Wiatr - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka

Wiatr ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Bestsellerowy cykl Marcina Ciszewskiego w nowej odsłonie!

Grupa ludzi postanawia powitać Nowy Rok w schronisku na szczycie Kasprowego Wierchu. Wśród zaproszonych gości jest Jakub Tyszkiewicz, jego żona Helena oraz przyjaciel góral – Staszek. Jedna z uczestniczek imprezy ulega wypadkowi. Jakub i Staszek są przekonani, że mają do czynienia z próbą zabójstwa. Obrażenia są na tyle poważne, że nie można czekać z pomocą. Mimo huraganowego wiatru jedynym wyjściem okazuje się zwiezienie kobiety na dół. Schronisko spowite jest ciemnością, a w stronę szczytu zbliża się wagonik kolejki linowej z oficerami służb specjalnych…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 30 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,2 (45 ocen)
25
10
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarcinWroc

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne zakończenie .
10
PSOTNA

Z braku laku…

Cóż za dramatyczny lektor.
11
wojtekwrona

Dobrze spędzony czas

początek wciągający, zakończenie płytkie mimo to przyjemna lektura
00
Majka888

Nie polecam

tego lektora nie można słuchać, wyjątkowo niemiły głos
00
mchar123

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-94-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wczo­rajPo po­łu­dniu

Cóż można po­wie­dzieć, gdy ży­cie wła­śnie się koń­czy?

Pro­te­sto­wać, bła­gać o li­tość, zło­rze­czyć Panu Bogu, obie­cy­wać po­wrót ze ścieżki grze­chu na ja­sną, sło­neczną drogę cnoty?

Moż­liwe. Jed­nak w gło­wie le­żą­cego na łóżku męż­czy­zny nie po­ja­wia się żadna myśl, która mia­łaby głęb­sze zna­cze­nie czy sens inny, niż po pro­stu wy­ra­że­nie stra­chu albo pro­te­stu.

Ma czter­dzie­ści pięć lat i że­gna się ze świa­tem. Na czole czuje chłodny wy­lot rury tłu­mika, wi­dzi ma­ja­czące w pół­mroku oczy na­past­nika.

A więc tak wy­gląda śmierć: ma zmę­czoną twarz i nie­ru­chome spoj­rze­nie; na jej ciem­no­sza­rym płasz­czu drobne płatki śniegu jesz­cze nie zdą­żyły się roz­to­pić od pa­nu­ją­cego w po­koju cie­pła.

Męż­czy­zna w grun­cie rze­czy spo­dzie­wał się tej wi­zyty. Wręcz dłu­żyło mu się ocze­ki­wa­nie. Ja­sne – mógł da­lej ucie­kać... ale... po pro­stu nie miał już szans.

– Mu­sisz być ci­cho – mówi na­past­nik. – I ro­bić do­kład­nie to, co po­wiem. Zro­zu­mia­łeś?

Męż­czy­zna kiwa głową.

– Do­brze. Ucie­kłeś. Scho­wa­łeś się. Od­na­leź­li­śmy cię. Gdzie to masz?

Mil­cze­nie.

Na­past­nik wzdy­cha. Ileż razy był w ta­kiej sy­tu­acji? Na­wet nie pa­mięta. A ko­niec i tak za­wsze jest taki sam. Tym ra­zem chciałby mieć już wszystko za sobą.

– Mu­sisz mi po­wie­dzieć. Im szyb­ciej, tym le­piej.

– Le­piej od razu strzel.

Za­bójca pa­trzy nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Pro­test go nie dziwi. Ta­kie akty de­spe­rac­kiej od­wagi rów­nież się zda­rzają, a jakże. Ama­to­rzy bar­dzo czę­sto mają pro­blemy z wła­ściwą oceną sy­tu­acji.

– Nie. Po pro­stu mi po­wiedz.

Na­gle pa­ra­li­żu­jący strach nieco od­pusz­cza, na twa­rzy męż­czy­zny po­ja­wia się złość. I upór. W nie­da­le­kiej prze­szło­ści wiele osią­gnął, bar­dzo wiele. I bun­tuje się prze­ciw pró­bom ode­bra­nia mu dzieła, które nie­mal wszy­scy uzna­liby za osią­gnię­cie ży­cia. On sam, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści, uznaje je za suk­ces ży­cia.

