W czasie suszy płynie krew - Szweda Emil - ebook + audiobook + książka

W czasie suszy płynie krew ebook i audiobook

Szweda Emil

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na wymęczoną inflacją i recesją Europę spada nowy kataklizm. Wielka susza grozi przerwaniem dostaw wody do budynków mieszkalnych. W dniu, w którym z warszawskich kranów wydobywa się już tylko złowróżbne syknięcie, sierżant Kornel Kraus rozpoczyna najważniejsze w życiu śledztwo. W sprawie o zabójstwo, którego sprawcę... już zatrzymał. Sekrety sprzed lat, tajne sojusze i zdrady – Kraus musi odkryć wszystkie tajemnice, zanim miasto pogrąży się w kompletnym chaosie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amart

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca, a do tego zaangażowana. Nie czytałam jeszcze kryminału, który poruszałby temat katastrofy klimatycznej.
00
bleblata

Całkiem niezła

To zakończenie 😲
00

Popularność




Rozdział 1

1

Kor­nel czuł, że spał za krótko, jesz­cze zanim uchy­lił powieki. Niebo za odsło­nię­tym oknem jedy­nego pokoju miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wał, eks­po­no­wało wciąż tę samą smo­li­stą ciem­ność co w chwili, gdy kładł się spać. Miał jesz­cze czas, żeby spró­bo­wać zasnąć, ale naj­pierw musiał się uspo­koić. Znów śnił kosz­mar, z któ­rego obu­dził się z nogami zaplą­ta­nymi w koc i poczu­ciem winy ści­ska­ją­cym żebra.

Wsłu­chał się w noc. Przy­wykł do wie­czor­nych kłótni sąsia­dów na górze i pła­czu maru­dzą­cego dziecka z miesz­ka­nia obok. Teraz nie sły­szał niczego. Nasłu­chi­wał tak długo, aż uwraż­li­wione na jaki­kol­wiek dźwięk bębenki wyła­pały szum opon samo­chodu prze­jeż­dża­ją­cego po ulicy osiem pię­ter niżej. A potem dwa odle­głe huk­nię­cia. Jakby ktoś ude­rzył młot­kiem w sta­lowe drzwi. I jesz­cze jedno. Po nich znów zapa­dła cisza.

Odwró­cił się na bok z gasnącą nadzieją, że uśnie ponow­nie. Jak zawsze, gdy pra­co­wał do późna, natych­miast po prze­bu­dze­niu z pełną mocą wró­ciły do niego myśli, z któ­rymi kładł głowę na poduszkę. Nawet jeśli ciało chciało jesz­cze spać, to mózg sta­rał się do tego nie dopu­ścić. Jakby miesz­kały w nim dwa nie­za­leżne byty zwal­cza­jące sie­bie nawza­jem.

Została mu ostat­nia deska ratunku. Anka Mar­ton, poli­cyjna psy­cho­log, radziła mu, by w takich sytu­acjach sku­pił się na odde­chu. Spo­wol­nił go do pię­ciu, może sze­ściu sekwen­cji wdech–wydech na minutę. Żeby zająć umysł, miał liczyć odde­chy od pięć­dzie­się­ciu w tył i wyobra­żać sobie duże, wypeł­nia­jące całą prze­strzeń cyfry na jed­no­li­tym ciem­nym tle.

Mar­ton mówiła też, by nie sie­dział w nocy przed ekra­nem kom­pu­tera, bo nie­bie­skie świa­tło blo­kuje wytwa­rza­nie mela­to­niny, nawet jeśli moni­tor jest usta­wiony na ciemny tryb. I że w ogóle powi­nien sobie odpu­ścić, bo życia ojczy­mowi nie przy­wróci. Kor­nel przy­zna­wał jej rację, ale szybko prze­ko­nał się, że rady psy­cho­lo­gów brzmią roz­sąd­nie tylko w ich gabi­ne­tach.

„Pięć­dzie­siąt. Wdech, pięć sekund, wydech, pięć sekund. Czter­dzie­ści dzie­więć. Wdech. Ten ostatni kie­rowca uro­dził się w Augu­sto­wie. Wydech. Czter­dzie­ści osiem. Wdech. Może mieć rodzinę w oko­licy. Wydech. Czter­dzie­ści sie­dem. Wdech. Może pił wtedy z nimi przed meczem i wybrał się na wycieczkę na sta­cję. Wdech. Czter­dzie­ści-chyba-sześć”.

– Szlag.

Zapo­mniał o odde­chu. Potok myśli prze­rwał ciemną zaporę z cyfe­rek zasty­głych na nume­rze czter­dzie­ści sześć i je zato­pił. Kor­nel widział w wyobraźni, jak zni­kają w mrocz­nej toni. Tę rundę wygrał mózg.

Spoj­rzał na zega­rek. Trze­cia czter­dzie­ści osiem. Spał pra­wie pięć godzin. O dwie godziny kró­cej niż wczo­raj, kiedy też obu­dził się przed świ­tem.

Na leżąco prze­cią­gnął się i napiął wszyst­kie mię­śnie. „Napi­na­nie mię­śni pobu­dza ciało do dzia­ła­nia”. Jesz­cze jedna rada od Mar­ton, z któ­rej od czasu do czasu korzy­stał. Zwy­kle z lep­szym skut­kiem niż z licze­nia odde­chów wspak.

Kiedy skoń­czył się prze­cią­gać, pod­niósł tele­fon z noc­nego sto­lika i przez chwilę wybie­rał zestaw muzyczny, który mógłby go roz­bu­dzić. Dirt. Alice in Cha­ins. Mie­sza­nina ostrych rif­fów i wiecz­nie cier­pią­cego wokalu Layne’a Sta­leya. Przy pierw­szych tak­tach Them Bones wstał i roz­ru­szał stawy nie­spiesz­nymi wyma­chami ramion i krą­że­niami bio­der.

Nie lubił bez­czyn­nie leżeć. Nawet wtedy, kiedy było na to o wiele za wcze­śnie, wsta­wał i szu­kał dla sie­bie zaję­cia. Uwa­żał, że zbyt wielu ludzi umie­rało z leni­stwa. Za dużo sie­dzieli, za mało się ruszali, za dużo cho­le­ste­rolu, za mało warzyw, za dużo stresu, za mało śmie­chu, za dużo wszyst­kiego, za mało niczego.

Kor­nel oba­wiał się, że po trzech latach spę­dzo­nych w sto­licy napię­cie war­sza­wia­ków zaczęło mu się udzie­lać. Widział je tak samo dobrze w lustrze jak w sfru­stro­wa­nych, nie­uf­nych spoj­rze­niach prze­chod­niów i sąsia­dów. W pochy­lo­nych w geście rezy­gna­cji gło­wach pasa­że­rów tram­wa­jów i auto­bu­sów. Cza­sem ktoś na chod­niku zatrzy­my­wał się nagle i patrzył w czy­ste, błę­kitne niebo, szu­ka­jąc tam nadziei. Ale ciemne, skłę­bione chmury nio­sące deszcz omi­jały kon­ty­nen­talną Europę od mie­sięcy.

Uznał, że dzięki noc­nej prze­bieżce w chłod­nym powie­trzu uspo­koi myśli i ułoży plan dzia­ła­nia na resztę dnia. A potem porządne śnia­da­nie i gorący prysz­nic być może pomogą mu roz­luź­nić się na tyle, że zdąży zafun­do­wać sobie pół godziny snu przed pracą. Chciał też spraw­dzić, czy po czte­rech dniach bez papie­rosa wydol­ność tle­nowa mogła popra­wić się na tyle, że zauważy to w spadku tętna.

Po dro­dze do łazienki zaj­rzał do cia­snej kuchni i pod­niósł z gniazda elek­tryczny czaj­nik. W środku grze­cho­tały dro­biny kamie­nia zmie­szane z resztką wody. Wsta­wił czaj­nik pod kran. Syk­nęło i zabul­go­tało, ale zamiast stru­mie­nia kap­nęły tylko dwie kro­ple.

Kor­nel naj­pierw ospale, potem coraz bar­dziej ner­wowo krę­cił kur­kiem przy bate­rii, jakby gwał­tow­ność ruchów miała spra­wić, że z kranu zacznie wresz­cie pły­nąć woda.

– Psia­krew!

Odwró­cił się w stronę kalen­da­rza wiszą­cego nad lodówką. Był dopiero dzie­więt­na­sty paź­dzier­nika, na pewno nie prze­kro­czył jesz­cze mie­sięcz­nego limitu zuży­cia wody.

O tej porze więk­szość miesz­kań­ców bloku jesz­cze spała, nie cho­dziło więc też o spa­dek ciśnie­nia w rurach, który cza­sem spra­wiał, że wie­czo­rami w miesz­ka­niach na naj­wyż­szych pię­trach bloku przy Mię­dzy­na­ro­do­wej z kra­nów leciał tylko wąski stru­myk.

Prze­niósł się do łazienki. Pod­bił dźwi­gnię bate­rii gwał­tow­nym ruchem. Na dno umy­walki kap­nęły poje­dyn­cze kro­ple, zanim kran zasy­czał jak wąż na pustyni.

Kor­nel zbie­rał myśli. Jeśli naprawdę się zaczęło, powi­nien jak naj­szyb­ciej zro­bić zapasy wody butel­ko­wa­nej. O tej porze mógł ją kupić w noc­nym na rogu Zwy­cięz­ców i Mię­dzy­na­ro­do­wej. Jeśli się pospie­szy, zdąży, nim pod skle­pem ustawi się kolejka.

„Naj­pierw sprawdź. Potem dzia­łaj” – upo­mniał się w myślach.

Wziął głę­boki oddech. Spoj­rzał w lustro. Oczy miał opuch­nięte i prze­krwione, włosy wyglą­dały jak strze­cha siana potar­gana przez wiatr. Skóra pod trzy­dnio­wym zaro­stem zaczy­nała go swę­dzieć. Poża­ło­wał, że wie­czo­rem nie chciało mu się ogo­lić. Tylko ciemne, grube włosy wąsów wyglą­dały jak należy.

Nało­żył odro­binę pasty na szczo­teczkę i wró­cił do kuchni. Resztką wody z czaj­nika przy­gła­dził włosy. Taka pie­lę­gna­cja musiała wystar­czyć. Zresztą w noc­nym skle­pie widy­wali klien­tów w gor­szym sta­nie. Z lodówki wycią­gnął opróż­nioną do połowy butelkę toniku i zwil­żył nim szczo­teczkę.

