W ramionach gwiazd. Tom 1 -  Amie Kaufman,  Meagan Spooner - ebook

W ramionach gwiazd. Tom 1 ebook

Amie Kaufman, Meagan Spooner

5,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Empik Go
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

"Jedno jego spojrzenie wystarczy, by rozpalić we mnie krew. Zdaje mu się, że nie widzę, jak wyciąga rękę w moją stronę i jak powstrzymuje się w ostatniej chwili. Jest niecierpliwy, ale potrafi się hamować – chce mnie odzyskać, ale czeka. Myśli, że mamy czas."

Ikar, największy prom kosmiczny w całej galaktyce, rozbija się podczas rejsu. Jedyni ocaleni to Lilac – córka najbogatszego człowieka w całej galaktyce, i Tarver – młody bohater wojenny, który nie należy do elity. Muszą zjednoczyć siły, by wrócić do domu i rozwiązać zagadkę tajemniczych wizji, jakie zaczynają ich nękać.

Wkrótce rodzi się między nimi uczucie. Jednak w świecie, z którego pochodzą, ich związek jest skazany na potępienie. Czy mimo to nadal będą chcieli opuścić planetę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 444

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Historia wciągająca, trzymająca w napięciu. Bohaterowie nietuzinkowi z dwóch różnych światów. On żołnierz, bohater wojenny. Ona ukochana córka bogatego tatusia. I nagle znajdują się w trzecim świecie tylko we dwoje. Hmmm czy na pewno są sami? Jak sobie poradzą w nowej sytuacji? Czy oby na pewno Lilac jest rozpieszczoną bogaczką? Czyta się dość szybko i trudno się oderwać. Świetnie rozwija się wątek miłosny a emocji nie zabraknie. Finał ufffff.... To było coś nowego dla mnie i mam ochotę na kolejne tomy. Liczę, że będą równie dobre jak ten.
00



Amie KaufmanMeagan Spooner

W ramionach gwiazd

Tytuł oryginału: These Broken Stars

Copyright © by Amie Kaufman and Meagan Spooner

Copyright © by Virtualo, 2022

Copyright for Polish translation © by Martyna Tomczak

Copyright for Polish translation © by Virtualo, 2022

Redakcja: Agnieszka Urbanowska

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Małgorzata Drabina / Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-272-7412-0

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

ITARVER

Nic w tym pomieszczeniu nie jest prawdziwe. Gdyby przyjęcie odbywało się w moich rodzinnych stronach, melodia przyciągałaby wzrok ku skupionym w rogu żywym muzykom. Salę wypełniałoby światło świec i przygaszonych lamp, a stoły byłyby z drewna wyciosanego z prawdziwych drzew. Ludzie słuchaliby się nawzajem, zamiast wciąż sprawdzać, kto ich obserwuje.

Tutaj nawet powietrze ma przefiltrowany, sztuczny zapach. W kinkietach drgają ogniki świec, ale napędza je stałe źródło energii. Tace krążą pomiędzy gośćmi, zupełnie jakby drinki roznosili niewidzialni kelnerzy. Kwartet smyczkowy to zaledwie hologram – idealny i nieomylny, za każdym razem daje identyczny występ.

Wiele bym oddał za to, by spędzić swobodny wieczór z kolegami z plutonu, zamiast tkwić tutaj, gdzie odbywa się imitacja sceny z jakiejś powieści historycznej.

Choćby zastosowali nie wiem ile modnych wiktoriańskich chwytów, nie zatają tego, gdzie się znajdujemy. Gwiazdy za szybami iluminatorów przypominają wyblakłe białe linie, na wpół widzialne, nierealne. Ikar wyglądałby tak samo niewyraźnie, półprzezroczyście, gdyby jakimś sposobem ktoś z nieruchomego punktu w kosmosie zobaczył, jak z nadświetlną prędkością przemierza hiperprzestrzeń.

Opieram się o bibliotekę i wtedy nagle przychodzi mi do głowy, że jest tu jednak coś prawdziwego – książki. Sięgam do tyłu i przesuwam palcami po ich starych, obitych szorstką skórą grzbietach, po czym wyswobadzam jedną z ciasnego rzędu. Nikt ich tu nie czyta – są ozdobą, wybrane nie ze względu na treść, lecz na imponujące skórzane oprawy. Tej jednej nikomu nie będzie brakowało, a mnie potrzebny jest zastrzyk rzeczywistości.

Dziś wieczorem już prawie skończyłem się uśmiechać na rozkaz do obiektywów. Tym na górze się zdaje, że jeśli wpuszczą oficerów terenowych na salony, stworzą jakiś rodzaj porozumienia tam, gdzie go nie ma. Niech grasujące po Ikarze roje paparazzich zobaczą chłopaka z nizin, który brata się z elitą. Sądziłem, że po jakimś czasie będą mieli dość fotografowania, jak leniwie popijam drinki w salonie pierwszej klasy, jednak jestem tu już dwa tygodnie i wcale się na to nie zanosi.

Te pismaki kochają krzepiące opowiastki typu „od pucybuta do milionera”, nawet jeśli miliony zastępuje kilka przypiętych do piersi orderów. Tak czy inaczej, historia świetnie nadaje się do gazet. Dobrze pokazywać wojskowych i bogaczy, biedota ma dzięki temu do czego aspirować. „Spójrz – głoszą nagłówki – skoro taki prosty chłopaczyna doszedł do sławy i pieniędzy, czemu tobie miałoby się nie udać?”

Gdyby nie wydarzenia na Patronie, w ogóle by mnie tu nie było. To, co oni traktują jako popis heroizmu, ja nazwałbym raczej tragiczną porażką. Ale nikt mnie nie pyta o zdanie.

Omiatam spojrzeniem salę, przyglądając się grupkom kobiet w barwnych sukniach, oficerom w takich samych jak mój galowych mundurach, mężczyznom we frakach i w cylindrach. Falujący tłum wprawia mnie w niespokojny nastrój – rządzi się prawami, do których nigdy nie przywyknę, choćby nie wiem ile razy zmuszano mnie do przestawania z tymi ludźmi.

Mój wzrok pada na nowo przybyłego mężczyznę – dopiero po chwili orientuję się dlaczego. Choć stara się wmieszać w towarzystwo, w żaden sposób tu nie pasuje. Jego czarny frak jest podniszczony, a na cylindrze brakuje obecnie modnej lśniącej satynowej wstążki. Wytrenowano mnie w dostrzeganiu tego, co osobliwe, a w tym morzu chirurgicznie udoskonalonych twarzy jego oblicze lśni niczym morska latarnia. Mężczyzna ma zmarszczki w kącikach oczu i wokół ust, a także ogorzałą, zniszczoną słońcem skórę. Zachowuje się nerwowo, chowa głowę w ramionach i raz po raz zaciska palce na klapach marynarki.

Moje tętno przyspiesza. Zbyt długo przebywałem w koloniach, gdzie wszystko, co odstaje od otoczenia, może stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo. Ostrożnie odsuwam się od biblioteki i ruszam w jego stronę, mijając po drodze dwie kobiety – każda z nich ma wciśnięty w oko całkowicie jej zbędny monokl. Chcę się dowiedzieć, co ten facet tu robi, nie mogę jednak puścić się biegiem, a konieczność cierpliwego lawirowania wśród rozkołysanego tłumu doprowadza mnie do pasji. Gdybym zaczął się przepychać, zwróciłbym na siebie uwagę. A jeżeli on jest niebezpieczny, każde nagłe zakłócenie panującej tu energii może podziałać na niego jak płachta na byka.

Nagle świat ginie w oślepiającym błysku. Tuż przed moją twarzą eksploduje flesz aparatu.

– Majorze Merendsen! – woła stojąca pod iluminatorem dwudziestoparoletnia kobieta otoczona stadkiem rówieśniczek i natychmiast przypuszcza atak: – Ach, majorze, musi pan  k o n i e c z n i e  zrobić sobie z nami zdjęcie. Ich dwulicowość jest jak trucizna. W ich oczach znajduję się niewiele wyżej od psa chodzącego na tylnych łapach, wiedzą o tym równie dobrze, jak ja, a mimo to za nic nie przepuszczą okazji, by ujrzano je w towarzystwie żywego bohatera prawdziwej wojny.

– Oczywiście, wrócę do pań za chwilę, przepra… – Nie dane jest mi jednak dokończyć, bo wszystkie trzy kobiety stoją już upozowane wokół mnie, wydymając usta i spuszczając rzęsy. Uśmiech proszę! Ze wszystkich stron oślepia mnie erupcja fleszy.

Czuję tępy przeszywający ból u podstawy czaszki, niechybnie początek migreny. Kobiety wciąż trajkoczą, przyciskając się do mnie coraz mocniej, a ja tymczasem tracę z oczu mężczyznę o ogorzałej twarzy.

Jeden z fotografów krąży wokół i brzęczy coś niskim, monotonnym głosem. Przesuwam się, by wyjrzeć zza jego pleców, ale przed oczami wciąż tańczą mi czerwono-złote błyski. Mrugam gwałtownie, po czym omiatam wzrokiem bar, drzwi, stoliki i śmigające tace. Usiłuję sobie przypomnieć wygląd tamtego faceta, linię sylwetki pod ubraniem. Czy to możliwe, że ukrywał coś pod marynarką? Czy mógł być uzbrojony?

