszcze więcej. Musisz z tym skończyć. Niebawem do ciebie przyjdę, Philipie. Już niedługo. AA”.

Przeglądał Facebook.

Przed oczami znów widział mokry, cienki lód.

Pękał mu pod nogami.

12 lutego

Pokój spowijała ciemność.

Teddy usiadł i po omacku szukał włącznika światła.

Al Pacino łypał na niego z wiszącego na ścianie plakatu Człowieka z blizną. Tony Montana siedział przy biurku ze złotym zegarkiem na ręku, przed nim stała kryształowa szklanka z whisky. Wiadomo było, że ma atrakcyjną żonę i wszystko idzie jak po maśle, a jednak bruzdy na jego policzkach wydawały się głębsze niż u ojca Teddy’ego po śmierci mamy. Czerń w oczach Montany aż biła ze zdjęcia, nawet w ciemnej sypialni Nikoli Teddy dostrzegał ten mrok. To nie ta scena, w której na biurku Montany leżał gigantyczny kopiec kokainy, a on, kompletnie zdeprawowany i zapuszczony, zanurzał w nim twarz. To było wcześniej. Montana u szczytu narkotykowej kariery; już wtedy znajdował się po ciemnej stronie mocy.

Na regale stały dwie fotografie w ramkach. Jedna przedstawiała Lindę w czapce studenckiej i błękitnej letniej sukience. Wyglądała na szczęśliwą. Teddy pamiętał, że tego dnia urządzili przyjęcie w domu taty. Rok później urodził się Nikola i tata nie był już taki zadowolony. Linda miała przecież pójść na studia. Na drugim zdjęciu znajdowała się cała rodzina. Mama, tata, Linda, Darko i on. Belgrad; wtedy był jeszcze dzieckiem. W tle kamienny mur z gigantycznym liliowym różanecznikiem, który wyglądał na wiekowy. Teddy miał tylko jedenaście lat, ale dokładnie zapamiętał tamto lato. Każdego popołudnia on, tata i Darko siadali w Café Biblioteka, podczas gdy mama z Lindą przechadzały się po mieście. Tata jadł sałatkę z wołowiną i karmelizowaną cebulą oraz kopcił niesamowite ilości drinów, miejscowych papierosów. Rozmawiali o książkach, piłce nożnej i gotowaniu; twarz taty jaśniała, gdy na nich spoglądał.

Teddy skupił się na spojrzeniu ojca z fotografii. Trzeba go niebawem odwiedzić. Teraz jednak musi spać.

Noc zawsze mu sprzyjała.

Dawniej.

Powinien jak najszybciej uporządkować swoją sytuację finansową. Te dwadzieścia osiem tysięcy koron i złote łańcuszki nawet w połowie nie pokryją jego potrzeb. Na przykład ponowne podejście do prawa jazdy – kurs teoretyczny, jazdy próbne i sam egzamin – nadwątli tę rezerwę szybciej, niż zajmie mu wypowiedzenie słowa „wypłata”. Najpierw musiał załatwić sobie jakieś własne lokum, a w międzyczasie zamierzał dorzucać się Lindzie do czynszu.

Karta upominkowa do Åhlénsa poszła na plecak i parę zimowych butów. Wszystko inne miał pożyczone. Cholera, nawet bokserki nie były jego; te trzy pary, które dostał, leżały w praniu.

Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z Dejanem.

– Jak u ciebie ze strzelaniem? – zapytał kumpel, gdy jedli lunch w opustoszałej restauracji na Södermalm.

Teddy wciągnął powietrze przez nos. Dejan już od gimnazjum był jego towarzyszem broni. Nawet jeśli nie zmienił się od czasu, gdy Teddy trafił za kraty, to nadal dobry z niego kumpel. Lojalny i szalenie zabawny, ale dla pełnego obrazu należy dodać, że także bardzo niestabilny.

– Już nie strzelam.

Dejan zrobił wielkie oczy.

– Bo przez osiem lat nie miałeś broni w ręku? Wyszedłeś z wprawy?

– To nie to. Umiejętności się nie traci. Ale koniec z tym. Koniec z bronią.

– A masz chociaż kondychę? Potrafisz radzić sobie w sytuacjach, które wymagają, jakby to powiedzieć... bezpośredniego kontaktu fizycznego?

– Z tym też już skończyłem.

Dejan oparł się na krześle i zamilkł. Rozglądał się powoli jak senny dinozaur. Szalik w kratkę Burberry luźno zwisał mu wokół szyi, a kołnierzyk pikowanej kurtki jak zwykle miał podniesiony.

– A co z twoim prawkiem?

– Zabrali mi, gdy poszedłem siedzieć. Ale zamierzam jak najszybciej załatwić sobie nowe.

– Ja pierdolę. Nie strzelasz, nie używasz pięści, nie jeździsz. To czym możesz się zajmować?

– Jestem zajebisty w meblach ogrodowych.

Dejan uniósł brwi.

– Przez ostatnie lata sporo zajmowałem się drobną stolarką. W Hall i w Österåker. Poważnie mówię. Ławy, stołki, domki dla ptaków. Siedem z czternastu ławek, które właśnie wystawili w Hellasgården, to moja robota.

Dejan popijał colę zero. Niegdyś wybierał colę light z tego samego powodu – by nie podwyższać sobie poziomu cukru we krwi.

Rozumiał, że problemy Teddy’ego się piętrzą. Komornik wszczął już postępowanie dotyczące jego długów – zarówno względem osób prywatnych, jak i wobec państwa. Z pensji zabiorą bez pytania tyle, ile się da. Jakąkolwiek robotę znajdzie, będzie żył na poziomie minimum socjalnego aż do czasu, gdy zupełnie odechce mu się pracować.

Czyhały na niego także większe niebezpieczeństwa. Poprzedniego dnia Linda wręczyła mu świstek z numerem telefonu. Ktoś próbował się z nim skontaktować; nie wiedziała kto.

Teddy oddzwonił.

– Tak? – Głos w słuchawce brzmiał znajomo.

– Tu Teddy. Ktoś spod tego numeru prosił o kontakt.

– Ach, to ty. Dobrze, że dzwonisz. Słyszeliśmy, że wyszedłeś. A myślałem, że najwcześniej za rok.

Lekko flegmatyczny głos; mężczyzna po drugiej stronie mówił powoli i bełkotliwie, jak zawodnik UFC na konferencji prasowej po walce.

– Jestem już na wolności. Z kim rozmawiam?

– Tu przecież Morgan. Chyba mnie pamiętasz? Mogge Wiking z campingu, the big fat camping lord. No, halo?

Teddy zrozumiał. Morgan Östling przed ośmiu laty mieszkał na campingu Solvalla i słynął z tego, że miał ostro zryty beret. Jeśli Mogge Wiking nie mógł zająć czymś rąk – wysmarkać nosa, podrapać się, pobawić telefonem – mogło mu odwalić i stawał się niekontrolowanie agresywny. Raz na jakiś czas zatrudniano go, gdy trzeba było sprowadzić kogoś do kraju lub ściągnąć dług. Według wszelkich norm Mogge Wiking to gość na dnie, facet, z którego inni się nabijali. Miał jednak asa w rękawie, prawie dosłownie: raz w tygodniu łoił w karty z Robertem Hillströmem w salonie gier Krukan. Czyli z nie byle kim.

Uważano, że Hillström stał za przekrętem z Marlboro, a teraz stosuje ten sam trik z elektroniką. Import milionów papierosów z tanich krajów europejskich i nie tylko do rozmaitych spółek, w których ćpuny robiły za słupy, a w magazynach dochodziło do pożarów, kradzieży i zalań, towary znikały lub w różny sposób ulegały zniszczeniu. Chodziło o to, żeby uniknąć podatku od tych papierosów. Czasem spółki otrzymywały nawet odszkodowanie z ubezpieczenia. Jednocześnie każdy, kto trochę się orientował, wiedział, że te fajki sprzedawano we wszystkich kioskach w środkowej Szwecji. W pierdlu mówiło się, że Hillström zarobił na tym ponad sto milionów.

Teddy zawsze słuchał uważnie, co gadają, bo chwilę przed trafieniem za kraty nagrał Hillströmowi kilku smerfów.

– Ten Johnny Olsson, którego nam poleciłeś, pamiętasz? No, ten pryszczaty skurwiel.

– Pamiętam, bo co?

Domyślał się, do czego zmierza Mogge. Ta rozmowa nie zmierzała w dobrym kierunku.

– Kilka lat temu go skazano...

– Kilka? To było pięć, sześć lat temu, albo i więcej.

– Hm, ale to ty go nam nagrałeś. Dostał trzy lata za współudział w ciężkiej przewałce podatkowej.