Kor­nel uwa­żał, że każdy męż­czy­zna powi­nien lubić jakiś cierpko-gorzki smak. Pił więc czarną kawę, gorzką her­batę i tonik. Ten ostatni spraw­dzał się ide­al­nie w roli sub­sty­tutu wie­czor­nego drinka.

Szo­ru­jąc zęby, prze­szedł do pokoju i skie­ro­wał się do biurka. Trą­cił myszkę, a wybu­dzony ze snu moni­tor oblał mu twarz bladą poświatą. Odna­lazł stronę tele­wi­zyj­nego kanału infor­ma­cyj­nego i puścił rela­cję na żywo.

Usiadł na łóżku, szczot­ko­wał zęby i cze­kał, aż kom­pu­ter nawiąże połą­cze­nie. Wyłą­czył muzykę po pierw­szych tak­tach Rain When I Die. Jeśli wie­rzyć prze­po­wiedni z refrenu, dziś nie umrze.

Czer­wony pasek prze­su­wa­jący się na dole okienka z odtwa­rza­nym mate­ria­łem infor­mo­wał: „NIE­OFI­CJAL­NIE: WAR­SZAWA BEZ WODY”.

Ścią­gnięty awa­ryj­nie spi­ker miał krzywo zawią­zany kra­wat i ciemne pod­kówki pod oczami. Nawet maki­jaż nie zdo­łał ich ukryć.

– Wciąż cze­kamy na ofi­cjalny komu­ni­kat Miej­skiego Przed­się­bior­stwa Wodo­cią­gów i Kana­li­za­cji w spra­wie domnie­ma­nej awa­rii. Z kolej­nych dziel­nic War­szawy spły­wają do nas zgło­sze­nia miesz­kań­ców zanie­po­ko­jo­nych bra­kiem wody w kra­nach. Naszym pierw­szym gościem jest dziś dok­tor Paweł Szy­mań­ski z Zakładu Hydro­lo­gii i Hydro­dy­na­miki Insty­tutu Geo­fi­zyki Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Mam nadzieję, że niczego nie prze­krę­ci­łem. – Pre­zen­ter pozwo­lił sobie na uśmiech. – Panie dok­torze, dzię­ku­jemy, że zgo­dził się pan na roz­mowę o tak nie­ty­po­wej porze. Sprawa wygląda na wyjąt­kową. Czy miesz­kańcy sto­licy mają powody do obaw?

Na ekra­nie poja­wiła się twarz męż­czy­zny naj­wy­raź­niej nie­dawno wyrwa­nego ze snu. Oczy miał pod­puch­nięte i mru­żył je przed bla­skiem pada­ją­cym na twarz od strony moni­tora. Zdą­żył zadbać o wła­ściwe uło­że­nie wło­sów zacze­sa­nych do góry, ale zabra­kło mu czasu na gole­nie.

– Moim zda­niem nie. – Głos dok­tora brzmiał nad­spo­dzie­wa­nie spo­koj­nie.

Kor­nel ode­tchnął.

– Pocze­kał­bym z komen­ta­rzami i pro­gno­zami na oświad­cze­nie MPWiK, bo choć wszy­scy wiemy, że sytu­acja na Wiśle jest kry­tyczna, to jed­nak woda dla mia­sta wydo­by­wana jest spod dna rzeki z głę­bo­ko­ści około sze­ściu metrów. Moim zda­niem ryzyko trwa­łego prze­rwa­nia poboru wody jest nie­wiel­kie. Prawdę mówiąc, sam jestem cie­kaw przy­czyn awa­rii, o któ­rej pan powie­dział. Na razie zale­cał­bym zacho­wa­nie spo­koju.

– Nie­mniej w War­sza­wie, poza pół­noc­nymi dziel­ni­cami, wody w kra­nach nie ma – zauwa­żył pro­wa­dzący. – Z tego, co wiemy, War­szawa, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści miast Pol­ski, zaopa­truje się w wodę powierzch­niową, a nie głę­bi­nową. I jeśli koryto Wisły wyschnie…

Kiedy spi­ker mówił, Kor­nel wró­cił do kuchni, wypluł pastę do zlewu i prze­płu­kał usta toni­kiem.

– Spółka wodo­cią­gowa musi się upo­rać z tym pro­ble­mem i jak naj­szyb­ciej roz­po­cząć inwe­sty­cje. Tak jak pan powie­dział, więk­szość ujęć w Pol­sce to uję­cia głę­bi­nowe, a War­szawa takich ujęć ma nie­wiele i z pew­no­ścią nie są one w sta­nie zastą­pić trzech głów­nych, w tym dwóch zależ­nych od Wisły. Takie uję­cia jed­nak są i wspo­ma­gają uję­cia powierzch­niowe. Bez paniki. Kiedy pro­jek­to­wano sys­tem zaopa­try­wa­nia sto­licy w wodę, nikomu nie przy­szło do głowy, że naj­więk­sza rzeka w Pol­sce może kie­dyś wyschnąć. Nie­stety, Wielka Susza dała w kość nie tylko War­sza­wie. Zakłó­ce­nia kli­matu na glo­balną skalę: utrzy­mu­jące się ponadnor­ma­tyw­nie długo wyże, brak opa­dów śniegu w zimie, prze­wle­kła susza i tylko nawalne desz­cze, które nawie­dziły nasz kraj w ostat­nich mie­sią­cach, wszystko to spra­wiło, że ta do nie­dawna czy­sto teo­re­tyczna moż­li­wość stała się real­nym zagro­że­niem dla miesz­kań­ców sto­licy.

– Czyli nie można wyklu­czyć, że to, czego oba­wia­li­śmy się od tygo­dni, w końcu nade­szło i MPWiK po pro­stu nie może dostar­czyć wody mie­szań­com, nawet w ogra­ni­czo­nym zakre­sie?

Pro­wa­dzący nie zamie­rzał ustę­po­wać. Wycią­ga­nie z roz­mów­ców groź­nie brzmią­cych wypo­wie­dzi było czę­ścią jego pracy. Dobry cytat mógł pod­bić oglą­dal­ność i klik­nię­cia sku­tecz­niej niż samo wyda­rze­nie.

Dok­tor pozwo­lił sobie na wes­tchnie­nie.

– Jesz­cze raz powtó­rzę. Nie znam przy­czyn awa­rii i nie chcę się wypo­wia­dać przed ofi­cjal­nym komu­ni­ka­tem. Trzeba przy­znać, że ogólna sytu­acja z zaopa­trze­niem w wodę w całym kraju nie jest dobra, i to nie efekt jed­no­ra­zowy, który szybko ustąpi. Susza jest nie tyle zja­wi­skiem, ile pro­ce­sem, czę­sto wie­lo­let­nim. Ze zja­wi­skiem okre­śla­nym potocz­nie Wielką Suszą mamy do czy­nie­nia od trzech lat, ale w rze­czy­wi­sto­ści pro­ces ten zaczął się znacz­nie wcze­śniej. Pierw­sze prze­jawy widzie­li­śmy w poło­wie poprzed­niej dekady, w dwa tysiące pięt­na­stym roku, kiedy na Łabie wyło­nił się kamień głodu, świa­dec­two suszy z minio­nych wie­ków. W poprzed­nim tysiąc­le­ciu wystą­piło co naj­mniej pięć okre­sów dłu­go­trwa­łej suszy i każdy z nich był porów­ny­walny do tego, z któ­rym mamy obec­nie do czy­nie­nia, lub nawet gor­szy. Oczy­wi­ście teraz ist­nieją więk­sze moż­li­wo­ści, by chro­nić się przed skut­kami suszy, ale nie są one, nie­stety, w pełni wyko­rzy­sty­wane.

Kor­nel zdą­żył wró­cić do sypialni i wło­żyć dżinsy.

– Jakie to moż­li­wo­ści? – zain­te­re­so­wał się dzien­ni­karz, choć w jego gło­sie sły­chać było pewną rezy­gna­cję. Chyba czuł, że z tej roz­mowy nie wycią­gnie już wiele wię­cej.

– Cóż, przede wszyst­kim cho­dzi o reten­cję…

Kor­nel wyci­szył gło­śniki. Niczego nowego już się z tele­wi­zji nie dowie.

Pod­szedł do łóżka i pod­niósł ze sto­lika poli­cyjne radio. Zabie­ra­nie go do domu nie było zwy­cza­jem poli­cjan­tów w dobrych latach, ale od początku suszy sta­ty­styki prze­stępstw sko­kowo wzro­sły. Bra­ko­wało ludzi, co skut­ko­wało częst­szymi dyżu­rami pod tele­fo­nem.

Odwy­kli od biedy Euro­pej­czycy nie radzili sobie w nowej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej ich głów­nym zmar­twie­niem nie był już zakup kolej­nego samo­chodu czy egzo­tycz­nych waka­cji, ale opła­ce­nie rachun­ków i codzienne spra­wunki.

Kor­nel wie­czo­rami słu­chał komu­ni­ka­tów Sto­łecz­nego Sta­no­wi­ska Kie­ro­wa­nia i zga­dy­wał, które z nich jutro rano tra­fią do jego wydziału. Albo na jego biurko.

Teraz zasta­na­wiał się, czy dyżurny w SSK poda już w eter gammę. Gamma ozna­czała w poli­cyj­nym kodzie naj­wyż­szy sto­pień mobi­li­za­cji, obo­wią­zek prze­rwa­nia wszyst­kich pro­wa­dzo­nych dzia­łań i natych­mia­sto­wego sta­wie­nia się w macie­rzy­stej jed­no­stce.

Dyżurny wywo­ły­wał wła­śnie patrole.

– Dwie­ście pięć­dzie­siąt pięć zgłoś do zero zero.

– Jestem zero zero.

– Pod­jedź z górą na Walecz­nych osiem­dzie­siąt „B”.

– Przy­ją­łem.

Kor­nel zaklął po raz trzeci. Walecz­nych docho­dziła do Mię­dzy­na­ro­do­wej tuż przy jego bloku.

Nacią­gnął bluzę i przy­piął do paska kydek­sowe kabury na glocka i kaj­danki. Z noc­nego sto­lika zgar­nął skó­rzane etui z odznaką, zega­rek, tele­fon i słu­chawki i upchnął wszystko do kie­szeni.

Sekundy ucie­kały zbyt szybko. Tym szyb­ciej, że zdał sobie sprawę z wła­snej głu­poty. Trzy ude­rze­nia młot­kiem w sta­lowe drzwi, które sły­szał w oddali, leżąc w łóżku kil­ka­na­ście minut temu, powinny były zaalar­mo­wać go znacz­nie wcze­śniej. Ale przy odro­bi­nie szczę­ścia uda mu się odciąć drogę ewen­tu­al­nemu ucie­ki­nie­rowi, któ­rego wypło­szy patrol nad­jeż­dża­jący z prze­ciw­nej strony.

Wsko­czył w buty i wybiegł na klatkę. Prze­ska­ki­wał kolejne pół­pię­tra, nie­mal nie doty­ka­jąc scho­dów.

Ulica Walecz­nych była na tym odcinku jed­no­kie­run­kowa. Kor­nel łudził się, że wciąż ma szansę prze­ciąć drogę napast­ni­kowi, jeśli ten ucieka samo­cho­dem.

Wypadł z klatki i puścił się sprin­tem po pustym chod­niku. Po chwili zmie­nił decy­zję i prze­niósł się na śro­dek ulicy. Wpa­ko­wał słu­chawkę do ucha i w biegu usi­ło­wał wybrać numer z doty­ko­wego wyświe­tla­cza tele­fonu. Dał sobie spo­kój, kiedy słu­chawka wysu­nęła mu się kolejny raz. Zła­pał ją w locie i znów zmie­nił decy­zję. Pobiegł na prze­łaj, mię­dzy kamie­ni­cami i pla­cem zabaw, do Lon­dyń­skiej. Więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że spo­tka ucie­ki­niera tutaj. Jeśli miał odro­binę rozumu, schowa się tu przed kame­rami moni­to­ringu, a potem znaj­dzie jakąś kry­jówkę.

Jesz­cze mię­dzy blo­kami zoba­czył świa­tła samo­chodu wyjeż­dża­ją­cego z Walecz­nych. Wytę­żył siły. Wbiegł na ulicę. W pra­wej dłoni ści­skał już glocka. Gra­na­towy van zatrzy­mał się przed nim z piskiem opon. Kor­nel wymie­rzył na postrach w szybę tam, gdzie maja­czyła blada plama, która musiała być twa­rzą. Lewą ręką wycią­gnął przed sie­bie legi­ty­ma­cję z odznaką.

– Poli­cja! Wyłącz sil­nik i ręce na kie­row­nicę!

Powoli prze­su­wał się w prawo i zbli­żał do drzwi kie­rowcy. Się­gnął do klamki i szarp­nął drzwiami. Fotel kie­rowcy zaj­mo­wała blon­dynka w oku­la­rach. W ich szkłach odbi­jało się świa­tło latarni. Jej wargi drżały, a dło­nie mocno ści­skały kie­row­nicę.

– Wyjdź z samo­chodu – powie­dział gło­śno.

Kobieta otwo­rzyła usta, ale nie wydała żad­nego dźwięku. Wysia­dła i odsu­nęła się pół kroku w bok.

– Jadę z dziec­kiem. Nic nie zro­bi­łam – wydu­kała wresz­cie.

Kor­nel pod­szedł ostroż­nie do tyl­nych drzwi i zaj­rzał przez szybę do środka. Z fote­lika na tyl­nej kana­pie przy­glą­dała mu się prze­ra­żona twarz może dwu­let­niej dziew­czynki. Buzia dziecka wykrzy­wiała się do pła­czu, który ugrzązł jej w gar­dle na widok Kor­nela.

– Jedziemy do szpi­tala. Janka obu­dziła się z bólem brzu­cha i…

Kor­nela inte­re­so­wała w tej chwili tylko trasa jej prze­jazdu. Lon­dyń­ska pro­wa­dziła do szpi­tala dzie­cię­cego przy Nie­kłań­skiej. To się zga­dzało. Płacz dziecka docho­dzący już teraz z tyl­nej kanapy brzmiał rów­nie prze­ko­nu­jąco. Skoro kobieta jechała samo­cho­dem, raczej była jesz­cze daleko, gdy padły strzały. Praw­do­po­dob­nie niczego nie sły­szała. Ale zoba­czyć mogła.

Poli­cjant prze­rwał jej bez­par­do­nowo:

– Widziała pani kogoś na Walecz­nych? Ktoś prze­bie­gał? Jechał pod prąd?

Kobieta pokrę­ciła głową.

– W porządku, pro­szę jechać.

Pobiegł dalej. Wpadł w Walecz­nych i zer­kał na mijane numery. Pod osiem­dzie­sią­tym czwar­tym mie­ściła się podłużna kamie­nica. Przy­spie­szył, widział już skrzy­żo­wa­nie z Nie­kłań­ską. Na rogu sta­rym budyn­kom rzu­cał wyzwa­nie czte­ro­pię­trowy apar­ta­men­to­wiec. Kor­nel zbli­żał się do celu. Z naprze­ciwka nad­jeż­dżał radio­wóz bez syreny, mru­ga­jąc nie­bie­skimi świa­tłami. Kor­nel scho­wał pisto­let do kabury i mach­nął odznaką.

Samo­chód zatrzy­mał się przed bliź­nia­kiem.

Kie­rowca wysiadł i z tlą­cym się papie­ro­sem w ustach przy­glą­dał się Kor­ne­lowi. Na pago­nach miał dwie gwiazdki nawle­czone na cienką kre­skę. Aspi­rant.

Mun­du­rowy, który wysiadł po stro­nie pasa­żera, był znacz­nie niż­szy. Mru­żył oczy i mocno zaci­skał usta. Prawą dłoń opie­rał o kaburę. Kor­nel po samej pozie poznał nowi­cju­sza, w czym upew­nił go rzut oka na jego ramiona. Star­szy poste­run­kowy.

– Kor­nel Kraus. Jestem z Pałacu.

Tyle musiało im w tej chwili wystar­czyć. Przy­dział do Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji wyzna­czał hory­zont marzeń więk­szo­ści zatrud­nio­nych w fir­mie. Nar­ko­tyki, poszu­ki­wa­nia, wydział zabójstw – wszyst­kie naj­cie­kaw­sze sprawy tra­fiały wcze­śniej czy póź­niej do Pałacu Mostow­skich, w któ­rym mie­ściła się KSP.

Aspi­rant ski­nął lekko, czym potwier­dził usta­le­nie hie­rar­chii, ale nie prze­sta­wał wpa­try­wać się badaw­czo w Kor­nela.

– Sły­sza­łem przez radio wezwa­nie. Wie­cie coś wię­cej?

– Dyżurny mówił nam o strze­la­ni­nie. Zgło­sze­nie przy­szło z sąsied­niego domu.

Kraus zaklął. Jego obawy wła­śnie się potwier­dziły. Wystrzały. Zasta­na­wiał się, czy gdyby wybiegł z miesz­ka­nia pięć minut wcze­śniej, cokol­wiek by to zmie­niło.

Pod­szedł do furtki domu z pra­wej strony bliź­niaka. Tego, w któ­rego oknie na par­te­rze paliło się świa­tło.

Zanim zdą­żył naci­snąć guzik domo­fonu, drzwi wej­ściowe uchy­liły się i w świe­tle sta­nęła przy­gar­biona postać w szla­froku narzu­co­nym na piżamę.

– To pan dzwo­nił na numer alar­mowy?

– Tak – odpo­wie­dział stłu­miony głos.

– Co się stało?

– Sły­sza­łem coś jakby strzały. Tu, przez ścianę. – Męż­czy­zna wska­zał na drugą część bliź­niaka.

– Pro­szę wró­cić do sie­bie i zacze­kać. Zaraz ktoś do pana zaj­rzy.

We trzech pode­szli do furtki obok.

Kor­nel wci­snął dzwo­nek i usły­szał gło­śne ding-dong z gło­śnika. Chwilę cze­kali razem, ale Kraus kazał mun­du­ro­wym się odda­lić, a sam pochy­lił głowę. Tylko jej czu­bek wysta­wał ponad muro­wany słu­pek. Żeby tra­fić w nią z domu, ewen­tu­alny strze­lec musiałby mieć kara­bin snaj­per­ski. Kor­nel posta­no­wił odcze­kać trzy­dzie­ści sekund, licząc je w myślach. Jed­no­cze­śnie pró­bo­wał uspo­koić oddech i uło­żyć sen­sowny plan dzia­ła­nia.

Chod­nik tara­so­wał szary volks­wa­gen ID.5. Nie­wielki pla­cyk przed domem nie zasłu­gi­wał na miano ogródka, bo nie­mal całą jego powierzch­nię pokry­wała uda­jąca gra­nit kostka, ale wyglą­dał na zadbany. Miesz­kańcy domu nie­wąt­pli­wie nale­żeli do ludzi co naj­mniej zamoż­nych, bo posia­da­nie nawet nie­wiel­kiego domu na Saskiej Kępie wciąż ozna­czało wysoki sta­tus mate­rialny. Może więc wcale nie doszło do napadu?

Mogło prze­cież cho­dzić o kolejne samo­bój­stwo rodzinne. Te roz­peł­zały się po świe­cie wśród nie­daw­nej klasy śred­niej jak eks­tra­wa­gancka moda. Wraz z suszą do Europy wró­ciła infla­cja, a zaraz po niej nastą­piło zała­ma­nie gospo­darki. Ludzie tra­cili majątki, a nie­któ­rych wraz z pie­niędzmi opusz­czało poczu­cie sensu dal­szej egzy­sten­cji. Wśród coraz licz­niej­szych samo­bój­ców cza­sem zda­rzał się ktoś, kto w ostat­niej chwili rezy­gno­wał z ode­bra­nia sobie życia. Tuż po tym, jak pozba­wił go człon­ków swo­jej rodziny, bo przed odej­ściem do lep­szego świata posta­no­wił zabrać ze sobą kilka dodat­ko­wych osób bez pyta­nia ich o zda­nie. Nie­któ­rzy samo­bójcy nie chcieli być tylko nume­rami w sta­ty­sty­kach. Pra­gnęli zazna­czyć swoje odej­ście wyjąt­ko­wym czy­nem, żeby cały świat usły­szał o ich tra­gicz­nym losie. Pierw­sze takie przy­padki noto­wano w Sta­nach, póź­niej w Euro­pie, aż wresz­cie na początku roku zgi­nął w ten spo­sób dziel­ni­cowy w Cho­to­mo­wie. Zastrze­lił go sąsiad z osie­dla domów jed­no­ro­dzin­nych.

Od tej pory poli­cjanci byli ostroż­niejsi, ale ofi­cjal­nych pro­ce­dur wciąż nie ogło­szono. Pięć przy­pad­ków roz­sze­rzo­nych samo­bójstw w War­sza­wie od początku tego roku, trzy w zeszłym – to wciąż za mało, żeby stwo­rzyć odrębne pro­ce­dury. Decy­zja o prze­biegu inter­wen­cji i tak zawsze nale­żała do poli­cjanta na miej­scu.

– Wcho­dzimy – zde­cy­do­wał Kor­nel.

– Nie­długo będą tu dodat­kowe patrole. Dyżurny mówił, że mamy cze­kać na wspar­cie – ode­zwał się aspi­rant.

– Przyj­mij, że wspar­cie to ja. I nie możemy cze­kać. W środku mogą być ranni.

Kraus wspi­nał się już na furtkę. Sfor­so­wa­nie ogro­dze­nia oka­zało się dzie­cin­nie pro­ste. Łagodne łuki meta­lo­wych przę­seł zda­wały się wręcz zapra­szać do ich prze­sko­cze­nia. Obej­rzał się za sie­bie.

Mun­du­rowi patrzyli za nim, ale wciąż stali na chod­niku. Niż­szy mówił coś do poli­cyj­nego radia.

Kor­nel pod­szedł ostroż­nie do skry­tego pod dasz­kiem wej­ścia i wyjął pisto­let.

Gdyby hipo­teza o roz­sze­rzo­nym samo­bój­stwie oka­zała się trafna, szanse na to, że w środku są ranni, były nie­wiel­kie. Ale były. Choć pew­nie nie więk­sze niż na to, że za drzwiami sie­dzi ktoś gotowy strze­lić do pierw­szej wcho­dzą­cej osoby.

Kraus oparł się o ścianę i poczuł, jak mokra od potu koszulka przy­kleja mu się do ple­ców. Dopiero teraz zwró­cił uwagę na walące serce, które z pełną mocą pom­po­wało do żył adre­na­linę. Spoj­rzał na ulicę. Dyżurny z SSK musiał dać zie­lone świa­tło, bo obaj poli­cjanci zdą­żyli już prze­sko­czyć przez bramę. Kor­nel pocze­kał, aż zajmą pozy­cje i zasty­gną w bez­ru­chu, mie­rząc z pisto­le­tów. Poste­run­kowy celo­wał w drzwi, a aspi­rant świe­cił latarką i powoli odcho­dził w mrok po lewej stro­nie budynku, na wypa­dek gdyby sprawca posta­no­wił zasko­czyć ich ucieczką przez okno lub tyl­nymi drzwiami, o ile takie ist­niały. Razem two­rzyli nie­zbyt syme­tryczny trój­kąt.

„Dopóki jest cień szansy, nie pod­da­waj się” – powta­rzał mu ojczym. Co prawda sie­dzieli wów­czas w łódce i przez cały pora­nek nie zło­wili ani jed­nej ryby, ale tę radę Kor­nel dobrze zapa­mię­tał. A skoro pod­kradł się pod drzwi domu, czas na tchórz­liwy roz­są­dek minął.

Kraus wycią­gnął rękę i poczuł chłód mosięż­nej klamki. Naci­snął ją lekko. Mecha­nizm ustą­pił. Gwał­tow­nie pocią­gnął drzwi do sie­bie i scho­wał się za ścianą. Otwo­rzyły się sze­roko. Wychy­lił się na moment. Nim cof­nął głowę, zdą­żył zoba­czyć tylko frag­ment pustego kory­ta­rza. Nikt nie strze­lił.

Usiadł na bru­ko­wej kostce i powoli wysta­wił za róg tele­fon z włą­czoną kamerą. Zoba­czył je na końcu kory­ta­rza. Dwa nie­ru­chome ciała. Nikt nie mie­rzył w drzwi z pisto­letu. Ode­tchnął. Przy­bli­żył obraz. Na pod­ło­dze pod ścianą sie­dział męż­czy­zna, mię­dzy jego nogami leżał ktoś jesz­cze. Kor­nel wstał, scho­wał tele­fon i wycią­gnął przed sie­bie pisto­let. Nabrał powie­trza, poli­czył w myślach do trzech i prze­ciął pro­sto­kąt świa­tła wypa­da­jący z kory­ta­rza na chod­nik.

Wbiegł do środka, trzy­ma­jąc się ściany, żeby nie zadep­tać ewen­tu­al­nych śla­dów, i cały czas wycią­gał przed sobą glocka. Za ple­cami sły­szał, jak jeden z mun­du­ro­wych, chyba ten star­szy, leci za nim i wrzesz­czy:

– Poli­cja, nie ruszaj się!

Ale tamci trwali w bez­ru­chu. Ostre świa­tło kin­kie­tów ośle­piło Kor­nela na moment, zanim zoba­czył ich wyraź­niej. Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna sie­dział w miej­scu, gdzie kory­tarz prze­cho­dził w otwartą kuch­nię. Trzy­mał na brzu­chu głowę kobiety ubra­nej w nocną bie­li­znę. Miała zamknięte oczy. Męż­czy­zna lewą dło­nią zasła­niał jej pierś. Powy­żej rękaw jego dre­li­cho­wej koszuli nasiąk­nął krwią aż do łok­cia i wyglą­dał, jakby przed chwilą został wycią­gnięty z garnka z barsz­czem. Drugą ręką męż­czy­zna opie­rał się o pod­łogę, tak że Kraus nie mógł zoba­czyć dłoni.

Dopiero z bli­ska zauwa­żył, że pierś męż­czy­zny unosi się w powol­nym odde­chu.

– Poli­cja! Nie ruszaj się! – powtó­rzył.

Męż­czy­zna odwró­cił się w kie­runku Kor­nela i popa­trzył na niego otę­pia­łym wzro­kiem. Jego źre­nice były roz­sze­rzone.

Kor­ne­lowi przy­po­mniał się przy­pad­kowy współ­lo­ka­tor ze szkoły poli­cyj­nej, który po spę­dze­niu kilku godzin w goglach VR miał takie samo spoj­rze­nie. Nie pamię­tał jego nazwi­ska. Po pierw­szym mie­siącu wyrzu­cili go z kursu.

– Ręce do góry!

Męż­czy­zna nie reago­wał. Patrzył na sier­żanta obo­jęt­nie, jakby oglą­dał tele­wi­zję, ale myślał o czymś zupeł­nie innym.

Poza nie­obec­nym spoj­rze­niem męż­czy­zna na pod­ło­dze w niczym nie przy­po­mi­nał daw­nego kolegi Kor­nela. Obcięte na jeża ciemne włosy opró­szała siwi­zna, która razem z wyraź­nie zazna­czo­nymi zako­lami suge­ro­wała, że męż­czy­zna dawno już prze­kro­czył czter­dziestkę. Jego twarz zna­czyły głę­bo­kie bruzdy bie­gnące od nosa do ust. Kark wydał się nie­na­tu­ral­nie gruby, nie­mal jak pień dorod­nego drzewa. Facet wyglą­dał jak Atlas, który pod­piera ścianę przed zawa­le­niem. Nad jego nosem bie­gła gruba bli­zna. Jaśniała na tle opa­lo­nej twa­rzy, jakby ktoś prze­cią­gnął po jego czole mar­ke­rem.

Kraus opu­ścił nieco broń i zbli­żył się o kolej­nych kilka kro­ków, po czym znie­ru­cho­miał. Znów oblał go pot, tym razem zimny. Prawa dłoń tam­tego ści­skała pisto­let. Kciuk na ręko­je­ści zasła­niał pękaty opa­tru­nek, rów­nież zabar­wiony czer­wie­nią. Kor­nel moc­niej ujął glocka, a jego palec wska­zu­jący śli­zgał się na mokrym spu­ście.

– Rzuć broń i połóż się z rękami na ple­cach! – krzyk­nął.

Męż­czy­zna prze­stał patrzeć na Kor­nela. Odwró­cił głowę i skie­ro­wał spoj­rze­nie na ciało kobiety. Jakby cał­kiem stra­cił zain­te­re­so­wa­nie sytu­acją.

– Kładź się! – wrza­snął ponow­nie Kraus.

Żad­nego efektu.

W zasa­dzie mógłby go teraz postrze­lić. Uzbro­jony podej­rzany nie wyko­ny­wał pole­ce­nia poli­cjanta do natych­mia­sto­wego odrzu­ce­nia broni – tak brzmia­łoby to w notatce. Wszystko zgod­nie z usta­wo­wym dru­gim warun­kiem uży­cia broni.

Ude­rze­nia serca nie chciały zwol­nić. „Walcz albo ucie­kaj” – pul­so­wało mu w gło­wie. Ale męż­czy­zna nie był zain­te­re­so­wany ani walką, ani Kor­ne­lem, ani naj­wy­raź­niej niczym poza kobietą, któ­rej pierś upo­rczy­wie zasła­niał.

Sier­żant ruszył i kop­nię­ciem wybił mu pisto­let z dłoni. Po dru­giej stro­nie aspi­rant wykrę­cił lewe ramię męż­czy­zny i sta­rał się doci­snąć go do ziemi, jed­no­cze­śnie nie spusz­cza­jąc z oczu glocka leżą­cego na pod­ło­dze. Poste­run­kowy prze­biegł za ich ple­cami przez kuch­nię i wpadł do kolej­nego pomiesz­cze­nia.

– Czy­sto – usły­szeli po chwili.

Wiel­ko­lud nie dał im się poło­żyć na pod­ło­dze, a tylko sie­dząc, odwró­cił się ple­cami do aspi­ranta. Kor­nel podał poli­cjan­towi swoje kaj­danki. Spoj­rze­nia sier­żanta i sie­dzącego męż­czy­zny znów zetknęły się na moment. Oczy Atlasa wyda­wały się puste, kom­plet­nie obo­jętne na to, co się z nim dzieje.

Kiedy aspi­rant zapiął kaj­danki, męż­czy­zna spo­koj­nie oparł się o ścianę i opu­ścił wzrok na ciało kobiety.

Kraus przy­ło­żył palce do jej szyi. Cud nie nastą­pił. Nie wyczuł pulsu.

Dokład­niej przyj­rzał się broni leżą­cej na pod­ło­dze. Wyglą­dała iden­tycz­nie jak jego wła­sny pisto­let – glock 17 pią­tej gene­ra­cji. Kor­nel ostroż­nie prze­su­nął pisto­let nogą jesz­cze dalej i dopiero wtedy gło­śniej wypu­ścił powie­trze. Aspi­rant też wyglą­dał na roz­luź­nio­nego.

– Sprawdź­cie górę. Sły­sza­łem trzy wystrzały, a tu – Kraus wska­zał na ciało kobiety leżą­cej tuż obok niego – widzę dwie rany.

Cof­nął się za kuchenny stół i prze­mie­rzał dwu­me­trowy dystans jak tygrys uwię­ziony w klatce. Poli­cjanci pobie­gli na pię­tro, znowu krzy­cząc ostrze­gaw­czo.

– Poli­cja! Na zie­mię!

Po chwili Kor­nel usły­szał, jak ktoś na górze gwał­tow­nie otwiera drzwi, a póź­niej doszły go szyb­kie stuk­nię­cia obca­sów na tera­ko­cie i pra­wie rów­no­cze­śnie odgłos wyrzu­ca­nej tre­ści żołądka. Kraus zało­żył, że wymio­tuje niż­szy z patro­lo­wych. Zgod­nie z przy­pusz­cze­niami na scho­dach poja­wił się po chwili spo­koj­niej­szy z nich.

– Na górze jest jesz­cze jedno ciało – oznaj­mił i znów spoj­rzał na pisto­let na pod­ło­dze, jakby chciał się upew­nić, że olbrzym nie zdo­łał jakimś cudem go odzy­skać.

Rozdział 2

2

Pocze­kali, aż poste­run­kowy zej­dzie z góry. Po jego kre­do­wo­bia­łej twa­rzy spły­wały kro­ple potu.

– Chyba skoń­czyła im się woda – powie­dział, patrząc na Kor­nela. – Prze­pra­szam, pierw­szy raz widzę tyle… – Z każ­dym sło­wem mówił coraz mniej wyraź­nie i sier­żant nie dowie­dział się niczego wię­cej.

Cokol­wiek zoba­czyli poli­cjanci, Kraus nie mógł oszczę­dzić sobie tego widoku.

– W porządku. Teraz zakła­da­cie ręka­wiczki i niczego nie prze­sta­wia­cie. Daj­cie znać do SSK, żeby przy­słali tech­ni­ków i obu­dzili pro­ku­ra­tora.

Wska­zał sie­dzą­cego na pod­ło­dze męż­czy­znę, który zadarł głowę i z prze­ra­że­niem przy­glą­dał się niż­szemu z umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów.

– Niech sobie sie­dzi do czasu przy­jazdu ekipy. Do śnia­da­nia będzie­cie wolni.

Poste­run­kowy pobiegł po ręka­wiczki do radio­wozu. Kor­nel poszedł na górę, wpa­tru­jąc się w schody z lakie­ro­wa­nego drewna i z przy­zwy­cza­je­nia szu­ka­jąc na nich śla­dów. Ale od czte­rech mie­sięcy w War­sza­wie nie spa­dła kro­pla desz­czu, na błoto nie było więc szans. Plam z krwi też nie dostrzegł.

Wyło­żony grubą brą­zową wykła­dziną kory­tarz na górze pro­wa­dził do trzech par drzwi w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od sie­bie. Świa­tło z kory­tarza wpa­dało do pokoju po lewej i oświe­tlało wycią­gnięte na pod­ło­dze bose stopy.

Kor­nel zaj­rzał do środka.

Chudy jak tyczka nasto­la­tek leżał przy łóżku na wznak z sze­roko roz­rzu­co­nymi rękami. Otwarte oczy wpa­try­wały się z nie­do­wie­rza­niem w pla­kat Tymka nad biur­kiem, jakby chło­pak nie otrzy­mał od swo­jego idola pomocy, choć godziny spę­dzone na słu­cha­niu Rain­mana uczy­niły ich pra­wie braćmi.

Kraus zna­lazł prze­łącz­nik i włą­czył świa­tło, by przyj­rzeć się ranie postrza­ło­wej. Skóra na czole była poszar­pana i osma­lona. Z brze­gów rany wysta­wały frag­menty kości. Osmo­le­nia dowo­dziły, że strzał padł z bli­ska. Na ścia­nie za chło­pa­kiem widać było maź­nię­cia roz­bry­zga­nej krwi. Zmie­szana z pły­nem mózgowo-rdze­nio­wym musiała wypły­nąć póź­niej rów­nież z rany wylo­to­wej, bo pod głową chłopca, na wykła­dzi­nie, wykwi­tła spora plama. Nic dziw­nego, że niż­szego z poli­cjan­tów dopa­dły tor­sje.

Kor­nel odtwa­rzał moż­liwy prze­bieg wyda­rzeń. Usi­ło­wał nie zaglą­dać w oczy chłopca i nie pamię­tać o tym, że jesz­cze kil­ka­na­ście minut wcze­śniej ten pew­nie spo­koj­nie spał.

Trzeci strzał mógł paść wła­śnie tu. Chło­pak usły­szał pierw­sze dwa i wysko­czył z łóżka, ale zabójca, który ewi­dent­nie wie­dział, dokąd iść, i tak zdą­żył go zasko­czyć.

Wszystko wska­zy­wało na to, że sprawca sie­dzi na pod­ło­dze w kuchni i nie potrafi pora­dzić sobie z cię­ża­rem tego, co zro­bił.

„Pięć­dzie­siąt. Czter­dzie­ści dzie­więć. Psia­krew”.

Sier­żant zaci­snął szczęki i napiął mię­śnie ramion. Puścił się pędem na dół, ale wyż­szy z poli­cjan­tów, który naj­wy­raź­niej spo­dzie­wał się takiej reak­cji, zagro­dził mu drogę i pokrę­cił głową.

– Nie odkrę­cisz tego, a sobie zaszko­dzisz. – Aspi­rant mówił cicho, pra­wie szep­tem.

Kor­nel nabrał powie­trza w płuca, jakby chciał wydać roz­kaz lub coś powie­dzieć, ale w ostat­niej chwili zre­zy­gno­wał. Ode­tchnął gło­śno. Aspi­rant miał rację. Mar­ton też, kiedy ostrze­gała go, by nie podej­mo­wał decy­zji pod wpły­wem emo­cji.

– Spró­buj się cze­goś o nich dowie­dzieć. – Kraus wska­zał brodą ciało kobiety i sie­dzą­cego na pod­ło­dze wiel­ko­luda.

Sam poszedł wzdłuż okien w kie­runku kuchni i odna­lazł scho­wane za zasłoną drzwi do ogrodu. Zamknięte na klucz od środka. Prze­krę­cił go i wyj­rzał na zewnątrz.

Ogró­dek tonął w mroku.

Chłodne nocne powie­trze owiało mu twarz. Zacią­gnął się nim z przy­mknię­tymi powie­kami i znów wyświe­tlił pod nimi liczby. „Pięć­dzie­siąt. Wdech, wydech. Czter­dzie­ści dzie­więć. Wdech. Wydech”. Wyszedł na taras i zasu­nął za sobą drzwi. Odli­czył do czter­dzie­stu dwóch z zamknię­tymi oczami.

Pora wysłu­chać świadka. Im szyb­ciej to zrobi, tym czyst­sze, nie­zmą­cone myślami, będą jego zezna­nia.

Przy oka­zji Kor­nel chciał się odda­lić od źró­dła papie­ro­sów. Głód niko­ty­nowy przy­po­mi­nał o sobie moc­niej niż w jakim­kol­wiek momen­cie ostat­nich czte­rech dni. Nawet w piąt­kowe popo­łu­dnie, po któ­rym pamiątka wciąż zna­czyła kłyk­cie jego pal­ców, nie odczu­wał go tak sil­nie jak teraz. Wtedy wie­rzył jesz­cze w siłę wła­snej woli. Ale od kiedy pró­bo­wał puścić wodę w swoim miesz­ka­niu, twarde posta­no­wie­nie mię­kło z każdą upły­wa­jącą minutą jak gotu­jący się maka­ron, co nijak się miało do wska­zó­wek z inter­ne­to­wego porad­nika. „Pią­tego dnia od ostat­niego papie­rosa – wyczy­tał – nastę­puje powrót do natu­ral­nej sty­mu­la­cji recep­to­rów niko­ty­nowych i uza­leż­nie­nie fizyczne ustę­puje”. Wystar­czy, jeśli wytrzyma do końca dnia. Będzie po pro­stu tro­chę trud­niej, bo nie połknął poran­nej tabletki łago­dzą­cej objawy odsta­wie­nia.

Obszedł dom dookoła. W samą porę, by dostrzec ciemne posta­cie prze­ska­ku­jące w ciszy przez meta­lowe przę­sła. Sto­łeczne Sta­no­wi­sko Kie­ro­wa­nia zdą­żyło przy­słać kolejne patrole.

– Zadep­cze­cie ślady! – krzyk­nął ostrze­gaw­czo.

Natych­miast zna­lazł się w świe­tle lata­rek przy­mo­co­wa­nych do glau­be­ry­tów – pisto­le­tów maszy­no­wych uży­wa­nych przez poli­cję.

– Zbie­raj­cie się, zanim sąsie­dzi zaczną krę­cić filmy – powie­dział.

Zmru­żył oczy przed ostrym świa­tłem. Zasło­nił je wycią­gniętą przed sie­bie legi­ty­ma­cją.

Zza tar­czy bali­stycz­nej wyło­nił się poli­cjant i pod­szedł do niego, opusz­cza­jąc broń. Uważ­nie obej­rzał jego legi­ty­ma­cję.

– Trzeba było nas odwo­łać – wark­nął spod hełmu.

Kor­nel wzru­szył ramio­nami.

– Za łącz­ność odpo­wiada ktoś inny. Ja swoje zro­bi­łem.

W tym momen­cie zaszu­miało radio w kie­szeni poli­cjanta.

– Dajemy odbój. Nie wchodź­cie. Powta­rzam, nie wchodź­cie.

– Szlag – mruk­nął poli­cjant w kami­zelce i bez­ce­re­mo­nial­nie odwró­cił się na pię­cie. – Zbie­ramy się – oznaj­mił pozo­sta­łym.

Kraus przy­glą­dał się, jak poli­cjanci się roz­luź­niają i wycho­dzą gęsiego przez furtkę. Skie­ro­wali się do dwóch nowych radio­wo­zów, które zdą­żyły się poja­wić. Zaczęli roz­ma­wiać ści­szo­nymi gło­sami. Kor­nel zasta­na­wiał się, czy szef przy­by­łej grupy opie­przy dyżur­nego ze sta­no­wi­ska kie­ro­wa­nia.

– Sze­fie! – usły­szał zza ple­ców.

Jakby ktoś pod­słu­chał frag­ment jego myśli.

Odwró­cił się. Z domu wyszedł aspi­rant. Ten z papie­ro­sami, któ­rego posta­no­wił uni­kać przez resztę poranka. Poli­cjant nie mówił do radia ani tele­fonu, ale patrzył pro­sto na Kor­nela. Po raz pierw­szy, odkąd zaczął pracę w poli­cji, ktoś nazwał go sze­fem. Mimo woli uśmiech­nął się lekko.

– To komi­sarz Wadis. Zacha­riasz Wadis – oświad­czył aspi­rant tonem wska­zu­ją­cym na to, że Kraus powi­nien roz­po­znać to nazwi­sko rów­nie łatwo jak nazwi­sko hol­ly­wo­odz­kiej gwiazdy.

Wysoki poli­cjant zatrzy­mał się na tyle bli­sko, że Kor­nel wyczuł od niego kwa­śny oddech nało­go­wego pala­cza. Dopiero teraz przyj­rzał się napi­sowi na blaszce w kla­pie kie­szeni koszuli: „A. Majew­ski”.

Zacha­riasz Wadis. Przez chwilę Kor­nel prze­szu­ki­wał zaka­marki mózgu. Na pewno sły­szał już gdzieś to nazwi­sko, ale zbyt dawno, żeby szybko sobie przy­po­mnieć, skąd je zna.

– Kto?

Brwi aspi­ranta powę­dro­wały w górę, a jego oczy wyra­żały zdzi­wie­nie zmie­szane ze słabo skry­wa­nym roz­ba­wie­niem. Kor­nel zro­zu­miał, że naprawdę powi­nien wie­dzieć, kim jest Wadis. Aspi­rant zli­to­wał się nad nim.

– Ten facet w środku. Jest z firmy – wyja­śnił i się­gnął do kie­szeni koszuli w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.

Sier­żant poczuł zna­jome ukłu­cie z tyłu głowy. Poja­wiało się, ile­kroć wpa­ko­wał się w kło­poty. Rodzaj intu­icji z defek­tem. Prze­czu­cia ni­gdy go nie zawo­dziły, ale poja­wiały się zbyt późno, by zapo­biec kata­stro­fie. Powi­nien był domy­ślić się, widząc pisto­let tam­tego, że gość pra­cuje w fir­mie i – sądząc po domu na Saskiej Kępie – raczej nie jest byle gliną. Kor­nel poża­ło­wał teraz, że zamiast pójść do noc­nego po wodę, posta­no­wił posłu­chać poli­cyj­nego radia.

Wresz­cie sobie przy­po­mniał. Zacha­riasz Wadis. Żywa legenda sto­łecz­nej poli­cji. O jego sta­ty­sty­kach wykła­do­wych opo­wia­dali aneg­doty w szkole poli­cyj­nej. Nie wia­domo, dla­czego Kor­nel sądził, że Wadis od dawna jest na eme­ry­tu­rze.

Nagle wszystko nabrało tro­chę wię­cej sensu. Ktoś w SSK spraw­dził adres z wezwa­nia i dopa­so­wał go do Wadisa. Naj­wy­raź­niej ofi­cer dyżurny uznał, że strze­la­nina w domu komi­sa­rza poli­cji może ozna­czać coś wię­cej niż przy­pad­kowe wystrzały. Stąd ta zale­cana ostroż­ność dla pierw­szego patrolu i szyb­kie przy­by­cie kolej­nych radio­wo­zów z poli­cjan­tami goto­wymi do szturmu.

Igiełka w poty­licy ukłuła Kor­nela bole­śnie. Nie powinno go tu być i coś mu mówiło, że przyj­dzie mu zapła­cić za tę nad­gor­li­wość.

– Skąd wiesz?

– W kie­szeni miał port­fel i legi­ty­ma­cję.

– A ona?

– To jego żona. Anna. Zna­leź­li­śmy dowód w torebce.

– Tylko nie grzeb­cie wię­cej, bo tech­nik się wściek­nie, że zacie­ramy ślady.

Ale Kor­nel nie myślał już o śla­dach. Skoro to naprawdę Wadis, sprawy nie uda się wyci­szyć. Dzien­ni­ka­rze będą drą­żyć temat, dopóki nie dowie­dzą się wszyst­kiego. Dla­czego, kto i za ile. Do czasu przy­by­cia pro­ku­ra­tora powi­nien zebrać jak naj­wię­cej infor­ma­cji i zabez­pie­czyć teren, rów­nież przed zawsze głod­nymi sen­sa­cji repor­te­rami.

– A chło­pak?

– To ich syn. Michał. Pięt­na­ście lat.

– Dobra robota – przy­znał Kor­nel. – Idę poroz­ma­wiać ze świad­kiem.

Aspi­rant wygrze­bał sfa­ty­go­waną paczkę che­ster­fiel­dów i wycią­gnął ją przed sie­bie. Kraus patrzył na nią jak sek­so­ho­lik, któ­remu ofia­ro­wano klucz do haremu.

– Dzięki, nie palę.

Nie zabrzmiało to chyba zbyt wia­ry­god­nie, bo Majew­ski wpa­try­wał się w Kor­nela z unie­sio­nymi brwiami.

– Pamię­taj, żeby zabrać nie­do­pa­łek. Ina­czej w labo­ra­to­rium spę­dzą kilka dni, pró­bu­jąc odtwo­rzyć z niego twoje DNA.

Aspi­rant wyszcze­rzył pożół­kłe zęby.

– Jasne, sze­fie.

Sze­fie. Przy­jemne słowo, gdy się je od kogoś sły­szy.

Kraus zosta­wił Majew­skiego na pod­jeź­dzie i wyszedł na ulicę. Doli­czył się na niej sze­ściu poli­cjan­tów, któ­rzy teraz po cichu dys­ku­to­wali. Wyglą­dało na to, że sta­wiła się cała nocna obsada naj­bliż­szego komi­sa­riatu. Kor­nel odna­lazł wzro­kiem tego, z któ­rym roz­ma­wiał kilka minut temu.

– Trzeba zablo­ko­wać dostęp do ulicy. Od skrzy­żo­wa­nia do skrzy­żo­wa­nia. – Gestem wska­zał miej­sca, które miał na myśli. – I niech ktoś zosta­nie przed bramą i prze­pę­dza gapiów, przy­naj­mniej dopóki nie przy­jadą kolejne radio­wozy.

Star­szy aspi­rant zaci­snął szczęki. Być może nie lubił przyj­mo­wać pole­ceń od nie­zna­nych sobie poli­cjan­tów.

– Teraz ty tu dowo­dzisz? Podobno zro­bi­łeś już swoje, sier­żan­cie. – Poli­cjant poło­żył akcent na ostat­nie słowo. Kilku mun­du­ro­wych, któ­rzy przy­słu­chi­wali się roz­mo­wie, pozwo­liło sobie na słabo tłu­mione par­sk­nię­cia.

Kor­nel wes­tchnął. Może jed­nak powi­nien zro­bić w końcu sto­pień pod­ofi­cer­ski, tylko po to, żeby starsi stop­niem trak­to­wali go nieco poważ­niej.

– To nie roz­kazy, tylko roz­są­dek. A jak umiesz robić wyłącz­nie to, co ci każą, to zapy­taj przez radio, co dalej.

Przez chwilę toczyli poje­dy­nek na spoj­rze­nia. Osta­tecz­nie to aspi­rant wzru­szył ramio­nami. W tym, co mówił Kor­nel, nie było niczego nie­zwy­kłego, a blo­kada ulicy była tak samo dobrym zaję­ciem jak każde inne. Tyle że bez­piecz­nym.

Kraus nie liczył na to, że blo­kada zapo­bie­gnie roz­gło­sowi. Sąsie­dzi z apar­ta­men­towca już wcze­śniej zaczęli poja­wiać się na bal­ko­nach. Za chwilę zaczną robić zdję­cia i dzwo­nić do por­tali. Ale przy­naj­mniej dzien­ni­ka­rze przy­jadą dopiero wtedy, gdy jego samego już tu nie będzie.

Pod­szedł do furtki sąsied­niego domu. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż pro­ste szcze­ble w ogro­dze­niu domu Wadi­sów. Ta tutaj została zro­biona z ocyn­ko­wa­nej stali, zdo­bio­nej posre­brza­nymi liśćmi i kiśćmi wino­gron.

Podob­nie jak poprzed­nio, zanim zdą­żył naci­snąć guzik domo­fonu, drzwi się otwo­rzyły i sta­nęła w nich poznana prze­lot­nie przy­gar­biona postać. Męż­czy­zna musiał pod­glą­dać przez wizjer albo kamerę wide­ofonu.

– Pan do mnie? – Przy­du­szony sta­ro­ścią głos niósł się sta­now­czo za daleko w noc. Nawet Wadis miał szansę go usły­szeć.

– Star­szy sier­żant Kor­nel Kraus, Komenda Sto­łeczna Poli­cji – przed­sta­wił się Kor­nel. – Mam kilka pytań.

Zamek przy furtce brzęk­nął i Kor­nel mógł wejść na teren pose­sji. Nie widział stąd aspi­ranta przed domem obok, ale mógł dostrzec ula­tu­jący w górę obło­czek wydy­cha­nego przez niego dymu. Kraus poczuł aro­mat palo­nego tyto­niu i zaklął pod nosem.

Sąsiad Wadisa wyszedł przed dom. Wyraź­nie nie zamie­rzał zapra­szać Kor­nela do środka, przy­naj­mniej zanim nie dowie się cze­goś wię­cej. Spo­glą­dał przez chwilę ponad ramio­nami poli­cjanta. Być może jego uwagę przy­kuli funk­cjo­na­riu­sze wciąż jesz­cze zgru­po­wani na ulicy.

– Możemy poroz­ma­wiać? – zapy­tał Kor­nel.

– Tak. – Męż­czy­zna objął się rękoma, chro­niąc się przed chło­dem nad­cią­ga­ją­cego poranka.

– Jak się pan nazywa?

– Ste­fan Kal­bar­czyk.

– Mieszka pan tutaj?

– No tak. Miesz­kam. – Męż­czy­zna przy­glą­dał się Kor­ne­lowi, coraz bar­dziej ścią­ga­jąc brwi.

– Sam?

– Z żoną. Tylko wyje­chała do sana­to­rium, więc teraz jestem sło­mia­nym wdow­cem. – Kal­bar­czyk mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo i przez chwilę jego twarz wypo­go­dziła się, a w oczach bły­snęły iskierki.

Kor­nel odwza­jem­nił nie­ocze­ki­waną poufa­łość unie­sie­niem wąsów. Jego zda­niem Kal­bar­czyk osią­gnął już wiek, w któ­rym przy­wi­leje wyni­ka­jące z samot­no­ści ustę­po­wały pola nie­do­god­no­ściom.

– Pro­szę powie­dzieć, co pan widział.

– Nic nie widzia­łem – oznaj­mił męż­czy­zna. – Spa­łem, kiedy obu­dził mnie huk. Trzask – popra­wił się – jakby pio­run strze­lił. A potem kolejny, chyba jesz­cze gło­śniej­szy. A jeśli mi prze­szko­dził hałas, to musiało być naprawdę gło­śno. Więc zadzwo­ni­łem.

– Dobra decy­zja – pochwa­lił go Kor­nel. – Co pan zro­bił póź­niej?

Sier­żant wie­dział, że pyta­nie świad­ków o to, co widzieli lub sły­szeli, mogło skła­niać ich do kon­fa­bu­la­cji. Zazwy­czaj lepiej pamię­tają to, co robili w danym momen­cie, niż to, co widzieli.

– Co zro­bi­łem? Prze­pra­szam, nie sły­szę zbyt dobrze. – Sta­ru­szek wska­zał pal­cem ucho.

Kraus powtó­rzył pyta­nie gło­śniej.

– Zsze­dłem na dół, bo z okna sypialni nie­wiele widać. – Kal­bar­czyk skie­ro­wał kości­stą dłoń na rosnącą obok potężną, wyschniętą tuję, która musiała mieć chyba ze trzy­dzie­ści lat. Się­gała wysoko ponad linię dachu i nie­mal cał­ko­wi­cie zasła­niała widok z ciem­nych teraz okien na par­te­rze i na pię­trze. Te pomiesz­cze­nia przy­le­gały do domu sąsia­dów. – I cze­ka­łem w kory­ta­rzu. Patrzy­łem przez kamerę, aż przy­je­chał radio­wóz.

– Do przy­jazdu radio­wozu nikt się nie poja­wił? A może usły­szał pan coś jesz­cze? Kroki? Zamy­kane drzwi samo­chodu? – Kor­nel wie­dział, że miesz­kańcy domów po wielu latach pobytu w jed­nym miej­scu potra­fią wychwy­cić dźwięki nie­ty­powe dla danego miej­sca lub choćby pory dnia. Ale w przy­padku Kal­bar­czyka nie mógł liczyć na wiele.

Męż­czy­zna pokrę­cił głową, a jego oczy jakby zapa­dły się na moment moc­niej w głąb oczo­do­łów.

– Co tam się stało? – zapy­tał sta­ru­szek ści­szo­nym teraz gło­sem.

– Dobrze pan znał swo­ich sąsia­dów? – odpo­wie­dział pyta­niem Kor­nel.

– Znał? – wychwy­cił Kal­bar­czyk. Ze słu­chem męż­czy­zny nie było więc aż tak źle. – Nie żyją? – Głos zdra­dzał napię­cie.

Sier­żant zasta­na­wiał się chwilę nad odpo­wie­dzią. W końcu uznał, że prawdy i tak nie da się ukryć.

– Kobieta i chło­pak. Pan domu ma się cał­kiem nie­źle – przy­znał i przy­glą­dał się reak­cji roz­mówcy.

– Pani Ania nie żyje? – Sta­ru­szek cof­nął się o pół kroku, by móc oprzeć się o fra­mugę. Spo­glą­dał teraz na zmianę to na Kor­nela, to w kie­runku domu sąsia­dów. – Muszę usiąść – powie­dział po chwili. – Może ma pan ochotę na her­batę, komi­sa­rzu?

– Chęt­nie. Tylko bez cukru. – Świeżo awan­so­wany komi­sarz uśmiech­nął się pod nosem.

Weszli ciem­nym kory­ta­rzem i pra­wie od razu skrę­cili w prawo do kuchni. Dom był bliź­nia­kiem tylko z nazwy. Róż­nił się ukła­dem pomiesz­czeń. Zabra­kło w nim miej­sca na garaż, okna kuchni wycho­dziły na ulicę i nie łączyła się ona z salo­nem. Wyda­wała się nie­wielka, nie­mal skromna, ale tylko dla­tego, że jej archi­tekci wło­żyli wiele wysiłku, a wła­ści­ciele – pie­nię­dzy, by wyglą­dała na swoj­ską kuch­nię babuni. Fronty sza­fek nie pocho­dziły z fabryki płyt pil­śnio­wych, a kuchenny blat nie został przy­cięty w mar­ke­cie budow­la­nym. Meble wyko­nano z litego drewna, wyglą­dało na przy­ciem­niany orzech, i dźwi­gały bez wyraź­nych śla­dów znu­że­nia gruby blok zie­lon­ka­wego gra­nitu, peł­niący funk­cję blatu. Samo jego wnie­sie­nie do tego pomiesz­cze­nia musiało kosz­to­wać litry potu kilku rosłych męż­czyzn.

– Prze­pra­szam, mam tu mały bała­gan. Żona wyje­chała do sana­to­rium – przy­po­mniał Kal­bar­czyk.

Kor­nel się rozej­rzał. Bała­gan prze­ja­wiał się samotną szklanką cze­ka­jącą na dnie kamien­nego zlewu i błysz­czą­cymi w świe­tle lampy dro­bin­kami cukru roz­sy­pa­nymi na kuchen­nym, także orze­cho­wym, stole pod oknem.

Kal­bar­czyk pod­szedł do płyty gazo­wej i spraw­dził cię­żar pola­kie­ro­wa­nego na kre­mowo czaj­nika. Podob­nie jak u Kor­nela, w tym rów­nież bra­ko­wało wody. Sta­ru­szek wło­żył go pod kran, ale gdy odkrę­cił kurek, poli­cjant usły­szał tylko zna­jome syk­nię­cie.

– Chyba jakaś awa­ria – poin­for­mo­wał Kal­bar­czyk. – Żeby tylko nie było to nic poważ­nego. – Zmarsz­czył czoło i dodał szybko: – Na szczę­ście mam zapas. Pro­szę mi podać butelkę. – Gestem wska­zał wysoką szafkę kuchenną, którą Kor­nel w pierw­szej chwili wziął za zabu­do­waną lodówkę.

Wię­cej niż połowę zawar­to­ści szafki sta­no­wiły szklane butelki z wodą, usta­wione w rów­nych rzę­dach na trzech naj­niż­szych pół­kach. Kraus podał jedną z nich Kal­bar­czy­kowi i usiadł przy stole. Sta­ru­szek dołą­czył do niego po chwili potrzeb­nej na przy­go­to­wa­nia.

– Oba­wiam się, że nie­wiele mogę pomóc – oświad­czył, zanim jesz­cze sier­żant zadał pyta­nie.

Mówił zbyt gło­śno, jakby sta­rał się kogoś prze­krzy­czeć. Kor­nel dopiero teraz dostrzegł nie­wielki apa­rat słu­chowy w jego lewym uchu. Kal­bar­czyk zauwa­żył spoj­rze­nie.

– Na prawe nic już nie sły­szę – wyja­śnił.

– Dobrze ich pan znał? – zapy­tał poli­cjant jesz­cze raz, tym razem pod­nie­sio­nym tonem.

– Ano, jak to mię­dzy sąsia­dami. Cza­sem się pogada przez płot, ale ze mną to już ciężko poroz­ma­wiać. – Sta­ru­szek uśmiech­nął się, pre­zen­tu­jąc gar­ni­tur zębów, któ­rych bieli nie powsty­dziłby się dwu­dzie­sto­la­tek. Musiał kupić je nie­dawno albo były świet­nej jako­ści.

– Niech pan powie, co pan o nich wie.

– Pani Anna jest lekarką. Pra­cuje tu nie­da­leko, w szpi­talu dzie­cię­cym. Pew­nie dla­tego kupili dom w tej oko­licy. Żeby miała bli­sko. Bar­dzo miła kobieta. A on to nawet nie wiem za dobrze. Parę lat temu widzia­łem, jak przy­wio­zła go poli­cja. Może jakiś ban­dyta?

Kor­nel znów pozwo­lił sobie na prze­lotny uśmiech. Rze­czy­wi­ście, Kal­bar­czyk nie­wiele wie­dział o sąsia­dach.

Czaj­nik zaczął pogwiz­dy­wać. Sta­ru­szek pod­niósł się z wysił­kiem i po chwili wró­cił do stołu z paru­ją­cym napo­jem.

– Widział pan ostat­nio coś nie­po­ko­ją­cego u sąsia­dów? Jakieś awan­tury?

Sta­ru­szek pokrę­cił głową.

– Ich syn cza­sem pusz­czał gło­śną muzykę. Ale mi nie prze­szka­dzała, wystar­czyło, że przy­ci­szy­łem apa­rat.

Kor­nel znów się uśmiech­nął. Nie­liczne przy­wi­leje sta­ro­ści. Sam chęt­nie użyłby pokrę­tła, które wyci­szy­łoby hałasy sąsia­dów.

– Widział pan, żeby ktoś ich odwie­dzał ostat­nio? Albo wcze­śniej przy­cho­dził regu­lar­nie, a ostat­nio prze­stał?

Sta­ru­szek znów tylko pokrę­cił bez­rad­nie głową.

Sie­dzieli przez jakiś czas w ciszy i popi­jali her­batę, nie patrząc jeden na dru­giego. Sier­żant prze­dłu­żał ten moment, nie musiał się spie­szyć. A w kuchni przy­naj­mniej nie doku­czał mu nocny chłód. Nie­ocze­ki­wa­nie star­szy męż­czy­zna ock­nął się z zadumy.

– Kie­dyś się kłó­cili – przy­po­mniał sobie. – Pra­wie co wie­czór było ich sły­chać.

– Kiedy to było?

– A… z pięt­na­ście, może dwa­dzie­ścia lat temu. Zaraz jak się wpro­wa­dzili. Chyba pięt­na­ście, pani Ania wtedy uro­dziła. To bywa trudny czas dla mał­żeństw – zauwa­żył.

– Jakieś groźby? Prze­moc? – W gło­sie Kor­nela zabra­kło prze­ko­na­nia. Awan­tura sprzed pięt­na­stu lat nie mogła pro­wa­dzić do dzi­siej­szego zabój­stwa.

– Nie. – Sta­ru­szek pokrę­cił głową. – Przy­pusz­czam, że w pierw­szych latach wszyst­kie mał­żeń­stwa prze­cho­dzą taki etap – dodał nieco ciszej.

Kraus nie sko­men­to­wał tego. Dopił her­batę i się poże­gnał, tra­dy­cyj­nie pro­sząc o kon­takt, gdyby sta­ru­szek przy­po­mniał sobie coś jesz­cze. Uprze­dził także, że praw­do­po­dob­nie czeka go ofi­cjalne prze­słu­cha­nie w pro­ku­ra­tu­rze.

Przed domem chłód dogo­ry­wa­ją­cej nocy łatwo prze­nik­nął przez cienką bluzę Kor­nela i dotarł do wciąż wil­got­nego pod­ko­szulka. Przez kil­ka­na­ście sekund sier­żant machał inten­syw­nie ramio­nami, żeby roz­grzać ciało.

Rozej­rzał się po ulicy. Dostęp do Walecz­nych blo­ko­wały ozna­ko­wane radio­wozy. Od strony Saskiej jeden z poli­cjan­tów tłu­ma­czył kie­rowcy samo­chodu, który chciał prze­je­chać uliczką, w jaki spo­sób omi­nąć blo­kadę. Było jesz­cze zbyt wcze­śnie na więk­szy ruch i poja­wie­nie się prze­chod­niów, a zimno i nuda prze­pę­dziły sąsia­dów z tara­sów apar­ta­men­towca. Z pew­no­ścią wie­dzieli już o awa­rii wodo­cią­gów i mieli teraz waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż przy­pa­try­wa­nie się znu­dzo­nym poli­cjan­tom.

Kor­nel wró­cił do bliź­niaka Wadi­sów. W środku nic się nie zmie­niło. Komi­sarz wciąż sie­dział skuty nad cia­łem żony i nie zwra­cał uwagi na mun­du­ro­wych opie­ra­ją­cych się o kuchenny blat.

Docho­dziła piąta i ekipa tech­ni­ków powinna być już w dro­dze. Kraus nie chciał wda­wać się w roz­mowy z poli­cjan­tami. Wycią­gnął z kie­szeni ręka­wiczki i jesz­cze raz prze­szedł się po domu, tym razem przy­glą­da­jąc się meto­dycz­nie wszyst­kiemu.

Kanapa w salo­nie dawała się roz­ło­żyć i powięk­szyć do roz­mia­rów wygod­nego łóżka. W skrzyni pod sie­dzi­skiem zna­lazł pościel. Wyglą­dała na uży­waną.

Prze­szedł na górę i skie­ro­wał się do mał­żeń­skiej sypialni. Oka­zała się nie­zbyt dużym pomiesz­cze­niem, ale w sam raz, by pomie­ścić dwu­oso­bowe łóżko i szafki nocne. Jedną ze ścian zasła­niała w cało­ści szafa, a wła­ści­wie ich cały sys­tem. Obok wej­ścia stała nie­wielka toa­letka z lustrem. Po pra­wej stro­nie łóżka prze­strzeni wystar­czyło tylko na przej­ście. Naj­wy­raź­niej od jakie­goś czasu nikt nie korzy­stał z tej czę­ści sypialni. Prze­ście­ra­dło pod koł­drą nie zdą­żyło się pomarsz­czyć, nie dostrzegł też śla­dów zagnie­ceń, choć – jeśli ta część łóżka nale­żała do Wadisa – nale­żało się ich spo­dzie­wać. Przy wez­gło­wiu bra­ko­wało poduszki. Blat kre­mo­wej szafki noc­nej odbi­jał górne świa­tło. Na szafce po dru­giej stro­nie leżały książki uło­żone w stos. Kor­nel pod­szedł do nich i prze­kła­dał je po kolei, przy­glą­da­jąc się okład­kom. Anglo­ję­zyczne pozy­cje z ilu­stra­cjami sche­ma­tów mózgu, Nauka o kli­ma­cie i – na samym spo­dzie, jakby wsty­dli­wie cho­wane przed nie­po­wo­ła­nym spoj­rze­niem – kio­skowe wyda­nie Miło­ści w cza­sach zarazy Márqueza.

W łazience zna­lazł trzy elek­tryczne szczo­teczki do zębów i trzy ręcz­niki kąpie­lowe. Dotknął ich po kolei. Jeden z nich, gra­na­towy, zosta­wił na ręka­wiczce wil­gotne ślady.

Na koniec oglę­dzin zszedł na dół i przez pomiesz­cze­nie gospo­dar­cze, peł­niące funk­cję spi­żarni i składu opon zimo­wych, zaj­rzał do garażu. Nie licząc regału na narzę­dzia przy szczy­to­wej ścia­nie i roweru powie­szo­nego na ste­lażu, był pusty.

Kor­nel wró­cił do ID na pod­jeź­dzie przed bramą. Przy­świe­cił sobie latarką z tele­fonu i bez trudu odna­lazł dodat­kowe oświe­tle­nie ukryte pod przed­nim zde­rza­kiem. Tak jak przy­pusz­czał, samo­chód Wadisa nale­żał do poli­cji.

Kil­ka­na­ście minut póź­niej zja­wili się tech­nicy. Jeden z nich upew­nił się, że pro­ku­ra­tor nie dotarł jesz­cze na miej­sce, i wró­cił do pozo­sta­łych. Kraus pod­szedł do nich i uprze­dził, co czeka na nich w środku.

Pro­ku­ra­tor poja­wił się dopiero przed siódmą, choć Kor­nel i tak nie spo­dzie­wał się go tak szybko. Już sama pora przy­by­cia mogła wska­zy­wać, że sprawa jest przez urzęd­nika trak­to­wana poważ­nie. Męż­czy­zna w roz­pię­tej jasnej kurtce, spod któ­rej wyglą­dały popie­lata mary­narka i biała koszula, szedł szybko od strony Saskiej. Po dro­dze zatrzy­mał się przy tech­ni­kach i powie­dział do nich coś, czego sier­żant nie mógł usły­szeć. Nie wyglą­dał na poiry­to­wa­nego zbyt wcze­sną pobudką. Uśmie­chał się pra­wie rado­śnie. Kor­nel pomy­ślał, że wygląda jak czło­wiek, który przy­był ode­brać nagrodę.

Rozdział 3

3

Na widok Kor­nela pro­ku­ra­tor zga­sił uśmiech i przy­brał maskę powagi ade­kwatną do urzędu, który repre­zen­to­wał.

Kraus odno­to­wał, że mimo wcze­snej pory męż­czy­zna jest gładko ogo­lony i roz­ta­cza wokół sie­bie inten­sywny zapach wody po gole­niu. Pach­niała drogo.

– Sier­żant Kor­nel Kraus – przed­sta­wił się.

Pro­ku­ra­tor nie podał mu ręki pod pozo­rem wycią­ga­nia z kie­szeni płasz­cza latek­so­wych ręka­wi­czek.

– Zyg­munt Bujak, pro­ku­ra­tura kra­jowa – rzu­cił, nie patrząc na poli­cjanta. – Pan go zatrzy­mał?

Pro­ku­ra­tor kra­jowy, nie rejo­nowy. Sprawa szybko dotarła na samą górę.

– Tak. Nie sta­wiał oporu. Wciąż jest w szoku.

– Nie­ważne. Zatrzy­mał pan Wadisa, to naj­waż­niej­sze. – Pro­ku­ra­tor posłał mu krótki uśmiech. – Pro­szę mnie opro­wa­dzić.

Wadisa. Nie było już wąt­pli­wo­ści, że Bujak wie­dział, do kogo został wezwany.

Kor­nel zre­la­cjo­no­wał wyda­rze­nia poranka i przy­glą­dał się pro­ku­ra­to­rowi.

Bujak pobież­nie obej­rzał ciało denatki, a potem kuc­nął nad Wadi­sem i usi­ło­wał spoj­rzeć mu w oczy.

– Możesz uda­wać, ile chcesz. Tym razem się nie wywi­niesz – zapo­wie­dział, wyko­rzy­stu­jąc prze­rwę w rela­cji Kor­nela.

Wadis nie zwró­cił na Bujaka naj­mniej­szej uwagi.

– Ciało chłopca jest na górze. Roz­ma­wia­łem ze świad­kiem, ale niczego nie widział. Sły­szał tylko wystrzały. To i tak dużo, bio­rąc pod uwagę, że jest przy­głu­chy.

Bujak odwró­cił się do Kor­nela z lek­kim uśmie­chem.

– Tym lepiej. Krąg podej­rza­nych się zawę­ził – pod­su­mo­wał.

– Na wszelki wypa­dek powin­ni­śmy wysłać ludzi do miesz­kań­ców tego bloku obok, może ktoś…

– Nie róbmy zamie­sza­nia, mają teraz sporo wła­snych pro­ble­mów. A jeśli Wodo­ciągi nie usuną szybko awa­rii, wszy­scy mun­du­rowi będą potrzebni na uli­cach. Nie możemy teraz mar­no­wać sił poli­cji na szu­ka­nie dziury w całym. Prze­py­tamy miesz­kań­ców, kiedy sytu­acja się wyja­śni. A pew­nie i tak wystar­czy nam to, co już mamy.

Pro­ku­ra­tor wypro­sto­wał się i poszedł po scho­dach na górę.

Kraus pocze­kał w kory­ta­rzu i przy­glą­dał się człon­kom ekipy tech­nicz­nej, któ­rzy zdą­żyli już wejść na pod­jazd. Jeden z nich przy­go­to­wy­wał się do zdej­mo­wa­nia odci­sków z klamki.

Bujak poja­wił się po minu­cie.

– Pano­wie – zwró­cił się do czte­rech męż­czyzn, któ­rzy prze­stali szep­tać mię­dzy sobą – bierz­cie się do pracy. Zacznij­cie od zdjęć w kory­ta­rzu, żeby­śmy mogli zabrać komi­sa­rza na dołek.

Odwró­cił się do Kor­nela.

– Dobra robota, sier­żan­cie.

Sier­żan­cie. Zabrzmiało pra­wie po przy­ja­ciel­sku, za to nie­zbyt szcze­rze.

Wyszli przed dom.

Poli­cjanci, któ­rzy przy­je­chali z Kor­ne­lem, stali przy swoim radio­wo­zie. Majew­ski palił kolej­nego papie­rosa i oparty o samo­chód przy­glą­dał się zapar­ko­wa­nemu volks­wa­ge­nowi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki