W szponach - Izabela Janiszewska - ebook + audiobook
BESTSELLER

W szponach ebook i audiobook

Janiszewska Izabela

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

50 osób interesuje się tą książką

Opis

Adam Haner ginie od ciosu nożem podczas ulicznego napadu. Jego żona i syn wyprowadzają się z Warszawy, aby zmienić otoczenie i zacząć nowe życie. Sześcioletni Benio źle znosi stratę ojca, w dodatku wokół niego dzieją się zatrważająco niebezpieczne rzeczy.

Czy jego mama, Julia, uwierzy w słowa syna, który twierdzi, że do wszystkiego namawia go tajemniczy przyjaciel?

Pełna napięcia i poczucia zagrożenia, nieodkładalna powieść  Izabeli Janiszewskiej zabiera czytelników do świata, w którym ofiary mogą zmienić się w drapieżców, a uśpione w każdym z nas bestie domagają się, aby oddać im głos.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 1 min

Oceny
4,5 (1181 ocen)
752
292
101
32
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Zaczęłam czytać książkę i po pierwszym rozdziale czułam już ciarki. Nie mogłam się od niej oderwać i już na głos zaczynałam komentować, czyli to jest ten moment, kiedy ja już czuję się rozemocjonowana 🤭 Ciągle się zastanawiałam co mi umyka? Przecież ja zazwyczaj szybko łapie trop! Autorka tak sprytnie prowadziła nas wspomnieniami oraz tym co dzieje się obecnie, że nie połapałam się. Czułam niepokój, a jednocześnie zainteresowanie, nie mogłam jej odłożyć. Fabuła poprowadzona rewelacyjnie, bohaterowie świetnie wykreowani. Cofanie się w czasie sprawiło, że mogliśmy lepiej zrozumieć tę historię, by na koniec czytać ją z otwartą buzią. Będąc wczoraj z przyjaciółką na kawie, opowiadałam jej o "W szponach". To znak, że zrobiła na mnie wrażenie, nie polecała bym jej słabej książki. Widziałam relacje @ladymargotpl i zgodzę się z nią. Ta historia jest na wysokim poziomie thrillerów. Niepozorna kobieta, a chwyciła mnie w szpony i nie wypuści, bo sięgnę po więcej Pani książek. Gratuluję!
91
Ewunia051180

Dobrze spędzony czas

Nie rozumiem fenomenu książki, fabuła zagmatwana i niespójna, koncepcja niby dobra bo chce się wiedzieć- co dalej, ale ogólnie nie porwała mnie. Dużo nieszczęść i zła jak na jedną książkę. Dialogi jakby wymuszone. Spodziewałam się czegoś innego.
60
Biedroneczka2022

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy thriller psychologiczny roku! Każda strona to mistrzostwo!
30
Aga19751227

Z braku laku…

moim zdaniem najsłabsza książka autorki.
31
alicja436

Z braku laku…

ehh polscy autorzy potrafią robic tylko bohaterów z ujemnym iq
22

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Izabela Janiszewska, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Damian Pawłowski, Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografia na okładce: © Robert_em | Unsplash

Zdjęcie autorki: © Marta Machej

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67891-32-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Owce całe życie boją się wilków,

ale to pasterz je zjada.

 

Autor nieznany

 

 

 

 

 

Julia

 

 

Czerwiec 2019

 

 

 

Grafitowe niebo przecięła błyskawica. Julia zadrżała. Ścisnęła mocniej dłoń męża i przyspieszyła kroku, chcąc dotrzeć do samochodu, zanim spadnie deszcz. Gęste i lepkie jak melasa powietrze utrudniało oddychanie. Przedzierali się przez opustoszałe o tej porze ulice, odprowadzani niskimi pomrukami nadchodzącej burzy. Wiatr podrywał z asfaltu ziarna piasku i rzucał nimi w ich twarze.

Adam objął ramieniem plecy żony, a później wskazał wąskie przejście między budynkami.

– Tędy będzie szybciej – powiedział, skręcając w słabo oświet­lony przesmyk. – Zaparkowałem po drugiej stronie.

Nad ich głowami znów rozbłysło światło, które odbiło się w cekinach sukienki Julii. Na obdrapanej ścianie majaczyły wydłużone cienie. Cholerne miasto, pomyślała, przeciskając się przez cuchnący moczem tunel. Znalezienie miejsca parkingowego w centrum Warszawy zazwyczaj graniczyło z cudem. To dlatego zostawili samochód kilka przecznic od restauracji, w której jedli rocznicową kolację. Letni wieczór kusił spacerem, a oni pomyśleli, że przechadzka dobrze im zrobi. Teraz tego żałowała. Echo zwielokrotniało stukot jej obcasów, a z nieba na odsłonięte ramiona Julii spadły pierwsze krople deszczu.

Kiedy wreszcie wyszli z luki między dwoma budynkami, zamiast przy równoległej ulicy, gdzie zostawili samochód, znaleźli się w ślepym zaułku. Niewielki placyk oświetlała jedynie mdła poświata stojącej nieopodal latarni. Obok nóg Julii przemknął popiskujący szczur, a ona instynktownie przywarła do męża. Adam rozglądał się za przejściem, a gdy go nie znalazł, zaklął pod nosem.

– Obawiam się, że będziemy musieli zawrócić. – Spojrzał przepraszająco na żonę.

Deszcz przybierał na sile, tłukąc kroplami o blaszane dachy. Wiatr gnał śmieci, które wypadły z koszy, a powietrze zaczynało się przerzedzać. Adam zdjął marynarkę i osłonił nią żonę. Wzrokiem przemierzał zaułek w nadziei, że jednak znajdą jakiś przesmyk, który oszczędzi im biegania w ulewie.

Po jednej stronie betonowego podwórka ciągnęły się garaże, naprzeciwko stał budynek z oknami pozasłanianymi dyktą, natomiast po drugiej stronie straszyły ceglaste, ukruszone w wielu miejscach mury pomazane sprejem. W mroku trudno było odczytać treść napisów. Jedynym, co udało się rozpoznać, był narysowany kredą kształt szubienicy z wiszącym na niej człowiekiem.

Dreszcz niepokoju przebiegł po kręgosłupie Julii, a wilgoć ulewy wdzierała się jej pod sukienkę.

– Chodźmy stąd, chcę jak najszybciej znaleźć się w domu.

Gdy tylko to powiedziała, wyczuła za plecami ruch. Początkowo wzięła go za podmuch wiatru, ale wtedy jej uszu dobiegł odgłos kroków, a na pobliskiej ścianie zarysował się cień. Nie zdążyła nawet obrócić głowy, gdy pochwyciły ją silne ramiona. Czyjaś wielka dłoń spadła na jej usta. Była szorstka i cuchnęła tytoniem.

Julia poczuła ból ściskanej szczęki. Wydawało jej się, że za chwilę zwymiotuje. Z trudem łapała powietrze. Próbowała się wyrwać, ale gdy jej szyi dotknęło zimne stalowe ostrze, znieruchomiała.

– Nie waż się nawet drgnąć – zażądał mężczyzna. – A ty na glebę i ręce za głowę. No już, inaczej ona zginie.

Strach zatańczył w oczach Adama, niepokój ścisnął mu żołądek. Mąż Julii nie planował jednak poddać się bez walki. Nagły wyrzut adrenaliny zadziałał na niego mobilizująco. Napiął mięśnie i rozejrzał się po zaułku w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby odeprzeć atak.

– Ogłuchłeś?! Rób, co mówię!

Napastnik docisnął nóż do szyi Julii. Poczuła, jak ostrze przecina skórę. Z jej ust wyrwało się stłumione jęknięcie. Adam zauważył w oczach żony łzy i niemą, błagalną prośbę. Wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu uniósł ręce w geście kapitulacji. Jedna z jego dłoni drżała, palce drugiej ciasno obejmowały marynarkę, którą wcześniej osłaniał Julię. Mokra koszula przylgnęła do jego ciała, a krople deszczu coraz mocniej uderzały o spadzisty, blaszany dach wiaty garażowej i z szumem wypływały z rynien.

Nagle pełne napięcia oczekiwanie wypełnił odgłos grzmotu. Adam sięgnął do kieszeni marynarki i rzucił portfel pod nogi mężczyzny.

– Weź go sobie – powiedział, patrząc mu pogardliwie w twarz skrytą w cieniu naciągniętego na głowę kaptura.

Ten lekceważący gest rozjuszył napastnika, który pchnął Julię w kierunku metalowych pojemników na odpady. Kontenery przewróciły się z hukiem, blaszane pokrywy zadzwoniły o beton, a ona wylądowała na pokruszonej kostce brukowej, raniąc skórę o jej ostre krawędzie.