– Słyszy mnie pan, majorze? – dopytuje rozgadany fotograf.

– Proszę? –  N i e,   n i e   s ł u c h a m   c i ę.  Udając, że chcę się do niego zbliżyć, wyswobadzam się z uścisków uwieszonych na mnie kobiet. Najchętniej odepchnąłbym mikrusa na bok albo jeszcze lepiej: oznajmiłbym, że grozi mu niebezpieczeństwo, i patrzył, jak ucieka, gdzie pieprz rośnie.

– Dziwię się, że pańscy koledzy z niższych pokładów nie próbowali się wśliznąć tu za panem.

P o ważni e? Przypomina mi się wzrok żołnierzy, którzy co wieczór obserwują, jak ruszam w stronę pierwszej klasy niczym skazaniec na ścięcie.

– Och, no cóż… – odpowiadam, próbując ukryć irytację. – Prawdopodobnie nawet nie wiedzą, co to szampan. – Usiłuję odwzajemnić jego uśmiech, ale w przeciwieństwie do nich wszystkich nie potrafię szafować fałszywymi gestami.

Fotograf śmieje się zbyt głośno i kolejny flesz rozbłyska tuż przed moją twarzą. Mrugam, by pozbyć się gwiazdek przed oczami, a potem odchodzę niezgrabnie, wyciągając szyję w poszukiwaniu jedynego człowieka, który pasuje tu jeszcze mniej niż ja. Nigdzie jednak nie mogę dostrzec zgarbionego mężczyzny w znoszonym kapeluszu.

Czy to możliwe, że wyszedł? Chyba nikt nie pchałby się tutaj nieproszony tylko po to, by zniknąć, nie czyniąc wokół siebie zamieszania. Może usiadł, ukrył się gdzieś w tłumie? Jeszcze raz obrzucam wzrokiem miejsca siedzące, uważniej przyglądając się zajmującym je ludziom.

Wszystkie stoliki są oblepione gośćmi – z wyjątkiem jednego, przy którym dostrzegam samotną dziewczynę przyglądającą się tłumowi z chłodnym zainteresowaniem. Jej jasna, nieskazitelna skóra mówi, że jest jedną z nich, spojrzenie jednak komunikuje, że stoi o klasę wyżej, lepsza od reszty, nieosiągalna.

Ma na sobie suknię w odcieniu galowego munduru marynarki. Przez chwilę mój wzrok przykuwają odkryte ramiona – ten kolor z pewnością pasuje jej lepiej niż jakiemukolwiek znanemu mi marynarzowi. Rude włosy spływają na plecy. Nos – zadarty, co wbrew pozorom czyni ją jeszcze ładniejszą. Dzięki niemu wygląda prawdziwie.

Nie, ta dziewczyna nie jest ładna. To prawdziwa piękność.

W jej twarzy jest coś mgliście znajomego, lecz nim udaje mi się zrozumieć, skąd wzięło się to wrażenie, ona zauważa, że się jej przyglądam. Dobrze znam swoje miejsce w szeregu, trudno więc powiedzieć, czemu wciąż na nią patrzę i czemu się uśmiecham.

Nagle moją uwagę odwraca gwałtowny ruch. Nerwowy facet już nie płynie z nurtem tłumu. Wyprostowany wbija wzrok w jeden punkt i błyskawicznie przeciska się przez zwartą masę gości. Ma upatrzony cel – jest nim dziewczyna w granatowej sukni.

Nie tracę czasu na uprzejmości. Odpycham dwóch skonfundowanych starszych dżentelmenów i pędzę w stronę stolika, ale tamten mnie uprzedza. Nachyla się nad dziewczyną i coś do niej mówi, szybko i po cichu. Spieszy się, by wyrzucić z siebie wszystko, co ma do powiedzenia, zanim zdemaskują go jako intruza. Dziewczyna uchyla się, odsuwa głowę. A potem dzielący nas tłum gęstnieje i tracę ich z oczu.

Sięgam po broń i z sykiem konstatuję, że nie wziąłem jej ze sobą. Puste miejsce przy biodrze jest jak brakująca kończyna. Skręcam w lewo i wpadam na tacę, której zawartość z brzękiem ląduje na podłodze. Tłum ustępuje i wreszcie mam wolną drogę do stolika.

Rozgorączkowany intruz trzyma dziewczynę za łokieć. Ona próbuje się wyrwać, wodzi wokół błyszczącymi oczami, jakby oczekiwała ratunku. Jej spojrzenie pada na mnie.

Robię krok naprzód, ale wtedy jakiś mężczyzna w cylindrze właściwego kroju ciężko kładzie dłoń na ramieniu nieznajomego. Towarzyszy mu równie zarozumiały kolega oraz dwoje oficerów, mężczyzna i kobieta. Wiedzą, że facet z żarliwym błyskiem w oku tu nie pasuje, i najwyraźniej mają zamiar zrobić z nim porządek.

Samozwańczy opiekun rudej piękności odpycha nerwowego tak, że ten wpada na dwójkę oficerów, którzy mocno chwytają go za ramiona. Od razu poznaję, że nie przeszedł ani formalnego treningu, ani brutalnej szkoły przetrwania, którą funduje się żołnierzom w koloniach. W przeciwnym wypadku bez trudu poradziłby sobie z dwójką gryzipiórków wątpliwej kondycji fizycznej.

Tymczasem rzeczona para zaczyna popychać go w stronę drzwi, jedno z nich chwyta go za kark. Ja z pewnością nie byłbym tak brutalny w stosunku do kogoś, kto nie popełnił żadnego przestępstwa poza próbą rozmowy z dziewczyną w granatowej sukience, ale ich podejście wydaje się skuteczne. Staję przy stoliku obok, nadal usiłując złapać oddech. Mężczyzna wykręca się i wyrywa trzymającym go żołnierzom. Jeszcze raz zwraca się w stronę dziewczyny. W sali stopniowo zapada cisza, na której tle słychać jego chropawy głos.

– Musi pani porozmawiać o tym z ojcem, błagam. Umieramy z powodu braku sprzętu, koloniści potrzebują więcej…

Głos milknie, gdy oficer wymierza mu cios w brzuch, od którego facet zgina się wpół. Ruszam przed siebie, rozpychając powiększający się krąg gapiów.

Ale ruda jest szybsza. Zrywa się na równe nogi tak szybko i zgrabnie, że przykuwa uwagę tych gości, którzy jeszcze nie zareagowali na szarpaninę. Kimkolwiek jest, wie, jak zrobić wrażenie.

– Dość! – woła głosem wyraźnie nawykłym do stawiania żądań. – Pani kapitan, poruczniku, czyście poszaleli?!

Wiedziałem, że nie bez powodu mi się spodobała.

Gdy występuję naprzód, ona wciąż nie spuszcza z nich wzroku, który mógłby zwalić z nóg cały pluton. W pierwszej chwili żadne z nich mnie nie zauważa. Potem dociera do mnie, że żołnierze mnie spostrzegli i przyglądają się mojemu mundurowi w poszukiwaniu gwiazdek i belek. Co tam ranga, różnimy się wszystkim. Ja swoje ordery zdobyłem w terenie, oni – w uznaniu urzędniczej sprawności. Ja awansowałem na polu bitwy. Oni za biurkami. Nigdy nie mieli krwi na rękach. Przynajmniej raz mam okazję cieszyć się z nowo zdobytej pozycji. Oboje niechętnie stają na baczność – są ode mnie starsi i widzę, jak bardzo boli ich konieczność salutowania osiemnastolatkowi. To zabawne, że choć już dwa lata temu byłem wystarczająco dorosły, by pić, walczyć i głosować, nadal jestem zbyt młody na szacunek.

Tamci wciąż ściskają barki intruza. Facet oddycha szybko i płytko, jakby był pewien, że lada chwila ktoś go wystrzeli przez śluzę powietrzną.

Chrząkam, by mieć pewność, że mój głos zabrzmi spokojnie.

– Jeśli ten człowiek sprawia problemy, chętnie odprowadzę go do wyjścia. – Nie używając już więcej siły, dodaję w duchu.

Wystarczy jedno zdanie, to, jak wymawiam głoski, by wszyscy zebrani bezbłędnie rozpoznali we mnie pozbawionego szyku i ogłady prostaczka z prowincji. Natychmiast dochodzi mnie kilka wybuchów wesołości z różnych kątów sali. Uwaga zebranych skupiła się na naszym małym przedstawieniu. Ich śmiech nie jest złośliwy – są po prostu ubawieni.

– Merendsen, nie sądzę, by tego pana interesowała literatura. – Słowom Eleganckiego Cylindra towarzyszy kpiący uśmieszek.

Spoglądam w dół i uświadamiam sobie, że wciąż trzymam książkę, którą zdjąłem z półki. No jasne – facet nie jest bogaty, czyli nie umie czytać.

– Ten pan na pewno właśnie wychodził – mówi dziewczyna, obdarzając Cylinder spojrzeniem jak ze stali. – Na was również już czas.

Są zdziwieni sposobem, w jaki ich odprawiła, a ja korzystam z okazji, by uwolnić kolegów oficerów od ich jeńca, i trzymając go pod ramię, odprowadzam na bok. Dziewczyna skutecznie wyprosiła z sali całą czwórkę. Jej twarz znów majaczy mi w pamięci. Kim ona jest, że ma taką władzę? Gdy tylko wychodzą, delikatnie, lecz stanowczo kieruję nowego znajomego w stronę drzwi.

– Jest pan cały? – pytam, gdy stajemy za progiem. – Co pana opętało, żeby się do niej zbliżać, i to w takim miejscu? Byłem prawie przekonany, że chce pan wysadzić kogoś w powietrze.

Facet przygląda mi się przez dłuższą chwilę. Gdy patrzę na jego twarz, wydaje mi się, że jest starszy, niż pozostali w środku ludzie będą kiedykolwiek.

Odwraca się i zgarbiony odchodzi bez słowa. Rozważam, jak wiele sobie obiecywał po spotkaniu z dziewczyną w granatowej sukience. Z progu patrzę na ludzi, do których powoli dociera, że przedstawienie skończone. Sala wraca do życia, tace znów śmigają między gośćmi, powraca gwar rozmów, tu i tam rozbrzmiewa perfekcyjnie wypracowany śmiech. Miałem tu być jeszcze przez co najmniej godzinę, ale może ten jeden raz uda mi się wyrwać nieco wcześniej.

A potem znów widzę tamtą dziewczynę – obserwuje mnie. Powolnym ruchem ściąga rękawiczkę, rozmyślnie, palec po palcu. Przy tym ani na chwilę nie spuszcza ze mnie wzroku.

Serce podchodzi mi do gardła, wiem, że gapię się na nią jak idiota, lecz za nic w świecie nie potrafię sobie przypomnieć, jak się porusza nogami. Patrzę odrobinę zbyt długo i kąciki jej ust unoszą się w leciutkim uśmiechu. Ale jakimś cudem  j e j  uśmiech nie jest drwiący, biorę się więc w garść i ruszam w jej stronę.

Gdy dziewczyna pozwala rękawiczce upaść na posadzkę, to właśnie ja pochylam się, by ją podnieść.

Nie chcę pytać, czy nic jej się nie stało – jest na to zbyt opanowana. Kładę więc rękawiczkę na stoliku i nie mam już wyjścia, muszę spojrzeć dziewczynie w oczy. Są błękitne. Pasują do sukienki. Czy możliwe, by naturalne rzęsy były tak długie? Wśród tylu idealnych twarzy trudno określić, czyja nosi ślady interwencji chirurga. Z pewnością jednak gdyby ją operowano, poprosiłaby o prosty, klasycznie piękny nos. Nie, ona wygląda naturalnie.

– Czeka pani na drinka? – Mój głos brzmi w miarę pewnie.

– Na koleżanki – odpowiada, opuszczając zabójcze firanki rzęs, i zerka na mnie. – Kapitanie? – kończy wysokim tonem, jakby strzelała w ciemno.

– Majorze – odpowiadam. Wiem, że rozpoznaje moje insygnia. Przed kilkoma chwilami słyszałem, jak poprawnie określa rangi tamtej dwójki oficerów. Wszystkie dziewczęta z towarzystwa takie jak ona to potrafią. A więc to gra. Choć nie pochodzę z wyższych sfer, potrafię rozpoznać gracza.

– Nie jestem pewien, czy koleżanki dobrze zrobiły, zostawiając panią samą. Przez to jest pani skazana na rozmowę ze mną.

Nieznajoma się uśmiecha, ukazując dołki w policzkach, i wiem, że już po mnie. Nie chodzi tylko o jej wygląd – choć wygląda olśniewająco. Chodzi o to, że pomimo swojej urody ta dziewczyna nie boi się iść pod prąd. To nie kolejna pustogłowa lalka. Czuję się, jakbym po wielu dniach odosobnienia odnalazł drugiego człowieka.

– Czy sądzi pani, że dojdzie do międzygalaktycznego skandalu, jeśli w oczekiwaniu na znajome dotrzymam pani towarzystwa?

– Ależ skąd. – Lekko przechyla głowę, wskazując mi miejsce przy stoliku. Ławka zagina się w półkole w miejscu, gdzie siedzi. – Choć powinnam pana ostrzec, że prawdopodobnie spędzi pan tu trochę czasu. Moje przyjaciółki nie słyną z punktualności.

Parskam śmiechem, odkładam książkę i drinka na stół obok rękawiczki, po czym opadam na siedzenie naprzeciwko. Dziewczyna ma na sobie suknię o bardzo ostatnio modnym sutym kroju i gdy siadam, materiał jej spódnicy muska moje nogi. Ona się jednak nie odsuwa.

– Szkoda, że mnie pani nie widziała jako kadeta – mówię, zupełnie jakby to było dawno, a nie zaledwie rok temu. – Słynęliśmy wyłącznie z punktualności. Nasze motto brzmiało: „Nie pytaj jak ani dlaczego, po prostu szybko wykonuj rozkazy”.

– W takim razie mamy ze sobą coś wspólnego – odpowiada dziewczyna. – Nas również nie zachęca się do zadawania pytań.

Żadne z nas nie pyta, czemu tu razem siedzimy. Nie jesteśmy głupi.

– Widzę przynajmniej tuzin osób, które nam się przyglądają. Czyżbym właśnie zdobywał sobie śmiertelnych wrogów? A właściwie dodawał następnych do kolekcji?

– Czy zniechęciłoby to pana? – Dziewczyna w końcu zdejmuje drugą rękawiczkę i kładzie ją na stoliku.

– Niekoniecznie – odpowiadam. – Choć dobrze byłoby znać swoje położenie. Na tym statku nie brakuje ciemnych korytarzy, w których moi rywale z łatwością mogliby się na mnie zaczaić.

– Rywale? – Moja rozmówczyni unosi brew. Wiem, że ze mną pogrywa, tyle że nie znam zasad, a ona trzyma w ręku wszystkie karty. A jednak myślę: do diabła z tym. Jakimś cudem nie obchodzi mnie, że przegrywam. Jeśli ona zechce, jestem gotów już teraz się poddać.

– Sądzę, że wielu z tu obecnych widzi się w tej roli – mówię w końcu. – Tamci dżentelmeni nie wyglądają na zachwyconych. – Ruchem głowy wskazuję grupkę mężczyzn we frakach i cylindrach. Natychmiast przychodzi mi na myśl, że tam, skąd pochodzę, prowadzimy skromne życie i zdejmujemy kapelusze w pomieszczeniu.

– Proponuję, byśmy poszli o krok dalej – odpowiada dziewczyna bez chwili wahania. – Proszę mi poczytać, a ja będę udawała oczarowaną. Gdyby miał pan ochotę, może pan również zamówić dla mnie drinka.

Zerkam na książkę, którą zdjąłem z półki. Masowe ofia­ry. Historia nieudanych kampanii. Odsuwam ją od siebie stropiony.

– Ograniczmy się do drinka. Przez dłuższy czas przebywałem z dala od świateł wielkiego miasta, moje maniery zdążyły więc nieco przyrdzewieć, jestem jednak przekonany, że rozmowa o krwawych jatkach to kiepski sposób na oczarowanie młodej damy.

– W takim razie będę musiała się zadowolić szampanem. Unoszę przyzywająco dłoń, a tymczasem ona ciągnie: – Gdy mówi pan „światła wielkiego miasta”, wyczuwam w pańskim głosie nutkę pogardy. Ja właśnie z tych świateł pochodzę. Czy ma mi pan to za złe?

– Nie istnieje taka rzecz, którą mógłbym mieć pani za złe. – Te słowa wychodzą z moich ust z ominięciem mózgu. Bunt na pokładzie.

Dziewczyna spuszcza wzrok zadowolona z komplementu i wciąż się uśmiecha.

– Twierdzi pan, majorze, że przebywał z dala od cywilizacji, jednak skłonność do pochlebstw pana zdradza. To nie mogło trwać zbyt długo.

– Na froncie wszyscy zachowywaliśmy się bardzo cywilizowanie – odpowiadam z fałszywą urazą. – Zapewniam, że raz na jakiś czas, jeśli akurat nie brodziliśmy w błocie do pasa pośród świstu kul, rozsyłaliśmy zaproszenia na bale. Mój sierżant zwykł mówić, że nic nie nauczy cię quickstepa lepiej niż ziemia, która usuwa ci się spod nóg.

– Pewnie tak – zgadza się dziewczyna, podczas gdy przywołana przeze mnie taca z szumem podlatuje w naszą stronę. Moja rozmówczyni wybiera kieliszek szampana i przed pierwszym łykiem unosi go lekko w połowicznym geście toastu. – Zdradzi mi pan, jak się nazywa, czy to zastrzeżona informacja? – pyta, zupełnie jakby naprawdę nie wiedziała.

Sięgam po drugi kieliszek i odsyłam tacę z powrotem w tłum.

– Merendsen. – Nawet jeśli udaje, miło jest porozmawiać z kimś, kto nie wynosi pod niebiosa mojej niebywałej odwagi ani nie zanudza mnie prośbami o zdjęcie. – Tarver Merendsen. Dziewczyna patrzy na mnie tak, jakby nie rozpoznawała mojej twarzy z niezliczonych gazet i holowidów.

– Major Merendsen. – Wypróbowuje brzmienie mojego nazwiska z akcentem na obie początkowe głoski, po czym kiwa głową z zadowoleniem. Zdałem egzamin.

– Mówiliśmy o światłach wielkiego miasta. Właśnie wracam do cywilizacji w ramach kolejnej misji. A pani gdzie mieszka?

– Oczywiście na Koryncie – odpowiada dziewczyna. – Wśród najjaśniejszych świateł w całej galaktyce. Choć właściwie najwięcej czasu spędzam na statkach takich jak ten. Ikar w zasadzie stał się moim domem.

– Podejrzewam, że robi wrażenie nawet na pani. Jest większy niż jakiekolwiek miasto, które w życiu widziałem.

– Największy – potwierdza moja towarzyszka, spuszczając wzrok i bawiąc się nóżką wysokiego kieliszka. Choć próbuje to powstrzymać, jej twarz wykrzywia lekki skurcz. Rozmowa o statku najwyraźniej ją nudzi. Być może jest to dla niej równie nużące jak pogawędka o pogodzie.

No dalej, człowieku, weź się w garść. Odchrząkuję.

– Nigdzie indziej nie widziałem tak wspaniałych pokładów widokowych. Przyzwyczaiłem się do słabo oświetlonych planet, gdzie nocą niebo jest bardzo czyste, ale to, co tu widzę, wydaje się niesamowite.

Spogląda na mnie, a po chwili kąciki jej ust unoszą się w najlżejszym z uśmiechów.

– Wygląda na to, że dotąd nie korzystałam w pełni z uroków tego rejsu. Może moglibyśmy… – nagle milknie, zerkając w stronę wejścia.

Zapomniałem, że jesteśmy w sali pełnej ludzi, ale teraz powraca do mnie fala rozmów i muzyki. Do mojej towarzyszki zbliża się jakaś dziewczyna o rudoblond włosach – z pewnością krewna, choć  j e j  nos jest idealnie prosty – wiodąc za sobą niedużą świtę.

– Lil! Tu jesteś – rzuca z przyganą i zapraszająco wyciąga rękę. To, że nie zwraca na mnie uwagi, wcale mnie nie dziwi. Świta z wdziękiem lokuje się za jej plecami.

– Anno – mówi moja towarzyszka, już nie bezimienna. Lil. – Przedstawiam ci majora Merendsena.

– Bardzo mi przyjemnie – rzuca Anna beznamiętnym tonem. Sięgam po książkę i kieliszek. Wiem, kiedy należy się wycofać.

– Proszę mi wybaczyć, usiadłem na pani miejscu. Było mi miło panie poznać.

– Tak. – Lil ignoruje wyciągniętą dłoń Anny i spogląda na mnie, zaciskając palce na nóżce kieliszka. Bawię się myślą, że nie jest zadowolona z nadejścia towarzyszek.

Wstaję i wycofuję się z lekkim ukłonem zarezerwowanym dla cywilów. Dziewczyna w granatowej sukni odprowadza mnie wzrokiem.

– Po raz kolejny spotkaliście się…?

– W dniu wypadku.

– Jakie miał pan wówczas wobec niej zamiary?

– Nie miałem żadnych.

– Dlaczego?

– Pan chyba żartuje.

– Majorze, nie jesteśmy tu dla pańskiej rozrywki.

– Dowiedziałem się, kim jest. I w związku z tym od po­ czątku nie miałem żadnych szans.

2LILAC

– Wiesz, kto to był? – Anna ruchem głowy wskazuje majora, który właśnie opuszcza salę.

– Uhm – odpowiadam z udawaną obojętnością. Oczywiście, że wiem, jego zdjęcia od tygodni są na każdym holoekranie. Major Tarver Merendsen, bohater wojenny. Na żywo nie przypomina siebie ze zdjęć. Przede wszystkim wygląda młodziej. Pewnie dlatego, że z każdej fotografii patrzy surowo, marszcząc brwi.

Towarzyszący Annie młodzieniec w smokingu pyta, czego się napijemy. Nawet nie staram się zapamiętywać imion jej adoratorów. Bywa, że Anna mi ich nie przedstawia, tylko od razu oddaje im wachlarz i torebkę, po czym biegnie na parkiet tańczyć z kimś innym.

Chłopak idzie z Elaną w stronę baru. Swann rusza za nimi, obrzuciwszy mnie długim, surowym spojrzeniem.

Wiem, że później zrobi mi piekło o to, że jej się wymknęłam i przyszłam tu przed czasem, ale było warto. Choć nie można tego dostrzec na pierwszy rzut oka, Swann nosi pod suknią przypięty do uda nóż, a w jej torebce tkwi maleńki paralizator. Ludzie dowcipkują o tym, jak to księżniczka LaRoux nigdzie się nie rusza bez stada rozchichotanych towarzyszek, jednak niewielu z nich wie, że połowa członkiń mojej świty potrafiłaby zabić człowieka z odległości stu jardów. Nawet rodzina prezydenta nie ma takiej ochrony.

Powinnam im opowiedzieć o mężczyźnie, który mnie zaczepił, ale wtedy Swann wygoniłaby mnie z sali i spędziłabym resztę wieczoru zamknięta w pokoju, podczas gdy ona zajęłaby się sprawdzaniem faceta w tanim kapeluszu, który przecież nie miał złych zamiarów. Swoją drogą mogłabym jej wytłumaczyć, że ten człowiek nie był niebezpieczny. Nie po raz pierwszy proszono mnie o wstawiennictwo u ojca. Wszystkie jego kolonie potrzebują więcej, niż może im dać, a to nie żadna tajemnica, że najpotężniejszy człowiek w galaktyce jest gotów spełnić najdrobniejszy kaprys swojej ukochanej córki.

Zresztą w tym przypadku ostrożność Swann okazałaby się nieuzasadniona. Wystarczyło spojrzeć na zgarbione plecy wyprowadzanego przez majora mężczyzny, by się domyślić, że nie podejmie kolejnej próby.

– Lil, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Zaskoczona podnoszę wzrok. Anna nie porzuca tematu majora Merendsena.

– Chcę się tylko odrobinę rozerwać. – Przy ostatnim łyku szampana odrzucam głowę do tyłu w sposób, który sprawia, że Anna uśmiecha się mimo woli.

Po chwili z trudem się opanowuje i przywołuje na twarz karcący grymas, który o wiele lepiej pasowałby do oblicza Swann.

– Wuj Roderick by się gniewał – napomina, opadając na siedzenie obok i zmuszając mnie, bym zrobiła jej miejsce. – Kogo obchodzą jego ordery? To nie zmienia faktu, że jest tylko synem nauczyciela.

Jak na dziewczynę, która często spędza noce w cudzych sypialniach, w stosunku do mnie Anna jest zadziwiająco pruderyjna. Trudno się nie zastanawiać, co takiego obiecał jej mój ojciec w zamian za pilnowanie mnie w czasie tego rejsu – albo czym jej groził.

Wiem, że Anna chce dla mnie dobrze. Wolę zresztą jej wścibstwo od wścibstwa moich ochroniarek, które nie mają powodu skąpić ojcu żadnych szczegółów. Anna to jedna z nielicznych osób, które wiedzą, do czego jest zdolny mon­ sieur LaRoux, gdy sprawa dotyczy jego córki. Wie, jaki los spotkał mężczyzn, którzy patrzyli na mnie w nieodpowiedni sposób. Oczywiście krążą na ten temat pewne plotki. Większość panów jest na tyle bystra, by trzymać się ode mnie z daleka, ale tylko Anna zna całą prawdę. Więc choć nieustannie prawi mi kazania, w gruncie rzeczy cieszę się z jej obecności.

Tym razem jednak nie daję za wygraną.

– Jedna rozmowa – mówię półgłosem. – Nic więcej, uwierz mi. Czy naprawdę musimy wciąż to wałkować?

Anna pochyla się, chwyta mnie pod ramię i opiera policzek na moim ramieniu. Gdy byłyśmy małe, ten gest należał do mnie, ale dorosłyśmy i teraz jestem od niej wyższa.

– Chcę ci pomóc – mówi. – Wiesz, jaki jest wuj Roderick. Ma tylko ciebie. Czy oddany ojciec to naprawdę taka wielka tragedia?

Wzdycham i przytulam głowę do jej głowy.

– Skoro nie wolno mi odrobinę się zabawić, kiedy nie ma go w pobliżu, po co to całe samodzielne podróżowanie?

– Major Merendsen rzeczywiście jest niczego sobie – przyznaje Anna niskim głosem. – Widziałaś jak pięknie wypełnia ten swój mundur? To nie chłopak dla ciebie, ale ja chętnie poznałabym numer jego kajuty.

Coś lekko ściska mnie w żołądku. Czyżby zazdrość? Nie, na pewno nie. W takim razie kołysanie statku. Ale przecież podróżując z nadświetlną prędkością, człowiek ma wrażenie, jakby stał w miejscu.

Anna unosi głowę, spogląda na mnie i wybucha idealnie wyćwiczonym perlistym śmiechem.

– Och, Lil, przestań się dąsać. Żartowałam. Po prostu więcej się z nim nie spotykaj, bo wiesz, będę musiała powiedzieć o tym twojemu ojcu. Nie chcę, ale nie będę miała wyjścia.

Elana, Swann i smoking bez twarzy wracają, a za nimi sunie pełna drinków i przekąsek taca. Dziewczęta dały Annie czas na to, by mnie skarciła, a teraz rozpromienione siadają obok nas przy stoliku. Anna odsyła smoking z powrotem do baru, by wymienił plasterek ananasa w jej kieliszku na wisienkę. Wszystkie trzy patrzą za nim, po czym parskają śmiechem. Dobrze wiem, czemu Anna go wybrała – w kwestii wypełniania stroju wieczorowego mógłby spokojnie stanąć w szranki z majorem.

Anna, ku rozbawieniu Elany i Swann, zaczyna opisywać jego żywiołowe zaloty. Bywa, że uwielbiam takie rozmowy – lekkie, łatwe i przyjemne, a do tego bezpieczne. Usuwają mnie w cień, wystawiając Annę na pierwszy plan. Zazwyczaj sprawiają, że pokładam się ze śmiechu. Ale dziś narastająca pustka sprawia, że trudno mi zapomnieć o własnych uczuciach.

Raz po raz zerkam na drzwi wejściowe, ale choć otwierają się i zamykają wiele razy, nie widzę w nich Tarvera Merendsena. Jestem pewna, że zna zasady równie dobrze jak ja, i że nie ma na pokładzie tego statku osoby, która nie wiedziałaby, kim jestem. To cud, że w ogóle się do mnie odezwał. I choć ojciec z okazji moich urodzin pozwolił mi na samodzielną podróż do Nowego Paryża, tak czy inaczej, w pewnym sensie cały czas jest przy mnie.

Mogę się tylko pocieszać, że major opuścił salę z własnej woli, nie zmuszając mnie, bym się z nim rozprawiła w obecności moich towarzyszek. W końcu statkiem podróżuje ponad pięć tysięcy osób, więc szansa, że jeszcze kiedyś ujrzę jego krzywy uśmiech i usłyszę magnetyczny głos, jest prawie żadna.

Dwa kolejne wieczory spędzamy z Anną poza salonem, na promenadzie. Chodzimy pod rękę i plotkujemy o jej sprawach. Jakby nie było jej dość, Anna spędza również całe noce, trajkocząc przycupnięta w nogach mojego łóżka. Nigdy nie widać po niej niewyspania, za to ja po każdej przegadanej nocy budzę się z podkrążonymi na fioletowo oczami, które na tle jasnej skóry wyglądają jak podbite. Wspólne podróże to dla nas jedyna okazja, by spędzić ze sobą więcej czasu. Tu, na statku, jesteśmy jak siostry.

W przechadzkach nieodmiennie towarzyszy nam Swann, ale jeśli nawet słucha naszych rozmów, to ich nie komentuje.

Choć Anna nie wspomina więcej o majorze, nie potrafię wyrzucić go z pamięci. Większość osób z niższych klas, rozmawiając ze mną, próbuje udawać, że jest na tym samym poziomie. Od ich pląsów i umizgów bolą mnie zęby. Major był szczery, prawdziwy, a jego uśmiech nie wydawał mi się ani odrobinę wymuszony. Zachowywał się tak, jakby moje towarzystwo sprawiało mu autentyczną przyjemność.

Skręcamy na szeroki pas syntetycznego trawnika, który zagina się wraz z linią dziobu, a tymczasem zsynchronizowane z zegarami statku światła matowieją z nadejściem zmierzchu. Zmienia się obraz wyświetlany przez panoramiczne iluminatory: słońce wysyła ostatnie pomarańczowe, złote i różowe błyski, aż wreszcie wchłania je nocne niebo usiane gwiazdami, które świecą mocniej niż nad jakąkolwiek planetą. W domu, na Koryncie, nie ma gwiazd, a ciemność nocy rozświetla jedynie delikatna różowa poświata miasta i holograficzne fajerwerki na tle chmur.

Wpatrzona w iluminatory jednym uchem słucham trajkotania Anny, gdy nagle czuję, jak jej ramię zaciska się na moim. Anna przystaje tak gwałtownie, że udaje mi się złapać równowagę w ostatniej chwili. Gdybym potknęła się o własne stopy i runęła jak długa na syntetyczny trawnik, obraz ten z pewnością przez cały tydzień nie zszedłby z pierwszych stron gazet.

Anna nie patrzy na mnie, lecz na coś – a raczej na kogoś – w pewnym oddaleniu. Podążam za jej spojrzeniem i zastyga we mnie krew, od głowy po czubki palców w satynowych pantofelkach.

Major Merendsen.

Czy nas dostrzegł? Rozmawia z jakimś innym oficerem, słucha go ze spuszczonym wzrokiem – jest więc szansa, że mnie nie zauważy. Odwracam głowę, modląc się, żeby mnie nie rozpoznał. Przeklinam niezwykłą barwę swoich włosów, zbyt mocną – ani elegancką, ani subtelną. I jeszcze ta krzykliwa sukienka! Po co mi takie kolory? Gdybym ubierała się jak inne dziewczyny, byłoby mi łatwiej wtopić się w tłum.

Ciekawe, w jakie okropne, odcięte od reszty świata miejsce wysłałby go mój ojciec, gdyby usłyszał od Anny, że zadaję się z osławionym majorem Merendsenem, synem nauczyciela, ubogim stypendystą, bohaterem plebejuszem. Gdyby tylko major zrozumiał, że w takim przypadku przeniesienie byłoby najlepszą rzeczą, jaka mogłaby go spotkać…

– Na miłość boską, on idzie w naszą stronę – mruczy mi na ucho Anna przez rozciągnięte w uśmiechu usta. – Co mu strzeliło do głowy? Może jest chory psychi…?

– Dobry wieczór, majorze. – Przerywam ten strumień obelg, zanim dotrze do uszu samego zainteresowanego. Mam nadzieję, że zdążyłam.

Jego kolega czeka z szacunkiem trochę dalej, a we mnie krew tężeje jeszcze mocniej. Anna zna zasady. Ona i Swann ruszają naprzód pod pretekstem podziwiania widoków. Minąwszy majora, Anna zerka na mnie i unosi brwi.

„Nie rób tego – mówi jej mina. – Daj sobie z nim spokój”. Chwilowy błysk współczucia w jej oczach nie zmienia wymowy tego komunikatu.

Dziewczęta pozostają w zasięgu słuchu, więc to zaledwie iluzja prywatności. Swann opiera się tyłem o barierkę i bacznie się nam przygląda. A jednak w jej spojrzeniu dostrzegam raczej rozbawienie niż niepokój. Gdy jestem w niebezpieczeństwie, potrafi być śmiertelnie groźna. Mimo to bez trudu dogaduje się z moimi znajomymi, a plotki, chichoty i misternie splątana sieć towarzyskich układów wyraźnie sprawiają jej przyjemność. Anna zdążyła się już przyzwyczaić do zastępów wciąż zmieniających się ochroniarek i przyjmuje je do naszego grona równie swobodnie jak każdą inną osobę. Mój ojciec dobrze wybrał.

– Dobry wieczór – mówi major Merendsen. Za jego plecami Anna szepcze coś Swann na ucho, na co ta parska głośnym śmiechem. Major przyjmuje to dzielnie, niemal bez drgnienia, i lekko się uśmiecha. – Proszę wybaczyć, że przerywam pani wieczór z przyjaciółkami. Ostatnim razem nie zdążyłem spytać, czy nie miałaby pani kiedyś ochoty odwiedzić pokładu widokowego. Wspomniała pani, że rzadko tam bywa.

Anna wpatruje się we mnie zielonymi oczami. Już nie widać w nich współczucia, lecz ostrzeżenie. Świadomość, że nawet najlepsza przyjaciółka nie ma zamiaru dotrzymać mojej tajemnicy, to coś, z czym nie chcę się w tej chwili mierzyć. Co gorsza, nie mogę nawet mieć jej tego za złe. Nie istnieje osoba, nad którą mój ojciec nie sprawowałby władzy. Nie jest nią Anna – i nie jestem ja.

A przede wszystkim kimś takim nie jest Tarver Merendsen. Skąd więc u niego aż tyle arogancji? Może mu się zdaje, że jest o co walczyć. Mężczyźni zrobią wszystko, by przyciągnąć uwagę bogatej dziewczyny. Skoro nie chce sam się wycofać, cóż – dla mnie to nie pierwszyzna. Nie pozostaje mi nic innego, jak zniszczyć go całkowicie – minął czas na półśrodki. Muszę dobrze wybrać właściwy moment, aby zmaksymalizować szkodę.

– Pamiętał pan. – Zmuszam się do uśmiechu, który przypomina raczej chory grymas, i spoglądam wprost na niego. – Myślę, że moje koleżanki zrozumieją, jeśli przez jeden wieczór nie poświęcę im całej uwagi.

Za plecami majora widzę nieruchomą twarz Anny i rozpoznaję w jej oczach autentyczny strach. Chcę jej powiedzieć, żeby poczekała i nie wpadała w panikę. Ale to by mnie zdradziło.

Wyraz twarzy majora się zmienia, odpływa z niej część napięcia, a jego rysy rozjaśnia ostrożny uśmiech. Z zaskoczeniem stwierdzam, że był zdenerwowany. W jego pytaniu brakowało fałszu, naprawdę chciał poznać odpowiedź. Jego oczy, brązowe tak jak włosy, wpatrują się we mnie uważnie. Boże, czemu on musi być taki przystojny? Byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby był stary i gruby.

– Może teraz? Jest pani zajęta?

– Widzę, że nie traci pan czasu.

Major uśmiecha się szeroko, splatając dłonie za plecami.

– W wojsku człowiek szybko się uczy, że należy najpierw działać, a dopiero potem myśleć.

Ani trochę nie pasuje do świata, w którym obracam się na co dzień, pełnego gier, podchodów i wykalkulowanych przejęzyczeń. Widzę, że Anna porusza ustami. Rozpoznaję tylko ostatnie słowo: „natychmiast”.

– Majorze…

– Tarver – poprawia mnie. – A ja nadal nie znam pani imienia, panno…?

Zapada kilkusekundowa cisza. Mój rozmówca patrzy na mnie z wyczekująco uniesionymi brwiami.

Wtem spływa na mnie olśnienie.  O n   n i e   w i e,   k i m   j e s t e m. 

Przez długą chwilę patrzę na niego zdumiona. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni rozmawiałam z człowiekiem, dla którego byłam anonimowa. Chyba nigdy. Może jako mała dziewczynka, zanim stałam się ulubienicą mediów? Ale tamte czasy wydają mi się tak odległe, jakby były częścią filmu oglądanego w innym życiu.

Chciałabym móc zatrzymać się na moment i w pełni nacieszyć tą chwilą. Choć raz porozmawiać z kimś, kto nie widzi we mnie tylko Lilac LaRoux, dziedziczki LaRoux Industries, najbogatszej dziewczyny w całej galaktyce. Niestety nie mogę tego zrobić. Nie mogę pozwolić, by ten głupi, nierozsądny żołnierz po raz drugi był widziany w moim towarzystwie. Wieści o tym niechybnie dotrą do mojego ojca, a na to – głupi czy nie – major Merendsen nie zasługuje.

Robiłam to nieraz. Czemu więc tak trudno mi znaleźć słowa, które ostatecznie go pogrążą?

– Najwyraźniej tamtego wieczoru wprowadziłam pana w błąd – mówię w końcu wyniośle, przywołując na usta lśniący, rozbawiony uśmiech. – Zawsze, gdy jestem znudzona, silę się na uprzejmość, co, jak widać, obraca się czasem przeciwko mnie.

Jedyna zmiana, jaką dostrzegam na jego twarzy, to lekkie przymknięcie wesołych dotąd oczu i zaciśnięcie ust. Mimo to wzbiera we mnie irracjonalny gniew, że był na tyle niemądry, by w ogóle do mnie podchodzić. To ty pierwsza się do niego uśmiechnęłaś – wytyka mi jakiś cichy wewnętrzny głosik. – Pozwoliłaś, żeby podniósł twoją rękawiczkę, zamówił ci drinka i usiadł obok ciebie. Widzę, jak za plecami majora Anna i Swann pokładają się ze śmiechu. Zaciskam zęby. Skończ to, ale już. Pozwól mu odejść. Zanim skapitulujesz.

– Nie zrozumiał mnie pan? – Odrzucam włosy do tyłu. Mogę jedynie mieć nadzieję, że jeśli po mojej minie widać, jak bardzo sama siebie w tej chwili nienawidzę, on weźmie to raczej za wyraz niesmaku. – Powinnam była przewidzieć, że nie jest pan zbyt lotny. Biorąc pod uwagę… pańskie pochodzenie.

Major milczy, a jego twarz nie wyraża choćby najlżejszej emocji. Patrzy na mnie przez sekundę, która dłuży się jak wieczność. Potem cofa się o krok i skłania głowę.

– Nie zajmę pani więcej czasu. Proszę o wybaczenie.

– Oczywiście, majorze. – Nie czekam, aż odejdzie. Mijam go i dołączam do towarzyszek, które natychmiast ruszają za mną. Jedyne, czego pragnę, to obejrzeć się przez ramię i sprawdzić, czy major Merendsen nadal tkwi bez ruchu w miejscu, gdzie wbiłam go w ziemię. Odszedł wściekły, ruszył za mną, a może rozmawia z kolegą oficerem? Ponieważ nie mogę się obejrzeć, moja wyobraźnia pracuje, tworząc dziesiątki scenariuszy – zdaje mi się, że za chwilę poczuję jego dłoń na ramieniu albo ujrzę go kącikiem oka przy windach, z dala od promenady.

– To było g e n i a l n e, Lil. – Anna krztusi się ze śmiechu, z trudem łapiąc oddech. – Czy on naprawdę zapraszał cię na pokład obserwacyjny? Chciał razem patrzeć w gwiazdy? Mój Boże, co za banalny facet!

Drżenie statku mknącego szybciej niż światło, zwykle niewyczuwalne, teraz przyprawia mnie o ból głowy.

On nie wiedział, kim jestem. Nie chodziło mu o moją fortunę ani o znajomości mojego ojca. Chciał tylko spędzić ze mną wieczór.

Nagle histeryczna reakcja Anny zaczyna drażnić moje nerwy jak papier ścierny. Nieważne, że jej śmiech pomógł mi odstraszyć majora, że dostrzegła i zrozumiała moje wahanie, że robi, co może, by mnie chronić, by znów nie stało się to, o czym strach pomyśleć. Liczy się jedno: musiałam dać temu nieszczęsnemu chłopakowi w twarz, a ona się śmieje.

– Jeśli jesteś zazdrosna, zaproś któregoś ze swoich fagasów w smokingach – warczę.

Następnie zostawiam osłupiałe towarzyszki i ruszam w stronę windy. Zajmuje ją dwóch mechaników w lśniących kombinezonach, którzy czekają na zamknięcie drzwi. Kiedy wsuwam się do środka, wymieniają szeptem kilka słów, mamroczą coś na kształt przeprosin i prędko wychodzą, zostawiając mnie samą.

Drzwi zamykają się z szumem, a ja wyobrażam sobie ich rozmowę. Zdarzyło się to już tyle razy, że nie muszę ich słyszeć, by wiedzieć, co powiedzieli.

„A niech to, młoda LaRoux. Jeśli nas tu z nią złapią, będzie po nas”.

Opieram się o panel z syntetycznego drewna i spoglądam na drzwi. Widnieje na nich grecka litera lambda, logo LaRoux Industries. Firmy mojego ojca.

Powinien był dać mi na imię Cykuta, Pokrzywa albo Belladona.

– Do waszego następnego spotkania doszło w dniu kata­ strofy?

– Zgadza się.

– Próbował pan dociec, co się stało?

– Nie jesteście wojskowymi, nie rozumiecie sposobu, w jaki działamy. Nie do mnie należy zadawanie pytań. Wypełniałem tylko rozkazy.

– Jakie?

– Mamy obowiązek chronić cywilów.

– A więc nie wydano panu konkretnego polecenia.

– Teraz łapiecie mnie za słówka.

– Staramy się być skrupulatni, majorze. Prosimy pana o to samo.

3TARVER

Ciężki upadek na matę sprawia, że powietrze pędem ucieka mi z płuc, a plecy przeszywa szpila bólu. Przeciwnik upada razem ze mną i uświadamiam sobie, że wciąż ściskam w dłoni jego koszulkę. Biorę szybki wdech, przerzucam ciężar ciała na jedną stronę, nagłym ruchem podciągam się na kolana i teraz to ja jestem górą.

Wciąż nie wierzę, że zrobiłem dziś z siebie takiego idiotę. Cała galaktyka wie, kim jest Lilac LaRoux. Wystarczyło spojrzeć na jedno głupie wydanie wiadomości albo obejrzeć któryś z tych kretyńskich programów o celebrytach, żeby się dowiedzieć, jak wygląda. Najwyraźniej jestem jedynym człowiekiem w galaktyce, który nie wie takich rzeczy.

Normalnie nie zbliżyłbym się do tak bogatej i uprzywilejowanej dziewczyny, nawet gdyby ktoś trzymał mi pistolet przy skroni. Co ja sobie  m y ś l a ł e m?  Nie myślałem wcale. Widziałem tylko dołki w policzkach i rude włosy, i…

Facet pode mną naciska mój bark. Uchylam się, wgniatam kolano w jego pierś i biorę zamach. Próbuję go uderzyć, ale łapie mnie za nadgarstek, trzyma go i wykręca, więc odskakuję, żeby się wyswobodzić. Mój przeciwnik podnosi się uśmiechnięty i zdyszany.

– Tylko na tyle cię stać, młody? Musisz się bardziej postarać.

Wciąż to słyszę. „Tylko na tyle cię stać? Musisz się bardziej postarać”. Zarobić wielkie pieniądze. Zdobyć wykształcenie. Poznać wszystkie bzdurne rodzaje sztućców. Mówić jak my. Myśleć jak my.

Niech was wszystkich szlag.

Ponad gmatwaniną twarzy i uniformów unosi się poszarpany, wielojęzyczny chór okrzyków i przekleństw. Jedynym oficerem jest tu sierżant, który nadzoruje ćwiczenia, a on z pewnością nie będzie nas ścigał za niecenzuralne słowa. No dobrze, drugim oficerem jestem ja. Ale oni o tym nie wiedzą. Tylko na górnych pokładach moja twarz jest powszechnie znana.

Za to jestem gotów się założyć, że rozpoznaliby Lilac LaRoux.

Nie mogę przestać o niej myśleć. Czy naprawdę uważała, że publiczna zabawa moim kosztem to taki świetny dowcip?

Mój błyskawiczny atak zaskakuje nas obu, rozlega się chrzęst i przeciwnik turla się w bok, przyciskając dłoń do twarzy. Spomiędzy jego palców płynie krew. Nabieram powietrza i już mam się poruszyć, kiedy sierżant nas rozdziela, pokazując mi spód dłoni – koniec walki.

Podpieram się na łokciach, dysząc ciężko. Tymczasem sierżant pomaga tamtemu wstać i przekazuje go swojemu pomocnikowi, który prowadzi go do pokładowego szpitala. Potem sierżant cofa się i staje nade mną, krzyżując ramiona na szerokiej piersi.

– Jeszcze jeden taki numer, synu, i wypadasz z maty, zrozumiano? A na dodatek pogadam sobie z twoim dowódcą.

Wszyscy tu nosimy proste stroje, podkoszulki i spodnie khaki, co oznacza, że mogę zrzucić gwiazdki i belki i udawać szeregowca. Znów stać się zwykłym osiemnastolatkiem, nie oficerem i nie bohaterem. Temu facetowi ani przez chwilę nie przyszło na myśl, że mam stopień majora. Podoba mi się to. Czasem żałuję swojego awansu i tego, że nie dane mi było zdobyć swoich insygniów podczas ćwiczeń zamiast na polu walki, gdzie błąd kosztuje więcej niż zła ocena na kartce papieru.

– Tak jest, panie sierżancie. – Z wciąż przyspieszonym oddechem ostrożnie staję na nogi. Chcę tu jeszcze zostać. Kwatery wojskowe są urządzone surowo, wszędzie widać metalowy szkielet statku, ale to właśnie tutaj czuję się najlepiej. Powietrze jest przesiąknięte potem, filtry pracują na wysokich obrotach, lecz bez specjalnych rezultatów. Ćwiczący to ludzie, którzy wkrótce wylądują w koloniach, by stłumić najnowszą rebelię. Gdyby nie moje ordery i awanse zdobyte w terenie, również podróżowałbym w kwaterach wojskowych na spotkanie cudów terraformacji i gniewu rebeliantów. Chciałbym, żeby tak było.

Sierżant jeszcze przez chwilę mierzy mnie wzrokiem, po czym odwraca głowę i wrzeszczy jak na defiladzie:

– Kapral Adams na środek! Twoja kolej!

Kapral Adams jest nieco starsza ode mnie i dobre kilka centymetrów niższa. Ma krótkie sterczące blond włosy. Posyła mi przelotny uśmieszek, potrząsając ramionami w gotowości, więc biorę szybki oddech i napinam mięśnie. Mam zamiar walczyć, aż ogarnie mnie takie zmęczenie, że wreszcie będę mógł zasnąć.

Zaczynamy krążyć. Okazuje się, że jest szybka i zwinna. Dziewczyna w moim typie, zdecydowana i bezpośrednia, nie ma nic wspólnego z intrygami snutymi na górnych pokładach. Sposób, w jaki się porusza, przypomina mi fragment jednego z wierszy mojej matki. „Lekkość rtęci i drobin pyłu”. Kiedy znów się uśmiecha, przed oczami staje mi uśmiech Lilac LaRoux i tamte błękitne oczy.

Ale już po chwili patrzę na metalową siatkę pokrywającą dach hali ćwiczeń. Kapral Adams stawia bosą stopę na moim gardle i jest po wszystkim. Ostrożnie podnoszę ręce, zastanawiam się, czy nie chwycić jej za kostkę, ale zamiast tego obracam dłonie spodem do góry. Wygrała. Trzeba było się skupić na walce.

Dziewczyna unosi stopę, a potem pochyla się i wyciąga do mnie rękę. Gdy ją łapię, winduje mnie do góry i stawia na nogach.

A więc panna LaRoux sprawiła, że dostałem w skórę również na macie treningowej. Czyżby nie istniała taka część mojego życia, której nie jest zdolna zepsuć?

Splatam dłonie za głową i wyginam plecy, rozciągając obolałe mięśnie i spoglądając przy tym na sierżanta. Ten kieruje kapral Adams na kolejną matę, po czym podchodzi bliżej.

– Synu, nie wiem, co próbujesz odreagować, ale może spróbowałbyś na strzelnicy – zaczyna.

Nie chcę broni. Chcę kogoś, na kogo można się rzucić.

– Panie sierżancie, proszę, ja…

Ziemia usuwa mi się spod nóg i obaj lecimy do tyłu. Przez chwilę zdaje mi się, że ktoś mnie zaatakował, ale potem uświadamiam sobie, że to statek się trzęsie.

Rozstawiam nogi i mocno opieram je o podłogę. Czekam na kolejny wstrząs. W hali panuje złowroga cisza, wszyscy patrzą w górę, czekając na komunikat z głośników. Przez te kilka tygodni, które tu spędziłem, Ikar był idealnie stabilny. Nic nie przerywa ciszy. Spoglądam na sierżanta, a on powoli kręci głową i wzrusza szerokimi ramionami. Gdzie ten komunikat?

Na górze będą wiedzieli więcej. Bogaczom z pewnością nie skąpi się informacji. Płacą za pełną obsługę. Salutuję sierżantowi i pospiesznie wciągam buty.

Gdy wypadam z pogrążonej w ciszy hali sparingowej w plątaninę trapów, czuję się, jakbym trafił do innego świata. Na górnych pokładach powierzchnie są miękkie i panuje luksus, ale tu wykorzystano każdy cal przestrzeni.

Metalowe kładki krzyżują się na wielu poziomach jak pajęczyny. Krążą po nich technicy w kombinezonach pulsujących światłem w rytm muzyki, emigranci w drodze do nowych kolonii, międzyplanetarni turyści skuszeni niską ceną, ludzie przemierzający wielkie dystanse, by odwiedzić rodzinę. Z lewej strony dobiegają mnie strzępy niespokojnej rozmowy po hiszpańsku, nieopodal słyszę irlandzkie przekleństwo. Grupka misjonarzy zdeterminowanych nieść ulgę nieoświeconym rebeliantom z nowych planet obserwuje ludzką krzątaninę, jakby po raz pierwszy znaleźli się poza domem. W całym tym rozedrganym, hałaśliwym tłumie próżno wypatrywać choć jednego gorsetu czy cylindra.

Na metalowych mostkach rozbrzmiewa brzęk kroków, odbijają się echem zdania wypowiadane w rozlicznych wariacjach standardu, przeplatanych rzadszymi językami. Nikt nie wie, co się dzieje, choć wszyscy się nad tym zastanawiają.

Mocno podświetlone ekrany mrugają do mnie nieprzerwanym strumieniem reklam – przymocowane rzędami do ścian i sufitu, dudnią słowami, piosenkami i dżinglami. Właśnie przeciskam się przez tłum w stronę schodów, gdy wyrasta przede mną trójwymiarowy holograf – kobieta w obcisłym różowym kombinezonie wyciąga ramiona, zapraszając mnie do klubu w tylnej części statku. Przechodzę przez nią bez słowa.

Żołądek skręca mi się jak pod wpływem choroby lokomocyjnej. Nie ja jeden wyglądam nieswojo – wokół pojawia się coraz więcej pobladłych twarzy.

To nie może być choroba lokomocyjna. W końcu wożono mnie po galaktyce w tę i we w tę statkami tak rozklekotanymi, że z trudem słyszałem własny głos, i ani razu nie spowodowało to gwałtownej reakcji moich wnętrzności. W takim razie prawdopodobnie przesadziłem z wysiłkiem na macie. Czuję, jak metalowa kratka pode mną wibruje setkami kroków, ale jest coś jeszcze, jakieś niewytłumaczalne, złowróżbne drżenie. Nagle zamierają wszystkie ekrany, milkną dżingle i rozlega się płynny, pozbawiony emocji kobiecy głos. – Uwaga podróżni. Za kilka chwil uruchomimy silniki hiperprzestrzenne. To standardowa procedura. Mogą państwo odczuć nieznaczne wstrząsy. Z góry dziękujemy za okazane zrozumienie i przechodzimy do standardowej procedury. Jej głos brzmi spokojnie, ale ja nie użyłbym dwukrotnie sformułowania „standardowa procedura”, gdybym chciał ukryć, że to, co się dzieje, wcale standardowe nie jest. W ciągu dwóch lat podróży kosmicznych tylko raz byłem świadkiem włączenia silników hiperprzestrzennych. Było to jakieś sześć lat temu w pobliżu planety Avon. Gruchot, którym wtedy leciałem, trzymał się na ślinę i słowo honoru.

Ale to jest Ikar. Najnowocześniejszy liniowiec, jaki wypuszczono z orbitalnych doków, wybudowany przez jedyną korporację w całej galaktyce na tyle ogromną, by samodzielnie terraformować planety. Jestem pewien, że ślina Rodericka LaRoux nie ma nic wspólnego z trwałością jego statku.

Ruszam biegiem po trapie mimo ciężkich, zmęczonych ćwiczeniami mięśni i wspinam się po najbliższych schodach, na wszelki wypadek trzymając dłoń blisko poręczy. I całe szczęście – gdy jestem w połowie drogi, schodami targa kolejny „nieznaczny wstrząs”.

Tym razem statek drży tak gwałtownie, że cywile zaludniający znajdujący się w dole trap z krzykiem chwytają się barierek, by nie stracić gruntu pod nogami.

Tłum ogarnia panika, ja tymczasem przepycham się biegiem do kolejnych schodów. Dopadłszy szczytu, przyciskam dłoń do czytnika i drzwi rozsuwają się bezgłośnie.

Pędzę wyłożonym grubym dywanem korytarzem na moim pokładzie. Na pokładzie Lilac LaRoux. Panuje tu większy niż zazwyczaj tłok, pasażerowie wyłaniają się z kajut, jak gdyby mieli tu odnaleźć jakąś zbiorową mądrość. Kiedy indziej przystanąłbym, by podziwiać kobiety w kosztownych nocnych strojach, teraz jednak biegnę dalej.

Skręcam w stronę własnej kajuty, kiedy rozbrzmiewającą w tle cichą muzykę przecinają trzy ostre sygnały alarmowe. Znów rozlega się ten sam kobiecy głos, tym razem piskliwy ze strachu, który usilnie stara się ukryć.

– Panie i panowie, proszę o uwagę. W wyniku usterki silników nastąpiła dyslokacja międzywymiarowa i konstrukcja statku doznała uszczerbku. Załoga stara się utrzymać nas w hiperprzestrzeni, tymczasem jednak prosimy o niezwłoczne przemieszczenie się wzdłuż podświetlonych pasków na podłogach korytarzy w stronę przypisanych państwu kapsuł ratunkowych.

Korytarz ożywa. Nie ulega wątpliwości, że większość z obecnych nie rozpoznałaby przypisanej im kapsuły, gdyby ta stanęła przed nimi, przedstawiła się i zaprosiła ich do tanga. Sam należę do frakcji, która czyta wszystkie dostępne przepisy bezpieczeństwa. To podejście wykształca się w człowieku już po pierwszej prawdziwej ewakuacji, a ja przeżyłem ich kilka.

My, wojskowi, jesteśmy nauczeni podróżować z poręcznym plecakiem, w którym trzymamy najpotrzebniejsze rzeczy przydatne w podbramkowych sytuacjach. Oczywiście tu, w przestrzeni kosmicznej, niewiele można z ich pomocą zdziałać, a Ikar poza przestrzenią kosmiczną nie ma racji bytu. Został zbudowany na orbicie. Pod wpływem prawdziwej grawitacji zapadłby się pod własnym ciężarem jak wieloryb. Mimo to, nie myśląc wiele, pędzę w stronę kajuty.

Przeciskam się przez płynący korytarzem spanikowany tłum.

Po raz kolejny przyciskam dłoń do czytnika i wpadam do kajuty. Chwytam wiszący na drzwiach plecak. To zwykły stary chlebak pamiętający początki mojej służby, zaprojektowany tak, by zwinięty zajmował bardzo mało miejsca. Po chwili wahania biorę ze sobą również kurtkę.

Muszę skręcić trzy razy w prawo, potem w lewo i kierować się prosto, choć w coraz głośniejszym i mocniej falującym tłumie zajmie to trochę czasu. Biegnąc pierwszym korytarzem, mijam wejście na pokład widokowy.

Wiem, co powinienem zobaczyć – widzę coś innego. Świecące za szybami iluminatorów gwiazdy zacierają się, tworząc jedną plamę, która wykonuje gwałtowne szarpnięcie, po czym odzyskują ostrość.

Nie układają się jednak jak zwykle w długie, pełne gracji linie. Przez chwilę są dobrze widoczne, białe świetlne punkciki, a potem znów zlewają się w wydłużone smugi. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem – wygląda na to, że Ikar bezskutecznie próbuje się utrzymać w hiperprzestrzeni. Nie jestem pewien, co się stanie, jeśli wypadnie z niej zbyt wcześnie, mam jednak przeczucie, że nie będzie to nic dobrego. Przez moment w rogu panoramicznego iluminatora przemyka coś wielkiego i metalowego. Wyciągam szyję, by się lepiej przyjrzeć. Dziwny obiekt jest tak ogromnych rozmiarów, że bez wątpienia ma własne pole grawitacji, wystarczająco silne, by wyrwać Ikara z kursu.

Odwracam się i ruszam dalej, przepychając się wśród tłumu w stronę swojej kapsuły. Masa ciał staje się zbyt zwarta, nurkuję więc w bok, by prześliznąć się wzdłuż ochronnej barierki. Tu, w tylnych korytarzach, ta barierka to jedyne, co zabezpiecza nas przed runięciem dziesiątki poziomów w dół. Wypadam zza zakrętu i zderzam się ciężko z kimś mniejszym ode mnie. Instynktownie wyciągam ręce przed siebie, powstrzymując go przed upadkiem.

– Przepraszam! – rozlega się zdyszany okrzyk. – Niechże pan patrzy pod nogi!

Nie. D o di a bł a, ni e.

Napotykam parę błękitnych oczu, w których widzę błysk zaskoczenia – a po chwili gniewu – i dziewczyna odpycha mnie z całej siły, zataczając się na barierkę.

Z trudem rozluźniam zaciśnięte zęby.

– Dobry wieczór, panno LaRoux – rzucam tonem, który pasowałby raczej do słów „idź w cholerę”.

Nie bacząc na chaos dookoła – wrzaski, przepychanki i jazgot alarmów – przez krótką chwilę delektuję się szokiem i przerażeniem malującymi się na mój widok na twarzach panny LaRoux i jej świty. Nie zauważam przy tym gwałtownej fali pasażerów, którzy wypadają z jednego z bocznych korytarzy.

Tłum zwala mnie z nóg, jest jednak tak gęsty, że nie upadam. Zupełnie jakby pochwycił mnie nurt rozszalałej rzeki. Dopiero po kilku sekundach udaje mi się ponownie stanąć na własnych nogach. Kątem oka dostrzegam towarzyszki panny LaRoux porwane falą tłumu wzdłuż korytarza. Jedna z nich usiłuje przepchać się z powrotem, wykrzykując imię młodej dziedziczki i rozdając ciosy na lewo i prawo. Uświadamiam sobie, że ta dziewczyna była specjalnie szkolona, nie jest taką sobie zwykłą ślicznotką. Może to ochroniarka? Ale nawet ona nie potrafi stawić czoła zwartej ludzkiej masie. Pozostałe dziewczęta znikają mi z pola widzenia.

Widzę, jak jedna z nich krzyczy – ma otwarte usta, dźwięk jednak ginie w ogólnej wrzawie – i w tym samym momencie uświadamiam sobie, że nie ma wśród nich panny LaRoux. Przepycham się do barierki, wypatrując błysku rudych włosów.

Ten rozszalały tłum jest gotów stratować nieuważnych maruderów. Ograniczony z jednej strony ścianą, z drugiej zaś metalową balustradą, pędzi coraz szybciej i pogrąża się w coraz większym chaosie jak zwierzęta w kanionie. Widzę unoszonych i rzucanych o ściany ludzi. Nie ma jej wśród nich. Właśnie mam zrezygnować i dać się ponieść nurtowi, gdy nieopodal mnie rozbrzmiewa ostry krzyk.

Rzucam się w tamtą stronę w samą porę, by dostrzec błysk zielonej sukni i rudych włosów, a potem ujrzeć jej bladą twarz znikającą ponad barierką i oszalałego, dwukrotnie od niej większego mężczyznę, który przetacza się ciężko nowo powstałą luką.

Bez zastanowienia ruszam naprzód. Chwytam barierkę, przenoszę ciężar ciała i skaczę za nią.