– Przez cztery lata pra­co­wa­łem po dwa­na­ście go­dzin na dobę – mówi. – Bez wol­nych so­bót, czę­sto też w nie­dziele. Parę razy chciano ode­brać mi pro­jekt. Przez więk­szość czasu nikt nie wie­rzył... Nikt, ro­zu­miesz? Na­wet moja żona...

– Wiem. Zo­sta­wiła cię.

– Na­wet ona...

– Je­steś sa­motny. A ja przy­sze­dłem, by ci po­móc. Trak­tuj mnie jako je­dyną re­alną szansę, jaką masz na wi­doku.

Męż­czy­zna uśmie­cha się sa­mymi ką­ci­kami ust, na ję­zyku czuje smak pio­łunu.

– Oczy­wi­ście. Wie­rzę ci na słowo.

Za­bójca waha się przez chwilę. A po­tem cofa broń. Czarny kształt nik­nie pod płasz­czem.

– Szu­ka­łem cię, bo ucie­kłeś. Zła­ma­łeś umowę.

Męż­czy­zna wzru­sza ra­mio­nami. Znik­nię­cie pi­sto­letu nie po­pra­wia mu na­stroju. Okrąg zo­sta­wiony przez tłu­mik na­dal mrozi mu czoło.

– Nie za­wie­ra­łem żad­nej umowy.

– Wszy­scy uwa­żają, że to zro­bi­łeś. A mnie się wy­daje, że do­trzy­my­wa­nie zo­bo­wią­zań sta­nowi je­den z fun­da­men­tów co­dzien­nego ży­cia.

– Ow­szem. Ale są rów­nież za­sady wyż­szego rzędu. Jak po­czu­cie po­win­no­ści, na przy­kład.

– Po­czu­cie po­win­no­ści? – Męż­czyź­nie wy­daje się, że na­past­nik uśmie­cha się iro­nicz­nie. Choć może to fi­gle pa­nu­ją­cego w po­koju pół­mroku. – Cenna rzecz, ale bar­dzo nie­prak­tyczna. Naj­czę­ściej prze­szka­dza w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu.

– Nie będę o tym dys­ku­to­wał. Na pewno nie z tobą.

– Może po­wi­nie­neś. Może je­stem je­dyną osobą, z którą mógł­byś po­dy­sku­to­wać o za­sa­dach.

Męż­czy­zna za­myka oczy. Czuje się znu­żony. Zbyt długo już wal­czy. I zbyt wielką po­nosi klę­skę.

– Czego chcesz? – szep­cze.

Za­bójca cofa się o krok. Po uśmie­chu nie zo­staje na­wet ślad. Jest po­ważny. Nie­mal uro­czy­sty.

– Za­grać o całą pulę. Z twoją po­mocą. Albo bez niej.

Dziś Przed po­łu­dniem

Może to za­sługa ostrego za­ko­piań­skiego po­wie­trza, a może po pro­stu na­strój chwili. Ja­kub nie za­sta­na­wiał się nad tym; wie­dziony pra­gnie­niem się­gnął do su­waka po­la­ro­wej bluzy i łap­czy­wie za­czął go roz­pi­nać. Był w po­ło­wie drogi do celu, kiedy żona od­su­nęła się.

– Ko­chany, jest czas siewu i czas zbio­rów. Za­sia­łeś. Po­cze­kaj, aż wzej­dzie – po­wie­działa lekko schryp­nię­tym al­tem.

– Wszystko, co miało wzejść, już wze­szło – jęk­nął Tysz­kie­wicz.

Nie­stety, znał He­lenę na tyle do­brze, by wie­dzieć, że na ra­zie ni­czego wię­cej nie uzy­ska. To, że może się obejść ze sma­kiem do­tarło do niego nie­stety już chwilę wcze­śniej – mi­łość jego ży­cia od­dała co prawda po­ca­łu­nek, ale nie odło­żyła trzy­ma­nego w le­wej dłoni szki­cow­nika.

