Wilcza rzeka - Wioletta Grzegorzewska - ebook + książka

Wilcza rzeka ebook

Wioletta Grzegorzewska

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wilcza rzeka to autobiograficzna, oparta na dzienniku, powieść drogi, która relacjonuje dramatyczne losy pisarki, samotnej matki, mieszkającej na stałe w Wielkiej Brytanii. Bohaterka planuje przeprowadzkę z małej wyspy położonej na kanale la Manche, kiedy jest gotowa do drogi, nagle na świecie wybucha pandemia. Ostatnim promem udaje jej się przepłynąć do Southampton z córką, psem i kotem, skąd wyrusza do Hastings, gdzie jednak nie czeka na nią obiecane mieszkanie. Od tego dnia próbuje przetrwać, tuła się z trzynastoletnią córką po przypadkowych stancjach, które dzieli z różnymi, imigrantami, biedakami i, takimi jak ona, życiowymi wykolejeńcami i wreszcie staje się bezdomna i trafia z córką do schroniska dla kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 327

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wioletta Grzegorzewska

WILCZA RZEKA

Copyright © by Wioletta Grzegorzewska, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rzeko – klepsydro wody przenośnio wieczności

wstępuję w ciebie coraz bardziej inny

że mógłbym być obłokiem rybą albo skałą

a ty jesteś niezmienna jak zegar co mierzy

metamorfozy ciała i upadki ducha

powolny rozkład tkanek i miłości

Zbigniew Herbert, Do rzeki

Mojej córce Julii

Część pierwsza

1.

Zaczęło się od chłodu, który mnie wypełnił, jakby ktoś wstrzyknął mi w żyły freon albo wrzucił do lodowatej rzeki. Było ciepłe południe marca 2020 roku. Kalendarzowa wiosna trwała już cztery dni, słońce przygrzewało tak, że niektórzy mężczyźni zdejmowali koszulki i paradowali z gołymi torsami po Ryde, a ja, oparta o stary dąb w rezerwacie przyrody Pig Leg Lane na wyspie Wight, poprosiłam Julię, moją trzynastoletnią córkę, żeby pożyczyła mi sweter.

Po powrocie do domu wypiłam gorącą herbatę z cytryną i utartym korzeniem imbiru, i połknąwszy paracetamol, przytuliłam się na materacu do psa. Chłód na chwilę odpuścił. Słońce zarumieniło się nad zatoką. Woń węgla drzewnego przenikała powietrze. W kominkach dopalały się ostatnie kawałki drewna. Po miasteczku krążyła policja. Patrole konne prześlizgiwały się przez centrum Ryde jak węgorze. Lis, który za dnia spał w zapadłym grobowcu na pobliskim cmentarzu, wyszedł z kryjówki na żer i wylizywał skorupki jajek przy śmietniku. Zbliżała się osiemnasta. Radio nadawało komunikat: „Zostańcie w domu”, a ja szykowałam się do drogi.

Adam, mąż, ojciec dwojga moich dzieci, z którym od roku byłam w separacji, zadzwonił w lutym i niby mimochodem wspomniał, że w Hastings, mieście, gdzie przebywał od kilku miesięcy, jego znajomy z Armenii, Arej, ma do wynajęcia tanie mieszkanie po remoncie. Zgodziłam się na przeprowadzkę. Następnego dnia, wierząc Adamowi na słowo, przelałam mu dziewięćset funtów na depozyt. W połowie marca wszystkie moje rzeczy – lodówka, pralka, naczynia – pojechały na mateczną wyspę, jak nazywałam główny ląd Wielkiej Brytanii, potem wybuchła na świecie pandemia, a ja nie mogłam się wydostać z wyspy Wight. Nikt nie chciał ryzykować i utknąć na mainlandzie. W ostatniej chwili Adam powiedział, że podrzuci nas do Hastings. W innych okolicznościach nie chciałabym z nim podróżować, ale tym razem nie miałam wyjścia, musiałam przyjąć jego pomoc. A potem cały dzień czekałam na telefon. Dopiero pod wieczór przysłał esemesa, że po wyjeździe z portu w Fishburne mercedes nawalił i został odholowany do warsztatu.

Kiedy pogodziłam się z myślą, że zamkną promowiska, a ja zostanę w pustym mieszkaniu, zabrzęczał telefon – Adam dawał nam zielone światło. Auto znowu było na chodzie. Ładowarka, telefon, laptop. Spakowałam w pośpiechu resztę rzeczy. Pies wyczuł zamieszanie, łypał na mnie spod stołu smutnym wzrokiem, jakby chciał zapytać: „Co wy, ludzie, tak gonicie? I za czym?”.

Dwie godziny później siedzieliśmy w przeładowanym samochodzie: Adam za kierownicą, ja obok, z psem między nogami. Julka na tylnym siedzeniu z kotką Bronką w klatce. Spojrzałam w stronę kamienicy naprzeciwko kebabu przy Union Street, gdzie od kilku lat ze swoją francuską dziewczyną Solene mieszkał Mateusz, nasz dorosły syn. Pasowało mu życie na wyspie, miał firmę marketingową, która zatrudniała kilkanaście osób, podczas gdy ja, znudzona sielankową scenerią białego bogatego południa, dusiłam się na tym małym lądzie w kształcie nadgryzionego liścia klonu, na tej wyspie dinozaurów i duchów, oddalonej trzy godziny i trzydzieści lat od Londynu.

Do portu w East Cowes dotarliśmy, zanim wypłynął ostatni prom. Adam owinął twarz szalikiem i skoczył do kas przebukować bilety. Miałam złe przeczucia, bo światła w budynkach terminalu były zgaszone. Ucichły gwar podróżnych, popiskiwanie dzieci, hałas ekspresów w portowej kawiarni. Przypływ zatarł ślady stóp na plaży. Mewy, które przed miesiącem podkradały podróżnym jedzenie, rozsypane frytki, ciastka i bułki, teraz kołowały niespokojnie nad portem. Łopotały na wietrze żółte taśmy, którymi strażnicy poowijali bramki wejściowe i ławki. Na placu przed budynkiem terminalu, jak na arenie cyrkowej, jeździł po kole rowerzysta w pomarańczowej kamizelce, od czasu do czasu odrywał ręce od kierownicy i pokazywał coś na migi mężczyźnie stojącemu w oknie wyglądającemu na kapitana. W oddali burzyło się morze. Mrugały światła latarni. Statki wracały do portów.

Wytarłam rękawem swetra szybę. Reflektory jak diaskop podświetlały promowisko. Przed nami stały nissan osobowy i dwie ciężarówki. Adam wrócił bez biletów, włączył tablet i na stronie Red Funella próbował zamówić nowy rejs. Klikał z takim uporem, jakby chciał nas przerzucić przez zatokę Solent.

Tablica ogłoszeń była zaciemniona. Patrzyliśmy na nią w napięciu jak gracze giełdowi na notowania akcji. Wreszcie ekran rozbłysnął. Na podświetlonym pasku pojawiła się godzina rejsu do Southampton. Dwudziesta druga dwadzieścia, przeczytałam na głos.

Adam włączył spryskiwacz. W sunących po szybie kroplach znikał odwrócony widok na port, który natychmiast zamazywały wycieraczki. Przypomniało mi się, że pod koniec szesnastego wieku na wyspie Wight dżuma zabiła ponad dwieście osób. Zmarli zostali pochowani razem z gubernatorem na cmentarzu zadżumionych przy kościele Świętego Tomasza w stolicy wyspy. Nie minęło dwieście lat, a ich nagrobki posłużyły do wyłożenia kamieniem alejek w parku rekreacji.

Z zamyślenia wyrwało mnie buczenie promu, które tej nocy brzmiało złowieszczo, jak z Wojny światów Spielberga. W pierzei między ścianami terminalu przepłynął biało-czerwony kadłub promu Red Funnel. Nareszcie!

Julka się wzdrygnęła i odłożyła telefon. Z nissana wypadł rozżarzony niedopałek. Mewa złapała go w locie, myśląc, że to frytka. Strażnik wklepał coś do czytnika i zapukał w okno. Na jego widok Leo się rozszczekał. Adam spuścił szybę i przekrzykując psa, próbował tłumaczyć, że mieliśmy rejs zabukowany na czwartą, ale nawalił samochód.

Strażnik pokiwał głową i zeskanował kody nieważnych biletów w telefonie Adama, spisał numery rejestracyjne mercedesa i sprawdzał jakieś dane, potęgując tym nasz niepokój. Zdesperowana sięgnęłam do torebki i pokazałam mu dowód wpłaty na nowe mieszkanie w Hastings, tłumacząc, że przeprowadzkę planowałam od dawna i nie mam już domu na wyspie.

Odszedł, ustalał coś z kolegą albo kierownikiem. Jego twarz nagle znieruchomiała, ale dłonie dalej tańczyły. Patrząc na niego, zrozumiałam, że to, co bierzemy za przeznaczenie, jest często wypadkową decyzji różnych ludzi, których spotykamy na swojej drodze.

Minuty płynęły. Było wpół do dziesiątej. Odpięłam pasy i sięgnęłam do torebki po portfel.

– Weź, zostaw. – Adam powstrzymał mnie dłonią. – Łapówa tu nie przejdzie. Wkurzysz ich tylko. – Wytarł kropelki potu spod nosa i odgarnął z wysokiego czoła przetkane siwizną włosy. Musiało mu skoczyć ciśnienie, bo był zaczerwieniony na twarzy i ciężko oddychał.

Minuty płynęły. Wybiła dwudziesta druga. W samochodzie zrobiło się duszno. Pies podniósł wilgotną mordkę z moich kolan i zaczął ciężko dyszeć. Kotka drapała drzwiczki klatki. Mnie rozbolał brzuch. Julka podjadała ciastka. Minuty płynęły. Adam zaciskał dłonie na kierownicy.

2.

Usłyszałam pluskot ryb, ale to nie ławica rozrabiała w morzu. To krew szumiała w moich skroniach. Strażnik uśmiechnął się i podniesionym kciukiem dał znać temu z budki, żeby nas przepuścił. Szlaban się uniósł. Droga była wolna. Adam ruszył. Mercedes szarpnął tak mocno, że czarny worek z pościelą wylądował na głowie Julki. Wjechaliśmy kładką na prom. Kiedy Adam, pochylając się w moją stronę, sięgnął do schowka po gumę, poczułam od niego zapach wódki. Zmroziło mnie, jednak nic nie powiedziałam. Nie mogłam już zawrócić – chyba że wpław.

Na chwilę obezwładnił mnie ucisk w okolicy mostka, później pod żebrami i w brzuchu. Poluzowałam pas bezpieczeństwa, marząc o gorącej, gorzkiej herbacie, ale nie mogłam jej kupić na promie. Według nowych przepisów nie wolno nam było wysiadać z samochodu. Musieliśmy przez cały rejs tkwić w aucie na dolnym pokładzie jak szczury, a światło latarki kontrolera co jakiś czas wędrowało po naszych twarzach. Przede mną podrygiwał kubek z truchełkami zdechłych much. Nissana nigdzie nie było. Pewno go wycofali. Zawieszka zapachowa z napisem VIP kołysała się jak wahadełko hipnotyzera. Głowa Adama opadła na jego piersi.

– Proszę cię, nie zasypiaj. – Dotknęłam jego przedramienia, myśląc, że zmogła go wódka. – Musisz wyłączyć silnik, bo zaraz wypływamy.

Julka zachichotała.

– Mama, przecież my od dawna płyniemy.

Okazało się, że to ja przysnęłam i obudziłam się, gdy prom dobijał do brzegu.

Zostawiliśmy za sobą Southampton. Mercedes sunął gładko po autostradzie. Żółta ścieżka w nawigacji wiła się przed naszymi oczami. Lampy odbijały się w stylizowanej na marmur tapicerce jak płomyki świec w grobowcu. Bot o głosie Davida Attenborough prowadził nas do celu. Julka ułożyła jasną głowę na worku z pościelą i przysypiała. Adam uchylił okno i włączył radio. Sting śpiewał o zastyganiu krwi w kolorze wieczornego słońca. How fragile we are, how fragile we are. Wtórowałam mu cicho, obserwując topole, które w zależności od tego, pod jakim kątem padało na nie światło, raz wydawały mi się kruche, a innym razem potężne.

Pokonaliśmy w nocy rozklekotanym mercedesem prawie sto mil, połowę południowego wybrzeża Wielkiej Brytanii: z Southampton na wschód, prosto do Hastings. Drogi były puste. Od czasu do czasu przecinały je lisy. Króliki kicały na poboczu. Ich przestraszone oczy świeciły jak fluorescencyjne guziczki. Gdyby nie oświetlenia sygnalizacyjne autostrady, można by pomyśleć, że przenieśliśmy się do czasów wiktoriańskich. Spodziewałam się po drodze szlabanów, kontroli, radiowozów, ale było spokojnie. Pies próbował wspiąć się na moje kolana, by obserwować drogę. Dałam mu się napić prosto z butelki.

Przez uchylone okno dotarł do mnie zapach morza, a w oddali rozbłysły żółte światełka, jakby ktoś zapalił lampki choinkowe. Przed nami wyrosło miasto z białymi i ceglanymi budynkami, widzieliśmy jego granatowe kontury, kołyszące się palmy na skwerkach.

Skręciliśmy w dość stromą, wijącą się ulicę z wąskim chodnikiem, z jednej strony ogrodzoną kamiennym murem, a z drugiej kolorowymi szeregówkami z wysokimi, porośniętymi mchem kominami. Na odrapanym budynku zamajaczyła tablica z napisem Stonefield Road.

Zatrzymaliśmy się przed dwupiętrowym niebieskim domem z lat sześćdziesiątych. Adam otworzył drzwi. Leo wyskoczył pierwszy, obsikał wycieraczkę sąsiadów i zwiał. Adam pobiegł za nim, ale gdzie tam. Nie dogonisz owczarka pasterskiego, który po wielu godzinach kiszenia się w aucie pogna przed siebie jak struś pędziwiatr. Między ciemnymi krzakami migały jego białe łatki. Gwizdałam na niego, najgłośniej, jak potrafiłam. Bronka kręciła się w klatce.

Dziesięć minut później Leo wrócił, pokręcił się po ulicy i podszedł do mercedesa z podkulonym ogonem. Może się wystraszył, że pojedziemy dalej bez niego. Adam go skarcił i przypiął do słupka, poszukał w kurtce kluczy i poprowadził nas wąskimi, obitymi brązową wykładziną schodami na drugie piętro. Za nami wlokła się zmęczona Julka z klatką. Adam wymacał dłonią kontakt. Światło zakołysało się pod sufitem i zahaczyło o pajęczyny. Zobaczyłam obskurny, zagracony pokój z jednym oknem, drewnianym stolikiem, szafą wbudowaną w ścianę, dwuosobowym łóżkiem i przyklejoną do ściany gipsową atrapą kominka. Zemdliło mnie od smrodu nieświeżej pościeli. Ktoś wyprowadzał się w biegu i porzucił butelki i puszki. Pod krzesłem zostawił szary filcowy kapeć. W przenośnej lodówce, w kąciku pokoju, zakwitł owczy ser. Wilgoć opieczętowała ściany. W prześwitach brudnej szyby kołysały się ciemne chmury i gałęzie młodego grabu.

Adam wniósł na górę resztę naszych rzeczy, postawił pod stolikiem kuwetę, żwirek, pudełko z jedzeniem.

– No to ja już będę szedł. – Ziewnął. – Padnięty jestem.

– Czekaj! – Zatrzymałam go. – A mieszkanie?

– Co?

– Kiedy pokażesz nam mieszkanie?

– Arej da ci klucze czwartego kwietnia.

– Ale mówiłeś, że…

– Nic nie poradzę – przerwał mi. – Do tego czasu musisz tu przepękać.

– Tu? – Zmierzyłam go groźnym wzrokiem.

– Ciesz się, że dał ci zastępczy lokal. Tylko siedemdziesiąt za tydzień – ciągnął, odsuwając się w mrok korytarza.

Wyszłam za nim na klatkę. Stojąc na dole, ubrany w żółtą kurtkę, wyglądał jak piłka do tenisa rzucona w ciemny kąt ogrodu.

– Zapłaciłam depozyt.

– Ale zrozum, to nie ode mnie zależy. W tym mieszkaniu na Church Road, które Arej trzymał dla ciebie, chłopaki nie skończyli remontu.

– A co? Zapili?

– Przez tę zamotę z pandemią jest zakaz prac budowlanych.

Nic nie powiedziałam. Nie chciałam awantur przy Julce. Wolałam, żeby już sobie poszedł i zniknął mi z oczu.

Wytarł rąbkiem koszulki ślady oddechu z okularów, warknął, żebym schowała kotkę, bo Arej nic o niej nie wie, zszedł na dół, zabrał ze sobą Leo i zostawił nas same w obcym domu.

3.

Usiadłam na łóżku i zdenerwowana wyszarpywałam nitki z wełnianej narzuty. Kurz zakręcił w nosie. Wtem ktoś kichnął w kącie pokoju. Po chwili rozległo się żałosne „miau”. Zerwałyśmy się obie, przypomniawszy sobie o Bronce. Julka skoczyła do klatki i otworzyła drzwiczki. Wychylił się czarny łepek. Rozłożyłam miseczki z wodą i kocim żarciem, wsypałam żwirek do kuwety, a kotka, stąpając ostrożnie po zaśmieconej podłodze jak po gorącym dachu, obwąchiwała wszystkie kąty. Julka wzięła ją na kolana i głaszcząc, przytuliła do brzucha jak futrzany termofor. Nie uszło mojej uwadze, że zerkała na mnie z wyrzutem. Od dawna marzyła o gustownie urządzonym pokoju, który miały podziwiać angielskie koleżanki.

Tymczasem za sprawą Adama trafiłyśmy do tej nory, a ja, stojąc pod białym kloszem wypełnionym zdechłymi muszkami, poczułam się bezradna i zmęczona. Adam kolejny raz wystrychnął mnie na dudka. Dochodziła pierwsza w nocy.

– Nie martw się – uspokajałam Julkę, podając jej ryżowego wafla. – Zostaniemy tu tylko kilka dni. – Chciałam dodać „obiecuję”, ale się zawahałam.

Zebrałam śmieci ze stolika, zrzuciłam w kąt pokoju brudną pościel i rozłożyłam w jej miejsce naszą kołdrę i poduszki. Tymczasem Julka przebrała się w piżamę, a teraz, mimo późnej pory, wystukiwała coś w telefonie. Pewnie żegnała się z koleżankami z wyspy.

Bronka zwinęła się w kłębek przy naszych poduszkach, mrucząc, chyba z wdzięczności, że jej nie zostawiliśmy. Zadrżałam z zimna i przekręciłam termostat na szóstkę, ale kaloryfer wciąż był lodowaty.

– Kurde, ale ziąb – odezwałam się do Julki, ale ta już spała.

Ja nie mogłam zasnąć. Gapiłam się w telefon wyczekując, aż Marek, mój chłopak z Warszawy, wyśle mi, jak każdej nocy, okraszone miłosnym emotikonem „dobranoc, skarbie”. Byłam wyczulona na takie gesty. W końcu telefon zabrzęczał. Odesłałam mu buziaka i rozanielona przytuliłam się do poduszki.

Wtem dobiegło mnie pukanie. Na wszelki wypadek zasłoniłam śpiącą kotkę poduszką i podeszłam na palcach do drzwi.

– Kto tam? – Usłyszałam swój przestraszony głos.

– Luba, sąsiadka wasza.

W judaszu kręciły się tylko jakieś mroczne galaktyki. Przekręciłam klucz i zrobiłam asekuracyjnie krok w tył. Na progu stanęła korpulentna kobieta. Światło zabawiało się z jej całkiem ładną twarzą, zmieniając ją w koślawą karnawałową maskę. Ubrana w różowy pikowany szlafrok trzymała przy piersi farelkę, jakby to było niemowlę.

– Ja pomyślała, że wam się przyda.

– Dziękuję. A pani nie zimno?

– E, gdzie tam zimno, jak ja po kołchozach chowana. – Uśmiechnęła się, demonstrując złotą koronkę, która pasowała do jej piegów i rubinowych włosów. Miała wydęte, mięsiste usta i małe, świdrujące oczka.

Już miałam jej powiedzieć, że ja też nie byłam chowana jak pączek w maśle, bo do osiemnastego roku życia mieszkałam w nieogrzewanym domu z kamienia wapiennego, który nad stawem nasiąkał wilgocią jak gąbka, ale nie chcąc się wdawać o tej porze w niepotrzebne pogaduszki, zapytałam tylko:

– Czy pani jest z Rosji?

– Z Łotwy, kochaniutka, z Łotwy. A ty pewno Polka.

– Po czym poznać?

– A bo ja wiem? Może po tych oczach jasnych.

Chciała przekroczyć próg naszego pokoju, ale ja, bojąc się, że zauważy Bronkę, zagrodziłam jej drogę. Przez chwilę kiwałyśmy się jak piłkarze. Ona była napastniczką, a ja bramkarką. W końcu Luba odpuściła, pochyliła się i wyrwała wełnianego kłaczka z mojego swetra. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Domyśliłam się, że mam do czynienia z osobą wścibską i chorobliwie pedantyczną, ale mimo to coś mnie do niej przyciągało. Czułam się przy niej swojsko, jak to wśród ludzi z demoludów. Za komuny w mojej wsi nikt się nie krygował. Sąsiadki wpadały bez zapowiedzi i zaglądając pod pokrywkę, sprawdzały, co tam mama pichci na obiad. Gdyby nie zniszczona od palenia twarz Luby, staroświecki szlafrok i ciotkowaty styl bycia, mogłabym pomyśleć, że Luba jest moją rówieśnicą.

– Ale macie zaduch. – Powachlowała dłonią przed nosem i zapuściła żurawia do pokoju. – Nie wpadła ci tu w oko taka mała lodówka albo szczotka do kurzu z mikrofibry? – spytała z chytrą miną. – Tę szczotkę to mi chyba podebrali.

Ziewnęłam szeroko, udając, że jestem bardzo śpiąca, ale Luba jeszcze dobre kilka minut zawracała mi głowę. Poskarżyła się na lokatorów i na Areja, który jako gospodarz jej zdaniem nie dbał o dom, pomarudziła, że obudziłyśmy ją o pierwszej w nocy, aż w końcu sobie poszła.

Z ulgą zamknęłam za nią drzwi i włączyłam farelkę, której druciki nie ożyły. Zgasiłam światło i ułożyłam się obok Julki.

Ciemne plamki zawirowały mi przed oczami – jak kijanki pod powierzchnią wody, i ułożyły się w twarz mojego Marka. Powtarzałam w myślach „mojego, mojego”, bo miłość lubi formy dzierżawcze. Przesunęłam się na skraj łóżka i stęskniona oglądałam w telefonie jego półnagie zdjęcia. Stan nieważkości. Niepewność jutra i pewność uczuć, którym się poddawałam. Napięcie erotyczne i spokojny oddech śpiącego obok dziecka. Tej nocy nie mogłam pozwolić, żeby zawładnęły mną fantazje.

4.

Okryta kołdrą po uszy przysnęłam na kilka godzin. Nad ranem wyrwała mnie ze snu silna gorączka, która przeniosła mnie w przeszłość i spieniła nurt zdarzeń. Poruszane przez wiatr gałęzie grabu szkicowały na popielatym niebie sceny z mojego życia małżeńskiego, które najchętniej wymazałabym z pamięci. Odezwały się pierwsze ptaki, jak w czasie naszej nocy poślubnej w przydrożnym motelu.

Adama poznałam w klubie poetyckim w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Pisał wtedy wiersze, studiował zaocznie filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim i latem dorabiał, sprzedając coca-colę w letniskowym miasteczku, a poza sezonem pracował w barze, którego właścicielem był ojciec jego kumpla z technikum. Ja mieszkałam w akademiku i właśnie obroniłam licencjat z pedagogiki. Wieczorami razem z przyjaciółką prowadziłam nocną audycję literacką w radiu Fon.

Nie mam pojęcia, dlaczego przypadliśmy sobie do gustu. Oboje byliśmy piegowaci, bladzi, o rudawym odcieniu włosów. Może połączyła nas poezja albo hipisowski styl bycia. Adam, jako inteligentny i małomówny odmieniec, zwracał uwagę. Bardzo wysoki, ponad metr dziewięćdziesiąt, spoglądał na mnie zza okularów szaroniebieskimi oczami krótkowidza, co było dosyć hipnotyzujące i mnie kręciło. Po plecach spływał mu słomkowy kucyk. Ujął mnie tym, że lubił zwierzęta, pisał dobre, zaangażowane społecznie wiersze i ubierał się w kolorowe ubrania w kwiatki lub kratkę. Wydawał się opiekuńczy, dokarmiał mnie, rozpieszczał, przynosił do akademika jajka, cebulę i smażył nam na kolację jajecznicę; kupił mi wymarzone, dzwoniaste dżinsy ze sztruksu. Co środę, kiedy miał wolne, chodziliśmy do gejowskiej kafejki, która znajdowała się za kinem na parterze wieżowca. W tej knajpce nigdy nie było ruchu i pod męskimi aktami można było w spokoju wypić herbatę i pogadać o poezji. Po każdej randce Adam dzielił się ze mną lekko już zwietrzałą mieszanką ziół prowansalskich, którą dostawał od swego szefa zamiast premii, i jako że byłam wtedy szczuplutka, podwoził mnie pod akademik Skrzat na ramie roweru górskiego, a w niedzielę zabierał do teatru albo nad Wartę. Miał tylko jedną wadę: ciągle się spóźniał.

Przyjęłam jego oświadczyny, bo byłam w ciąży, poza tym myślałam, że będę przy tym opiekuńczym mężczyźnie wieść stabilne i spokojne życie, którego potrzebowałam, ale po ślubie wyszło szydło z worka. Składałam przysięgę wrażliwemu poecie, a obudziłam się w trzecim miesiącu ciąży przy choleryku, który zrobił mi awanturę o parówki: że rozgotowane i że chyba głupia jestem, bo przed wrzuceniem do wrzątku nie zdjęłam z nich folii. O tym, że jestem głupia, słyszałam później kilka razy w miesiącu. Leczył tym własne kompleksy. Im więcej osiągałam, tym bardziej mnie upadlał. Chodziłam na wykłady, zdobywałam zaliczenia, będąc w ósmym miesiącu, przetrwałam w szpitalu ciężkie zapalenie płuc i uczyłam się do sesji z dzieckiem przy piersi, ale wciąż byłam dla niego nieporadna i głupia.

A co do naszego pierwszego dnia po ślubie… Tamtego poranka wcale nie chodziło mu o przegotowane parówki. Zrobił awanturę, bo za szybko musiał się ożenić, nie wyszalał się jeszcze, nie wypił z kolegami morza wódki. Widok parówek na śniadanie dotknął go, bo zapowiadał biedne życie, takie życie, jakie prowadzili jego rodzice w M2 na blokowisku. Ojciec Adama był kierowcą. Po tym, jak za chlanie milicja zabrała mu prawo jazdy, pracował w fabryczce marmolady. Z dłońmi spuchniętymi i umazanymi sokiem z aronii, zakonserwowany wódką jak dżem benzoesanem, wyżywał się na żonie i dwóch synach. W domu rodzinnym Adama, tak samo jak i w moim, nie przelewało się. Matka szyła im spodnie z zasłon – co tłumaczyło, dlaczego Adam przepadał w dorosłym życiu za materiałami w kwiatki i kratki. Na kolację ciągle były serdelki w szarym sosie. Taki sos zatrzepany mąką dobrze zapychał. Człowiek nie szedł spać głodny.

Na początku mieszkaliśmy w akademiku i żyliśmy za moje stypendium, a kiedy urodziłam syna, przeszłam na indywidualny tok nauczania i obroniłam pracę magisterską z polskiej poezji współczesnej. Adam starał się zarabiać, szukał pracy, brał fuchy, ale krok po kroku odpuszczał studia, w końcu nawet nie chciało mu się jechać do Krakowa po zaliczenie z łaciny. Był zdolny, ale się nie przykładał. Zaoczne studia wymagały samozaparcia. Potem zaczęła się nasza poniewierka. Tułaliśmy się po stancjach i wynajętych mieszkaniach.

Pewnej nocy Adam wrócił z knajpy pijany. Zataczając się na schodach, wyjął z torby czarny flamaster i na drzwiach naszego wynajętego mieszkania wykaligrafował popularny w socjalizmie wierszyk: „Za oknem śnieg i zawieja, człowiek idzie do roboty, dobrze, że to nie ja”. Sąsiedzi z ulicy Przemysłowej, którzy stali się mistrzami w uprawianiu leserki, bili mu brawo. Gorzej było z właścicielem mieszkania, który miesiąc później wyrzucił nas na bruk.

Na dłużej zatrzymaliśmy się w mansardzie przy alei Wolności. Przed nami nikt nie chciał jej wynająć, bo powiesił się tam jakiś malarz. Mnie mieszkanie po samobójcy nie przeszkadzało. Czasem zapalałam dla niego świeczkę, dotykałam palcami rozchlapanych plamek po farbach olejnych. Tylko takie ślady po nim zostały, bo przed śmiercią spalił wszystkie swoje obrazy.

W mieszkaniu przy alei Wolności nie byliśmy szczęśliwą rodziną. Bynajmniej nie przez wisielcze fatum, jakie zdaniem niektórych ciążyło nad kamienicą. Adam, zresztą tak samo jak jego ojciec, w trudnych sytuacjach tracił panowanie nad sobą, wydzierał się na mnie bez powodu, zapijał wódką porażki, błędy i wrodzoną nieśmiałość. Zakrapiał narodziny naszego syna, zakrapiał święta, imieniny, upijał swojego księgowego tak, że ten wychodził z jego zakładu na czworakach. Znajdowałam go spitego do nieprzytomności w pracy. W pomieszczeniu unosił się zapach topionej cyny, a Adam drzemał w najlepsze. Pił wszystko: wina, piwo, gin z tonikiem, koniaki, wódkę, likiery, anyżówki, leśne dzbany, pił, aż stał się kimś innym.

– Tata jest zakładnikiem – opowiadał w przedszkolu nasz syn.

– To znaczy? – dopytywała przedszkolanka.

– Prowadzi zakład na Wolności.

A z tym zakładem to było tak, że po dekadzie biedowania, przeprowadzek, imania się różnych prac: w warszawskiej firmie fasad aluminiowych, fabryce firanek, urzędzie Przewozu Poczty Katowice, dożywszy wieku chrystusowego, Adam zdał sobie sprawę, że co prawda posadził drzewo, spłodził syna, wydał książkę poetycką, to jednak nie czuł się najlepiej w kraju, w którym nawet premier rządu zapowiadał dymisję i wyjazd za granicę. Adam też postanowił opuścić Polskę, ale w ostatniej chwili dostał z Urzędu Pracy wsparcie z funduszu europejskiego dla drobnych przedsiębiorców i w krótkim czasie stał się tego funduszu zakładnikiem, bo nie tylko dostał kredyt, który trudno mu było spłacić, ale też otworzył przy alei Wolności niezbyt dochodowy zakład: Naprawa i komis sprzętu RTV. Gdy banki zaczęły mamić ratami „zero procent”, ludzie przestali naprawiać graty. Serwis przy alei Wolności podupadł. Mój mąż zwinął interes, zdał lokal i po tygodniu przepływał kanał la Manche, aby zamieszkać u brata na wyspie Wight należącej do archipelagu brytyjskiego, między hrabstwami Dorset i Sussex, obok Kornwalii. Ja zostałam sama z dzieckiem w kraju.

– Przyjedź – kusił Adam. – Tu jest Majorka Anglii. Mikroklimat i te sprawy. Będziesz mieszkać w kurorcie.

– Nie jedź – ostrzegali przyjaciele. – To wyspa duchów, dinozaurów i reptilian. Ugrzęźniesz tam na całe życie.

Zwlekałam z decyzją, ale kiedy odmieniony, opalony i pewny siebie Adam przyjechał po mnie i pomachał mi przed nosem biletami lotniczymi, nie wytrzymałam, rzuciłam pracę w księgarni i wyruszyłam z dziewięcioletnim wówczas synem w najdłuższą podróż mojego życia. Była połowa lipca 2006 roku, ten dzień, w którym prezydent Polski zaprzysiągł nowy rząd utworzony przez jego brata bliźniaka.

Miałam nadzieję, że emigracja odmieni Adama, wyrwie go ze złego towarzystwa i pozwoli na lepsze zarobki, ale gdzie tam. Nie wystarczy przelecieć tysiąc sześćset kilometrów samolotem, żeby uciec przed samym sobą. Emigracja go pogrążyła. Praca z wykolejeńcami, uciekinierami i przestępcami dała mu więcej okazji do picia niż w Polsce, a ja latami dawałam mu kolejne szanse, przebaczałam, wierzyłam w czcze obietnice, udając, że nie widzę butelek ukrytych w koszu na pranie, na dnie szafy czy za książkami. Może dawałam też szansę sobie. Bałam się, że sama nie dam rady, bo choć od początku naszego małżeństwa pracowałam, Adam nie pozwolił mi się usamodzielnić, kontrolował wydatki, pod pozorem załatwienia mieszkania lokatorskiego zabrał moje stypendium literackie, pakował nas w długi i szemrane interesy, w wyrafinowany sposób, judaszowymi pocałunkami na imprezach odstraszał moje przyjaciółki, tkał wokół mnie gęstą sieć, kłamał i manipulował.

Wracając do naszej nocy poślubnej, po przyjęciu weselnym pojechaliśmy do obskurnego motelu. W tym samym miejscu Adam zabukował nocleg dwóm kumplom ze studiów, którzy przyjechali na nasz ślub aż z Krakowa. Jednym z nich był Seba, malarz abstrakcjonista, którego mój świeżo upieczony mąż tak bardzo lubił, że to z nim postanowił spędzić naszą noc poślubną. Chlał z nim do rana, wspominał pierwszy rok studiów, biegał po korytarzach, uruchamiał gaśnicę, wył. Wyglądało na to, że świetnie się bawił, a ja leżałam sama w ciemności i płakałam. Bałam się, że pod wstrętnym, obitym brązową boazerią sufitem poronię i już nigdy się nie pozbieram.

O świcie odezwały się ptaki. Ich radosny świergot podniósł mnie na duchu. Po dziewiątej zapukała pokojówka i widząc moją minę, rozmazany od płaczu makijaż i porzuconą na podłodze suknię ślubną, przyniosła mi na koszt hotelu jajecznicę i herbatę z cytryną. Kto wie, może oddała mi własne śniadanie?

Ten poczęstunek od młodej kobiety – tak domyślnej i współczującej – był najlepszą rzeczą, jaka mnie wtedy spotkała.

5.

Po wschodzie słońca do naszego pokoju wleciała wielka osa i brzęczała jak najęta. Przestraszona złapałam porzucony przy łóżku kapeć, który w razie czego posłużyłby mi do obrony, i próbowałam ją przegonić, ale w półmroku nie mogłam jej zlokalizować.

– Precz! – wykrzyknęłam przerażona, kiedy się zorientowałam, że kręciła się przy mojej nodze. – Precz! – powtarzałam i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to nie osa bzyczy, tylko budzik w telefonie Luby. Spłuczka w ubikacji się rozszalała. Kapcie zaszurały. Z korytarza doleciał mnie zapach papierosów. Na dole ktoś rozmawiał w obcym języku. Luba modliła się albo przeklinała. W końcu trzasnęły drzwi wyjściowe i zapadła cisza.

Osy źle mi się kojarzyły. Pewnego lata poszłam z babcią odwiedzić chorą sąsiadkę. Babcia, patrząc na nią, powiedziała, że Zenka umrze. Dopytywałam dlaczego, bo na grypę chyba tak od razu się nie umiera, a ona na to, żebym się uważnie przyjrzała. No to zerknęłam na łóżko i zobaczyłam przy spuchniętej nodze pani Zenki spacerującą osę.

– Jak śmierć jest przy zagłówku – szeptała babcia – to chory przeżyje, a jak przy nogach siądzie, to już po nim.

– Ale przy jej nodze nie siedzi śmierć, tylko osa.

Babcia zamilkła, jak zawsze, kiedy chciała, żebym pewne sprawy zrozumiała sama. Wpadłam w końcu na to, że śmierć nie ma żadnej postaci, więc może wcielać się we wszystko, także w osę. Miałam wtedy dziesięć lat, uczyłam się w szkole biologii i fizyki, więc nie bardzo w te babcine proroctwa chciało mi się wierzyć, bo po pierwsze sąsiadka nie wydawała mi się znowu taka chora, a po drugie osę mogła przyciągnąć plamka rozlanego syropu. Tydzień później gruchnęła wieść, że pani Zenka umarła, a babcia zaczęła mnie zabierać na wszystkie pogrzeby we wsi. Napatrzyłam się wtedy na zmarłych za wszystkie czasy, ale nawet widok człowieka w trumnie nie przerażał mnie tak, jak wyprawiony przez ojca koślawy ptak na konarze brzozy. Na szczęście to było niemal trzydzieści lat temu.

Na Stonefield wstałam o dziesiątej, umyłam się antybakteryjnymi chusteczkami nasączonymi olejkiem herbacianym i oczarem wirginijskim. Dzień zaczęłam od odkażenia pokoju. Spryskałam perfumami papierową chusteczkę, wytarłam stolik, szafkę przy łóżku, klamki, wszystkie półki, parapet i oparcie łóżka. Zapach zielonych jabłek, podróbkę perfum Madison Avenue, wypierał powoli smród stęchlizny. Dałam banana Julce, która też się obudziła i obojętna na wszystko czytała coś w telefonie, a potem zeszłam na parter przygotować śniadanie.

W kuchni natknęłam się na ubraną w szary firmowy dres Olę. Na oko miała jakieś dwadzieścia pięć lat i sięgała mi do ramion. Wokół krążył jak jej ochroniarz mężczyzna, który przedstawił się jako Iwan, ale swoje imię wypowiedział cicho i z taką niepewnością, że wątpiłam w jego prawdziwość. Z czarną zmierzwioną grzywką i pulchną twarzą okoloną rudymi bokobrodami przypominał perkoza.

Inna sprawa, że ja zawsze doszukiwałam się w ludziach ptasich cech i każdy mi się kojarzył ornitologicznie. Uptasianie było moją ulubioną rozrywką, nie tylko z dzieciństwa. Przez ojca i jego pasję miałam fioła na punkcie ptaków. Na przykład Julka ze względu na swój perlisty śmiech i zadziorny charakterek kojarzyła mi się z mewą; Marek z szarym wielkookim puszczykiem. Ola przypominała synogarlicę, a energiczna i ruchliwa Luba perliczkę.

Nauczyłam się tak bawić od mojego ojca, który preparował ptaki, bo kiedy akurat ich nie zabijał, nie dusił, nie rozpruwał, nie obdzierał ze skóry, nie patroszył, to godzinami o nich opowiadał. Ojciec był przyrodnikiem, kimś, kogo można by nazwać „ptasim fetyszystą”. Kojarzył mi się z pawiem, nie dlatego, że był do tego ptaka podobny. Na pierwszy rzut oka ojciec był nijaki, ale wlókł za sobą barwny, niewidzialny ogon, który po nim odziedziczyłam. Ogon ten czasem się ujawniał, kiedy rysowałam albo pisałam wypracowania. Nauczyciele, którzy go zauważali, twierdzili, że mam talent, ale moich prac nie brali na szkolne wystawki. Niepokoiły ich postacie ludzkie, które wyglądały jak kukły, jakby były wyprawione przez mojego ojca. Ludzie pozszywani jak szmaciane lalki z kawałków skóry o różnych odcieniach, że tak powiem, po nagu, kąpiący się i opalający nad rzeką, którzy nie mieli genitaliów. Po co wyprawionym genitalia, skoro bez tego są lepsi? – myślałam.

Stojąc w kuchni na stancji, ucięłam sobie gadkę z nowymi sąsiadami i dowiedziałam się, że pochodzili z Bułgarii i mieszkali w Anglii od sześciu lat. Z Olą rozmawiałam po angielsku, z Iwanem próbowałam po rosyjsku, ale nie był tym zachwycony.

– A daj spokój z tym ruskim. Gadaj do mnie po swojemu, bo ja twój język trochę znam. Pracowałem z Polakami na zmywaku.

Ola, wymachując mi przed nosem utlenionym kucykiem, zrobiła ze mną obchód po parterze, pokazując teren pazurem tak czerwonym jak odwłok jadowitego pająka. Dowiedziałam się, co jest wspólne, a czego nie wolno mi ruszać. Obserwując ją kątem oka, myślałam, że kobiety z pokolenia milenialsów są jakimiś innymi stworzeniami. Niepewne swego ciała, umęczone paseczkiem stringów w kroku, wydepilowane do bólu, nasmarowane samoopalaczami, z kolczykiem w nosie, sztucznymi rzęsami i żelowymi pazurami, zdają się istnieć na tym świecie tylko po to, by się podobać.

Matki osób z mojego pokolenia, pracujące w fabrykach i budujące socjalizm, nie miały dla nas czasu, oddawały nas w niewyprasowanych, niedopranych ubrankach do żłobków czy przedszkoli, zostawiały pod opieką dziadków, którzy wciąż przeżywali wojnę. Moje pokolenie biegało w harcerskich mundurkach, uczyło się myć zęby w szkole. Dorastałyśmy same jak porzucone szczeniaki, bawiłyśmy się w chowanego w rowach, rynnach, na drzewach i placach budowy. Im bliżej miesiączki, tym silniej byłyśmy indoktrynowane przez księży, katechetki, tresowane przez babki, ciotki i wszelkie samozwańcze strażniczki moralności, ale nie uczyłyśmy się życia z kolorowych pism dla kobiet, tylko z „Kraju Rad”, tygodnika o Związku Radzieckim, w którym kobieta w drelichu siedziała na traktorze. I nie dostałyśmy fioła na punkcie swego wyglądu jak milenialki, które jednak, trzeba przyznać, lepiej sobie radziły w późnym kapitalizmie niż my. Lubiły nowinki technologiczne i szybciej się przystosowywały.

– Widziałam twoją małą w oknie – powiedziała na odchodnym Ola, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Moją córkę?

– Nie, twoją kotkę.

– A tak, to nasza staruszka – powiedziałam, przypomniawszy sobie ostrzeżenie Adama, że Arej nie wie nic o kocie. – Dużo w życiu przeszła biedaczka, wiesz. Angole ją prawie zagłodzili. – Uderzyłam w żałosną nutę, żeby przekonać współlokatorkę do mojej Bronki. – Kiedy ją do mnie przynieśli, była ledwo żywa i zapchlona. Miała matową sierść, zaropiałe oczko. Była umierająca, wymiotowała i słaniała się na łapkach…

– Okej, okej – przerwała mi Ola, wyraźnie znużona moim biadoleniem. – Tylko trzymaj ją w pokoju, bo mam uczulenie na koty – powiedziała i wypinając pupę, zajrzała do piekarnika, a ja zaczęłam gotować jajka i robić tosty.

– Jak znajdziesz w kuchni zupę, tutaj – zagadnął mnie Iwan, odkrywając wielki pusty gar na kuchence – to ty się bez pytania częstuj.

– Dzięki – odparłam, widząc po minie Oli, że nie jest entuzjastką tego pomysłu, i wróciłam na górę. Dałam Julce dwa tosty z masłem i pokrojone na ćwiartki jajko na twardo, a sama, nie mogąc ze stresu jeść, wypakowałam walizki i wsunęłam je pod łóżko.

Julka usiadła na krześle i energicznie wymachiwała nogami, a potem ku mojemu zaskoczeniu stwierdziła, że w sumie jest fajnie, bo przynajmniej coś się dzieje. Dla dzieci nuda jest gorsza od zarazy.

Aby przekonać do siebie nowych towarzyszy niedoli, a może wkupić się też w łaski Luby, która jak podejrzewałam, miała jakieś konszachty z Arejem i mogła donieść, że trzymam kota na stancji, zostawiłam w łazience dwie rolki papieru toaletowego.

Po prysznicu poczułam, że bierze mnie silna gorączka. Miałam dreszcze, więc połknęłam dwie tabletki paracetamolu, po których zrobiło się cieplej i jaśniej. Pod podłogą grało bułgarskie disco. Czujnik na korytarzu ćwierkał. Budynek wypełniła setka kanarków.

Okno przeobraziło się w studnię. Kołysało się w niej jasne niebo. Pochyliłam się nad nią, spoglądając w wodę jak dziewczyna, która w andrzejki chce ujrzeć w odbiciu twarz wybranka. W wodzie, marszczonej przez spadające białe płatki, zobaczyłam twarz mojego Marka. Jego głos przebijał się z oddali, dodawał mi sił.

– Jak dobrze, że jesteś – wyszeptałam do zgaszonego telefonu. – Zaśpiewaj mi coś.

Po chwili usłyszałam rosyjską piosenkę o kokainetce, którą nucił mi w trakcie naszego spaceru: No i czegóż teraz płaczesz, płocha, samotna panienko. W tamtej chwili byłam nią, drżałam z zimna, otulona w przesiąknięty deszczem szal boa dogorywałam na mokrym bulwarze Moskwy.

6.

Następnego dnia obudziłam się zlana potem, mokra, jakbym spadła na dno jeziora. Rozdygotane serce, ból mięśni, słabość. Wszystko było wilgotne: poduszka, prześcieradło, polar, bo ze względu na chłód spałam poubierana jak na górską wycieczkę. W środku nocy, leżąc na brzuchu, poczułam ciężar na łopatkach i poprosiłam córkę, żeby zdjęła mi z pleców Bronkę, a ta sennym głosem odparła, że coś mi się zdaje, kotka śpi na lodówce.

Adam gdzieś przepadł i nie odbierał telefonów. Miałyśmy trochę jedzenia, herbatę i miód, ale brakowało mi sił, żeby zejść do kuchni, zagotować wodę czy ugotować obiad. Julka bała się sama chodzić po nowym domu. Naładowałam jej w telefonie internet, ale w zdalnych lekcjach i tak nie mogła uczestniczyć bez wi-fi. Zachodziłam w głowę, jak teraz uczą się dzieci biednych rodziców, którzy nie mają stałego łącza? Współlokatorzy nie chcieli się podzielić hasłem, nawet za kasę. Zupa tak, ale wspólne wi-fi to już bez przesady.

Około piętnastej dom przy Stonefield Road się rozbudził. Bułgarzy zaczęli kręcić się po kuchni. Smakowite zapachy mnie kusiły. Zeszłam na dół, ale na parterze było pusto. Ferajna zabrała jedzenie i pochowała się po pokojach. Obiecywana przez Iwana zupa okazała się widmowa. Na dnie gara spacerował brunatny pajączek, który nie należał do moich przysmaków. Adam nie odbierał telefonów. Za ścianą grał telewizor. Luba była u siebie, ale nie mogłam dać jej karty i prosić o zakupy. Musiałam coś przedsięwziąć. W końcu mimo gorączki wyszłam z Julką po jedzenie do pobliskiego supermarketu na Queens Road.

Przed sklepem wiła się kolejka, która niczym fastryga podzieliła parking na pół. Strażnicy się rozmnożyli jak wirusy w tym francuskim serialu animowanym dla dzieci Było sobie życie i wpuszczali ludzi do supermarketu co dziesięć minut, w pojedynkę albo parami. Mogłam się założyć, że sieć tych sklepów, założona pod koniec dziewiętnastego wieku, nie widziała jeszcze takiej kolejki. Byłam owinięta chustką, ale w grupie stojącej przede mną prawie nikt nie miał maski. W wyluzowanych kiedyś angielskich pogawędkach można było wyczuć napięcie i nutę zniecierpliwienia. Motocykliści z termicznymi torbami rozjeżdżali się po mieście jak kolorowe żuki. Samozwańczy i nadgorliwi stróże nowych zasad spoglądali na wszystkich spod byka i upominali tych, którzy nie umyli rąk odkażaczem albo stali za blisko siebie. Na Facebooku netowi lowelasi wynaleźli nowy sposób podrywu: na pandemię. „Nie znamy się – pisali – ale w tych trudnych czasach bądźmy dla siebie mili” albo „Kochajmy się w czasach zarazy”. Przy wejściu do sklepu pojawił się stolik z rolką niebieskiego papieru kuchennego i odkażaczem w sprayu do wycierania uchwytów wózków.

– Co się tu wyprawia, mama? – zapytała Julka, kiedy obsługa marketu zaczęła przeganiać nas na pobocze i odgradzać od parkingu metalowymi barierkami. – To jest wojna?

– Nie, to taki stan wyjątkowy. Po prostu jest pandemia i ludzie muszą teraz uważać. Pomyśl, co by było, gdyby wszyscy naraz zachorowali.

– Czy dawno temu też tak było w Polsce?

Zamilkłam na chwilę, bo poruszyło mnie określenie „dawno temu”. Dla mnie to było jak wczoraj. W latach osiemdziesiątych stałam kilka godzin z mamą w kolejce za butami. Wokół nas toczyły się jakieś rozmowy, kłótnie, podrywy. Ludzie siadali na krawężnikach, wyciągali z siatek wódkę, zagrychę i częstowali się nawzajem. Niektórzy nosili ze sobą rozkładane stołeczki wędkarskie albo koce. Życie toczyło się w kolejkach.

– Mama? – dopytywała Julka.

– Co?

– Mówiłaś, że też staliście w kolejkach.

– No staliśmy, ale wtedy to była dużo gorsza sytuacja.

– Jaka?

– Nie mieliśmy niczego, bo Polska była zależna od Związku Radzieckiego, czyli od Rosji. Hm, jakby ci to… – Zamyśliłam się, spoglądając na swoje buty. – Teraz na świecie jest choroba ciała, a wtedy to była choroba duszy.

7.

Stan podgorączkowy. Trzydzieści siedem i osiem. Żadnych innych objawów. Tylko osłabienie i lekki ból lewego ucha. Zawsze w trudnych chwilach nawalają mi uszy, jakbym nie chciała słyszeć, co się wokół mnie dzieje. Wyczuwałam dokładnie smaki i zapachy. Na przykład zapach kurzu i stęchlizny w naszym zastępczym pokoju. Zero lekarstw, jedzenia. Tylko wafle ryżowe, które zawsze zabierałam w drogę, herbata i miód. Adam zniknął. Nie odbierał telefonów. W domu zapachniało pieczoną kiełbasą. Bułgarzy robili obiad. Nie wiedziałam, czy mogę wyjść w takim stanie do miasta. Morale mi padło, ale podłogę pozamiatałam.

Aby całkiem się nie zatracić, pisałam wiadomości do Marka, do syna i do siostry, Gosi, z którą mimo odmiennych poglądów politycznych miałam bliski kontakt: „Czy u was wszystko dobrze?”, „Tak, a jak u was? Żyjecie?” „Normalnie szok. Co? Widziałaś ten włoski filmik z trumnami?”, „Nasza sąsiadka wczoraj umarła, miała krytyczną saturację, brała dexaven, biofuroxym, tlenoterapię, fraxiparynę, wezwaliśmy karetkę, bo się dusiła, a potem musieli ją podłączyć pod respirator”.

Nasza mama musiała uwierzyć w bujdy, że w czasie karmienia piersią się nie zachodzi, bo między mną a siostrą był niecały rok różnicy. Z czasem nabrałyśmy cech indywidualnych, ale we wczesnym dzieciństwie byłyśmy jak bliźniaczki. Dwie blondynki, papużki nierozłączki z równo przyciętymi grzywkami. Siostra zawsze była na zdjęciach uśmiechnięta, a ja ponura. Może chodziło o to, że od wilgoci, która panowała w naszym domu, zachorowałam w okresie przedszkolnym na zapalenie zatok i trafiłam na miesiąc do szpitala powiatowego, skąd wróciłam pokłuta i lżejsza o jakieś pięć kilo, co u niedożywionej dziewczynki było bardzo widoczne. Pamiętam, że obwiniałam się wtedy o doprowadzenie ojca do zawału. Oglądaliśmy razem film o weterynarzach. I kiedy zobaczyłam, jak jeden z doktorów spuszcza koniowi krew, straciłam przytomność. Ojciec próbował mnie ratować, ale w międzyczasie serce mu stanęło. A potem wybuchł stan wojenny i oboje walczyliśmy o życie w szpitalu. On na oddziale intensywnej terapii, ja na dziecięcym.

W domu przy Stonefield Road rozniósł się zapach pieczonej kiełbasy. Ze zdziwieniem odkryłam, że mimo wieloletniego unikania wieprzowiny taki zapach mnie nie odrzucał. Wręcz przeciwnie. Przełknęłam ślinę. Byłam tak głodna, że gdyby ktoś w tamtej chwili poczęstował mnie tą kiełbachą, wciągnęłabym od razu ze dwie pętaczki.