Wierna rzeka - Stefan Żeromski - darmowy ebook + książka

Wierna rzeka ebook

Stefan Żeromski

4,1

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (33 oceny)
16
8
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Całkiem niezła

Raczej nowela niż powieść. Jak to u Żeromskiego, trochę przegadana, chociaż ja te jego opisy przyrody bardzo lubię. Historia rannego powstańca z 1863 roku. Opis Polski popowstańczej dość przygnębiający.
10
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać. Dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Ste­fan Że­rom­ski

Wier­na rze­ka

Klech­da do­mo­wa

I

Ock­nę­ło się znów zim­no tar­ga­ją­ce wnętrz­no­ści – i cier­pie­nie, co raz wraz jak to­po­rem roz­rą­by­wa­ło gło­wę. W pra­wem bio­drze ból szar­pał się nie­ustan­nie, ni­by hak wę­dy że­la­znej, wy­ry­wa­ny na ze­wnątrz. Co chwi­la ogień nie­po­ję­ty, nie­zna­ny zdro­we­mu cia­łu, la­tał po ple­cach, a ciem­ność peł­na wie­lo­barw­nych iskier ośle­pia­ła oczy. Ran­ny za­wi­nął się i za­tu­lił w pół­ko­żu­szek, któ­ry jesz­cze za dnia zdarł był z soł­da­ta ubi­te­go w za­ro­ślach na brze­gu rze­ki. Na­gie no­gi i skrwa­wio­ne bio­dra wpy­chał głę­biej w stos tru­pów, szu­ka­jąc tych dwu ciał, któ­re cie­płem bro­czą­cych ran roz­grze­wa­ły go w cią­gu no­cy, a wy­ciem i ję­kiem bu­dzi­ły ze snu śmier­ci do ła­ski ży­cia. Lecz tam­ci dwaj uci­chli, osty­gli i sta­li się rów­nie ohyd­ni, jak za­gon skrwa­wio­nem okry­ty ścier­niem. Rę­ce i no­gi, po­szu­ku­ją­ce cie­pła jesz­cze ży­ją­cych, tra­fia­ły wciąż na ob­mo­kłe i śli­skie zwło­ki.

Po­dźwi­gnął gło­wę.

Zo­ba­czył zmy­słem wzro­ku do­ko­na­nie, któ­re był prze­żył – spo­strzegł to dzie­ło no­we, któ­re w du­chu prze­cier­piał. Le­że­li w kil­ku­set, two­rząc w zmierz­chu ran­nym bia­łą gó­rę – po­do­bi­ja­ni, gdy pa­dli z ran, na roz­kaz wo­dza nie­przy­ja­ciół, ro­da­ka i nie­daw­ne­go spi­skow­ca – ob­dar­ci przez woj­sko ze szmat do ostat­nie­go gał­ga­na – roz­trzę­sie­ni na ba­gne­tach – po dzie­sięć ra­zy do zie­mi przy­bi­ci szty­chem ofi­cer­skiej szpa­dy, pchnię­tej na wskróś – z gło­wa­mi roz­wa­lo­ny­mi ku­lą z lu­fy przy­sta­wio­nej do czo­ła – po­roz­gnia­ta­ni przez pę­dzą­ce ko­ła ar­mat Czen­gie­re­go.

Zru­dział da­le­ko przy­pia­sko­wy grunt od krwi, co do ostat­niej kro­pli z tych zwłok wy­cie­kła. Zmię­kły gru­dy twar­dej ora­ni­ny. Roz­ta­jał śnieg. Wle­cze­ni w to miej­sce ze wszech stron za no­gi za­mie­tli do czy­sta wło­sa­mi sze­ro­ką ni­wę. Ugra­bi­li ją kost­nie­ją­cy­mi pal­ca­mi. Na­szep­ta­li w za­go­ny ostat­nich słów i po­ką­sa­li je w ostat­nim szlo­chu.

Onie­mia­ło i za­ci­chło ma­ło­go­skie po­le. Ostat­ni ży­wy żoł­nierz pa­trzał w nie przez mgłę pół­śmier­ci przy brza­sku ci­che­go po­ran­ka.

Zda­ło mu się – do­pie­ro co sta­ły w tym miej­scu ko­nie… Jesz­cze dud­ni zie­mia, gdy ze śmier­tel­nym krzy­kiem pę­dzą we trzy­stu to­wa­rzy­szy na zdraj­cę! Gdzież źre­biec? Gdzie pa­łasz? Gdzie pod sto­pą że­la­zne strze­mię, ostat­ni to­wa­rzysz?

Nie sły­chać już ło­sko­tu gra­na­tów Do­bro­wol­skie­go, za­sy­pu­ją­cych do­li­nę. Zni­kły flan­kie­ry ko­zac­twa i dra­go­nów, co przez czte­ry z gó­rą go­dzi­ny mio­ta­ły ty­ra­lier­ski ogień. Skąd wy­bu­cha­ły kę­py i kłę­by dy­mów a bły­skał ogień, wzgó­rze stro­me od po­łu­dnia sza­rze­je w ci­szy. W za­chod­niej stro­nie bia­ła smu­ga cmen­tar­ne­go mu­ru, gniaz­do Je­zio­rańsz­czy­ków, jaz­dy, ar­ma­tek… A tam, po­środ­ku, gdzie sta­ła pie­cho­ta – nie ma nic! Z du­bel­tów­ka­mi, bi­ją­cy­mi na sto kro­ków – u no­gi – sta­li pod ogniem ro­to­wym nie­przy­ja­cie­la, co w nich ce­lo­wał, jak do tar­czy, z ka­ra­bi­nów, nio­są­cych na ty­siąc pięć­set me­trów. Cze­ka­li cier­pli­wie z wy­trwa­ło­ścią Gre­ków – przyjdź i weź! – aż wróg się zbli­ży na strzał, aż pad­nie roz­kaz – do ata­ku. Le­że­li te­raz zwa­le­ni na je­den stos. W od­le­gło­ści kłę­bi­ły się i wa­łę­sa­ły nad ni­zi­ną dy­my mia­stecz­ka, do przy­cie­si spa­lo­ne­go przez woj­sko. Raz wraz sze­ro­ki pło­mień jak ski­nie­nie cho­rą­gwi nie­ubła­ga­nia pod­ry­wał się ze zgliszcz, po­pie­lisk i dy­mów – mi­go­tli­wym bla­skiem na­igra­wał w mro­kach śmier­ci i po­strzę­pio­nym ję­zy­kiem mó­wił ku czar­ne­mu nie­bu. Wte­dy roz­dzie­ra­ją­cy krzyk ludz­ki, spo­mię­dzy czar­nych pie­co­wisk wy­bu­cha­ją­cy, do­się­gał uszu ran­ne­go – obo­jęt­ny już dla ser­ca i nie­zdol­ny po­dźwi­gnąć ra­mie­nia. Po­dob­nie jak nad zglisz­cza­mi ogień zry­wa­ły się w czło­wie­ku czu­cia, lecz jak on w czar­nym dy­mie śle­pych cier­pień ga­sły.

Pu­ścił się drob­ny deszcz ze śnie­giem. Za­wia­ła z la­su nad Ło­śną mo­kra mgła. Prze­cią­gnę­ły tu­ma­ny po na­gich i stro­mych wzgó­rzach, wlo­kły się po nad­rze­czu i przez po­le. Zwil­ży­ły twarz, ja­ko­by mo­kra chu­s­ta. W tej mgle ran­nej da­wał się wi­dzieć wło­cha­ty od świer­ków, ciem­ny las. Z jed­no­li­te­go za­stę­pu drzew cią­gnął na na­gie po­le jak gdy­by cie­pły po­dmuch – ła­ska­wy po­szum ga­łę­zi. Chwia­ły się po­wol­nym ru­chem dłu­gie, po­wy­cią­ga­ne spła­wy, ni­sko roz­po­star­te, ob­mo­kłe wie­chy, wo­ła­jąc głu­chym gło­sem, że­by tam­tę­dy ucie­kać.