– Nagrałem wam faceta wcześniej, trzy lata wcześniej. Czego tak w ogóle ode mnie chcesz?

– Wsypał połowę organizacji. Siedem osób poszło siedzieć, włącznie ze mną. Wiedziałeś o tym? Garowałem rok przez tego twojego pierdolonego Olssona.

Teddy słyszał pogłoski, ale nigdy nie drążył tematu.

– No i czego chcesz?

– Ja niczego, uporałem się ze swoją złością. Ale inni zgłaszają pretensje. Chyba rozumiesz, nie?

Teddy nie miał problemów ze zrozumieniem. Znał reguły.

Johnny Olsson – smerf, którego załatwił Teddy – podczas aresztowania przejebał dwieście tysięcy należące do Hillströma. Jednak to, że sypał, było dziesięć razy gorsze. Ktoś musiał za to zapłacić. Tak przynajmniej uważał zleceniodawca Wikinga.

Teddy wziął głęboki oddech.

– Weźcie się walcie. Przekaż mu to. Było, minęło. Może zapomnieć.

Jednak w głębi duszy wiedział, jak jest. Mogge Wiking nigdy by nie zadzwonił, gdyby Hillström nie traktował sprawy poważnie.

A król Marlboro domagał się swojej kasy: dwustu tysięcy koron. I chciał utrzeć nosa kapusiom oraz ludziom, którzy kapusiów zatrudniali.

Mogge zachowywał spokój.

– Wyluzuj, Teddy. Powiem ci tylko tak: ktoś musi za to beknąć. W przeciwnym razie kogoś spotkają nieprzyjemności. Wiesz, jak jest.

Teddy próbował się rozluźnić.

Nie dał rady.

*

Porsche carrera 911 turbo. Kubełkowe fotele, komputer pokładowy – wszystko w czerwonej skórze: klamki, kierownica, nawet hamulec ręczny. Pięć okrągłych zegarów na desce rozdzielczej emanujących neoklasyczną perfekcją.

W drodze na lotnisko: on i Stephanie.

Cała jej rodzina wybierała się na Mauritius na dwa tygodnie świętować sześćdziesiąte urodziny taty.

Steffi od miesiąca w kółko trajkotała o tym wyjeździe.

Philip to rozumiał – chodziło w końcu o luksus przez duże L – choć to nie powód, żeby tyle o tym gadać.

Hotel, do którego się wybierali, nie był pierwszym z brzegu. Anahita Garden Residence Villa sieci Four Seasons o powierzchni tysiąca pięciuset metrów kwadratowych, prywatny basen bez krawędzi typu infinity oraz tropikalny ogród. Pokoje z panoramicznym widokiem na lagunę, każdy z osobną łazienką. Trzecie miejsce na liście najbardziej luksusowych kurortów świata według magazynu „Condé Nast Traveller”. All inclusive, naturalnie. A przede wszystkim: własny kamerdyner.

Stephanie aż zaklaskała z zachwytu, gdy jej mama zadzwoniła z tą nowiną. Wyprofilujcie leżaki, schłodźcie szampana, przyślijcie ekipę pedikiurzystek – Anahito, nadchodzę.

Zabawne, że Stephanie przez tydzień wcierała w siebie samoopalacz, żeby nie wyglądać na bladą już na miejscu.

Tej nocy spali u niej, bo chciała spakować ostatnie rzeczy – cztery miesiące wcześniej, z okazji dwudziestych urodzin, dostała od rodziców mieszkanie na Kommendörsgatan. Spędzali wspólne noce raz w tygodniu, zazwyczaj u niego. Nie mógł gościć jej za często, to było zbyt uciążliwe z wielu powodów. Pigułki, rurki do wciągania koki, numery telefonów i inne drobiazgi musiały za każdym razem zostać uprzątnięte.

– Który kostium kąpielowy mam wziąć? Taki czy taki? A ten We Are Handsome jest megaszałowy, co nie?

Philip leżał w jej łóżku, usiłował się skoncentrować i odeprzeć lęk. Przed chwilą wymknął się do toalety, żeby wziąć zoloft, a teraz od niechcenia oglądał Mad Men.

O tej porze na E4 panował niewielki ruch. Dochodziło wpół do ósmej wieczorem. Godziny szczytu już dawno minęły.

Dziewięćsetjedenastka wydawała z siebie pomruki jak mały kociak. Nie było to auto na zimowe warunki, za mocno przez to obrywało. Ale kiedy się miało drugie najszybsze porsche dostępne poza torem rajdowym, chciało się nim jeździć niezależnie od pory roku.

– Byłam wczoraj u Rolfa – powiedziała Stephanie, która najwyraźniej chciała porozmawiać na swój ulubiony temat: o sobie.

Miała ufarbowane na blond włosy, które zwykle upinała w kucyk, chyba że szła na imprezę, przyjęcie lub obiad rodzinny. Wtedy układała je przez godzinę, aż falowały jak u Blake Lively. Cztery lub pięć razy w tygodniu trenowała na siłowni Balance. Mówiła, że się zastanawia, czy nie zostać terenem osobistym.

Philipa drażnił niestarannie obcięty z jednej strony paznokieć palca wskazującego. Zanotował w pamięci, żeby go opiłować po powrocie do miasta.

– Na ostatnich spotkaniach dużo rozmawialiśmy o tej podróży. Pytał, jak się z tym czuję, teraz, przed samym wyjazdem. Może mama i ja wreszcie choć raz normalnie ze sobą prozmawiamy, prawda?

Philip starał się sprawiać wrażenie, jakby się skupiał na drodze i prowadzeniu, choć tak naprawdę skubał kciukiem nierówny paznokieć.

– To na pewno wyjdzie ci na dobre.

– Wiesz, odkąd przeprowadziłam się na Kommendörsgatan, prawie ze sobą nie rozmawiamy. Dzwonię, żeby opowiedzieć jej o egzaminie albo zapytać, czy chce obejrzeć ze mną nową kolekcję Ralpha Laurena, i słyszę tylko: „Tak, tak, porozmawiaj z tatą”. Nie wiem, co się stało. Że niby tata miałby się interesować ciuchami? Rolf mówi, że muszę odciąć pępowinę i się usamodzielnić. Zasugerował, żebym zaczęła chodzić do osteopaty.

Philip ruszył w stronę wyjazdu z lotniska.

Zostawił Stephi przy wejściu, a sam poszedł po wózek, na który załadował bagaże. Jednak nie odprowadził jej do stanowiska odprawy. Nie miał sił na spotkanie z jej rodzicami i wykręcił się tym, że nie chce dostać mandatu za parkowanie.

Myślał o inwestycji, której się przyglądał: firma zajmująca się kredytami konsumenckimi potrzebowała pieniędzy. Udzielali pożyczek osobom prywatnym, głównie przez esemesy, bez zabezpieczenia i na krótki okres. Pożyczenie pięciu tysięcy koron na dwa tygodnie kosztowało dwa tysiące odsetek i tak dalej. Zysk na poziomie pięciuset procent w skali roku. CashFinans – tak nazwali swój interes. Mieli świetny przepływ gotówki i nie narzekali na brak klientów. Jednak żeby się rozrastać, potrzebowali kapitału.

Philip musiał sprawdzić bilans dodatkowych obrotów oraz ryzyko kredytowe. Może wkręci w to również Iana, zależy, jak poszła mu ostatnia inwestycja związana z Fluxoventinem.

Kłopot z Ianem polegał na tym, że choć doskonale radził sobie z rachunkowością, zupełnie nie znał się na zarządzaniu. Marnotrawił pieniądze na księgowych, adwokatów i wszelakich doradców tyko dlatego, że nie ogarniał spraw praktycznych. W trzech jak dotąd wspólnych interesach Philip musiał mu trochę matkować. Ian nie wiedział nawet, jak dokonać zmiany zarządu w Krajowym Rejestrze Sądowym. Czasem Philip zastanawiał się, jak to będzie.

Przypomniał sobie wczorajszy brunch.

T-Baren w hotelu Diplomat zawsze był pełen właściwych osób. Idealne miejsce na podpatrywanie ludzi, nawiązywanie kontaktów, budowanie relacji.

Często się tam spotykali.

Restauracja miała fajny wystrój. Solidne, miękkie krzesła, bardziej jak małe fotele. Duże okna wychodzące na Strandvägen. Faceci w prochowcach i pod krawatami prowadzący na smyczy jamniki; rosyjscy turyści w gigantycznych futrach ocierających się o wulgarność. Farbowane blondynki z włosami upiętymi w kucyki, drepczące jedna za drugą.

Na stole: trzypoziomowa patera ze świeżo upieczonymi scones, ubite masło i angielska marmolada. Jajka Benedykta, bliny z kawiorem z Kalixu, bekon i chorizo. A także mały wazon z ładnymi ciętymi kwiatami, które przypominały zielone, gąbczaste piłeczki do golfa.

Lollo wlepiła w niego wzrok, gdy wysuwał fotel, żeby usiąść. Miał nadzieję, że nie było po nim widać, jakiego miał kaca.

– Nie wiedziałam, że mamy dziś horror party.

Philip nie odpowiedział, zamiast tego skinął na kelnerkę. To przecież męski brunch, ich tradycja. Przyprowadzanie dziewczyn zawsze psuło trochę klimat, chociaż Lollo była całkiem spoko.

Philip mozolnie podniósł się z miejsca i podszedł do niej, żeby pocałować ją w policzek. Demonstracyjnie odchyliła głowę, tak by nie czuć na sobie jego oddechu.

– Ale na pewno wyglądam lepiej niż tamten trup. – Wskazał na Iana.

Ian uniósł kieliszek. Platynowe spinki w kształcie węzełków przy jego mankietach połyskiwały w świetle wpadającym przez okno.

– Też się cieszę, że cię widzę, Philip. Zawsze miło się spotkać.

Obok Iana siedział Carl Lewenskiöld, z którym Philip poprzedniego lata poleciał do Nowego Jorku. Mieli spotkać się z kilkoma inwestorami, głównie Żydami, oraz dwoma młodymi chłopakami z Doliny Krzemowej. Skończyło się głównie na imprezowaniu – Ritz okazał się dobrym hotelem z pełną obsługą. Po powrocie do domu znaleźli pieniądze gdzie indziej.

Obok Carla rozsiadł się Axel Nilsson, którego rodzice przyjaźnili się z rodzicami Philipa. A obok Axela – Lollo, znajoma ze szkoły. Oprócz nich przy stole siedziało czterech innych gości, których też znał od dawna.

Philip zamówił cappuccino i Mimozę.

Ian dopił ostatnie krople Krwawej Mary i odstawił szklankę na stół. Stały już przed nim dwie puste.

– Od dwudziestu minut tak siedzę. Najwyraźniej nikt tutaj nie zbiera pustych szklanek.

– No i?

– Wiesz, o czym to świadczy?

Philip potrząsnął głową.

– Że oszczędzają na personelu?

– Powiem tak: zabalować z klasą w ciągu dnia można tylko w Londynie czy Nowym Jorku. Tutaj wszystko to syf.

Dwie godziny po odstawieniu Stephanie na lotnisko nadal czekał. Próbował oglądać telewizję. Programy typu Rolnik szuka żony na wszystkich kanałach. Debil szuka debila – a może taki program zrobić?

Chwilę surfował po necie; przejrzał parę stron z kredytami konsumenckimi konkurencji CashFinans. Sprawdził w komputerze kilka rzeczy związanych z pracą: wyliczenia, mejle, raporty.

Przedziurawił blister i wycisnął tabletkę. Zoloft, jego przyjaciel.

Otworzył lodówkę i wyjął red bulla.

Musiał odpędzić te myśli. Nie wytrzyma tak dłużej.

Czuł się niespokojny. Samotny. Zapomniany.

Tak naprawdę nikt się o niego nie troszczył. Nikt nie dostrzegał, kim był. Odezwały się mroczne wspomnienia. Wrzask. Ból brzucha. Przymrużone oczy.

Wycisnął kolejne tabletki i połknął je, popijając resztką sztucznie słodzonego napoju.

Snuł się po mieszkaniu. Wyglądał przez okno. Bawił się telefonem. Wysłał esemesa do Iana: „Miałbyś czas zerknąć na jeden projekt? Nazywają się CashFinans. Sprawdziłem ich sprawozdanie roczne – zajebisty przepływ gotówki”.

Potem znów przypomniał sobie o usterce Iana. Kilka tygodni temu żalił się, że musi zatrudnić asystentkę wyłącznie po to, by płaciła tymczasowy podatek w jego szwedzkiej spółce holdingowej. A przecież wystarczyło wpisać kilka cyfr i zrobić przelew na stronie banku. Ian najwyraźniej tego nie ogarniał.

Philip położył się, jednak po chwili wstał, żeby opuścić roletę.

Wrócił do łóżka.

Zwinął się w kłębek i czekał, aż tabletki zaczną działać.

Czekał, aż nadejdzie spokój.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

Dziwne, przecież zawsze wcześniej dzwonili na komórkę.

Podniósł się i poszedł otworzyć.

Na klatce schodowej panowała zupełna ciemność.

Dostrzegał jakieś postacie, jednak nie widział ich twarzy.

Mieli coś na głowach. Niewielkie otwory na oczy. Jeszcze mniejsze otwory na nos.

Osoba stojąca najbliżej zrobiła krok w jego kierunku. Philip nie zdążył zarejestrować, co się dzieje.

Wciągnęli mu coś na głowę – materiałową torbę albo jakąś siatkę.

Wstrzymał oddech. Ciemność przed oczami. Usiłował to zerwać.

Ktoś obezwładnił mu ręce.

Obrócił się i próbował się wywinąć, ale mocno go trzymali.

Wlekli go po podłodze.

Znów zamierzali go pobić? To ci sami?

Podnieśli jego ręce. Owinęli mu coś wokół nadgarstków, zabolało. Próbował stawiać opór, ale było już za późno.

Nie mógł poruszać dłońmi ani w ogóle rękami.

Leżał na podłodze, czekając na uderzenia i kopniaki.

– Czego, kurwa, chcecie? – wydzierał się.

Żadnej odpowiedzi.

Ktoś pociągnął go za stopę; czuł, jak krępują mu również nogi.

– Czego chcecie?

Cisza.

Ciemność napierała.

Jednak nie nadchodziły żadne uderzenia ani kopniaki.

Słyszał swój szybki, płytki oddech.

Torba zrobiła się wilgotna w środku.

Twardy dysk

To zaczęło się dokładnie przed siedmioma tygodniami.

W chwili, gdy Cecilia zamknęła drzwi do przedszkolnej szatni, w której walały się gumowe spodnie i porozrzucane skarpetki, zadzwonił do niej sąsiad.

– To dziwne, ale wydaje mi się, że w waszym mieszkaniu się pali.

– Co takiego?

– Pali się. Stoję na balkonie i patrzę w stronę waszego mieszkania. Z kuchni wydobywa się dym. Zadzwoniłem po straż pożarną. Mam nadzieję, że nikogo tam nie ma.

Kiedy przyjechała, na ulicy stały dwa wozy strażackie, a teren ogrodzono czerwono-żółtą taśmą. Cecilia mocno przyciskała Lillan do piersi, podczas gdy strażacy z usmolonymi twarzami wbiegali do klatki i z niej wybiegali. Na elewacji nad oknami kuchni i dużego pokoju widziała czarne plamy sadzy. Rozpoznała kilku sąsiadów.

Podszedł do niej strażak, który przedstawił się jako dowodzący akcją, i wyjaśnił sytuację najlepiej, jak potrafił. Pierwsze jego słowa sprawiły, że wszystko inne zbladło.

Mąż Cecilii, Mats, był w domu. Straż pożarna znalazła go nieprzytomnego na podłodze w sypialni – być może zasłabł i upadł, może próbował się czołgać, żeby nie wdychać dymu. Na szczęście szybko zdołali go wydostać i stwierdzić, że żyje. Karetka zabrała go do szpitala. Więcej dowódca nie wiedział w tym momencie.

Cecilię zastanowiło, co Mats robił w domu w środku dnia. Nigdy nie wracał wcześniej niż o szóstej.

Po chwili wrzawa na ulicy ucichła, a gdy płomienie przestały pełzać po ścianie domu, sąsiedzi się rozeszli.

Przed Cecilią znów stanął dowódca.

– Jest w szpitalu w Huddinge. Wyjdzie z tego. Właśnie dzwoniła pielęgniarka. Nawdychał się dymu i czadu, ale są dobrej myśli.

– Matko, co za ulga!

– Dogasiliśmy już wszystko. Jutro przyślemy rzeczoznawcę, żeby stwierdził, jak doszło do pożaru. Ma pani jakieś podejrzenia?

– Nie, zupełnie... Chociaż mieliśmy problemy z elektryką w zmywarce.

– Aha, czyli mogło dojść do zwarcia. Ale jak mówię, jutro ktoś się temu przyjrzy.

Cecilia przyglądała się strażakowi. Miał pobrudzony pomarańczowy kombinezon, głębokie zmarszczki na twarzy, a spod kasku wystawały mu zmierzwione włosy. Przypominał jej kogoś, może Keitha Richardsa?

Coś chodziło jej po głowie, ale nie potrafiła tego sprecyzować. Jakby domagało się jej uwagi, jakby chciała coś dodać.

– Mogę zobaczyć mieszkanie? – zapytała w końcu.