Nie czuła bólu stłuczonego kolana, nie martwiła jej bordowa struga krwi płynąca po nodze. Myślała tylko o tym, by mężczyzna nie skrzywdził jej męża. Z bijącym szaleńczo sercem obserwowała, jak Adam, podcięty nagłym kopnięciem, upada na brzuch, a jego broda z impetem uderza o beton. Po chwili jego wargi pokryły się czerwienią, z ust wypłynęła krew. Napastnik zarechotał, po czym uderzył ciężkim butem w okolice żeber, tak że Adam zawył z bólu.

– Kto ci kazał zgrywać cwaniaka, co? – syknął nienawistnie, nachylając się nad leżącym, i powtórzył cios, tym razem celując w skroń.

Julia nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Głowa jej męża odskoczyła bezwładnie w tył. Jego wrzask przedarł się przez szum ulewy, a rozbryzg krwi zabarwił kałużę. To wszystko wyglądało zbyt surrealistycznie. Przecież jeszcze chwilę temu roześmiani wychodzili z restauracji. Dlaczego los nie ostrzegł ich przed tym, co miało nastąpić?

Chciała rzucić się na mężczyznę, tłuc go pięściami, gryźć i szarpać, ale nie potrafiła się ruszyć. Strach sparaliżował jej ciało. Próbowała krzyknąć, wezwać pomoc, lecz nie była w stanie wydusić z siebie żadnego dźwięku. Jakby jego źródło wyschło niczym stara studnia. Bezradność zapiekła ją w gardle. Mogła tylko patrzeć. Stała się widzem w tym teatrze brutalności. Trzęsła się, wściekła na swoją bezsilność, gdy tymczasem napastnik przeszukiwał kieszenie marynarki Adama.

– Kluczyki do samochodu – warknął, zbliżając nóż do policzka ofiary. – Gdzie trzymasz te pierdolone kluczyki? – Niecierpliwił się.

Usta i łuk brwiowy Adama zdążyły spuchnąć.

– W lewej kieszeni spodni – wyszeptał i posłał żonie porozumiewawcze spojrzenie.

Napastnik nachylił się bardziej, by sięgnąć po to, na czym mu zależało, a wtedy jego ucho musnęła rzucona kostka brukowa. Mężczyzna powoli uniósł twarz i płonącym od gniewu wzrokiem przesunął po Julii.

– Ty suko – warknął.

Kobieta skuliła się, pewna, że lada moment żelazna pięść wyląduje na jej twarzy, ale w chwili, gdy napastnik się wyprostował, Adam złapał go za nogi i przewrócił. Mężczyzna runął na kolana, wypuszczając z dłoni nóż, który z brzękiem gruchnął o beton. Zaskoczony nagłym atakiem agresor syknął ze złością i splunął, gdy otrzymał silne uderzenie w potylicę. Niespodziewany cios zamroczył go na tyle, że osunął się na ziemię, lądując twarzą w błotnistej kałuży.

– Zajebię cię! – zawył, spoglądając wściekle na Adama, po czym rzucił okiem w kierunku noża i chwiejnie zaczął się podnosić.

Julia znieruchomiała. Tym razem jednak to nie strach ją obezwładnił, ale wstrząs wywołany tym, na co patrzyła. Jej mąż doskoczył do nieznajomego i kopnął go z impetem w żebra. Na tyle mocno, że napastnik z jękiem upadł na plecy. Wtedy Adam usiadł na nim i uderzył go fragmentem potłuczonej kostki brukowej prosto w szczękę. W powietrze wzniosły się trzask pękającej kości i ryk bólu. Odłamek potoczył się po betonie, ale Adam już unosił ręce.

Zanim tamten zdążył się osłonić, na jego czaszkę spadły nowe potężne ciosy. Mąż Julii tłukł pięściami bez opamiętania. W dzikim szale ciął powietrze ramionami, a w jego spojrzeniu czaiło się coś zwierzęcego.

Pomiędzy chwytanymi łapczywie oddechami krzyczał:

– Jesteś nic niewartym śmieciem! Nikim! Skończonym zerem!

Napastnik wyciągnął dłoń, próbując odszukać nóż. Charczał, wypluwając z ust krew, a jego twarz nie przypominała już oblicza człowieka, lecz raczej fragment rozszarpanego mięsa. Palcami desperacko badał płytę chodnikową, aż w końcu natrafił na rękojeść. Adam, pogrążony w nienawistnym amoku, nie zauważył tego, co nadchodziło. Jego pięści i koszula pokryły się krwią, ale on nie przestawał uderzać. Nie słyszał krzyków leżącego pod nim mężczyzny. Nie dostrzegał przerażenia żony.

Pomiędzy ciosami wyrzucał z siebie jedynie:

– Nie… zasługujesz… na to… by żyć!

Julia poczuła, jak coś w niej pęka. Jej twarz się zmieniła. Poruszała ustami pewna, że krzyczy, ale nie wydobywały się z nich żadne słowa. Patrzyła, jak napastnik zaciska palce na nożu. Świat­ło błyskawicy odbiło się w stali.

Z potężnym wysiłkiem dźwignęła ciało. Na rozdygotanych nogach ruszyła w stronę walczących, a z jej gardła dobył się dziki skowyt, niknący w pomrukach burzy.

Słabnący napastnik uniósł drżącą rękę, gotów, by się zamachnąć. Dokładnie w tym samym momencie Julia rzuciła się na mężczyzn. Nie wiedziała, co robi, ale nie potrafiła się zatrzymać. Jakby pchała ją niewidzialna siła. Czuła, że nie panuje już nad swoim ciałem. Że to ono przejęło nad nią kontrolę. W kłębowisku mocujących się ze sobą ramion błyskała stal.

Mózg kobiety zalała adrenalina. Przed oczyma przesuwało się jej całe życie. Wróciły dawne kadry, zapachy i dźwięki. Nie było jej tu, znów znalazła się tam, w swojej przeszłości. A jedynym, co przebiło się przez mgłę przerażonego umysłu, był wrzask, gdy ciało jej męża przeszyło ostrze noża.

 

 

 

 

 

Maj 1996

 

 

 

Pierwszym, co usłyszał, gdy wszedł do mieszkania, był szum wody. Wewnątrz panowała ciemność, ale zza uchylonych drzwi łazienki na korytarz wypadała smuga światła. Zdziwiony spojrzał na zegarek na nadgarstku. Było grubo po północy. O tej godzinie jego córka powinna już spać. Przez głowę Jakuba przemknęła niewygodna myśl. Coś było nie w porządku. Czuł to w trzewiach.

Ostrożnie zbliżył się do niedomkniętych drzwi, a jego uszu dobiegł terkot pralki. Przystanął i nasłuchiwał. Odgłos mokrych ubrań wirujących w bębnie mieszał się ze szmerem strumieni siekących powierzchnię emaliowanej wanny. Nic nie miało sensu.

– Hela? – rzucił nieśmiało w przestrzeń, ale nikt mu nie odpowiedział.

Nagle pod prawą stopą wyczuł wilgoć. Podniósł nogę i zauważył, że na białej skarpetce widnieje ciemna plama, do złudzenia przypominająca krew. Znów dogoniło go duszące uczucie niepokoju. Jakby ktoś ustawił grzejniki na najwyższą temperaturę, choć za oknami szalał ciepły maj. Ponowił wołanie, ale i tym razem córka nie odpowiedziała. Wtedy zdecydował, że tam wejdzie.

Najpierw zanurzył twarz w paśmie światła wylewającego się przez otwarte drzwi. Foliowa zasłona zwisająca z sufitu częściowo zakrywała postać, która siedziała w wannie tyłem do wejścia. Z tej perspektywy Jakub mógł zobaczyć jej plecy oraz tył głowy. Na ich widok gwałtownie wciągnął powietrze. Jego umysł bronił się przed obrazem, na który patrzył. Zbyt strasznym, by mógł być prawdziwy.

Przetarł oczy. To na pewno przez zmęczenie, wmawiał sobie. Cały dzień spędził na boisku, w ostrym słońcu, do tego bez czapki, której w pośpiechu zapomniał. Znów podniósł wzrok i w klatce piersiowej poczuł ukłucie jeszcze silniejsze niż poprzednie.

Z wahaniem przekroczył próg łazienki i przykucnął obok wanny, delikatnie odsuwając zasłonę. Z pleców czternastolatki wraz z wodą spływała krew. Na skórze dziewczynki widniały głębokie czerwone bruzdy. Jakby jakiś drapieżnik rozdarł jej tkanki pazurami. Widok ran z bliska przyprawił go o mdłości. Z szoku drżały mu ręce. Skrępowany nagością nastoletniej córki uciekł spojrzeniem.

– Córeczko, co się stało? – zapytał, ale ona nie zwróciła na niego uwagi.

W dłoni trzymała kostkę mydła, którą w transie pocierała skórę. Raz przy razie. Jakby od tego, czy zrobi to dobrze, zależało jej życie. Tuż obok zgrzytała wirująca pralka.

– Kochanie, już wystarczy. – Próbował zatrzymać rękę nastolatki, ale mu nie pozwoliła.

Działała jak robot zaprogramowany na wykonywanie tej konkretnej czynności. Mężczyzna zasłonił dłońmi usta, by nie wrzeszczeć z rozpaczy. Z jego oczu pociekły łzy. Bezradnie przyglądał się szaleństwu, którego nie potrafił objąć umysłem, a później wstał, chwycił z wieszaka duży ręcznik i zakręcił kran.

– Chodź, zaniosę cię do łóżka – powiedział, całkowicie odsuwając zasłonę.

Dziewczyna nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Zaczęła się trząść.

– Jestem brudna – szepnęła tylko i położyła dłoń na kurku.

Z prysznica znów popłynęła ciepła woda, a Hela wróciła do obsesyjnego mycia.

W tamtym momencie coś w Jakubie tąpnęło. Jakby gdzieś w środku pojawiła się wielka rozpadlina ziejąca czernią. Wyrwał córce z ręki mydło, cisnął je do umywalki, a potem owinął dziewczynę ręcznikiem i siłą wyciągnął ją z wanny.

– Nie możesz! – Walczyła z nim, tłukąc pięściami ramiona ojca. – Muszę się umyć. Jestem brudna.

Szarpała się, ale on zamykał ją w coraz ciaśniejszym uścisku, nienawidząc siebie za to, co robi. W końcu jej bunt zelżał. Osunęli się razem na podłogę. On oparty plecami o wannę, ona zwinięta w kłębek, z głową na jego udach. Oddychali ciężko.

– Co się stało, kochanie? – zapytał.

– Nic.

Głos Heli był cichy, jakby dochodził zza ściany.

– Muszę wiedzieć, rozumiesz?

Nastolatka przecząco pokręciła głową. Widział, że jest senna. Ziewnęła, a jej powieki zaczęły opadać.

– Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka… – rozpoczął opowieść, jak zwykli robić, gdy to, o czym musieli porozmawiać, było zbyt trudne, by wyrazić to wprost.

W ten sposób pięć lat temu przekazał jej wiadomość o śmierci mamy, a niedawno ona użyła ich wytrychu, by wyznać, że zaczęła miesiączkować. Dlatego czekał, w duchu modląc się, by i tym razem Hela zdecydowała się otworzyć.

– Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka, która uciekła wilkom… – wyszeptała, a potem z jej ust wypłynęły słowa, które zdruzgotały mężczyznę na zawsze.

 

 

 

 

 

Julia

 

 

Sierpień 2019

 

 

Zrywana z kartonowego pudła taśma trzeszczała jej w palcach. Julia ostrożnie uchyliła wieko, jakby w środku znajdowały się nie przedmioty, ale coś, co mogłoby się na nią rzucić. Co tym razem zobaczy? Jakie wspomnienia przywoła? Przygryzła wargę, próbując przegonić niepokój. Jak mogła być tak naiwna, by wierzyć, że zdoła zacząć życie od nowa? Nie da się przecież wymazać przeszłości. Przybyła tu razem z nią. Julia czuła, jak powoli wypełniała każdy skrawek tego domu. Wystawiała łeb z kolejnych kartonów niczym hydra. Można było z nią walczyć, odcinać jej głowy, ale na miejscu jednej zaraz odrastały dwie nowe.

Dlatego nabrała tchu i zanurzyła dłoń we wnętrzu pudła. Na podłogę spadły zgniecione strony gazet, a pod nimi ukazały się stosy ramek ze zdjęciami. Zza otwartego okna dobiegał metaliczny zgrzyt. Julia zerknęła przez szybę i gdy dostrzegła wyraz twarzy swojego sześcioletniego synka, aż zapiekło ją w piersi. Benio siedział na huśtawce, wbijając wzrok w ziemię. Przesiąknięty smutkiem i ponury. Jego lewa ręka kurczowo ściskała łańcuch. Prawa trzymała długi kij, którym dźgał trawnik i odpychał się od niechcenia. Był tak podobny do Adama, że Julia poczuła duszące dławienie w gardle.

– Pani Haner – usłyszała za plecami.

Zaskoczona czyjąś nagłą obecnością podskoczyła.

– Przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć. – Starszy mężczyzna o posiwiałych włosach skrytych pod wysłużoną czapeczką z daszkiem i gęstych, nieco staromodnych wąsach z zakłopotaniem potarł policzek.

Był hydraulikiem. Julia znalazła go w internecie. Ubrany w roboczy kombinezon, trzymał w ręku skrzynkę z narzędziami.

– To nie pana wina – uspokoiła go. – Po prostu się zamyśliłam. Nie słyszałam nawet, kiedy zszedł pan z góry.

Usiłowała wykrzesać z siebie pojednawczy uśmiech, ale od śmierci Adama ten radosny grymas był luksusem, na który nie potrafiła sobie pozwolić w stosunku do nikogo poza Beniaminem.

– Chciałem tylko dać znać, że pralka i zmywarka są już podłączone, a stare baterie w łazienkach i kuchni powymieniałem na nowe, tak jak ustaliliśmy.

Julia rozliczyła się z mężczyzną, a kiedy wyszedł, dopadło ją przejmujące poczucie pustki. A więc tak będzie teraz wyglądać nasze życie, pomyślała.

Przysiadła na brzegu szarego fotela, przesuwając wzrokiem po podłodze usianej pakunkami i nagich półkach czekających na zapełnienie. Dom, do którego się wprowadzili, należał niegdyś do rodziców jej męża. Od lat, ze względu na wyjazd państwa Hanerów do Kanady, stał pusty. Po śmierci Adama teściowie zaproponowali, by Julia z Beniem przenieśli się tu, zmienili otoczenie i z dala od stolicy zaczęli układać sobie życie od nowa.

I oto rozgaszczali się w murach, w których jej mąż dorastał, przeżywał pierwsze miłości i pierwsze kłótnie z rodzicami. A teraz ona miała wlać w to wnętrze życie swoje i Beniamina, wypakowując je ze szczelnie zaklejonych kartonów.

To by było na tyle, jeśli chodzi o uciekanie przed przeszłością, skwitowała w myślach, przywiozłam ją ze sobą w czterdziestu sześciu pudłach.

Podeszła do otwartego kartonu i wyjęła z niego ramkę ze zdjęciem. Natrafiła na jedną z ostatnich fotografii, na których zostali uchwyceni wszyscy troje. Uśmiechnięci, obejmujący się ramionami. Benio w środku, ona i Adam po bokach. Ich ciała lepiły się od błota, usmarowane policzki płonęły czerwienią, a oczy lśniły jak w gorączce. Tamtego dnia wzięli udział w Runmageddonie, biegu survivalowym dla rodziców i dzieci. To dlatego na ich szyjach połyskiwały medale. Wspomnienie było tak silne, że Julia wręcz usłyszała zaraźliwy śmiech Benia. Rozbrzmiewał w jej uszach coraz donośniej, jakby nie pochodził z odległej przeszłości, tylko docierał z bliska.

Zmrużyła oczy i uniosła głowę, nasłuchując. Radosny chichot dobiegał z podwórka. Julia odetchnęła z ulgą na myśl, że odgłosy nie są wytworem jej wyobraźni, ale po chwili zmarszczyła brwi w niedowierzaniu. To Beniamin zanosił się śmiechem.

Zamrugała zaskoczona, ponieważ po śmierci ojca sześciolatek pogrążył się w apatii. Stał się milczący i wycofany. Zaczął unikać ludzi, a kiedy nie radził sobie z emocjami, wybuchał agresją.

Wyjrzała przez okno, dostrzegając radośnie wierzgające w powietrzu stopy w czerwonych adidasach. Sylwetka Benia to pojawiała się, to znikała za szybą, a za nią podążały kaskady dziecięcego śmiechu. Julia obserwowała dołeczki w policzkach syna i jego zarumienioną buzię, nie mogąc otrząsnąć się z szoku.

– Wyżej, wyżej! – krzyczał chłopiec, patrząc na wprost, jakby nie bawił się sam, tylko z kimś, kto wprawia huśtawkę w ruch.

Odstawiła ramkę na półkę przy kominku i zaciekawiona ruszyła do frontowych drzwi. Zamierzała iść od razu do Benia, ale gdy wyszła na zewnątrz, przy furtce dostrzegła sąsiada z domu po drugiej stronie ulicy. Robert Wagner pomachał do niej przyjaźnie ze swojego wózka inwalidzkiego. Dawniej, zanim Adam wyjechał na studia, byli bliskimi przyjaciółmi, podobnie jak wcześniej ich rodzice. Może ze względu na tamtą zażyłość Robert jako jedyny z licealnej paczki przyjaciół stawił się na pogrzebie jej męża. To wtedy go poznała i natychmiast polubiła. Był serdeczny i zabawny, a odkąd pojawiła się w Grodzisku, razem z żoną dbali o to, by dobrze się czuła w nowym miejscu.

– Hej, przyszedłem zaprosić cię na sąsiedzkiego grilla. Chcemy pożegnać wakacje i zainaugurować nowy rok szkolny. Jutro o piątej. Emilia kazała mi przekazać, że nie przyjmuje odmowy.

Twarz Julii rozjaśniła się na moment, lecz po chwili spochmurniała.

– Sama nie wiem, Robert. Naprawdę chciałabym przyjść, ale obawiam się, że wszyscy będą nas wypytywać o Adama, a ja chyba jeszcze nie mam siły o tym rozmawiać.

– Wpadnij, proszę, choć na chwilę. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Obronię cię przed natrętami, obiecuję. Będą kiełbas­ki, dobra muzyka, a dla dzieciaków zorganizowaliśmy opiekunkę i kupiliśmy tony słodyczy.

– Brzmi kusząco.

Wagner uśmiechnął się przebiegle.

– Zaserwuję moje popisowe żeberka w coli, a do tego piwo i wino za free. Jeśli to do ciebie nie przemawia, to się poddaję. – Uniósł ręce w geście kapitulacji, gdy nagle powietrze rozdarł ostry krzyk dziecka:

– Już wystarczy! Dość!

Julia z lękiem zerknęła na dom, zza którego dochodziły te niepokojące odgłosy.

– Będziemy – rzuciła pospiesznie. – A teraz cię przepraszam, muszę sprawdzić, co się stało.

Założyła, że najszybciej dotrze do chłopca, przedzierając się przez zarośla po prawej stronie budynku.

– Beniu! – zawołała, pokonując dawno nieregulowane, zdziczałe pnącza. – Wszystko w porządku?

On jednak nie odpowiedział. Przez rozrośnięte bzy prześwitywała dziecięca sylwetka na huśtawce. Julia przecięła zasieki z wybujałych krzewów, pozwalając, by ich gałęzie podrapały odsłoniętą skórę jej ramion.

To, co zobaczyła, gdy dotarła do syna, przyprawiło ją o bezdech. Beniamin, rozbujany zdecydowanie zbyt wysoko, na jej oczach spadł z huśtawki, a potem z krzykiem wylądował na trawniku. Podbiegła do niego, by sprawdzić, czy jest cały.

– Kochanie, nic ci nie jest? – spytała, przytulając chłopca.

– Nie – odburknął poirytowany i wyswobodził się z objęć matki.

Wiedziała, że nie powinna czuć się dotknięta. Był tylko sześciolatkiem, który nie potrafił pomieścić w sobie złości po śmierci ojca. Obwiniał o nią każdego, a zwłaszcza ją. Gniew sprawiał, że Benio zaciskał szczęki. Chwytał piąstkami kępy trawy, wbijał paznokcie w ziemię i wyrywał źdźbła. Jego klatka piersiowa unosiła się miarowo, a skóra na policzkach była napięta. Odsunął się, gdy próbowała go pogłaskać.

To tylko zagubione dziecko, powtórzyła w myślach, choć jego zachowanie raniło, a słowa potrafiły ciąć jak żyletki.

– Powiesz mi, co się stało? – drążyła.

– Zepsułaś nam zabawę.

Zaskoczona uniosła brwi.

– Wam? Kogo masz na myśli?

Sześciolatek wstał i ruszył w kierunku huśtawki.

– Mojego nowego przyjaciela – rzucił, podnosząc z ziemi kij. Ciągnął go za sobą, maszerując w stronę domu.

Julia rozglądała się w poszukiwaniu dziecka, z którym mógł się bawić Benio, jednak nikogo więcej poza nimi tam nie było. Dopiero po chwili w oddali na wzniesieniu dostrzegła sylwetkę chłopca na rowerze. W świetle zachodzącego słońca nie mogła zobaczyć go wyraźnie, była jednak pewna, że spoglądał w ich kierunku, zanim zniknął za linią horyzontu.

– Powiedział, że będziesz na niego zła – oznajmił sześciolatek, wspinając się po stopniach na ganek.

Dogoniła syna i kucnęła obok niego, chwytając malca za rękę.

– No coś ty, cieszę się, że znalazłeś sobie kolegę – odparła. – Dlaczego miałabym się złościć? Z powodu tego upadku?

Beniamin spuścił wzrok i zaprzeczył ruchem głowy.

– To nie jego wina, to ja chciałem, żeby rozhuśtał mnie tak wysoko.

– W takim razie dlaczego?

– Bo uważa, że niedługo znów ktoś umrze.

Julia zdumiona otworzyła usta. Gęsia skórka zaczęła pokrywać jej przedramiona, choć był to jeden z tych pogodnych jesiennych dni. Zamierzała jeszcze o coś zapytać, ale Benio odwrócił się tyłem, cisnął patykiem w krzaki i zaczął wchodzić do domu. Wymykał się jej tak, jak sens jego słów.

Instynktownie zerknęła w stronę wzniesienia, na którym niedawno widziała chłopca, ale teraz nie było po nim żadnego śladu. Droga tonęła w złocie zachodzącego słońca, a ją przeszył lodowaty chłód.

 

 

 

 

 

Maj 1996

 

 

 

W powietrzu unosił się gęsty papierosowy dym. Policjantka założyła za ucho cienkie, przetłuszczone włosy i zerknęła na zegar zawieszony na ścianie. Wskazówki wędrowały niespiesznie po tarczy, a pokój na komendzie wypełniały jednostajny terkot sufitowego wiatraka oraz odgłosy pisania na maszynie. Funkcjonariuszka sapnęła z wysiłkiem, potarła lepkie od potu czoło, a następnie zabębniła paznokciami o blat.

Biurko odgradzało ją od ojca i nastolatki siedzących po drugiej stronie. Dziewczyna obejmowała szczupłe, wymizerowane ciało ramionami. Skóra jej twarzy była blada, jakby odpłynęła z niej cała krew. Miała podbite oko, opuchniętą, rozerwaną wargę i siniaki na policzkach. Z dłońmi ukrytymi w za długich rękawach bluzy patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Pogrążona w bezruchu, przypominała figurę woskową.

Policjantka pstryknęła długopisem, zajrzała w zapisane na maszynie kartki i poprawiła się na krześle, które skrzypnęło pod jej ciężarem.

– Dlaczego nie krzyczałaś?

Pytanie wymierzone w dziewczynę odbiło się od niej jak od ściany. Nastolatka skuliła się jeszcze bardziej i lękliwie przesunęła wzrokiem po policjantach pracujących przy sąsiednich biurkach.

– Mogłaś przecież wzywać pomocy.

Jakub mocniej ścisnął dłoń córki.

– Napadli ją, do licha ciężkiego! – wysyczał z irytacją. – Naprawdę tak trudno to zrozumieć? Była przerażona.

Żyła na szyi mężczyzny zaczęła pulsować, a jego policzki zalała purpura.

– Ale przyzna pan, że zachowywała się nadzwyczaj biernie – ciągnęła funkcjonariuszka, podejrzliwie przyglądając się nastolatce. – Nie próbowała się bronić, a jej brak oporu mógł jeszcze bardziej zachęcić napastników. Może myśleli, że skoro nie walczy, to tak naprawdę tego chce.

Oczy Jakuba pociemniały. Poderwał się z krzesła i z nabrzmiałą od gniewu twarzą nachylił się nad biurkiem policjantki, przyciągając tym uwagę pozostałych funkcjonariuszy.

– Jak pani śmie?! – warknął. – Moja córka leżała w tym cholernym lesie sparaliżowana strachem. Z przerażenia nie była w stanie nawet drgnąć, a pani insynuuje…

– Chwila, chwila. – Policjantka uniosła dłonie. – Absolutnie nie umniejszam tragedii pana córki. Mówię tylko, że takich zwyrodnialców brak protestu dodatkowo ośmiela. Kiedy ofiara się im poddaje, mają poczucie władzy. I właśnie o to im chodzi. Stają się wtedy bardziej zuchwali, bo czują, że nikt ich nie powstrzyma.

Ojciec Heli zacisnął wargi i splótł ramiona na piersi. Miał dość. Nie mógł już dłużej słuchać pytań o to, jak była ubrana, czy na pewno dała sprawcom do zrozumienia, że tego nie chce, gdzie on się wtedy podziewał i dlaczego o tak późnej porze wracała do domu sama. Zmęczony opadł na krzesło.

Jego wzrok z troską prześlizgnął się po zatopionej w odrętwieniu córce. Ta nadal siedziała nieruchomo. Nieobecna, z twarzą bez wyrazu, jakby to, co się stało, zamieniło ją w pozbawionego duszy manekina.

– Złapiecie ich? – zapytał, odwracając się w stronę funkcjonariuszki.

– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

– Tak? – prychnął, wbijając paznokcie w podłokietniki krzesła. – Czyli co dokładnie?

Policjantka uniosła spojrzenie do sufitu, jakby zamierzała przewrócić oczami, ale w ostatniej chwili się opamiętała. Pośliniła palec i zaczęła przerzucać kartki zeznań.

– Rozpytamy mieszkańców tamtej okolicy i spróbujemy namierzyć potencjalnych świadków. Może znajdzie się ktoś, kto cokolwiek widział.

– Tylko tyle? Mojej córce zawalił się cały świat, a wy spróbujecie? – Ostatnie słowo wypowiedział z kąśliwą nutą w głosie.

Mundurowa westchnęła.

– A na co pan liczy? Ona nie jest w stanie opisać ich wyglądu, nie zna imion ani ksywek, nie wie, w co byli ubrani, i nie potrafi podać marki samochodu, do którego ją wrzucili.

– Bo miała na głowie foliowy worek!

Policjantka nerwowo przerzucała kartki.

– Oto, co pamięta: duszący zapach w bagażniku, fragment ciemnej ortalionowej kurtki, wbijające się w ciało guziki dżinsowej bluzy, to, że było ich trzech i że jeden z napastników palił, a inny pogwizdywał melodię z radia. To wszystko. – Rzuciła papiery na biurko. – Nie powiedziała nam nic istotnego, o ile w ogóle raczyła się odezwać, bo głównie to pan mówił za nią.

– Jest w szoku, czy może to pani w końcu zrozumieć?

– A pan niech wreszcie pojmie, że nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Nic, co pomogłoby nam wytypować sprawców. Jeżeli nie znajdziemy świadków albo konkretnych dowodów, niewiele zdziałamy. To jak szukanie igły w stogu siana.

Mężczyzna zwarł mocno szczęki. Czuł, że jeśli usłyszy jeszcze jedno zdanie wypowiedziane tym obojętnym tonem, roztrzas­ka twarz funkcjonariuszki o blat biurka.

– A co z osobami oskarżanymi już wcześniej o podobne przestępstwa w okolicy? – zapytał. – Może to nie był ich pierwszy raz.

– Będziemy weryfikować wszystkie tropy. Proszę wrócić do domu i zająć się córką, a my skupimy się na naszej robocie.

– Mam bezczynnie czekać?

– Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to uzbroić się w cierpliwość.

Kusiło go, by wrzasnąć na tę kobietę. Zedrzeć opatrunek z pleców córki i kazać policjantce patrzeć na rany nastolatki, aż zacznie ją to obchodzić, ale czuł na sobie wzrok innych funkcjonariuszy, słyszał ich chrapliwe oddechy i ostatecznie skapitulował.

Chwycił dziewczynę pod rękę, pomagając jej wstać.

– Chodź, kochanie, zabiorę cię do domu.

Otoczył zobojętniałą Helę ramieniem i powoli prowadził ją w stronę drzwi, po chwili jednak przystanął. Jego wargi drżały.

– Bóg mi świadkiem, że jeśli nic nie zrobicie, sam ich znajdę. Wytropię każdego z nich i wyrwę im wnętrzności gołymi rękami.

– Nie radziłabym… – zaczęła policjantka, ale Jakub jej przerwał.

– Mam gdzieś pani rady, interesuje mnie tylko sprawiedliwość.

Posłał kobiecie groźne spojrzenie, a później, obejmując córkę, wyszedł z pokoju.

Funkcjonariuszka ścisnęła w palcach długopis, a jej wzrok podążył za okno, w stronę parkingu, który przemierzał Jakub Czaja. Widywała już wcześniej tę dziką iskrę w oczach zdesperowanych, szukających odwetu ludzi. Gotowych na wszystko i nieświadomych, że pędzą wprost w czarną gardziel otchłani. Czaja był bez wątpienia jednym z nich, a mimo to nie próbowała go zatrzymać.

Wiedziała, że nie jest to możliwe.

 

 

 

 

 

Julia

 

 

Wrzesień 2019

 

 

 

Tłum sąsiadów wypełniał ogród Wagnerów. Nad tarasem zawis­ła girlanda kolorowych lampek, z przenośnego głośnika płynęły przeboje z dawnych lat. Część gości, sącząc wino, relaksowała się na wystawionych na trawie leżakach, niektórzy tańczyli, a pomiędzy nimi leniwie przechadzał się czarny kot. W niebo co chwilę wzbijały się radosne okrzyki oraz salwy śmiechu. I choć wieczór sprawiał wrażenie idealnego, jednego z tych, które po latach wspomina się z sentymentem, to Julia nie potrafiła dać mu się porwać.

Pozostając nieco z boku, z rezerwą obserwowała nieznajomych. Robert musiał zauważyć jej zadumę, bo puścił do niej oko znad grilla, przy którym wesoło podśpiewywał do wtóru listy przebojów. W powietrzu unosił się zapach pieczonych kiełbasek i piwa. Goście, rozluźnieni procentami, rozmawiali coraz głośniej, a chmara dzieci biegała wokół, puszczając bańki mydlane.

Julia podeszła do Wagnera, by sięgnąć po piwo ze skrzynki. Jej sąsiad, ubrany w bejsbolówkę założoną tyłem do przodu, akurat tańczył na wózku, unosząc przednie koła i podrygując do jednej z ostatnich piosenek Eda Sheerana.

– Masz ochotę na żeberka w sosie barbecue? – zapytał, zbliżając do niej talerz z obłędnie pachnącym daniem.

Nim zdążyła odpowiedzieć, podbiegła do nich przerażona Emilia. Ognisty kolor jej włosów kontrastował z kredową bielą policzków, a wzrok był rozbiegany. W ręce trzymała nianię elektroniczną i panicznie rozglądała się wokół.

– Coś się stało? – zapytał Robert.

Emilia złapała męża za rękaw koszuli i wbiła paznokcie w jego przedramię.

– Gdzie jest Liliana? Zabrałeś ją z salonu?

Robert obrzucił żonę nierozumiejącym spojrzeniem. Jego wzrok pobiegł w kierunku olbrzymiego okna, przez które widać było pokój pełen książek oraz dziecięcy wózek zaparkowany przy szybie.

– Przecież jest tam. – Wskazał na gondolę. – Śpi w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłaś.

Żona Wagnera bezradnie pokręciła głową, a jej długie kolczyki się zakołysały.

– To wózek Niny i Wiktora, nie nasz – wykrztusiła z trudem. – Nasz zniknął, razem z Lilianą.

– Może ktoś ją wziął na spacer? – zasugerowała Julia.

– Nie, to niemożliwe. Słyszałabym, że coś się dzieje – stwierdziła Emilia, pukając palcem w elektroniczne urządzenie. – Kiedy weszłam do domu, niania leżała na podłodze, schowana pod kocem. Jakby ktoś ją tam specjalnie ukrył.

Teraz krew odpłynęła także z twarzy Roberta. Mężczyzna niespokojnie rozejrzał się po ogrodzie, a później chwycił przenośny głośnik, próbując go wyłączyć albo chociaż wyciszyć, ale ten jak na złość nie odpowiadał. Poirytowany radosną piosenką płynącą z odtwarzacza Wagner usiłował zatrzymać ją w aplikacji, lecz gdy i to nie pomogło, cisnął w końcu urządzeniem o deski tarasu, a muzyka ucichła jak ucięta nożem. Biegające po trawniku dzieci zatrzymały się z przestrachem.

Wszyscy goście patrzyli teraz tylko na Roberta.

– Słuchajcie, czy ktoś z was widział wózek z Lilianą? – zapytał, patrząc po zebranych. – Stał w salonie przy szybie, a teraz jest tam tylko gondola Niny i Wiktora.

Przyjaciele i znajomi Wagnerów wymienili spojrzenia. Przez ogród przetoczył się przytłumiony szmer. Wszyscy kręcili głowami z bezradnością i współczuciem, a dłoń Roberta instynktownie zaczęła szukać ręki żony.

– Może niepotrzebnie panikujemy, ona pewnie gdzieś tu jest, ale chciałbym was prosić o pomoc – oznajmił. – Razem szybciej namierzymy wózek z naszą dziewczynką. Proponuję, by podzielić się na grupy. Ktoś musi sprawdzić dom, teren wokół budynku i ten za furtką. Może rzeczywiście któryś z gości zabrał ją na przechadzkę. Szukamy niebieskiej gondoli.

Jeden z mężczyzn podniósł z krzesła marynarkę, po czym zakładając ją na siebie, rzucił:

– Nie ma sprawy, stary. Przejdziemy się z Alicją po ulicy, może na coś trafimy.

Jego żona pospiesznie odstawiła kieliszek prosecco i już po chwili szli razem w stronę frontowej bramki. Pozostali znajomi szybko dołączyli do poszukiwań. Kobieta w fioletowej sukience zadeklarowała, że pomoże w opiece nad dziećmi, inna pobiegła przeszukać dom, a kilka osób zaglądało w zarośla nad stawem położonym na olbrzymiej posesji Wagnerów.

Julia przesunęła wzrokiem po działce, rejestrując, że na tyłach niewielkiego sadu rosnącego za domem znajduje się druga furtka.

– A może ten ktoś z Lilianą wyszedł tamtą bramką w ogrodzeniu? – Wskazała wyjście ukryte za szpalerami śliw i jabłoni. – To wystarczająco daleko od domu, żebyśmy nie zauważyli. Po drugiej stronie, wzdłuż nasypu, ciągnie się piaskowa ścieżka. Spacerowaliśmy nią wczoraj z Beniem.

– Chodźmy – powiedział Robert.

Ruszył w stronę sadu, z trudem manewrując wózkiem między drzewami i przedzierając się przez wybujałe w tej części ogrodu kępy traw.

– Moment! – zawołała Julia. – Muszę wrócić po Benia, wystraszy się, jeśli nie będzie mógł mnie znaleźć.

– Nie martw się o niego, jest z opiekunką i pozostałymi dzieciakami, tak jak nasza starsza córka – wtrącił Wagner. – Możemy potrzebować twojej pomocy – dodał, znacząco zerkając na żonę, która zdawała się bliska omdlenia.

Julia na ułamek sekundy odwróciła twarz w stronę domu, a gdy w tłumie kolorowych bluz dostrzegła tę czerwoną, należącą do Benia, i zauważyła, że razem z innymi dziećmi nabija na patyk pianki marshmallow, twierdząco kiwnęła Robertowi.

Kiedy otworzyli skrzypiącą furtkę, za którą meandrowała ścieżka, Emilia przystanęła, wpatrując się w piasek. Rysowały się na nim dwie równoległe linie.

– To ślady wózka – powiedziała i natychmiast podążyła za tropem.

Biegła pierwsza, a kurz wzbijany przez jej stopy brudził brzeg długiej szmaragdowej sukienki. Tuż za nią podążała Julia, a na końcu jechał Wagner. Jego koła grzęzły i zaczepiały o rosnące tam zielsko. Dysząc, z wypiekami na twarzach rozglądali się w nadziei, że zobaczą gondolę z małym dzieckiem.

Ślad prowadził do porośniętego trawą nasypu oddzielającego łąkę od drogi ekspresowej. Tam skręcał w prawo i ciągnął się wzdłuż wzniesienia, aż w pewnym momencie urywał się niespodziewanie, jakby wózek nagle zniknął.

– Co, do cholery…? – rzucił Robert, gdy zza wału dobiegły ich wzburzone głosy i dźwięk syren karetki.

Wagner podniósł wzrok na nasyp, a jego palce zacisnęły się na kołach wózka.

– Nie dam rady tędy wjechać. Wy idźcie, a ja poszukam wyrwy w wale i spotkamy się na drodze po drugiej stronie.

Emilia z paniką w spojrzeniu zaczęła wspinać się na trawiaste zbocze. Oddychała ciężko. Nad jej górną wargą zebrała się wilgoć. Julia biegła za nią, czując, że serce lada chwila wyskoczy jej z piersi. Białe trampki deptały trawę, a grzywka przylgnęła do mokrego czoła.

Kiedy dotarły na szczyt, obie zastygły oniemiałe. Przed ich oczyma roztaczał się porażający widok.

Na ekspresówce w dole tłoczyły się porozbijane samochody. Wyglądały jak resoraki, które ktoś niedbale wyrzucił z pudła. Jeden leżał na boku, inny niedawno dachował, kolejny wisiał na barierkach. Pogięta blacha, otwarte maski i pogruchotane fragmenty zderzaków wywoływały skurcze żołądka. Szkło lśniło na asfalcie i chrzęściło pod stopami tych, którzy zdołali wydostać się ze swoich pojazdów. Ludzie chodzili w koło z telefonami przy uchu. Ktoś przykładał chusteczkę do krwawiącego nosa, jakiś mężczyzna cucił zemdloną staruszkę, a ratownicy medyczni kładli na noszach nastolatka w kołnierzu ortopedycznym. Mała dziewczynka stała na poboczu i wołała swoją mamę, a inna kobieta, płacząc, tłumaczyła coś policjantom.

Wzrok Julii podążył w kierunku, który przepytywana wskazywała dłonią, a gdy zrozumiała, na co patrzy, zrobiło jej się słabo.

Na jezdni leżał przewrócony niemowlęcy wózek, częściowo wciśnięty pod maskę opla. Krew zastygła jej w żyłach. Zerknęła na Emilię, chcąc ją w jakiś sposób uprzedzić i złagodzić wstrząs. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, żona Roberta dostrzegła budkę wózka.

Kobieta pobladła. Zaczęła spazmatycznie oddychać, a z jej gardła dobył się zwierzęcy skowyt. Odepchnęła Julię, po czym biegiem rzuciła się przed siebie. Świat w tym momencie skurczył się dla niej do jednego przedmiotu. Dopadła wózka, desperacko próbując wyciągnąć go spod samochodu. Na próżno szarpała gondolę, raz po raz wykrzykując imię dziecka. Kaleczyła dłonie o rozdartą karoserię, ale nie zwracała na to uwagi. Chciała odnaleźć córeczkę i tylko to się liczyło.

Julia, która znalazła się obok, czuła, że wszystko w niej kruszeje. Bezradnie śledziła zmagania sąsiadki i choć chciała powiedzieć tyle słów, nie mogła znaleźć tych właściwych.

Coraz więcej osób zauważało szamotaninę klęczącej na asfalcie kobiety. Szepcząc między sobą, obserwowali, jak wyrzuca z wózka kołderkę i materacyk, by po chwili wstać, a potem z obłędem wypisanym na twarzy zaglądać pod maskę każdego kolejnego samochodu.

– Emilia! – zawołał Robert, który zdołał przedrzeć się na drugą stronę wzniesienia. – Zatrzymaj się!

Po jego twarzy płynęły łzy. Patrzył na żonę błagalnym wzrokiem, ale ona tylko niemo kręciła głową. Jakby chciała mu powiedzieć, że nie może przestać. Że nawet najgorsze będzie lepsze od tej cholernej niewiedzy. Od potwornej czarnej dziury, która powstała w jej wnętrzu i teraz zasysała ją całą do środka.

Wiatr delikatnym podmuchem poderwał ogniste włosy Emilii, która schyliła się, by podnieść przedmiot leżący na asfalcie. Na widok różowego króliczka córki zgięła się wpół, jakby ktoś uderzył ją w brzuch.

– Kochanie… – szepnął Wagner, zbliżając się do żony.

Spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Jej palce cały czas ściskały pluszaka, który bez wątpienia należał do Liliany. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale wtedy podszedł do nich funkcjonariusz policji. Wysoki, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy.

– Czy to państwa wózek? – zwrócił się do Roberta, unikając patrzenia na jego towarzyszkę.

– Tak, obawiam się, że tak – odparł Wagner. – Zauważyliśmy, że zniknął z domu podczas sąsiedzkiego grilla. Wybiegliśmy go poszukać i natrafiliśmy na to. – Przesunął wzrokiem po wrakach samochodów, nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku.

Julia, która dołączyła do Wagnerów, by podtrzymać słabnącą Emilię, z nerwów wbijała paznokcie we wnętrza dłoni. Jej myśli obsesyjnie krążyły wokół Benia. Tego, co robił i czy na pewno był bezpieczny.

– W wózku spała nasza córeczka. Ktoś ją zabrał razem z nim. Liliana ma trzy miesiące – odezwała się Emilia głosem nabrzmiałym od goryczy. – Widzieliście ją?

Policjant odpiął od paska trzeszczące radio, przekazał kolegom, że znalazł właścicieli gondoli, a później niespokojnie przestąpił z nogi na nogę i otarł spocone czoło.

– Sprawdzaliście państwo w domu? Może któryś z gości ją gdzieś przełożył?

– Nie, to niemożliwe – zapewniła Wagner. – Pytaliśmy o nią wszystkich sąsiadów. Nikt do niej nawet nie pochodził, bo spała. Lila zaginęła.

Funkcjonariusz zastukał paznokciami o krótkofalówkę.

– Według naszych ustaleń w wózku nie było żadnego dziecka – oznajmił sucho. – Świadkowie twierdzą, że ktoś zepchnął gondolę z nasypu, a kierowcy, zakładając, że w środku jest niemowlę, zaczęli gwałtownie hamować i w ten sposób doszło do karambolu.

– Przepraszam – wtrąciła nieśmiało kobieta z rozciętym łukiem brwiowym, która musiała przysłuchiwać się rozmowie. – To ja pierwsza uderzyłam w wózek. Próbowałam hamować, ale niestety i tak nie zdołałam uniknąć kolizji. Gondola odbiła się od mojej maski, a później wpadła pod inny samochód. Jestem pewna, że była pusta. Zauważyłabym, gdyby w środku znajdowało się dziecko.

Robert przełknął ślinę.

– To gdzie w takim razie jest nasza córka?

– Nie wiem – odparł policjant. – Spróbujemy to ustalić, gdy tylko uporamy się z tym bajzlem. – Omiótł pobojowisko wzrokiem. – Teraz będzie najlepiej, jeśli udadzą się państwo na komendę. Trzeba złożyć zawiadomienie o kradzieży wózka i zgłosić zaginięcie dziecka.

Julia odniosła wrażenie, że śni jakiś potworny koszmar. W jej uszach zabrzmiały słowa Beniamina o tym, że niebawem znów ktoś umrze. Na ich wspomnienie poczuła suchość w ustach.

– Chodźmy. Zawiozę was na policję i spróbujemy się czegoś dowiedzieć – zaproponowała.

Emilia niczym maszyna w milczeniu stawiała kolejne kroki, podtrzymując się ramienia sąsiadki. Ta z niepokojem spoglądała na pogrążonego w myślach Roberta. Jego dłonie ześlizgiwały się z kół, a oczy stały się matowe.

Kiedy przekroczyli bramkę na tyłach sadu, Julia zauważyła animatorkę, która opiekowała się dziećmi, i chmarę skaczących wokół niej maluchów. Wirujące w tańcu kilkulatki przystanęły na widok Wagnerów, a kobieta z miną, jakby popełniła nietakt, pospiesznie wyłączyła muzykę z komórki.

– Weźcie dokumenty i kluczyki – zarządziła Julia. – Ja odnajdę Benia i możemy ruszać na komendę.

– W porządku – opowiedział Robert, po czym rozciągnął usta w zbolałym uśmiechu na widok swojej starszej, czteroletniej córki, ubranej w błękitną sukienkę w grochy.

Dziewczynka razem z koleżanką ustawiała na tarasie pastelowe kucyki pony i jednorożce, a gdy dostrzegła ojca, podbiegła do niego i wspięła mu się na kolana.

Julia tymczasem wyłuskała z tłumu dzieci obciętego na pazia, jasnowłosego chłopca w czerwonej bluzie, który zanurzał rękę w wielkiej misie z m&msami. Malec stał tyłem do niej i wydawał się całkowicie pochłonięty zabawą. Przerzucał w palcach kolorowe draże, które barwiły jego skórę.

– Tu jesteś, kochanie – powiedziała, kładąc mu dłonie na ramionach.

Dziecko odwróciło się gwałtownie i ze zdziwieniem spojrzało na Julię. Ona również zamrugała skonsternowana, bo chłopiec, którego wzięła za Beniamina, nie był jej synem.

– Przepraszam, myślałam, że to Benio. Miał bluzę w tym samym kolorze co twoja. Wiesz może, gdzie go znajdę?

Malec lękliwie zerknął na opiekunkę. Blondwłosa kobieta wydawała się równie zdezorientowana co on. Przesunęła spojrzeniem po dzieciach na tarasie, jakby kogoś szukała.

– A on nie poszedł z wami? – zapytała, intensywnie pocierając brew.

– Nie, został tutaj ze wszystkimi. Błagam, powiedz, że wiesz, gdzie jest.

Sekundy, które minęły, nim padła odpowiedź, zdawały się wiecznością.

– Przykro mi, ale nie.

Julia poczuła, jak podnosi się jej ciśnienie. Ażurowy kardigan nagle zaczął ją drapać. Wbiegła do domu Wagnerów, nawołując syna.

– Benio!

Kiedy sprawdziła na dole, wspięła się po schodach na piętro i kolejno przetrząsała wszystkie sypialnie i łazienki.

– Synku, wyjdź, jeśli tu jesteś – prosiła. – To nie czas na zabawę w chowanego.

Zdenerwowana otwierała szafy i zaglądała pod łóżka, ale nigdzie go nie było. Ze strachu kręciło się jej w głowie, a wszystkie docierające do niej dźwięki brzmiały jak przez zepsuty megafon. Oparła czoło o ścianę i próbowała odzyskać równowagę, głęboko oddychając. Sztorm w niej zaczął się stopniowo uspokajać.

Wtedy za oknem pod wiatą na drewno dostrzegła coś, co spowodowało, że szepnęła:

– O mój Boże!

 

 

 

 

 

Maj 1996

 

 

 

Stary ford wolno toczył się po asfalcie. Złota poświata ulicznych latarni ślizgała się po karoserii, a wycieraczki popiskiwały, zbierając z szyb drobne krople deszczu. Dziewczyna na tylnej kanapie, z kolanami przyciągniętymi do piersi, tępo wpatrywała się w okno. W milczeniu gryzła wargę, pozwalając, by metaliczny smak krwi wypełniał usta. Jej ojciec co jakiś czas zerkał na nią w lusterku wstecznym. Omiatał spojrzeniem twarz bez wyrazu, na próżno szukając w niej śladów życia.

Nie odezwał się ani słowem na temat trampek na tapicerce ani niezapiętych pasów. To wszystko przestało mieć znaczenie. Jego dłonie kurczowo zaciskały się na kierownicy. Oddychał ciężko, jak człowiek w stanie przedzawałowym, czując pulsującą w dole brzucha wściekłość. Zmęczone oczy wypełniały mu łzy, przez co obraz drogi stawał się rozmyty. Jakub wmawiał sobie jednak, że to przez ten cholerny deszcz i stare, zepsute wycieraczki, które zamiast zbierać, rozmazują wodę na szybie.

Nagle na przejście dla pieszych tuż przed maską samochodu wjechała dziewczynka na hulajnodze. Nadepnął gwałtownie na hamulec i zatrzymał się zaledwie kilka centymetrów od przestraszonej kilkulatki. Powietrze przeciął pisk opon. Mężczyzna poczuł szarpnięcie i pas wrzynający się w klatkę piersiową. Jego ciało zalała fala gorąca, a kobieta, która biegła za małą, wymownie popukała się w czoło, po czym rzuciła wściekle:

– Uważaj, jak jeździsz, baranie!

Złapała dziewczynkę za rękę i przeszła na drugą stronę ulicy, miotając pod nosem przekleństwa. Przechodnie, którzy przystanęli na moment, również odeszli i tylko on trwał w bezruchu, ze wzrokiem wbitym w asfalt.

Dopiero jazgot klaksonów uprzytomnił mu, że powinien odjechać. Zamrugał przepraszająco światłami awaryjnymi i ruszył, po czym skręcił w boczną osiedlową uliczkę. Tam zaparkował pod śmietnikiem. Oparł głowę o fotel i próbował odzyskać panowanie nad sobą. Coś kłuło go w klatce piersiowej, jakby zamiast tlenu w jego płucach wirowały odłamki szkła.

– To on – dobiegły go ciche słowa dochodzące z tylnej kanapy.

Znieruchomiał, a potem odwrócił głowę w stronę Heli. Jej dłonie zwinęły się w pięści. Przysunęła twarz do okna, śledząc spojrzeniem chłopaka w ciemnej ortalionowej kurtce i kapturze bluzy nasuniętym na głowę.

– To on – powtórzyła.

Jakub zamrugał z niedowierzaniem.

– Jesteś pewna? Prawie niczego nie widziałaś.

Dziewczyna bez wahania kiwnęła głową. Trzęsła się cała jak w gorączce. Jej skronie zrosił pot, a oddech przyspieszył.

– Nie, proszę, nie – szeptała, kuląc się w panice na fotelu.

Ojciec Heli zerkał to na chłopaka, to na córkę, nerwowo ściskając dźwignię skrzyni biegów, a w końcu wrzucił wsteczny, wycofał i ruszył za nieznajomym.

Starał się jechać powoli, by nie zwracać na siebie uwagi. Meandrował osiedlowymi uliczkami, nie spuszczając z oka kołyszących się pleców chłopaka. Czy mógł go znać? Nie przypominał żadnego z jego uczniów ani zawodników, których trenował w młodzieżowym klubie piłkarskim. Chód chłopaka miał w sobie coś bezczelnego. Jakby każdym krokiem komunikował, że nie należy z nim zadzierać, bo dzielnica, w której się znajdują, to jego teren. W szczupłych palcach trzymał papierosa. Zaciągał się nim, a zza kaptura wyłaniały się kłęby szarego dymu. Pewny siebie tak, że przechodnie usuwali mu się z drogi i nawet wrony podrywały się do lotu, gdy je mijał.

Jakub poczuł, jakby w jego trzewiach rozszalał się pożar. Wbił paznokcie w kierownicę. Chłopak tymczasem rzucił niedopałek na ziemię, a potem skręcił za blok, na którym ktoś napisał sprejem „Jebać psy!”.

Ojciec Heli musnął spojrzeniem torbę z narzędziami leżącą na siedzeniu pasażera. Zamierzał ją odwieźć szkolnemu konserwatorowi następnego dnia, ale nagle w jego głowie zalęgła się pewna myśl. Podniósł wzrok i raz jeszcze przyjrzał się córce. Uporczywie szukał w niej roześmianej nastolatki, ale jej już tam nie było.

Miejsce radosnej dziewczyny zajęła otępiała, lękliwa postać pozbawiona życia. Zombie o martwym wyrazie twarzy. Obserwując ją, czuł ogarniającą go bezsilność. Owijała mu się wokół szyi, ciaśniej i ciaśniej, sprawiając, że zaczynał się dusić.

Odchrząknął i otarł wilgoć z kącika oka. Wnętrze samochodu wypełniały delikatny pomruk silnika oraz szum oddechów. Jakub zaparkował pod rozłożystą lipą, otulił Helę swoją kurtką, a później wyjął z torby klucz francuski i bez słowa wysiadł z samochodu.

Kiedy stanął na betonowym chodniku, poczuł mrowienie w opuszkach palców. Narzędzie ciążyło mu w dłoni, a stal przyjemnie chłodziła skórę. Z oddali dobiegł go szyderczy rechot. Mimowolnie schował głowę w ramiona i z niepokojem obejrzał się na grupkę młokosów zebranych pod jedną z klatek. W obawie, że mógłby wzbudzić ich zainteresowanie, wetknął klucz za połę rozpiętej bluzy i przyspieszył kroku. Córka, którą zostawił w samochodzie, leżała zwinięta w kłębek, ze wzrokiem zawieszonym w próżni. Pogrążona w letargu i odległa.

Skręcił za róg budynku i trafił do ciemnej uliczki oddzielającej blok od zapleczy sklepów i nieczynnej kotłowni, w której sypiali bezdomni. Piasek chrzęścił mu pod stopami, a księżyc bladą poświatą rozjaśniał czarne niebo. Jakub pociągnął nosem i ruszył za postacią, której towarzyszył długi cień. Od chłopaka w ciemnej kurtce dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków. Z nerwów Czaja prawie przestał oddychać. Słyszał tylko uderzenia swojego serca, głośne jak tętent końskich kopyt. Palcami ciaśniej objął klucz, czując, jak pod wpływem potu narzędzie zaczyna mu się wyślizgiwać z ręki. Przełknął ślinę, a w uszach na powrót zabrzmiały słowa córki: „to on”.

Chłopak, którego śledził, zatrzymał się przy murze pokrytym graffiti. Rozsunął rozporek, jedną ręką oparł się o betonową ścianę i nucąc coś pod nosem, zaczął sikać prosto na twarz namalowanego tam ciemnoskórego rapera z bandaną na głowie.

Jakub rozejrzał się i nabrał tchu. Był sam, a do tego znajdował się tak blisko. Wystarczyło tylko podejść i porządnie się zamachnąć. Trafić w potylicę, a jeśli będzie trzeba, to poprawić. Raz i drugi. Zacisnął dłoń w pięść, słysząc, jak trzeszczą mu kości, i ruszył w stronę chłopaka. Klucz nagle wydał mu się potwornie ciężki. Ubranie pod pachami nasiąkło potem.

Musiał wykonać tylko kilka kroków, a mimo to miał wrażenie, że idzie całą wieczność. Tamten już zapinał rozporek, gdy on poprawił uchwyt i wyjął narzędzie z ukrycia. W oczach mu pociemniało. Zachwiał się, jakby nie stał na betonie, ale na chybotliwej łajbie.

Nie zastanawiaj się, nie trać czasu, powtarzał głos w jego głowie. Musisz to zrobić szybko, podpowiadał. Teraz! Do jasnej cholery, teraz! – krzyczało to coś w nim, co nie mogło się doczekać trzasku łamanej kości i dzikiego zapachu krwi.

Jakub zwilżył językiem wargi. Wszystko w nim było gotowe. Żyłami popłynął prąd. Wciągnął powietrze przez otwarte usta, uniósł klucz i znieruchomiał. Tuż za sobą usłyszał cmoknięcie. W ułamku sekundy opuścił rękę, niezdarnie próbując ukryć narzędzie pod bluzą. Chłopak w ciemnej kurtce gwałtownie obejrzał się za siebie.

– Co jest, kurwa?! – Odskoczył od mężczyzny z kluczem i ze wstrętem spojrzał na stojącego za nim małolata. – Cichy? Co ty odpierdalasz z tym pedziem?

Ojciec Heli gapił się oszołomiony na stojącego za nim, ogolonego na jeża młokosa w dresach z trzema paskami, który chwilę wcześniej powstrzymał go przed napaścią. Bez trudu rozpoznał jego twarz.

Chciał coś powiedzieć, ale nastolatek posłał mu groźne spojrzenie.

– Ten pan zabłądził – wyjaśnił pojednawczo. – Pomogę mu znaleźć wyjście i wytłumaczę, żeby więcej nie pałętał się po Manhattanie.

Chłopak w ciemnej kurtce charknął i splunął pod nogi Jakubowi.

– Nie lubię, jak obce mordy kręcą się po mojej dzielnicy. – Zmierzył intruza lodowatym wzrokiem, po czym podszedł bliżej i zaczął ostentacyjnie go wąchać. – A może ty jesteś psem, co? Bo śmierdzisz jak pies. – Warknął na mężczyznę, po czym zarechotał obrzydliwie.

– Daj spokój, Szajba – uciął ten nazywany Cichym. – Przecież widzisz, że to zwykły leszcz. Odprowadzę go do domu i będzie po problemie.

– Tak myślisz? Że wystarczy powiedzieć „przepraszam”, a ja pozwolę ci odejść? To nie takie proste, młody, tłumaczyłem ci to już kiedyś. – Wyjął z kieszeni nóż sprężynowy, wysunął ostrze i zaczął po nim wodzić opuszką palca. – A co ty z tego masz, że tak skaczesz wokół tego pajaca? Obciągacie sobie nawzajem?

– Odwal się.

Szajba zwinnie niczym pantera doskoczył do Cichego. Lewą ręką złapał go za bluzę i przyciągnął do siebie, a prawą z lśniącym w świetle księżyca ostrzem przyłożył do jego tchawicy.

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić – wysyczał wyrywającemu się chłopakowi w twarz. Drobne krople śliny spadły na policzki nastolatka. – A wiesz dlaczego? Bo następnym razem, jak twoja mała siostrzyczka wejdzie po piłkę na tamten daszek – wskazał brodą w stronę zadaszenia nad wejściem do kotłowni – to może się jej zakręcić w głowie. Szkoda byłoby takiej ślicznej buźki, nie uważasz?

Cichy szarpnął ciałem, próbując się wyswobodzić, ale napastnik nie zwolnił uścisku. Jakub, który z bliska obserwował żyłę pulsującą na szyi zaatakowanego nastolatka, mocniej objął palcami klucz schowany pod bluzą. Wiedział, że musi coś zrobić.

Czy jeśli uderzy z zaskoczenia, zdoła powalić chłopaka w ortalionowej kurtce? Czy ten nie zacznie się bronić i dźgać nożem na oślep? Zimne oczy Szajby lśniły w ciemności. Tliło się w nich coś przerażającego, od czego przechodziły dreszcze.

Jakub powiódł wzrokiem po oknach sąsiedniego bloku. Tylko w nielicznych żarzyło się słabe światło.

– Wystarczy już – rzucił ugodowo. – Puść go. To do mnie coś masz, nie do niego.

Ten akt odwagi rozbawił Szajbę. Niespodziewanie się roześmiał, jakby ktoś opowiedział wyborny dowcip. Jego śmiech drażnił uszy Jakuba. Fala mdłości podeszła mu do gardła i poczuł nieodpartą pokusę, by zetrzeć chłopakowi tę radość z twarzy.

Patrzył ze wstrętem na jego krzywe zęby, ślinę gromadzącą się w kącikach ust oraz podskakujące jabłko Adama. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak pod wpływem uderzenia klucza wargi chłopaka wypełniają się krwią, a siekacze kruszą się niczym porcelana tłuczona młotkiem. Wymienił spojrzenia z Cichym, ale on, przeczuwając zamiar Jakuba, ledwie zauważalnie pokręcił głową.

– Bohater z ciebie, co? – powiedział napastnik, gdy przestał się śmiać i bez żadnego ostrzeżenia kopnął mężczyznę w kolano tak mocno, że tamten upadł na ziemię.

Klucz francuski z brzdękiem gruchnął o betonowy chodnik. Ojciec dziewczyny podążył za nim pełnym paniki spojrzeniem i rzucił się przed siebie, by złapać narzędzie, ale Szajba był szybszy. Kopnął klucz, który ze zgrzytem potoczył się na asfalt, a później piętą z impetem naskoczył na dłoń Jakuba. Trzask pękającej kości był tak donośny, że Szajba aż syknął i skrzywił się, jakby zobaczył coś obrzydliwego. Ojciec Heli jęknął. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie.

– Co ty odpierdalasz? – Cichy napiął mięśnie, nacierając na agresora. Uniósł pięści przed siebie, jakby chciał się bić, a jego przeciwnik wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu i rozciągnął mięśnie karku.