Lu­dzi ży­wych nie by­ło. Ni­ko­go – ni­g­dzie. W po­bli­żu le­żał za­bi­ty czło­wiek, któ­ry miał na no­gach brud­ne zgrzeb­ne spodnie. Prze­krę­ciw­szy się przez za­gon, ran­ny po­czął zdzie­rać zeń tę odzież i co tchu wcią­gnął ją na swe na­gie, dy­go­cą­ce no­gi. Szu­kał oczy­ma na tru­pach bu­tów, lecz ani je­den ich nie miał. Wszyst­kie zzu­to i zra­bo­wa­no. Na­gle we wschod­niej stro­nie, od Bol­mi­na, roz­legł się ło­skot ar­mat­nie­go strza­łu. Po nim dru­gi… trze­ci… Ten dźwięk obu­dził ży­cie. Coś w ca­łym je­ste­stwie drgnę­ło i ru­szy­ło si­ły. Bi­twa! Do bro­ni! Do sze­re­gu! Po­czął w tam­tą stro­nę czoł­gać się na czwo­ra­kach, bruz­dą, co tchu! Lecz już po kil­ku­na­stu po­ru­sze­niach za­padł na no­wo, gło­wą mię­dzy ski­by. Pra­wa no­ga wlo­kła się bez­wład­nie. W bio­drze rwał ból. Zma­caw­szy to miej­sce, in­wa­li­da tra­fił du­żym pal­cem rę­ki na głę­bo­ką opuch­nię­tą dziu­rę, z któ­rej ską­po, lecz wciąż krew się są­czy­ła. Na le­we oko nie wi­dział. Wy­czu­wał pal­ca­mi w miej­scu brwi, po­wie­ki, gał­ki ocznej i po­licz­ko­wej ko­ści wy­pu­kłą bul­wę, w któ­rej ogień wciąż drgał, sy­piąc wie­lo­barw­ne iskry. Nie by­ło już oka, lecz dziw­ne i roz­śmie­sza­ją­ce zja­wi­sko wiel­kiej na­ro­śli. Gło­wa zrą­ba­na sza­bla­mi w bi­twie wy­są­czy­ła we wło­sy du­żo krwi, któ­ra za­sty­gła w zle­pie­nia, w so­ple i utwo­rzy­ła na czasz­ce ist­ną czer­wo­ną czap­kę. W pier­siach, mię­dzy że­bra­mi, w ra­mio­nach na­ry­wa­ły ra­ny od wie­lo­krot­nych pchnięć ba­gne­tu. Ale moc­niej­sze niż wszel­ki ból by­ło zim­no. Że­la­zną gar­ścią chwy­ta­ło za skrwa­wio­ne wło­sy, za­pusz­cza­ło w ko­ści i mię­dzy że­bra szpo­ny, po­trzą­sa­jąc zrą­ba­ne pół­zw­ło­ki dresz­czem bez par­do­nu. Ono to gna­ło na­przód. Po­wlókł się zno­wu na ba­ły­ku. Raz na dwu rę­kach i le­wym ko­la­nie, dru­gi raz na sto­pie i dło­niach, gdy bez­wład­nie cią­gnę­ła się pra­wa no­ga – czy­niąc z ca­łej fi­gu­ry ob­raz wiel­kiej śmiesz­no­ści istot­ne­go nie­szczę­ścia. Tak do­wlókł się do pierw­szych drzew la­su. Chwia­ły się w zi­mo­wym desz­czu i we mgle świer­ko­we ga­łę­zie. Spa­dał z nich na zie­mię nie­mow­ny szum. Ani w nim nie by­ło ża­ło­ści, ani współ­czu­cia, ani mi­ło­sier­dzia, ani po­gar­dy. Dłu­go spły­wał ten zim­ny szum na ser­ce pół­u­mar­łe.

Sa­mot­nik dźwi­gnął się na rę­kach i, ob­jąw­szy pień pierw­sze­go w le­sie drze­wa, sta­nął na no­gach. Na­słu­chi­wał od­gło­sów bi­twy. Nic nie prze­ry­wa­ło ci­szy. Pa­trzał na po­bo­jo­wi­sko. Nie ża­ło­wał ani tych, co w czar­nym po­lu le­że­li, ani sie­bie, ani dzie­ła. Je­dy­ne czu­cie osia­dło w je­go pier­siach, je­dy­na myśl pod skrwa­wio­ny­mi wło­sa­mi: bić się. Pa­trzał był, jak żoł­nie­rze mor­do­wa­li ran­nych żoł­nie­rzy, jak pół­ży­wych odzie­ra­li ze szmat… Nie by­ło czym za­ga­sić ży­cia, któ­re się zmie­ni­ło w hań­bę i śmiesz­ność. Po­ża­ło­wał le­go­wi­ska mię­dzy tru­pa­mi. Po­czął się pro­sić o śmierć. Padł na rę­ce i twarz. Du­szę ogar­nął mrok…

Dłu­go trwa­ło bez­czu­cie, bo gdy się obu­dził, słoń­ce by­ło wy­so­ko. Z po­la do­cho­dził gwar. Unió­sł­szy gło­wy, zo­ba­czył lu­dzi. Cią­gnę­li zwło­ki kę­dyś po­pod gó­rę. Ktoś lu­dziom tym wy­da­wał roz­ka­zy. Ran­ny po­czuł w so­bie prze­raź­li­wą trwo­gę, że go żyw­cem za­ko­pią. Po­czął ucie­kać. Czoł­gał się za­ro­śla­mi świer­czy­ny, wskroś śnie­gów na po­ły roz­ta­ja­łych, po ośli­zgłych igłach so­sno­wych. Zdrę­twia­łe no­gi roz­grze­wa­ły się od te­go ru­chu, od peł­za­nia na ko­la­nie i rę­kach. Śni­ło się w roz­bi­tej gło­wie, że las zbie­ga, za­kry­wa zie­lo­ny­mi weł­nia­ka­mi, że przed zły­mi oczy­ma za­sła­nia wło­cha­tym rań­tu­chem – że ktoś nie­wi­dzial­ny a prze­cie oczy­wi­sty chy­żo-chy­żo po­ka­zu­je drżą­cą rę­ką taj­ne dróż­ki mię­dzy pnia­ka­mi, wy­dep­ta­ne przez kwi­czo­ły, szla­ki prze­tar­te stop­ka­mi i ogo­na­mi li­sów. Kę­dyś, da­le­ko w le­sie na tej swo­jej za­wi­łej dro­dze, w głu­chym ostę­pie na­po­tkał krzy­wy ko­stur, uschnię­tą je­dli ga­łąź, spa­dłą na zie­mię z wy­so­ko­ści drze­wa. W grub­szym swym koń­cu ze­schnię­ty ów spław miał sęk, któ­ry się wraz nadał, ja­ko opar­cie pod ra­mię. Dłu­gość je­go by­ła aku­rat­nie na ku­lę. Wsparł­szy się na tym ki­ju, zbieg za­du­mał się przez krót­kie mgnie­nie cza­su, kto też pod­rzu­cił przed bez­wład­ną no­gą ten ko­stur na dzi­kiej dro­dze. Wszech­mo­gą­cy Bóg, czy­li sam bez­ża­ło­sny los? I ro­ze­śmiał się z li­to­ści ich, mó­wiąc z głę­bi swej du­szy, któ­ra ni­cze­go już nie chcia­ła, ani od Bo­ga, ani od lo­su, wszyst­ko prze­żyw­szy w po­wstań­czych po­cho­dach i bi­twach – że tą li­to­ścią ich po­gar­dza i, że ten jej do­wód mo­że od­rzu­cić precz! Ale wspo­mniał na bra­ci po­bi­tych, na po­pie­li­ska Ma­ło­gosz­cza – i przy­ci­snął do bo­ku tę ostat­nią broń. Przez ca­łe je­ste­stwo prze­le­ciał jak gdy­by ze­mści­wy krzyk or­ła, a w ser­ce wstą­pi­ła za­cie­kła moc. Po­czuł w so­bie dzi­ką, osza­la­łą, sta­rą, od mę­ki do cna okrut­ną du­szę Cza­chow­skie­go. Po­szedł te­raz na­przód wspar­ty na swej ku­li, wiel­ki­mi kro­ki, jak na szczu­dłach. Zda­wa­ło mu się, że zdą­ża w stro­nę Bol­mi­na, na po­moc bra­ciom. Od ru­chów cie­le­snych bó­le w bio­drze, ple­cach i gło­wie sta­wa­ły się nie do znie­sie­nia, jak cio­sy ogni­ste­go prę­ta. W ko­ściach i ży­łach za­pa­lał się ist­ny po­żar, ogar­niał gło­wę i dy­mem ciem­nym za­wle­kał oczy. Bo­sa sto­pa w po­cho­dzie swym raz wraz tra­fia­ła na sę­ki, ko­rze­nie, pa­ty­ki, kol­ki i igły le­śne ukry­te w śnie­gu. Prze­bi­ta do głę­bi krwa­wi­ła. Czę­sto­kroć zmor­do­wa­ne cia­ło wa­li­ło się w śnieg kę­dyś w za­ga­ju pod­szew­ki le­śnej, al­bo na mchu do głę­bi prze­mo­kłym. Ob­ję­ty na­głym zim­nem czło­wiek zry­wał się na no­wo i brnął w zmur­sza­łym śnie­gu, w kę­pach zlo­do­wa­cia­łych bo­ró­wek – bro­dził w dłu­gich, nie­skoń­czo­nych smu­gach le­śnej nie­cie­czy, znie­ru­cho­mia­łej po ni­zi­nach. Jak okiem się­gnąć, jak uchem za­chwy­cić, las był pu­sty. Tam i sam le­śny pta­szek za­ćwier­kał, spło­szo­ny sze­le­stem kro­ków czło­wie­czych – i da­le­ko ucie­kał. Nie­me wo­ko­ło drze­wa i nie­me nad ni­mi nie­bo. Zie­mia po­ro­śnię­ta prze­klę­tą ro­ślin­no­ścią, drę­czą­cą po­ra­nio­ne no­gi. Krew są­czy­ła się z ran. Śla­dy jej zo­sta­wa­ły na śnie­gu, na ga­łę­ziach świer­ko­wych, na ba­dy­lach i mchu.

W oczach upa­da­ją­ce­go co chwi­la las ów, do­bro­tli­wy nie­daw­no, wy­dłu­żał się, roz­sze­rzał, otwie­rał co­raz da­lej – uka­zy­wał swe chod­ni­ki prze­dziw­ne i za­pad­nie bez wyj­ścia, głę­bie głu­che i krę­gi, za­chy­le­nia pół­ko­li­ste i mię­dzy­drzew­ne ko­ry­ta­rze bez koń­ca. Mi­ja­ły go­dzi­ny, a nie prze­rze­dzał się i nie koń­czył ów las ol­brzy­mi. Tu i owdzie dźwi­gał się piasz­czy­sty wzgó­rek, stro­my i uciąż­li­wy do prze­by­cia, jak ta­trzań­ska prze­łęcz. Le­śna dro­ga roz­cię­ła ob­sza­ry drzew­ne na dwie czę­ści i sa­ma mię­dzy ni­mi zni­kła. Wspie­ra­jąc się na swej ku­li, zbieg do­tarł do jed­ne­go z wy­dmu­chów. Po­ło­żył się na nim i tam po­sta­no­wił spać na za­wsze. Ży­cie, czy śmierć sta­ły się rów­ne i ta­kie sa­me. Tyl­ko już nie trząść się z zim­na, nie cier­pieć dzi­wacz­nych ka­tu­szy i nie my­śleć! Za­po­mniał, w któ­rą stro­nę brnąć da­lej. Zmy­lił dro­gę…

Usnął od ra­zu. Ale był to sen po­twor­ny, pe­łen widm i wrza­wy. Las oka­la­ją­cy zda­wał się drgać i stę­kać. Wszyst­ko w nim ki­pia­ło od cio­sów sza­lo­ne­go ser­ca. W głę­bi zie­mi, na któ­rej stru­dzo­ne cia­ło spo­czę­ło, hu­czy – śni­ło się – grzmot pod­ziem­ny i po­ły­sku­ją pio­ru­ny. Jęk bo­le­ści wy­ry­wał się z głę­bi­ny i jak miecz na dwo­je roz­ci­nał nie­bo.

Dreszcz gwał­tow­ny dźwi­gnął roz­bit­ka zno­wu i po­gnał da­lej. Na no­wo za­czę­ło się czoł­ga­nie z bez­wład­ną no­gą z pra­wej, sę­ka­tym ki­jem z le­wej stro­ny. Su­nął na łok­ciach i ko­la­nie, trzy­ma­jąc pod pa­chą zna­le­zio­ną ku­lę. Sta­pia­ne w bło­cie i wo­dzie po­ły ko­żu­cha od­ra­ża­ją­cym zim­nem przej­mo­wa­ły brzuch i pier­si, a su­cha je­go na grzbie­cie część po­tem krwa­we ra­ny za­le­wa­ła. Sto­py po­prze­bi­ja­ne kol­ka­mi roz­pu­chły i za­krwa­wia­ły każ­dy mo­czar, każ­dą ka­łu­żę. By­ło po­po­łu­dniu, bo słoń­ce za­chy­la­ło się za ko­ro­ny drzew. Ostrzej­szy chłód do­łem la­su po­cią­gał. Ran­ny szu­kał do­god­ne­go miej­sca, że­by się za­szyć w le­śne gę­stwi­ny i do­znać ochro­ny od zim­na. Lecz te­ren wciąż był zwil­gły, za­ro­śnię­ty ze­schłym szu­wa­rem. Brał się więc w bok; to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę i za­brnął w szar­pią­ce chru­sty, w dzi­kie je­ży­ny przy­sy­pa­ne śnie­giem, w wi­kle i ro­ki­ci­ny, peł­ne na­sta­wio­nych kol­ców, jak pa­zu­ry czy­ha­ją­ce­go sza­ta­na. Po­na­chy­la­ne ba­dy­le le­śnych ma­lin i dzi­kie gło­gi szar­pa­ły twarz i ra­ni­ły rę­ce. Prze­bi­jał się przez te ostę­py, prze­kli­na­jąc swą do­lę. Wy­brnąw­szy zaś z tych za­ro­śli, pod­niósł oczy i z głę­bo­kim zdu­mie­niem, na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie uj­rzał po­le – pu­stą prze­strzeń – ni­zi­nę łą­ki… Wy­da­ło się, że to Bóg od­su­nął wresz­cie rę­ką dzi­kie gło­gi i dał spoj­rzeć w bez­drzew­ne pust­ko­wie. W da­li cią­gnę­ły się ośnie­żo­ne wzgó­rza – pod ostat­nim z nich wi­dać by­ło sze­reg chat wsi. Dy­my nad ni­mi błę­kit­ne na nie­bie za­ró­żo­wio­nym… W pew­nej od­le­gło­ści od tej wsi bu­dyn­ki sze­ro­kie o mu­ro­wa­nych słu­pach, dwór z czar­nym da­chem roz­sia­dły wśród drzew. Wi­dok ten tak był nie­praw­do­po­dob­ny dla po­wstań­ca po nie­skoń­czo­no­ści jed­no­li­tych drzew, że zda­wał się być fe­no­me­nem snu, złu­dze­niem, na­igra­wa­niem złe­go… Do­mo­stwa… Lu­dzie… Dym nad ra­do­snym ogniem…

Nie­szczę­śli­wy oba­lił się na zie­mię. Le­żąc, pa­trzał bez­sil­nie na bia­łe ob­ło­ki, pły­ną­ce w Wy­so­kim nie­bie­skim prze­stwo­rzu – na po­chy­lą zie­mię – na ludz­kie osie­dla. Ostat­nie tak sa­mo by­ły da­le­kie jak pierw­sze. Nic na zie­mi i nie­bie nie chcia­ło tej ofia­ry z ran i z prze­la­nej krwi. Wszyst­ko jej by­ło wro­gie. Ta zie­mia, na któ­rą upa­dła gło­wa, by­ła głu­cha. Śle­py i nie­my był prze­stwór. Zim­ny wiatr nad­cią­gał z da­la. Tyl­ko ten da­le­ki dym… Błę­kit­ny, prze­ślicz­nym zwo­jem pły­ną­cy co­raz wy­żej, po­wo­ły­wał jak nie­po­ję­te a prze­cie przy­ja­zne ski­nie­nie.

Ran­ny wy­po­czął – wstał i wspar­ty na ko­stu­rze po­cią­gnął w kie­run­ku wsi. Miej­sce te­raz by­ło rów­ne, bez chru­stów i ko­lek. Śnieg za dnia od­ta­ja­ły, po­kry­wa­jąc się cien­kim szkli­wem od wie­czor­ne­go przy­mroz­ka, uła­twiał dro­gę. No­gi su­nę­ły po nim snad­niej i bez bó­lu. To na czwo­ra­kach, to na ku­li cho­ry prze­mie­rzył ca­łą pra­wie sze­ro­kość rów­ni­ny. Sły­szał już do­la­tu­ją­ce ze wsi szcze­ka­nie psów, ryk by­dła i gło­sy lu­dzi. Lecz mię­dzy nim i krań­cem te­go bło­nia uka­za­ła się nie­ocze­ki­wa­na prze­szko­da: – rze­ka. Ukry­ta w wy­so­kich, ob­łych brze­gach, wy­sła­nych ru­dą mu­ra­wą – za­ta­cza­jąc się nie­zli­czo­ny­mi pół­ko­la­mi, któ­re two­rzy­ły dłu­gi sze­reg pół­wy­spów, rze­ka bie­gła by­strym, czar­nym nur­tem. Z jed­nej i dru­giej stro­ny u brze­gów by­ła ob­mar­z­nię­ta, lecz ni­g­dzie bło­na lo­do­wa nie okry­ła cał­ko­wi­tej wod­nej po­wierzch­ni. Po­wsta­niec czoł­gał się wzdłuż brze­gu, szu­ka­jąc ła­wy lub kład­ki, po któ­rej mógł­by się na dru­gi brzeg prze­do­stać. Ni­g­dzie cze­goś po­dob­ne­go nie zna­lazł. Był zaś tak z sił wy­czer­pa­ny, że iść da­lej, wzdłuż za­krę­tów, wi­ją­cych się jak­by na prze­kór, jak­by dla wy­dłu­że­nia w nie­skoń­czo­ność te­go mar­szu, nie by­ło spo­so­bu. Jak przed­tem las, tak obec­nie rze­ka two­rzy­ła nie­prze­by­tą za­po­rę. Li­nia jej brze­gu, któ­ra z dro­gi czy­ni­ła gzyg­zak, wi­ją­cą się wstę­gę, by­ła dla stru­dzo­ne­go no­wą for­mą na­trzą­sa­nia się lo­su. Po­ra­nio­ne no­gi okrą­ża­ły pół­wy­spy, wra­ca­jąc – zda­wa­ło się – w to sa­mo miej­sce. Na­śmie­wa­ją­cy się dia­beł rzu­cił oto przed te no­gi rze­kę i pu­ścił je w ta­niec, w pląs na pra­wo i na le­wo, bez koń­ca i bez ce­lu…

W pew­nym te­dy miej­scu, gdzie wo­da roz­le­wa­ła się nie­co sze­rzej, brzeg był ła­god­niej­szy, a głę­bia płyt­sza – ów pol­ski tan­cerz prze­rwał swój pląs, zsu­nął się do wo­dy i po­czął w bród ją prze­by­wać. A sko­ro tyl­ko za­nu­rzył się, do­znał ulgi szcze­gól­nej. Za­czer­wie­ni­ła się wo­ko­ło nie­go czar­na rzecz­na wo­da. Za­bul­go­tał, jak gdy­by z głę­bi jęk­nął, wart jej środ­ko­wy. Tkli­wym po ty­siąc­kroć chlu­sta­niem, pra­co­wi­tym my­ciem wo­da oczy­ści­ła każ­dą ra­nę, a jak mat­ka usta­mi wy­ca­ło­wa­ła z niej sro­gość cier­pie­nia. Wchło­nę­ła w sie­bie ta rze­ka pra­sta­ra i wiecz­nie no­wa szczo­drą po­wstań­ca krew, zli­czy­ła jej kro­ple, skrzęt­nie w sie­bie za­bra­ła, po­ję­ła w głę­bi­ny, roz­pu­ści­ła w so­bie, we­ssa­ła i do­kądś po­nio­sła – po­nio­sła… Zbieg opłu­kał w zim­nej wo­dzie roz­puch­nię­te no­gi i, drżąc ze strasz­li­we­go zim­na, wy­do­stał się na brzeg. Zgrzeb­ne spodnie przy­lgnę­ły do nóg i nie­zno­śnie zię­bi­ły, lecz je na so­bie dla wsty­du za­cho­wał, idąc o ki­ju, w gó­rę, ku wsi. Łą­ki się tam koń­czy­ły i po­czy­na­ły po­la, od ni­zin od­gro­dzo­ne. Środ­kiem or­nych ni­wek cią­gnął się wy­gon w opłot­kach. Ten szlak sze­ro­ki, po­chy­ły, zdep­ta­ny od ko­pyt by­dlę­cych i zry­ty w roz­ma­itych kie­run­kach ścież­ka­mi głę­bo­ki­mi, pe­łen był pod­mar­z­łe­go bło­ta. Ran­ny lazł ostat­kiem sił, trzy­ma­jąc się żer­dzi i wspie­ra­jąc na ki­ju. Na tej dro­dze mo­zol­nej, któ­ra mu się wy­da­wa­ła być bez koń­ca, spo­tka­li go lu­dzie, idą­cy z ce­bra­mi i wia­dra­mi po wo­dę do rze­ki. By­li to męż­czyź­ni i ko­bie­ty, sta­rzy i wy­rost­ki.

Uj­rzaw­szy go, przy­sta­nę­li i cie­ka­wie mu się przy­glą­da­li. Ktoś z te­go tłu­mu huk­nął w kie­run­ku wsi, ktoś in­ny po­biegł tam z po­śpie­chem. Mło­dy po­wsta­niec szedł da­lej, śli­zga­jąc się bez­sil­nie po mar­z­ną­cym bło­cie.

Od stro­ny wsi po­czę­li nad­cią­gać chło­pi, go­spo­da­rze w suk­ma­nach i ko­żu­chach. Jed­ni z nich zbli­ża­li się sta­tecz­nie, in­ni bie­gli, coś mię­dzy so­bą ga­da­jąc. Na prze­dzie tej gro­ma­dy zstę­pu­ją­cej z gó­ry szedł wie­śniak z bla­chą żół­tą na pier­siach. Ten po­stę­po­wał śmia­łym kro­kiem, a sta­nąw­szy w po­bli­żu, mie­rzył oczy­ma krwa­we­go przy­chod­nia. Za­py­tał:

– Czło­wiek – coś jest za je­den?

– Wi­dzi­cie, że je­stem ran­ny… – od­po­wie­dział za­py­ta­ny.

– A każ cię to tak po­ra­ni­li?

– W bi­twie.

– W bi­twie? Toś ty po­wsta­niec?

– Po­wsta­niec.

– No, bra­cie, sko­ro sam po­wia­dasz, iżeś bun­tow­nik i żeś w bit­ce był, to my cię w areszt zaj­mu­je­my.

-- Dla­cze­go?

– Do mia­sta cię mu­si­my od­sta­wić.

– Wy, mnie?

– Ju­ści. Pójdź z na­mi. Ja tu soł­tys.

Czer­wo­ny gość tej wsi mil­czał. To by­li wła­śnie ci, dla któ­rych wol­no­ści z pań­skie­go do­mu po­szedł był spać w po­lach, w zi­mie, na ro­li – przy­mie­rać gło­dem – jak pies słu­chać roz­ka­zu – bić się bez bro­ni – i tak oto z pla­cu bo­ju wra­cać. Pod­cho­dzi­li do nie­go wszy­scy wraz, pół­ko­lem.

Wte­dy rzekł:

– Puść­cie mnie wol­no, bo prze­cie ja za wa­szą swo­bo­dę i za wa­sze do­bro się bi­łem i ta­kie na so­bie mam ra­ny.

– E, ta­kie gad­ki to my już sły­sze­li… Ty se ta ga­daj, a tu jest przy­kaz. Chodź, bra­cie, z do­bra­wo­li.

– Do­kąd mam iść?

– Te­ra pój­dziesz z na­mi do wsi. A po­tem, to się do­wiesz.

– Co my­śli­cie ze mną zro­bić?

– Na sia­nie cię po­ło­ży­my, to se ta spo­czniesz. Sia­nem się wóz wy­ście­le i do mia­sta cię od­sta­wi­my pod wo­dą.

– I to wy, mnie?…

– Nie na­sze dzie­ło. Ta­ki przy­kaz – i po­kój.

Ran­ny mil­czał i spo­koj­nie pa­trzał na nich wszyst­kich. Zim­no go trzę­sło. Uśmiech­nął się smut­nie do my­śli, że z ta­kim tru­dem przez las i rze­kę brnął, aże­by wresz­cie przyjść do ce­lu…

Ktoś w tłu­mie ode­zwał się:

– Ij – ta­kie­go ta wieźć! Sprzę­ża­ju szko­da. Toć to­to do fi­gu­ry w Bor­ku nie do­je­dzie i uświerk­nie.

– Wi­dzie­li­ście, moi lu­dzie, ja­ką to ma­gie­rę czer­wo­ną ma na łbie…

– Ja­kie­muś chło­pu ukradł te czer­wo­ną czap­kę, pa­nie?

– Bez rze­kę prze­lazł… Wo­da mu z ko­żu­cha cie­cze…

– Lu­dzie! Bo­so to­to idzie…

– Ka­jeś bu­ty zgu­bił, te „wol­ność”?

– Z da­le­ka to tak idziesz, pa­nie woj­sko­wy?

– Ko­żuch ma ja­ki­si ze znacz­kiem.

– Pew­nie ukradł…

Soł­tys na­sta­wał, swa­rząc się ze swo­imi, jak­by u ca­łej gro­ma­dy szu­kał po­twier­dze­nia urzę­do­wych czyn­no­ści:

– No, chłop­cy, trza go wią­zać!

– Ta­kie­go ta wią­zać…

– Po­stron­ka szko­da!

– Ino się czło­wiek spa­prze…

– Za­mrze i bez po­stron­ka.

– E – pu­ścić to­to… – ktoś mruk­nął z ci­cha.

– Bo i praw­da – niech ta le­zie skąd przy­szło.

– Aby do wsi nie szło, to wy­go­nem – nie na­sze dzie­ło.

– Kwar­de­go, co się bi­je i lu­dziom we łbach mą­ci, wia­do­mo, od­sta­wiaj. Ale ta­kie ta cia­cia­stwo wią­zać…

– Prze­cie krze­ści­jan…

– A ju­ści! – wrza­snął soł­tys – po śla­dach przyj­dą, zo­ba­czą, że my go w rę­kach mie­li i wol­no pu­ści­li… Ty wte­dy za mnie za­świar­czysz, mą­dra­la, ty bę­dziesz na­ha­je brał?…

– No, ja ta nie soł­tys. Wią­zać, to wią­zać.

– Po­stron­ka by trza…

– Skocz ta któ­ry, po­stro­nek przy­nieść…

– A to niech sko­czy któ­ry z brze­ga!

– Rusz się!

– U mnie po­stron­ka nie ma…

– Po­wró­słem zwią­zać…

– Bo i pew­nie – brzo­zo­wą wit­ką i ty­la…

Osa­czo­ny spo­strzegł wy­łom w zmur­sza­łym pło­cie. Wszedł w otwór le­ni­wym kro­kiem, opie­ra­jąc się na swo­im ko­stu­rze i po­czął prze­by­wać za­gon po za­go­nie w ukos po­la ku dwor­skim za­bu­do­wa­niom. Tam po­szedł, bo przej­ście w tę pro­wa­dzi­ło stro­nę. Tłum za nim po­stę­po­wał beł­ko­cąc, na­ra­dza­jąc się i swa­rząc. Ktoś szedł z ty­łu i na­wo­ły­wał, że­by się wró­cił, to zno­wu, że­by sta­nął. Lecz że nie sta­nął, a za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne by­ły w po­bli­żu, więc zbie­go­wi­sko chło­pów, cią­gną­ce za po­wstań­cem, co­raz mniej na­tar­czy­wie na­le­ga­ło. Śmiech tyl­ko roz­le­gał się raz wraz po­spól­ny, gło­śny na wi­dok naj­za­baw­niej­szych po­kracz­nych ru­chów zbie­ga. Ktoś z tłu­mu pod­jął z zie­mi ski­bę zmar­z­nię­tej zie­mi i ci­snął. Tra­fił w ple­cy. Ktoś in­ny tra­fił w gło­wę i przy­chy­lił ją ni­żej jesz­cze, ku za­go­nom. Wo­ła­no nań roz­ma­ity­mi prze­zwi­ska­mi, lecz z da­la i co­raz bar­dziej z da­le­ka.

Mło­dzie­niec do­wlókł się do ty­łów dwor­skiej sto­do­ły i oparł o mu­ro­wa­ny słup ple­ca­mi. Wi­dział po przez ognie go­rącz­ki za­wle­ka­ją­ce mu oczy chło­pów, któ­rzy sta­li z da­le­ka i gro­zi­li mu pię­ścia­mi. Spo­czy­wał. Wiatr tam nie do­la­tał. Miej­sce to w za­chy­le­niu ścian by­ło ci­che, su­che i ra­do­sne. Nie by­ło w ser­cu smut­ku, ani ża­lu, ani żad­ne­go ziem­skie­go po­pio­łu.

Tyl­ko już pra­gnie­nie wiecz­ne­go snu.

Aże­by nie mieć w oczach chłop­stwa, któ­re się nie roz­pra­sza­ło i wciąż jesz­cze ra­dzi­ło na wy­go­nie, po­su­nął się wzdłuż ścian sto­do­ły. Gdy się ścia­na pod pro­stym ką­tem za­ła­ma­ła, brnął obok te­go za­ła­ma­nia. Wstą­pił na gum­no. Pu­sto tam by­ło. Ni­g­dzie ani ży­wej du­szy. Otwo­rem sta­ły staj­nie. Przy­cho­dzień zaj­rzał we drzwi, lecz nie zna­lazł ko­ni. Śnieg, na­wia­ny daw­niej, kli­nem le­żał we wnę­trzu – żło­by i dra­bin­ki nad ni­mi by­ły pu­ste. Po dru­giej stro­nie okól­ni­ka fol­warcz­ne­go czer­nia­ły zwa­li­ska i zglisz­cza spa­lo­nych obór, spi­chle­rza, czy sto­dół. Na­wet drze­wa w przy­le­głym ogro­dzie by­ły zwę­glo­ne na po­ły i da­le­kie pło­ty osma­lo­ne. Znacz­nie ni­żej, po­za te­mi zglisz­cza­mi wi­dać by­ło du­ży, sta­ro­świec­ki dwór.

Po­wsta­niec prze­szedł w po­przek dzie­dziń­ca i zna­lazł się u wej­ścia do kuch­ni. Po­nie­waż drzwi by­ły za­mknię­te i żad­ne­go ni­g­dzie nie wi­dać ru­chu, więc nie­śmia­ło za­ko­ła­tał we drzwi. Nie otrzy­maw­szy żad­nej od­po­wie­dzi, po dłu­giem wy­cze­ki­wa­niu, ujął za wy­śli­zga­ną, że­la­zną klam­kę i spró­bo­wał, czy się nie da otwo­rzyć. Drzwi ustą­pi­ły. Wszedł do ciem­nej sie­ni, gdzie by­ło peł­no gra­tów ku­chen­nych, pu­stych fa­sek, na­czyń i ko­szów. Na le­wo czer­nia­ły drzwi, spo­za któ­rych ja­kiś szmer da­wał się sły­szeć. Zno­wu te­dy na­ci­snął pro­stac­ką klam­kę, otwarł drzwi i sta­nął w pro­gu. Owia­ło go cie­pło ognia, pło­ną­ce­go pod bla­chą ko­mi­na. Jak­że głę­bo­kie na ten wi­dok uczuł wzru­sze­nie! Przed pa­le­ni­skiem, twa­rzą do pło­mie­nia zwró­co­ny stał wy­so­ki, zgar­bio­ny sta­rzec, bia­ły, jak go­łąb, z gę­stą nad wy­raz czu­pry­ną – i pa­trzał w du­ży że­leź­niak, w któ­rym per­ko­ta­ła się roz­go­to­wa­na ka­sza. Du­ża kuch­nia dwor­ska by­ła pu­sta. W głę­bi sta­ło wy­rko z brud­nym bar­ło­giem. Przy­by­ły za­wo­łał, lecz sta­ry czło­wiek nie obej­rzał się. Za­wo­łał po wtó­re – i rów­nież na próż­no. Wte­dy wy­cią­gnąw­szy ko­stur z lek­ka po­trą­cił go w ple­cy. Sta­rzec drgnął i ob­ró­cił się gwał­tow­nie. Był już bar­dzo wie­ko­wy, nie­mal zgrzy­bia­ły, lecz roz­ro­śnię­ty w ba­rach, ko­ści­sty, pręd­kich ru­chów i, wi­dać, moc­ny. Twarz je­go o ko­lo­rze ży­wej rdza­wo­ści zi­mo­we­go jabł­ka by­ła zbie­go­wi­skiem nie­prze­li­czo­nych zmarsz­czek, któ­re prze­ci­na­ły ją we wszel­kich kie­run­kach, jak śla­dy cięć ta­sa­ka na ku­char­skiej de­sce, two­rząc ist­ne pro­mie­ni­ska do­oko­ła ust i oczu. Bia­ła jak śnieg gę­sta i zwar­ta czu­pry­na nad tą twa­rzą zo­ra­ną, peł­ną po­tę­gi i wie­dzy o ży­ciu, ja­śnia­ła w zmierz­chu. Wiel­kie rę­ce by­ły jak na­rzę­dzia zu­ży­te i zdar­te od pra­cy. Na wi­dok przy­by­sza twarz sta­re­go sta­ła się sro­ga i okrut­na. Wszyst­kie zmarszcz­ki zbie­gły się ku krza­kom brwi i ja­mom oczu, ota­cza­jąc je ni­by las igieł na­je­żo­nych.

– Wont! – za­krzyk­nął, tu­piąc na miej­scu wiel­ki­mi bu­ta­mi. Ko­la­na wy­ła­żą­ce dziu­ra­mi zgrzeb­nych por­tek tłu­kły się w zło­ści jed­no o dru­gie. Mię­dzy koń­ca­mi roz­cheł­sta­ne­go koł­nie­rza ko­żu­szy­ny wi­dać by­ło szy­ję sfał­do­wa­ną jak u kon­do­ra. Ja­kieś wy­ra­zy bul­go­ta­ły w tych fał­dach. Pię­ści by­ły za­ci­śnię­te. Dzi­kość zio­nę­ła z oczu. Gość nie od­cho­dził. Chci­wie pa­trzał na ogień. Wyjść z te­go cie­pła na sro­gi wiatr w szma­tach mo­krych, zię­bią­cych no­gi, brnąć zno­wu po gru­dzie na spuch­nię­tych sto­pach… Zo­ba­czyć zno­wu na dro­dze swej chłop­ską gro­ma­dę…

Uczuł w ser­cu szczę­ście wy­so­kie, ra­do­sny spo­kój – usły­szał ja­ko­by pieśń śpie­wa­ną do­ko­ła gło­wy. Spo­strzegł, że spła­cił już wsze­la­kie dłu­gi, od­ku­pił wi­ny nie tyl­ko swo­je, lecz ja­kieś cu­dze i sta­ło mu się do­brze w du­szy, jak ni­g­dy jesz­cze w ży­ciu. Po­pro­sił ge­stem nie bła­gal­nym, lecz jak­by ski­nie­niem kup­ca, czy­by nie moż­na za­grzać się przy ogniu.

– Wont! – po­wtó­rzył okrut­ny dzia­dy­ga. Po­wta­rza­jąc raz za ra­zem to sło­wo, wle­pił prze­cież w twarz nie­zna­jo­me­go swe ma­łe, czar­ne jak tar­ki, prze­ni­kli­we oczy.

– Dwór przez cie­bie spa­lą, ty ju­cho czer­wo­na! Abo to już sto­dół, obór nie po­pa­li­ły, dy­able za­tra­co­ny? Wont mi za­raz!

Zbieg, nie mo­gąc spraw­nie prze­kro­czyć z po­wro­tem pro­gu, usiadł na nim w bez­sil­no­ści swej. Rę­ce je­go osu­nę­ły się na zie­mię, kij z nich wy­padł.

Sta­ry ku­charz za­wścią­gnął na so­bie ko­żuch i le­wą gar­ścią szu­kał cze­goś za pa­zu­chą. Mam­ro­tał, wy­szcze­rza­jąc zę­by, wśród któ­rych dwu na prze­dzie bra­ko­wa­ło. Z na­gła za­krząt­nął się. Chwy­cił wy­my­tą mi­skę i na­braw­szy z że­leź­nia­ka wa­rze­chą roz­go­to­wa­nej jęcz­mien­nej ka­szy, wrzu­cił w na­czy­nie i po­dał ran­ne­mu.

– Na, ze­że­raj i wont mi z miej­sca, bo tu za to­bą po śla­dach przyń­dą. Dwór spa­lą, a mnie na­ha­ja­mi ubi­ją. Ży­wo, rusz się!

Po­wsta­niec po­ka­zał ge­stem, że nie ma łyż­ki. Sta­rzec ci­snął mu na ko­la­na drew­nia­ną, wy­gry­zio­ną. Pa­trzał spode łba, jak po­ra­nio­ny drżą­cy­mi rę­ko­ma nie­sie do ust war ka­szy, jak ły­ka go z po­śpie­chem i nie­wy­po­wie­dzia­ną roz­ko­szą – pa­rząc so­bie war­gi. Wkrót­ce mi­ska by­ła pu­sta, ka­sza nie­zrów­na­nej do­bro­ci i sma­ko­wi­to­ści wy­je­dzo­na do ostat­niej dro­bin­ki. Ran­ny po­ka­zał ku­cha­rzo­wi swe no­gi – jed­ną w bio­drze roz­dę­tą, czar­no­si­ną, ko­lo­ru że­la­za – dru­gą w sto­pie po sto­kroć prze­bi­tą, na­puch­nię­tą i krwa­wą. Dziad żuł war­ga­mi z od­ra­zą, klął strasz­li­wym sło­wem, pluł i mno­żył znie­wa­gi, lecz pa­trzał na ra­ny.

Wciąż tak nie­chęt­nie mam­ro­cząc, po­drep­tał ku swe­mu po­sła­niu na pry­czy, wlazł pod nią i ożo­giem wy­cią­gnął stam­tąd dwa ru­de, ze­sta­rza­łe kryp­cie – to zna­czy zdep­ta­ne w bło­tach przy­szwy, po­de­szwy i ob­ca­sy od pod­ku­tych chłop­skich bu­tów z naj­tward­sze­go juch­to­we­go rze­mie­nia, od któ­rych ode­rznię­to cho­le­wy. Kryp­cie te by­ły ze­schłe, twar­de, jak­by wy­ro­bio­ne z że­la­zne­go su­row­ca. Mło­dy pa­nicz wdział je na swe sto­py i tak z wy­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi, obu­ty­mi te­raz w te że­la­zne cho­da­ki, sie­dział na pro­gu. Ku­charz spoj­rzał mu w oczy z po­przed­nią sro­go­ścią i ka­zał na­tych­miast iść precz ze dwo­ra. Gdy tam­ten ru­szyć się nie miał si­ły, chwy­cił go wpół, po­dźwi­gnął, wy­niósł do sie­ni, wy­pchnął na dzie­dzi­niec i drzwi za nim za­trza­snął. Wy­gna­ny za­wa­hał się, do­kąd ma iść. Na gum­no nie chciał, bo za niem by­li chło­pi. Przed dwór nie śmiał, bo spa­lą z je­go po­wo­du. Ale dro­ga sa­ma wio­dła go na dół, wła­śnie wzdłuż dwo­ru. Dom to był wiel­ki, mu­ro­wa­ny, bu­dow­la dłu­ga z dwo­ma gan­ka­mi, z wiel­kim, sczer­nia­łym da­chem. Przed ty­mi gan­ka­mi cią­gnę­ła się dro­ga kę­dyś w dół, ku rze­ce. Tam też po­szedł krwa­wy żoł­nierz.

Mi­jał co prę­dzej ten nie­go­ścin­ny dom. Sto­kroć go­rzej bo­la­ły go no­gi w cięż­kich cho­da­kach, cię­żył ko­stur w rę­ku, ko­żuch mo­skiew­ski na grzbie­cie – a na­de wszyst­ko – na­de wszyst­ko ta hań­ba nie­udź­wi­gnio­na, któ­rą na so­bie niósł… Mi­nął pierw­szy ga­nek, nie pod­no­sząc oczu. Mi­jał dru­gi… Lecz oto ktoś go z te­go gan­ku okrzyk­nął. Po kil­ku ka­mien­nych stop­niach ze­szła ku nie­mu mło­da ko­bie­ta i zdu­mio­na je­go strasz­li­wą po­sta­cią sta­nę­ła wpół dro­gi. Wę­dro­wiec pod­niósł na nią oczy i mi­mo ogrom swe­go nie­szczę­ścia, po­przez pół­mgłę śmier­ci pa­trząc, za­dzi­wił się i za­chwy­cił jej pięk­no­ścią. Uśmiech ża­ło­sny, a za­ra­zem szczę­śli­wy wy­wi­nął się na je­go war­gi. Nie miał czym i nie wie­dział jak ukło­nić się tej prze­ślicz­nej oso­bie, więc tyl­ko rę­ką wy­ko­nał ja­kiś znak po­zdro­wie­nia. Pa­trza­ła na nie­go oczy­ma czar­ny­mi, któ­rym zdu­mie­nie, cie­ka­wość i odro­bi­na ża­lu jesz­cze więk­szej do­da­wa­ły pięk­no­ści.

– Z bi­twy? – wy­szep­ta­ła.

Po­twier­dził, mi­mo­wol­nie uśmie­cha­jąc się do niej.

– Gdzie by­ła ta bi­twa?

– Pod Ma­ło­gosz­czem.

– To tam Czen­gie­ry po­cią­gnął, co tu ko­ło nas wczo­raj szedł…

– A tak, lecz i in­ni…

Zbli­ży­ła się jesz­cze o krok, pa­trząc ba­daw­czo i uważ­nie na „po­łu­szu­bok” woj­sko­wy.

– Ja je­stem po­wsta­niec… – wy­tłu­ma­czył. – A to na po­bo­jo­wi­sku ścią­gną­łem z soł­da­ta, bo nas z odzie­nia ob­dar­li.

– Jak­że pan tu do­szedł?

– La­sa­mi.

Spoj­rza­ła na je­go czer­wo­ną gło­wę, wy­bi­te oko, no­gi zla­ne krwią – i za­krząt­nę­ła się pręd­ko, ży­wo, jed­nym tchem, a z ja­ko­wąś szcze­gól­ną we­so­ło­ścią du­szy. Chwy­ci­ła go za rę­kę, wy­cią­gnę­ła z niej sę­ka­ty kij i rzu­ci­ła go precz za wy­ła­ma­ne szcząt­ki ogro­do­we­go pło­tu. Na­stęp­nie uję­ła ran­ne­go pod rę­kę i po­pro­wa­dzi­ła ku stop­niom gan­ku.

– Dwór spa­lą… – rzekł do niej ła­god­nie, ocią­ga­jąc się po nie­wo­li.

– Zo­ba­czy­my, jak to tam bę­dzie, a te­raz marsz, gdzie ka­żą! – mruk­nę­ła z po­śpie­chem, dźwi­ga­jąc go na scho­dy.

Z tru­dem wy­gra­mo­lił się na stop­nie i siadł w gan­ku na ław­ce. Pa­nien­ka za­pa­li­ła la­tar­nię, któ­ra tam sta­ła i otwo­rzy­ła cięż­kie drzwi do we­wnątrz, pro­wa­dząc go­ścia za so­bą. Cho­da­ki je­go bez­sil­nie stu­ka­ły o ka­mien­ną po­sadz­kę wiel­kiej, ciem­nej sie­ni. Zno­wu po dwu schod­kach wstą­pił we drzwi du­że­go po­ko­ju i pro­wa­dzo­ny za rę­kę szedł z izby do izby. Miesz­ka­nie za­le­gał już zmierzch. Miej­sce to w pół­mro­ku, sła­bo roz­pro­szo­nym przez blask la­tar­ni – po­przez wie­lo­ra­kie ognie go­rącz­ki wy­da­ło się przy­cho­dnio­wi prze­ra­ża­ją­ce. Śni­ło mu się, że już na­stą­pi­ła śmierć i że go do dziw­nej usy­pial­ni pięk­ny anioł wy­zwo­le­nia pro­wa­dzi. Chciał cof­nąć się, ucho­dzić… Lecz ma­ła, moc­na rę­ka nie po­pusz­cza­ła. Mi­nął tak za prze­wod­nicz­ką du­ży, pu­sty, zim­ny sa­lon i wpusz­czo­ny zo­stał do nie­wiel­kiej, ogrza­nej iz­deb­ki. Nie­wiast­ka po­sa­dzi­ła ran­ne­go na po­spo­li­tej sol­ce, obi­tej kre­to­nem, i zo­sta­wia­jąc sa­me­go szep­nę­ła, jak­by kto pod­słu­chi­wał:

– Pój­dę ja po­pa­trzeć, czy kto nie wi­dział i wy­trę śla­dy krwi na gan­ku.

– W kuch­ni mię wi­dział ja­kiś sta­rzec.

– No, ten to swój… To ku­charz, Szcze­pan.

– Wi­dzie­li mię chło­pi idą­ce­go ku dwo­ro­wi.

– I to jesz­cze nie ta­kie strasz­ne. Zresz­tą – ci­cho…

Wy­szła z po­ko­ju, uno­sząc ze so­bą la­tar­nię. Cho­ry oparł się o ścia­nę ple­ca­mi i te­raz do­pie­ro uczuł wszyst­ką swo­ją nie­moc. Cier­pie­nia jak gdy­by cze­ka­ły na tę chwi­lę. Rzu­ci­ły się na bez­wład­ne­go wszyst­kie wraz, z ca­łą swo­ją bez­gra­nicz­ną po­tę­gą. Za­wył z bó­lu… Biel­mem prze­sło­nię­te oczy wi­dzia­ły ja­sny kwa­drat okna, choć już we­wnątrz pa­no­wał mrok, mu­śli­no­we fi­ran­ki, sprzę­ty, lecz myśl nie mo­gła po­jąć te­go szczę­ścia, że cia­ło ra­na­mi okry­te jest mię­dzy ścia­na­mi ludz­kie­go miesz­ka­nia i pod da­chem. Jak sen prze­cho­dzi­ły przez gło­wę ob­ra­zy bi­twy, uj­ścia, la­su, rze­ki…

Skrzyp­nę­ły drzwi. Da­ły się sły­szeć ci­che kro­ki. Mło­da go­spo­dy­ni we­szła do izby, nio­sąc swo­ją la­tar­nię. Ze śmie­chem po­sta­wi­ła ją na sto­le i rze­kła:

– Po­kra­dli tu wszyst­ko, na­wet lich­ta­rze. Zo­sta­ła tyl­ko ta la­tar­nia. Przy la­tar­ni mu­szę sie­dzieć, jak w obo­rze. Sły­szał też pan coś po­dob­ne­go? No, ale po­wy­cie­ra­łam śla­dy na gan­ku. Pan osłabł?

– Tak, nie mam sił.

– A ja­kież to pan ma ra­ny?

– Bar­dzo wie­le… Tyl­ko przez chwi­lę spo­cznę… Za­raz so­bie pój­dę.

– Pro­szę – za­raz pan idzie. I do­ką­dże się to pan tak wy­bie­ra, je­śli wol­no za­py­tać?

– Jest tu mo­że ja­ka piw­ni­ca, drwal­nia al­bo strych, gdzie bym się mógł po­ło­żyć pod da­chem. Ale i okryć czymś, ja­kimś suk­nem, bo mi bar­dzo zim­no…

– Za­raz, za­raz…

– Ja już mo­gę iść, ju­żem od­po­czął…

– Wła­śnie…

Zo­sta­wi­ła la­tar­nię na sto­le i do­kądś po­bie­gła. Nie by­ło jej do­syć dłu­go.

Ran­ny po­padł w nie­zwal­czo­ny sen, w głu­che, bez­dusz­ne drze­ma­nie. Dźwi­gał się co mo­ment na sku­tek prze­świad­cze­nia, że prze­cie mu­si iść co tchu, ucho­dzić, kryć się – lecz nie miał si­ły, że­by ski­nąć rę­ką, po­ru­szyć gło­wą. Za­po­mniał, jak dłu­go trwa­ło to bo­ry­ka­nie się z sen­nym osłu­pie­niem. Lecz oto drzwi się otwar­ły i uka­zał się sta­ry ów ku­charz, któ­ry ka­szę wa­rzył, nio­sąc po­spo­łu z mło­dą pan­ną ba­lię peł­ną wo­dy. Pa­ra uno­si­ła się nad tą ba­lią. Przy­dźwi­gaw­szy na­czy­nie do środ­ka po­ko­iku, usta­wi­li je na zie­mi. Sta­ry ku­charz mru­czał gło­śno, splu­wał i z wście­kło­ścią pod­rzu­cał ra­mio­na­mi – ale pan­na nie zwra­ca­ła na te ob­ja­wy złe­go uspo­so­bie­nia żad­nej zgo­ła uwa­gi. Mu­siał czy­nić, co ka­za­ła. Po­le­ci­ła zaś przy­nieść my­dło, gąb­kę, kil­ka prze­ście­ra­deł, ręcz­ni­ków, ban­da­że i szar­pie. Zno­sił to wszyst­ko po ko­lei, do­py­tu­jąc się o każ­dą rzecz, jak słu­ga pa­ni i klnąc po do­star­cze­niu każ­de­go szcze­gó­łu naj­ohyd­niej­szy­mi chłop­ski­mi wy­my­sła­mi, jak gdy­by to on wła­śnie tu­taj roz­ka­zy­wał. Ko­biet­ka krzy­cza­ła mu po­le­ce­nia do ucha ze sta­łym od­cie­niem we­so­ło­ści. Gdy fa­mu­lus prze­niósł wszyst­ko, co po­trze­ba, ka­za­ła mu iść do kuch­ni i go­to­wać no­wy sa­gan wo­dy, aże­by zaś by­ła wrzą­ca, jak na­le­ży. Mruk­nąw­szy coś naj­bar­dziej obrzy­dli­we­go, po­szedł z iz­deb­ki. Wte­dy ścią­gnę­ła z ra­mion mło­dzień­ca, któ­ry jej bez­wład­nie le­ciał przez rę­ce, gru­by, cuch­ną­cy ko­żuch i wy­rzu­ci­ła do sion­ki. Zzu­ła mu twar­de kryp­cie do­kucz­li­we jak kaj­da­ny i ci­snę­ła je rów­nież w to sa­mo miej­sce. Po­wsta­niec był pra­wie na­gi, bo tyl­ko w mo­krych spodniach. Nie bez tru­du ścią­gnę­ła go z sof­ki na prze­ście­ra­dło, roz­po­star­te w środ­ku po­ko­ju, gło­wę je­go prze­chy­li­ła po­za ob­wód ba­lii, do jej wnę­trza, nad cie­płą wo­dę i po­czę­ła gąb­ką mo­czyć za­schłe so­ple, gru­zły i za­cie­ki w skrwa­wio­nych wło­sach. Wy­ży­ma­ła te wło­sy ma­ły­mi rę­ko­ma z wy­bro­czyn, dzie­li­ła je na wą­skie pa­sem­ka, wy­do­by­wa­jąc tro­skli­wie wciąż no­we zwit­ki, wbi­te w ra­ny od cio­sów pa­ła­sza i ba­gne­tu. Zna­la­zł­szy zaś ra­nę, prze­my­wa­ła ją pie­czo­ło­wi­cie, su­szy­ła szar­pią i sta­rym płót­nem. Po­za­kła­daw­szy cię­cia i zra­nie­nia, ob­wią­za­ła ca­łą gło­wę ban­da­ża­mi, wpraw­nie je w krzyż mo­ta­jąc. Wkrót­ce cho­ry miał gło­wę do­brze opa­trzo­ną. Lecz po ob­my­ciu gło­wy ba­lia by­ła peł­na krwi. Pie­lę­gniar­ka zło­ży­ła swe­go pa­cjen­ta na zie­mi i przy­wo­ła­ła ku­cha­rza. Gdy nad­szedł gniew­ny i zło­wro­go sa­pią­cy, ka­za­ła mu, krzy­cząc roz­po­rzą­dze­nia do ucha, za­brać przede wszyst­kim ko­żuch i kryp­cie. Ko­żuch po­drzeć na sztu­ki i spa­lić. Przy­nieść no­wy sa­gan cie­płej wo­dy. Sko­ro przy­niósł wo­dę, po­sła­ła go po ce­ber dla zla­nia za­krwa­wio­nej z ba­lii. Mu­siał to wszyst­ko pręd­ko i zwin­nie speł­niać, bo się marsz­czy­ła i tu­pa­ła no­gą. Za­krwa­wio­ną wo­dę po­niósł na dwór i wy­chlu­snął w gno­jo­wi­sko. Pa­nien­ka sa­ma na­la­ła czy­stej wo­dy do ba­lii i za­bra­ła się do opa­trze­nia po­licz­ka. Tu mia­ła spra­wę sto­kroć cięż­szą, niż z cię­ty­mi ra­na­mi na gło­wie. Trud­no by­ło do­my­śleć się, czy oko jesz­cze ist­nie­je, bo pod brwią, na po­ło­wie twa­rzy by­ła jed­no­li­ta czar­na bul­wa, za­cie­kła wy­bro­czy­ną, idą­cą z ra­ny. Mło­da le­kar­ka dłu­go w to oko świe­ci­ła la­tar­nią i przy bla­sku ło­jów­ki ba­da­ła spra­wę. Prze­ślicz­ne jej pal­ce sta­ra­ły się zna­leźć miej­sce zra­nie­nia, na­ma­cać po­wie­kę i gał­kę oczną. Przy­szła do wnio­sku, że to nie jest ra­na od ku­li, ani nie od cię­cia pa­ła­szem, lecz sztych w oko, za­da­ny ba­gne­tem. Ostrze tra­fi­ło na kość po­licz­ko­wą i ze­śli­znę­ło się po niej w stro­nę no­sa, drąc skó­rę i pod­wa­ża­jąc oko z or­bi­ty. Czy oko by­ło ca­łe, czy jesz­cze ist­nia­ło, nie mo­gła osą­dzić. Po­czę­ła płu­kać roz­dar­cie wo­dą, wy­chlu­sty­wać je i oczysz­czać głę­bię ra­ny. Za­ło­ży­ła dziu­rę szar­pią, za­wią­za­ła miej­sce ban­da­żem i prze­szła do pchnięć ba­gne­tu w ra­mio­na i mię­dzy że­bra. By­ły to prze­waż­nie stłu­cze­nia i nie­głę­bo­kie ura­zy. Na ple­cach zna­la­zła ra­ny cię­te od pa­ła­sza lecz zła­go­dzo­ne wsku­tek te­go, że ich gwał­tow­ność po­wstrzy­ma­ła by­ła kurt­ka fu­trza­na i ko­szu­la. Naj­cięż­sza i naj­dra­stycz­niej­sza ra­na by­ła w bio­drze. Mło­da le­kar­ka mu­sia­ła za­po­mnieć o swym pa­nień­stwie i zu­peł­nie ran­ne­go ob­na­żyć. Gdy do­ty­ka­ła ra­ny w bio­drze, opuch­nię­tej nad­zwy­czaj­nie, po­wsta­niec wył z bó­lu. Znać by­ło, że to nie ja­ło­we pchnię­cie ba­gne­tu i nie cios ze­wnętrz­ny, lecz że w głę­bi sie­dzi ku­la. Nada­rem­nie usi­ło­wa­ła ja­mę pal­ca­mi zgrun­to­wać i na po­cisk tra­fić. Ku­la tkwi­ła gdzieś bar­dzo głę­bo­ko mię­dzy ko­ścia­mi, ży­ła­mi i ścię­gna­mi, gdyż spra­wia­ła do­kucz­li­wy ból za każ­dym po­ru­sze­niem. Trze­ba by­ło po­prze­stać na oczysz­cze­niu i ob­wią­za­niu tej ra­ny. Ob­my­cie nóg, z któ­rych po­wy­cią­ga­ła drza­zgi i kol­ki, do­koń­czy­ło te­go opa­trun­ku. Odziaw­szy cho­re­go w mę­ską ko­szu­lę, któ­rą w sza­fach zna­la­zła, opie­kun­ka za­wi­nę­ła to zbio­ro­wi­sko ran w czy­ste prze­ście­ra­dło i z nie­ma­łym tru­dem, po dłu­go­trwa­łych za­bie­gach, jak­by się bo­ry­ka­ła z cię­ża­rem źreb­ca, wcią­gnę­ła bez­sil­ne­go na swo­je pa­nień­skie łóż­ko. Okry­ła go do­brze błę­kit­ną, atła­so­wą koł­drą, pod­bi­tą cien­kim prze­ście­ra­dłem i po­czę­ła pil­nie wy­cie­rać krwa­we pla­my z pod­ło­gi, zle­wać czer­wo­ną wo­dę do ce­bra i wy­no­sić to wszyst­ko przy po­mo­cy ku­cha­rza – oraz czy­nić w iz­deb­ce wsze­la­ki po­rzą­dek.

Gość jej był przy­tom­ny. Nie spał. Spo­glą­dał na prze­ślicz­ną ko­bie­tę, krzą­ta­ją­cą się po miesz­ka­niu, na jej gło­wę na­dob­ną we wszel­kiej po­zie i z każ­dej stro­ny, z wło­sa­mi kru­czej czar­no­ści, roz­cze­sa­ny­mi po­środ­ku i przy­le­ga­ją­cy­mi do skro­ni – na jej ry­sy re­gu­lar­ne i nie­wy­mow­nym owia­ne wdzię­kiem – na ró­ża­ne ustecz­ka, w któ­rych ra­do­sny śmiech wiecz­ną miał go­ści­nę… Ubra­na by­ła w suk­nię sze­ro­ką u do­łu, we­dług mo­dy, lecz nie do­cho­dzą­cą do roz­mia­rów kry­no­li­ny. Od pra­cy po­licz­ki jej by­ły za­bar­wio­ne i rę­ce uma­za­ne we krwi. Pa­trząc na tę ob­cą, a tak cza­ru­ją­cą isto­tę, któ­ra je­go ist­ność naj­bar­dziej oso­bi­stą, je­go ra­ny i naj­ohyd­niej­szy brud prze­my­ła z we­so­łą na­tu­ral­no­ścią i do­brą pro­sto­tą, za­chły­snął się od szlo­chów szczę­ścia. Szczę­ście ze­słał mu Bóg po wiel­kim cier­pie­niu. Kie­dy brnął przez la­sy, wo­dy i zło­rze­czył – cze­ka­ło nań w tym do­mu. On sam, je­den je­dy­ny zo­stał doń po­wo­ła­ny…

Wspo­mniał na na­gie tru­py, le­żą­ce sto­sem mię­dzy za­go­na­mi – na zwło­ki męż­nych, cią­gnio­ne za no­gi do do­łu pod la­sem – i za­to­nął w Bo­gu…

Wid­ma i mę­czar­nie, zja­wy strasz­li­we i gło­sy nie­po­ję­te osa­czy­ły go ze wszech stron. Na­chy­la­ły się nad nim po­twor­ne stra­szy­dła o po­sta­ciach drzew, al­bo spie­nio­nych zwie­rząt, któ­re nad gło­wą w lo­cie ko­pyt pę­dzi­ły. Rę­ce miał cięż­kie i jak z mar­mu­ru. Dło­nie wi­sia­ły kę­dyś wy­so­ko, ni­by u po­wa­ły za­cze­pio­ne, to zno­wu by­ły w czu­ciu tak ma­łe, że ich przy so­bie od­na­leźć nie mógł. No­gi rzu­ca­ło to tu, to tam, ni­by pnie drze­wa w tar­ta­ku. Gło­wa sta­ła się jak roz­pa­lo­ne ko­wa­dło, w któ­re bi­ją wraz od ucha mło­ty kil­ku si­ła­czy.

II

Cza­ro­dziej­sko świe­ci­ło słoń­ce. Ogni­ste ko­ła drża­ły na so­sno­wych de­skach, któ­re z wczo­raj­szych plam wy­my­te, już by­ły su­che. Coś we­se­li­ło się i za­śmie­wa­ło ze szczę­ścia, ko­łu­jąc na tym miej­scu, gdzie sta­ła ba­lia – mi­go­cąc raz moc­niej, to zno­wu sła­biej. Cho­ry pa­trzał na pla­my sło­necz­ne i na­pa­wał się ich wi­do­kiem. We­szła mło­da go­spo­dy­ni. Nio­sła w rę­ku mi­secz­kę z ja­kąś dy­mią­cą po­tra­wą i srebr­ną łyż­kę. Przy­pa­try­wa­ła się bar­dzo uważ­nie swe­mu pa­cjen­to­wi. Spo­strze­gł­szy, że nie śpi, uśmiech­nę­ła się, jak naj­we­sel­szy szkol­ny urwis i wy­ko­na­ła oczy­ma za­baw­ny znak po­ro­zu­mie­waw­czy. Kiw­nę­ła mu gło­wą, mó­wiąc :

– No, wi­dzi pan, noc prze­szła, po­łu­dnie przy­szło, a pan nie umarł.

– Na­praw­dę, nie?

– Ale – no! Prze­cie pan za­raz bę­dzie ka­szę jadł, a to chy­ba do­wód!

– Ka­szę? Tę sa­mą, co wczo­raj?

– A tę sa­mą.

– O, jak to do­brze!

– A no wła­śnie i ja so­bie tak po­my­śla­łam. Tym bar­dziej, że my tu ze Szcze­pa­nem ni­czym in­nym przy­jąć pa­na nie mo­że­my. Więc pro­szę wy­ba­czyć, bo czym cha­ta bo­ga­ta – no i tak da­lej… Że­by mieć choć szczyp­tę mą­ki, że­by – no, odro­bi­necz­kę cu­kru, mle­ka… Nic! Ka­sza i ka­sza. To by się prze­cie i ku­rom sprzy­krzy­ło – nie?

– Na ra­zie to nie. Po­wstań­com się nie przy­krzy to na­wet, cze­go już ku­ry dzió­bać nie chcą. Że­by tyl­ko nie by­ła tak go­rą­ca, jak wczo­raj.

– Nie jest wca­le go­rą­ca. Mo­gę ją zresz­tą ła­two ostu­dzić, bo dziś tę­gi przy­mro­zek. Ale pan mo­że ka­szy zu­peł­nie nie lu­bi?

– Gdzież tam! W par­tii, mó­wię, za­wsze ka­sza, cza­sem tro­chę kar­to­fli… Tyl­ko że tam­tą po­pa­rzy­łem so­bie wczo­raj usta.

– A też z pa­na obo­la­ły cier­pięt­nik! Wszyst­ko po­kra­ja­ne, po­kłu­te, na­szpi­ko­wa­ne, po­prze­strze­la­ne – jesz­cze i war­gi spa­rzo­ne. Te­go tyl­ko bra­ko­wa­ło…

– Prze­pra­szam pa­nią …

– Nie ma za co. Przy­zwy­cza­je­nie sta­je się dru­gą na­tu­rą. Co zaś do tej ka­szy, to chcia­łam po­wie­dzieć, że nic nie ma­my, tyl­ko ten wo­rek jęcz­mien­nej. I to se­kret! Pro­szę pa­na – se­kret! Jak to wy­tro­pią i od­bio­rą nam – no, to głód.

– A gdzież pań­stwo ten wo­rek trzy­ma­cie?