Sprawy nie uła­twiał fakt, że za­raza jedna, choć ubrana w zwy­kły ciem­no­szary dres wy­glą­dała na­prawdę wy­jąt­kowo po­nęt­nie.

Ja­kub, od kilku lat szczę­śliwy mąż jed­nej z naj­bar­dziej zna­nych i uta­len­to­wa­nych ma­la­rek w kraju (Tysz­kie­wicz na swój pry­watny uży­tek od­rzu­cał okre­śle­nie „jedna z”. Po pro­stu: naj­bar­dziej uta­len­to­wana), oczy­wi­ście znał przy­czynę jej chwi­lo­wej ozię­bło­ści.

He­lena two­rzyła. Znaj­do­wała się w sta­nie, który w przy­pły­wach do­brego hu­moru na­zy­wała fazą wstępną. Po­trze­bo­wała wtedy sa­mot­no­ści, sta­ran­nie re­du­ku­jąc wszyst­kie roz­pra­sza­jące ją czyn­niki.

Była ma­larką, któ­rej na­zwi­sko od­bi­jało się gło­śnym echem wśród ko­ne­se­rów ma­lar­stwa na ca­łym świe­cie. Jej ob­razy osią­gały za­wrotne ceny, wiele pre­sti­żo­wych za­chod­nich ga­le­rii po­czy­ty­wało so­bie za za­szczyt, mo­gąc wy­sta­wić dzieła He­leny Be­re­zo­wiec. Ma­lu­jąca w lekko od­re­al­nio­nym, jakby sen­nym stylu, z bie­giem lat do­ro­biła się rze­czy naj­bar­dziej po­żą­da­nej przez każ­dego twórcę na świe­cie: wy­raź­nego, od­ręb­nego, ory­gi­nal­nego cha­rak­teru pi­sma.

Te­raz z uwagą przy­pa­try­wała się wid­nie­ją­cemu za oknem Gie­won­towi.

Przez grubą za­słonę mgły i chmur na se­kundę prze­biło się słabe, ane­miczne słońce, jego pro­mie­nie pa­dły na pół­nocną ścianę ma­sywu. Ten, znany każ­demu Po­la­kowi, wi­dok (ośnie­żony dwu­garbny szczyt z cha­rak­te­ry­stycz­nym sta­lo­wym krzy­żem) po­wie­lono w mi­lio­nach mniej lub bar­dziej ki­czo­wa­tych land­sza­ftów, pocz­tó­wek i fo­to­gra­fii two­rzą­cych całą gamę pa­mią­tek z po­bytu w sto­licy pol­skich Tatr. Na wszyst­kich jest... góra, albo... słońce za górą.

Na He­lenę wi­dok po­dzia­łał zu­peł­nie ina­czej. Gdy Ja­kub zaj­rzał do szki­cow­nika, uj­rzał drzewo. Cał­ko­wi­cie re­ali­stycz­nie na­ry­so­wane, z do­brze wi­doczną fak­turą kory, sze­ro­kie w ba­rach, nie­mal przy­sa­dzi­ste. Tyle że z ga­łęzi, za­miast li­ści, wy­ra­stały ludz­kie dło­nie. Z dłu­gich pal­ców ka­pała na zie­mię krew, błysz­cząca ostrą cy­no­brową czer­wie­nią w świe­tle pa­da­ją­cych z pra­wej strony pro­mieni sło­necz­nych. Świa­tło było do­kład­nie ta­kie jak za oknem. Reszta róż­niła się jak noc od dnia.

Drzewo z krwa­wią­cymi dłońmi jako me­ta­fora Gie­wontu. Cie­kawe.

– Cie­kawe – mruk­nął.

– Prawda? – He­lena przy­pa­try­wała się gó­rze. Róż­no­barwne kredki wy­ko­ny­wały na pa­pie­rze szyb­kie, nie­mal nie­zau­wa­żalne ru­chy. Dłoni przy­by­wało. Krwi także.

Ja­kub po raz ko­lejny zła­pał się na tym, że sztuki żony nie ro­zu­mie, to z pew­no­ścią, ale także chyba się jej boi. Nie me­ta­for, ukry­tych zna­czeń, prze­sła­nia: na te za­szyte głę­boko sensy re­ago­wał z wraż­li­wo­ścią głu­cho­nie­mego za­pro­wa­dzo­nego do fil­har­mo­nii. Boi się na­stroju. Ob­razy ma­lo­wane przez He­lenę do­ty­kały ta­kich za­ka­mar­ków du­szy, o któ­rych Tysz­kie­wicz nie chciałby ni­czego wie­dzieć. Po­ka­zy­wały, do czego na­prawdę byłby zdolny, gdyby oko­licz­no­ści zmu­siły go do zrzu­ce­nia gar­ni­turu uszy­tego przez wy­cho­wa­nie, normy cy­wi­li­za­cyjne i prawo. I prze­cież nie tylko on; au­torka tych wi­zji rów­nież od­da­wała w ja­kiś spo­sób to, co sie­działo w jej wła­snej pod­świa­do­mo­ści. Kim tak na­prawdę jest czło­wiek, który wy­do­bywa na świat ta­kie rze­czy?

Z dru­giej strony: co on tu w ogóle ro­bił? Ja­kim cu­dem ar­tystka, wolny duch o nie­okieł­zna­nej oso­bo­wo­ści, zwią­zała się z fa­ce­tem, który w grun­cie rze­czy twardo stąpa po ziemi, jest taki zwy­czajny i słabo re­aguje na sprawy du­cha i sztuki?

Praw­dziwa za­gadka. Ja­kub kil­ku­krot­nie pró­bo­wał spro­wo­ko­wać roz­mowę na ten te­mat, He­lena jed­nak nie­zmien­nie ob­ra­cała każdą taką próbę w żart. Nie uzy­skał ni­czego, choć nie usta­wał w wy­sił­kach.

Ko­chał ją jak ni­kogo na świe­cie, a ona była tego w pełni świa­doma.

Te­raz jed­nak zda­wała się go nie do­strze­gać. Naj­pew­niej nie pa­mię­tała już o po­ca­łunku. Sku­piona, in­ten­syw­nie przy­pa­try­wała się mo­nu­men­tal­nemu ka­mien­nemu ko­lo­sowi.

– Wyjdę – po­wie­dział, choć nade wszystko chciał zo­stać. – Wrócę za go­dzinę. Lub dwie. I wtedy zbiorę plon, choć­byś miała mnie za­strze­lić.

He­lena kiw­nęła z roz­tar­gnie­niem głową.

– Wtedy zbie­rzesz – mruk­nęła. – I to nie ja będę z cze­go­kol­wiek strze­lała.

Ja­kub cof­nął się, za­ło­żył kurtkę i wy­szedł z po­koju, sta­ra­jąc się jak naj­ci­szej za­mknąć za sobą drzwi.

DziśPo po­łu­dniu

Go­spo­darz ga­bi­netu miał naj­wy­żej kilka mi­nut, by pod­jąć de­cy­zję.

– Zre­ka­pi­tu­lujmy – po­wie­dział.

– Oczy­wi­ście. Nasz czło­wiek nie za­mel­do­wał o wy­ko­na­niu za­da­nia. Nie sta­wił się w punk­cie alar­mo­wym. Po­zo­stałe kon­takty po­zo­stały nie­ak­tywne. Ko­mórki mil­czą. Znik­nął. Znik­nął także Ba­giń­ski, jego cel.

– Miał znik­nąć – zri­po­sto­wał go­spo­darz. Taki był po­wód gry: wy­naj­dy­wa­nie sła­bych punk­tów ro­zu­mo­wa­nia. Nim roz­poczną po­lo­wa­nie, mu­szą się upew­nić, że po­stę­pują wła­ści­wie.

– Nie­zu­peł­nie. Miał zgi­nąć w wy­padku. A tym­cza­sem nie ma ciała ani do­wodu, że cel nie żyje.

– Nie ma rów­nież do­wodu, że po­zo­staje przy ży­ciu. Co dały po­szu­ki­wa­nia na­szego czło­wieka?

– Nic. Roz­pły­nął się w po­wie­trzu. A w do­ku­men­ta­cji Pe­gaza bra­kuje jed­nego z klu­czo­wych ele­men­tów – za­równo ory­gi­nału, jak i ko­pii. Rów­nież pro­to­typ jest nie­kom­pletny. Ba­giń­ski wy­mon­to­wał z niego mo­duł za­si­la­nia, war­tość pro­jektu spa­dła wła­ści­wie do zera. Trwają prze­słu­cha­nia per­so­nelu, choć mu­simy ro­bić to bar­dzo dys­kret­nie i wpro­wa­dzać tych lu­dzi w błąd co do po­wodu in­wi­gi­la­cji.

– Kom­pu­ter?

– Dyski zo­stały pro­fe­sjo­nal­nie sfor­ma­to­wane.

– Dane ze sfor­ma­to­wa­nego dysku można od­zy­skać.

– Prace trwają. Na pewno nie skoń­czą się wcze­śniej niż za ty­dzień. Dla na­szych ce­lów o ty­dzień za późno.

– Nie mamy żad­nego śladu?

– In­for­ma­tor z kon­ku­ren­cji twier­dzi, że nasz czło­wiek zgło­sił się do nich i za­pro­po­no­wał spo­tka­nie w Za­ko­pa­nem. Chce prze­ka­zać in­for­ma­cje i do­wody.

– Dla­czego tam?

– Ba­giń­ski prze­by­wał w Za­ko­pa­nem, to wiemy na pewno. Nasz czło­wiek tam wła­śnie go zna­lazł. I znik­nęli obaj.

– Po­szu­ki­wa­nia Ba­giń­skiego?

– Uru­cho­mi­li­śmy wszyst­kie do­stępne źró­dła in­for­ma­cji. Na­dal nie mamy pew­no­ści, czy on żyje. Ale za­kła­damy, że tak.

– Wspo­mnia­łeś, że nasz czło­wiek ma prze­ka­zać do­wody. Do­wody na co?

– Tego in­for­ma­tor nie okre­ślił. Przyj­mu­jemy naj­gor­szy wa­riant.

– Że prze­każe do­ku­men­ta­cję Pe­gaza i mo­duł?

– I być może wskaże ad­res, gdzie ukrył Ba­giń­skiego.

– A za­tem... nasz czło­wiek jest zdrajcą.

Te słowa w końcu pa­dły. Mu­siały paść.

Go­spo­darz ga­bi­netu, nie­młody, po­si­wiały męż­czy­zna, na­dal stał twa­rzą do okna.

Rok koń­czył się mroź­nym, po­chmur­nym dniem. Wiatr miótł wzdłuż ulicy zlo­do­wa­ciałe dro­binki śniegu, nie­mal do zera re­du­ku­jąc ak­tyw­ność prze­chod­niów i znacz­nie ogra­ni­cza­jąc ruch sa­mo­cho­dowy. O słońcu nikt nie sły­szał od dwóch ty­go­dni. Po­goda znie­chę­cała do ży­cia na­wet naj­bar­dziej za­twar­dzia­łych opty­mi­stów.

Go­spo­darz nie do­strze­gał wi­doku za oknem, choć ten do­sko­nale współ­grał z jego na­stro­jem. Przed oczyma prze­my­kał mu ciąg wy­da­rzeń, który do­pro­wa­dził do punktu, w któ­rym się wła­śnie zna­lazł. Za­sta­na­wiał się, ko­lejny już raz, w któ­rym miej­scu po­peł­nił błąd.

Może nie po­peł­nił żad­nego.

Od­wró­cił się wolno. Twarz mło­dego za­stępcy wy­ra­żała nie­zde­cy­do­wa­nie. A nie­zde­cy­do­wa­nie to ostat­nie, na co w tej chwili mo­gli so­bie po­zwo­lić – przy­naj­mniej tego go­spo­darz był cał­ko­wi­cie pewny

Zdrada jest zdradą i ni­czego nie zmieni uży­wa­nie se­man­tycz­nych sztu­czek.

– O od­bior­cach udało się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej?

– Nic po­nad to, co już pan wie.

– Na­dal nie mamy na nich chwytu?

– Nie w przy­padku tej ko­mórki. Są bar­dzo her­me­tyczni. Przy­kro mi. Nasz in­for­ma­tor stoi za ni­sko w hie­rar­chii.

– Próba blo­kady od góry?

– Ana­li­zo­wa­łem ten wa­riant. Nie­mal stu­pro­cen­towe ry­zyko po­rażki. Mimo wszystko uwa­żam, że naj­pro­ściej bę­dzie od­na­leźć na­szego czło­wieka przed spo­tka­niem i unie­moż­li­wić mu prze­ka­za­nie do­wo­dów.

– Po­zo­staje Ba­giń­ski.

– Oczy­wi­ście. Ba­giń­skiego mu­simy od­na­leźć rów­nież. O ile żyje.

W gło­sie za­stępcy nie sły­chać było prze­ko­na­nia. Brał ten wa­riant pod uwagę, choć oso­bi­ście uwa­żał go za mało praw­do­po­dobny.

Go­spo­darz od­wrot­nie. Jego zda­niem do­brze pa­so­wał do fak­tów.

Chwila wy­peł­nio­nej na­my­słem ci­szy. Cie­niut­kie brzę­cze­nie szyby pod na­po­rem wia­tru. Da­leki stu­kot ob­ca­sów na ko­ry­ta­rzu. Go­spo­darz wes­tchnął.

– Kiedy na­stąpi spo­tka­nie?

– Tego aku­rat in­for­ma­tor zdo­łał się do­wie­dzieć. Ju­tro o dzie­wią­tej.

– Ide­alna pora.

Współ­pra­cow­nik uśmiech­nął się. W no­wo­roczny po­ra­nek można się do­sko­nale ukryć przed nie­po­żą­da­nymi spoj­rze­niami. Ale po chwili uśmiech przy­gasł i to jesz­cze za­nim na­po­tkał pełne dez­apro­baty spoj­rze­nie prze­ło­żo­nego. Zbyt wiele było do stra­ce­nia.

– Miej­sce na­dal nie­znane? Za­ko­pane to dość duże mia­sto.

– Grupa po­szu­ki­waw­cza działa od wczo­raj. Uru­cho­miła swoje kon­takty. Szu­kamy bar­dziej kon­kret­nej lo­ka­li­za­cji.

Go­spo­darz ga­bi­netu za­my­ślił się.

Nie miał żad­nego pro­blemu ze zmie­rze­niem się z kon­se­kwen­cjami de­cy­zji, która mu­siała zo­stać pod­jęta. Nie czuł żalu ani wy­rzu­tów su­mie­nia. Tkwił na swoim sta­no­wi­sku tyle lat, prze­pro­wa­dził tyle ope­ra­cji, za­po­biegł tylu kry­zy­som...

Jed­nak tym ra­zem pro­ble­mem były skutki. Je­żeli zo­sta­nie po­peł­niony choć mi­ni­malny błąd, je­żeli za­wie­dzie wspar­cie lub roz­po­zna­nie, je­żeli ow­szem, za­sad­ni­czą część ope­ra­cji uda się wy­ko­nać zgod­nie z pla­nem, ale obiekt przed­się­weź­mie po­nad­stan­dar­dowe środki za­rad­cze albo za­bez­pie­cze­nia...

Obiekt...

Cóż za pie­przone okre­śle­nie.

Przez wiele lat zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy pra­cow­nik go­spo­da­rza. Ma­jący na swoim kon­cie suk­cesy, o któ­rych inni mo­gliby tylko śnić. Po­tra­fiący do­trzeć do lu­dzi, któ­rzy zda­wali się nie­ty­kalni. Umie­jący sta­ran­nie za­ma­sko­wać cel ope­ra­cji oraz swoje dzia­ła­nia, do tego stop­nia, że za­in­te­re­so­wane służby bez­pie­czeń­stwa szu­kały, o ile w ogóle, w zu­peł­nie in­nych miej­scach, niż po­winny.

Dwa­na­ście wspól­nych lat. Nie­mal przy­jaźń. I po­czu­cie sensu po­dej­mo­wa­nych dzia­łań.

– Ze­spół in­ter­wen­cyjny jest? – za­py­tał go­spo­darz. Zmiana tonu była tak wy­raźna, że pod­władny aż drgnął.

– Czeka. Tak jak pan ka­zał.

– Po­proś.

Za­stępca szyb­kim kro­kiem pod­szedł do drzwi, uchy­lił je i ski­nął głową. Drzwi bez­sze­lest­nie otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość i gę­siego we­szło do po­koju sze­ściu męż­czyzn. O żad­nym z nich na pierw­szy rzut oka nie dało się po­wie­dzieć ni­czego kon­kret­nego.

Wszy­scy od­zna­czali się cał­ko­wi­tym bra­kiem cech cha­rak­te­ry­stycz­nych. Prze­ciętny wzrost, wy­gląd, wy­raz twa­rzy, ubra­nie, chód, ge­sty­ku­la­cja: gdyby wy­pu­ścić tych lu­dzi na ru­chliwą ulicę, sta­liby się cał­ko­wi­cie nie­wi­doczni. To, mię­dzy in­nymi, świad­czyło o ich kwa­li­fi­ka­cjach. Ich umie­jęt­no­ści były bar­dzo wszech­stronne: o nie­któ­rych z nich na­wet go­spo­darz ga­bi­netu miał je­dy­nie mgli­ste po­ję­cie.

Go­ście bez słowa za­jęli miej­sca przy ni­skim sto­liku. Za­stępca, na­wet nie pa­trząc na szefa, usiadł u szczytu i przy­su­nął do sie­bie otwar­tego lap­topa. Bez słowa dwu­krot­nie klik­nął myszką. Wi­szący na jed­nej ze ścian ekran roz­bły­snął. Uka­zała się na nim fo­to­gra­fia czło­wieka, który był rów­nie ni­jaki jak przy­była przed chwilą grupa. Mógł mieć za­równo trzy­dzie­ści pięć, jak i pięć­dzie­siąt lat. Głę­boko osa­dzone oczy bez­na­mięt­nie pa­trzyły wprost w obiek­tyw. Je­dy­nie wą­skie, za­ci­śnięte usta świad­czyły o sil­nej woli i zde­cy­do­wa­niu.

– Otrzy­ma­łeś pod­sta­wowe in­for­ma­cje?

Męż­czy­zna, do któ­rego zwró­cił się go­spo­darz, ski­nął głową. Uży­wał pseu­do­nimu Szary. Do­wo­dził grupą. Sam wy­brał i wy­szko­lił jej człon­ków. Po­no­sił za nich pełną od­po­wie­dzial­ność. Mógł na nich po­le­gać.

– To wasz cel.

Szary nie wy­ko­nał naj­mniej­szego ge­stu czy gry­masu, ale go­spo­darz wie­dział, że wy­po­wie­dziane przed chwilą trzy słowa zro­biły na nim ko­lo­salne wra­że­nie. W każ­dej za­kon­spi­ro­wa­nej or­ga­ni­za­cji naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo sta­nowi nie­lo­jal­ność jej człon­ków. Re­guły są ja­sne i po­wszech­nie ak­cep­to­wane: zdrada jest nie­do­pusz­czalna, ka­rana bły­ska­wicz­nie i bez­względ­nie. Jed­nak wszy­scy, o czym nikt gło­śno nie mówi, mo­dlą się co­dzien­nie, by nie na­stą­piło to w ich or­ga­ni­za­cji, pio­nie, sek­cji; przy­naj­mniej nie wtedy, gdy mają dy­żur. Lub w cza­sie pro­wa­dzo­nej przez nich ope­ra­cji.

– Ru­sza­cie na­tych­miast. Na lot­ni­sku czeka śmi­gło­wiec. W Za­ko­pa­nem spo­tka­cie się z grupą wspar­cia. Jej do­wódca uru­cho­mił wszyst­kie do­stępne kon­takty. Moż­liwe, że do wa­szego przy­by­cia zdo­bę­dzie in­for­ma­cję o praw­do­po­dob­nym miej­scu po­bytu obiektu.

– Moż­liwe? Praw­do­po­dob­nym? – za­py­tał Szary, ci­chym, cał­ko­wi­cie bez­barw­nym gło­sem. Ide­al­nie pa­su­ją­cym do syl­wetki. Nie do za­pa­mię­ta­nia. Ar­cy­mistrz ni­ja­ko­ści.

– Prze­pra­szam za tak nie­pre­cy­zyjne okre­śle­nie. Ko­mu­ni­katy o swo­ich ak­tu­al­nych pla­nach i miej­scach po­bytu cel ogła­sza z iry­tu­ją­cym opóź­nie­niem. – Go­spo­darz spo­tka­nia i szef wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych w po­koju osób uśmiech­nął się sa­mymi ustami, pod­czas gdy jego oczy po­zo­stały nie­po­ko­jąco zimne.

– To ja prze­pra­szam.

– Grupa wspar­cia zrobi wszystko, żeby wam po­móc. Być może jej sze­fowi uda się do­trzeć do lu­dzi, wśród któ­rych ostat­nio cel się ob­ra­cał. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że do­wiemy się, gdzie spę­dzi dzi­siej­szy wie­czór. – Go­spo­darz zro­bił pauzę. – Na­mierz­cie go i zli­kwi­duj­cie. Ma­cie czas do ju­tra do dzie­wią­tej.

Szary spoj­rzał na ekran; nie po to, by utrwa­lić w pa­mięci twarz męż­czy­zny, któ­rego miał ści­gać. Do­sko­nale znał tego czło­wieka. Wie­dział o nim wszystko. Po pro­stu chciał mieć jesz­cze chwilę na za­sta­no­wie­nie, by pre­cy­zyj­nie wy­ra­zić upo­rczy­wie krą­żącą po gło­wie myśl. Prze­niósł wzrok na go­spo­da­rza ga­bi­netu.

– Nie można wy­klu­czyć, że będą świad­ko­wie.

Go­spo­darz ski­nął głową.

– Na­wet wię­cej – po­wie­dział. – Obiekt ma broń. Świad­ko­wie ła­two mogą się prze­kształ­cić w za­kład­ni­ków.

– Co wtedy?

Znali ka­li­ber sprawy. Od­po­wiedź mo­gła być tylko jedna. Mimo to chcieli ją usły­szeć.

Głos go­spo­da­rza brzmiał ci­cho, co w ża­den spo­sób nie od­bie­rało mu sta­now­czo­ści.

I jakby pew­nego ro­dzaju smutku.

– Obiekt to do­brze wy­szko­lony i bar­dzo uta­len­to­wany za­bójca. Sie­dzi w branży dwa­na­ście lat. Jest bez­względny i zde­ter­mi­no­wany. Dla­tego ma­cie zie­lone świa­tło dla wszel­kich dzia­łań. Są tylko dwa wa­runki: mają być sku­teczne i dys­kretne. Stu­pro­cen­towo sku­teczne i stu­pro­cen­towo dys­kretne. Tyle.

Wszy­scy wstali.

– Szary, zo­stań, pro­szę – po­wie­dział go­spo­darz ga­bi­netu.

Obaj cze­kali w mil­cze­niu, aż za człon­kami grupy za­mkną się drzwi.

– Przyj­mu­jemy, że obiekt albo już zdo­był, albo w ciągu naj­bliż­szych go­dzin zdo­bę­dzie do­ku­men­ta­cję Pe­gaza. Ma­cie ją od­zy­skać, a obiekt zli­kwi­do­wać. Pa­mię­taj jed­nak, że... – Szef omiótł wzro­kiem po­kój, jakby chcąc się upew­nić, że nikt prócz Sza­rego nie usły­szy tego, co ma do po­wie­dze­nia – ...Pe­gaz nie sta­nowi celu sam w so­bie. To klucz do glo­bal­nej ope­ra­cji o dłu­go­fa­lo­wych, stra­te­gicz­nych skut­kach. Być może na­dejdą mo­menty, w któ­rych to­bie czy twoim lu­dziom bę­dzie wy­da­wało się ina­czej. Ale główny cel jest znacz­nie waż­niej­szy niż Pe­gaz jako taki, ży­cie Ba­giń­skiego, obiektu, twoje, two­ich lu­dzi czy na­wet moje. Ja­sne?

– Oczy­wi­ście.

– Ro­zu­miesz za­da­nie?

– Pe­gaz musi zo­stać po­now­nie skom­ple­to­wany.

– Bez względu na wszystko.

Spo­tka­nie za­koń­czyło się do­kład­nie trzy­dzie­ści se­kund póź­niej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki