Wiwarium - Jarosław Kamiński - ebook

Wiwarium ebook

Jarosław Kamiński

2,5
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo oczekiwana powieść o człowieku, który miał być w samolocie do Smoleńska, ale w ostatniej chwili zrezygnował z lotu. 
Nie przeczuwał, jak bardzo zmieni to jego życie…

Jeden dzień, jeden rok, jedno życie – historia wychodzenia z kryzysu egzystencjalnego Brunona Winnickiego – młodego profesora politologii na Uniwersytecie Warszawskim, odnoszącego naukowe i zawodowe sukcesy, popularnego w mediach, dzięki ciętemu językowi i błyskotliwym obserwacjom; ale również rozwodnika, który nie może dotrzeć do swojej dorastającej córki, ani po latach konfliktów porozumieć się z własnym bratem. 10 kwietnia 2010 roku Brunon dostaje wiadomość od byłej żony i rezygnuje z lotu do Smoleńska, co ma wielki wpływ na jego dalsze życie.

Wiwarium to kolejna po Rozwiązłej, wyczekiwana przez czytelników, powieść Kamińskiego ukazująca się w popularnej serii Archipelagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 465

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jarosław Kamiński

WIWARIUM

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Wydanie I

Warszawa

Inną ci rzecz powiem. Żadna ze śmiertelnych rzeczy nie ma narodzin ani końca w nieszczęsnej śmierci. Jest tylko mieszanie i rozdział zmieszanych, a ludzie zwą je narodzinami.

Empedokles

ἄλλο δέ τοι ἐρέω· ϕύσις οὐδενὸς ἔστιν ἁπάντων

θνητῶν, οὐδέ τις οὐλομένου θανάτοιο τελευτή,

ἀλλἀ μόνον μίξις τε διάλλαξίς τε μιγέντων

ἔστι, ϕύσις δ᾽ ἐπὶ τοῖς ὀνομάζεται ἀνθρώποισιν.

I

Galeria sztuki była zamknięta, ale Bruno Winnicki wpatrywał się w jej szklaną witrynę z rosnącym zdziwieniem.

W pękniętej szybie, na którą padało intensywne, kwietniowe słońce, odbijało się pięć ekranów w kształcie okien lotniczych. W każdym emitowano film pokazujący na dużym zbliżeniu twarz mężczyzny albo kobiety. Pierwsza osoba nieznacznie tylko poruszała wargami, kolejne wypowiadały się z narastającą emocją, aż do krzyku i histerycznie wyrazistej mimiki. Największe wrażenie zrobiła na Winnickim piąta twarz, trudno powiedzieć, oniemiała czy tylko skupiona, ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Wystawa nosiła tytuł Niewypowiadalne. Umieszczenie milczącej osoby obok czterech innych starających się wypowiedzieć swoje doświadczenie wydawało się w pełni uzasadnione. Tyle, że nie sama instalacja tak go zaintrygowała: w oniemiałej postaci rozpoznał siebie.

Kto bez zgody użył jego wizerunku w projekcie wystawionym w miejscu publicznym? Bruno próbował przypomnieć sobie, kiedy mogło dojść do nagrania. Fragment wykładu? Wypowiedź dla telewizji? Przypadkowe ujęcie w galerii handlowej? Może czekał na kogoś na ulicy albo rozmyślał na uczelni nad tematem kolejnych zajęć? Zbliżenie z pomocą ukrytej kamery dałoby się nakręcić zarówno w sytuacji towarzyskiej, jak i zawodowej.

Bruno Winnicki przyglądał się sobie na monitorze badawczo i bez emocji, jakby jego twarz należała do obcej osoby. Szatyn, z nielicznymi, mimo skończonych czterdziestu sześciu lat, śladami siwizny na skroniach; włosy zaczesane na bok, krótka grzywka opadająca na wysokie czoło, oczy podkrążone. Z tej odległości nie dało się stwierdzić jak bardzo. On sam dobrze wiedział, że przez miniony rok wałki pod oczami powiększyły się wyraźnie; twarz miał podpuchniętą, a kilkudniowy szpakowaty zarost, który utrzymywał z lenistwa, jedynie od czasu do czasu przycinając, postarzał go.

Zmrużył oczy, przystawił dłoń do czoła i głębiej zajrzał do galerii. Dopiero teraz zauważył, że szyba odbija jego twarz, przypadkowo na wysokości pustego ekranu. Zarys przygarbionej sylwetki był niemal niewidoczny w jaskrawym świetle. Natychmiast wyprostował się i jeszcze raz przyjrzał się pozostałym czterem postaciom. Nastoletnia dziewczyna, blondynka z włosami związanymi w koński ogon, kobieta około pięćdziesięcioletnia z fryzurą rozgrzebaną w modnym tej wiosny stylu, trzydziestolatek o pucułowatej twarzy z dwiema krostami na policzku i siedemdziesięciolatek o wielkim nosie z naroślą albo czymś, co wyglądało na narośl, z daleka trudno rozpoznać takie detale, i przerzedzonymi siwymi włosami, zaczesanymi do tyłu. Wszyscy sfilmowani na białym tle. Co kilkadziesiąt sekund ich twarze przeskakiwały z ekranu na ekran, znikały z jednego, pojawiały się na drugim, płynnie, na okrągło, bez przerwy. Tylko głowa Winnickiego znajdowała się wciąż w tym samym miejscu. Niedoszły bohater projektu Niewypowiadalne pogłaskał się po brodzie. Ten sam gest odbił się w szybie.

Monitory stały na srebrzystych metalowych wysięgnikach zamontowanych w ścianie. Pod nimi na podłodze leżały porwane na strzępy osmalone ogniem kartki papieru. Widoczny tu i ówdzie nadruk liści laurowych sugerował, że mogło chodzić o klepsydry. Praca wpisywała się w obchody pierwszej rocznicy katastrofy w Smoleńsku. Skąd kontrowersja, którą od dwóch dni żyły wszystkie media? Pusty ekran – miejsce na twarz widza – prowadził do prostej konkluzji, że każdy mógł stać się ofiarą wypadku lotniczego. Ułatwiało to identyfikację z wydarzeniem, które zainspirowało projekt artystyczny. To mogłeś być ty, krzyczała, w swojej pracy artystka. To mogłem być ja, odpowiadał jak echo w myślach Brunon.

Tylko czy na pewno instalacja opowiadała o pasażerach tragicznego lotu do Smoleńska? A może twarze w oknach samolotu symbolizowały tych, co zostali? Albo cały świat, zmierzający nieodwracalnie ku katastrofie? Ale kto jeszcze wierzył w groźbę tak spektakularnej zagłady? Kto, poza bohaterami filmów i powieści o atakujących ziemię kosmitach? Żadna wszechogarniająca katastrofa nie miała prawa się wydarzyć. Godzono się na występowanie lokalnych zagrożeń: lawinowego, trzęsienia ziemi albo tsunami, akceptowano wojny regionalne i kryzysy finansowe jako fazę cyklu dochodzenia do powszechnego dobrobytu i szczęścia. Ryzyko szacowano jak każde inne zjawisko i wliczano w koszty rozumnego ułożenia świata. W kosmiczne katastrofy nie wypadało wierzyć. A wizje mrocznego końca nawiedzały Winnickiego w ostatnim roku często. Towarzyszyły im ataki paniki, fizycznego bólu, odczuwanego w całym ciele, podobnego do stanów przeziębienia, pocenia się. Początkowo ratował się alkoholem, a odkąd poznał Saszę, ucieczkami do wiwarium. Odnajdywał w nim równowagę wewnętrzną, nawet jeśli miejsce miało w sobie niepokojącą dwuznaczność. Po każdej wizycie w wiwarium czuł się oczyszczony z emocji, których nie potrafił ani nazwać, ani wyrzucić z siebie. Wyładowywały się dopiero w mrocznych obrazach, które tam go nawiedzały.

Nieznajomy przechodzień kucnął obok, wyjął ze szczeliny między kamiennymi płytami monetę i podał ją z uśmiechem. Bruno Winnicki najpierw ujrzał przed sobą zmatowiałą pięciogroszówkę, potem palce, a na końcu twarz. Pochłonięty własnymi sprawami, nie od razu domyślił się, o co chodzi tamtemu. Nie miał ochoty na wyjaśnienia, ostrożnie wyjął monetę z palców przechodnia i schował do kieszeni płaszcza. Kiwnął głową i też się uśmiechnął, ale natychmiast odwrócił się w stronę witryny, żeby tamtemu nie przyszło do głowy zacząć rozmowę. W głębi galerii stało biurko, przy nim dwoje młodych ludzi omawiało ilustracje w przeglądanym katalogu wystawy; pewnie kuratorzy lub właściciele. Dziewczyna podniosła głowę, spojrzała w stronę okna i wypowiedziała słowa, których Bruno Winnicki nie usłyszał, ale odczytał ich sens z ruchu warg: „Wernisaż o siódmej”. Dziewczyna nachyliła się nad albumem i dalej go wertowała, co pewien czas wskazując palcem interesujące ją fotografie.

Poczuł wibrację telefonu, jakby małe zwierzątko wierciło się niespokojnie w kieszeni. MMS od Saszy z wiadomością, że w wiwarium rozkwita po raz pierwszy Astartea. Jej kwiaty miały psychodeliczne kolory, różowe i fioletowe płatki wokół czerwonej zalążni. Koniecznie musiał je obejrzeć, powinien jak najszybciej zbierać się do Rajkowa. Odpisał, że kupi tylko jakiś alkohol i zaraz potem przyjeżdża. Zmrużył oczy. Wyobraził sobie, że wchodzi do wiwarium – zapach butwiejącej ziemi i egzotycznych kwiatów zapiera dech, powietrze oblepia skórę, w głowie zaczyna szumieć, przestrzeń nabiera nowych właściwości, czas się zawiesza. Klub Kontrolowanej Psychodelii, pomyślał z rozbawieniem i ruszył do samochodu zaparkowanego na Traugutta. Mijając ulicznego muzyka, grającego suitę Bacha, wymacał w kieszeni kilka monet i wrzucił je do futerału.

Sięgał po koniak stojący na najwyższej półce sklepu Winoteka w Złotych Tarasach, kiedy zadzwoniła komórka. Zamiast spokojnie wziąć butelkę i podchodząc do kasy, odebrać telefon, odstawił ją z powrotem, niemal jak brakujący kawałek wielkiej układanki, przedstawiającej rzędy smukłych flaszek z egzotycznymi nazwami. Wyjmował powoli telefon z wewnętrznej kieszeni marynarki, myślami będąc już w Puszczy Kampinoskiej. Stary iPhone buczał i trząsł się histerycznie. Na czarnym ekranie zielone światło emanowało jak neon. „Matka Magda”. Nie była to przełożona zaprzyjaźnionego klasztoru, tylko eksżona.

Nie kryjąc zdenerwowania, poinformowała go, że Pola, ich, jak to określiła, wspólne dzieło, zniknęła z domu mimo zakazu wychodzenia tego dnia. Po co w ogóle taki zakaz? Nic dziwnego, że dwudziestoletnia dziewczyna zlekceważyła go. Bruno uznał reakcję córki za objaw zdrowego stosunku do rodziców. W gruncie rzeczy, ale tego już nie powiedział, cieszył się, że i Magda miewa problemy z Polą.

– Nie jestem nadopiekuńczą, toksyczną matką, jeśli o to ci chodzi. Chyba nie rozumiesz powagi sytuacji! Zapomniałeś, że zaraz ruszają manifestacje? To się skończy jedną wielką jatką.

– A co to ma wspólnego z Polą?

– No jak to? Przecież ona też tam będzie.

Próbował uspokoić byłą żonę.

Policja ma przecież obowiązek zabezpieczyć przemarsz manifestacji.

– Dzięki, że mi przypomniałeś, jak bardzo empatycznym jesteś ojcem – warknęła Magda.

Na moment zapadła cisza.

Winnicki słyszał w słuchawce pogłos telewizyjnych wiadomości.

– Cały czas mówią o jakimś komandzie anarchistycznym – podjęła Magda – które ma napaść na prawicową manifestację. Na mieście robi się naprawdę niebezpiecznie.

Bruno zapytał, w którym pochodzie należałoby szukać Poli. Zamiast odpowiedzi usłyszał prychnięcie. Nie drążył dalej kwestii poglądów politycznych Poli. Rzeczywiście, jako dobry ojciec powinien je znać.

Dwóch mężczyzn w koszulkach polo z logo Winoteki nabijało na kasie kolejne butelki wina zakupione przez wysoką brunetkę i wgapiało się w Winnickiego. Najwidoczniej rozmawiał przez telefon głośniej, niż mu się wydawało. Odwrócił się do sprzedawców tyłem i wrócił do regału z koniakami. Wziął z półki pierwszą lepszą butelkę i podszedł do kasy.

– Nie pozwolę, żeby Poli znów coś się stało – mówiła Magda. – Nie po tym wszystkim, co przeszła w ostatnim roku. A szczególnie po jej doświadczeniach z policją. Chyba się zgodzisz, prawda?

Zgodził się i zaproponował, że znajdzie Polę i odstawi bezpiecznie do domu.

Rzucił na blat pieniądze za alkohol, odczekał, kiwając się niecierpliwie z boku na bok, aż kasjer wyda resztę, zmiótł monety szybkim ruchem dłoni i schował je do kieszeni płaszcza.

Ruchome schody podawały klientów do sklepów jak język kęsy jedzenia. Zatrzymywali się na moment przed wystawami, po czym znikali wśród wieszaków z ubraniami. Dwie gimnazjalistki naśladowały dla zabawy układ rąk i nóg manekinów. Mężczyzna w garniturze podkradł się za plecy kobiety w biznesowej garsonce i zakrył jej oczy dłońmi. Drgnęła, najpierw zaskoczona, potem zaśmiała się, rozbawiona żartem. Pocałowali się na powitanie, raczej przyjaciele niż kochankowie, i poszli w stronę kawiarni Siciliana.

Winnicki próbował przelewających się między piętrami ludzi pogrupować według poglądów politycznych. Nastolatka ubrana w stylu hip-hop, wychodząca ze sklepu Cropptown, to prawica czy lewica? Marka miała młodzieżowy, trochę rebeliancki wizerunek i oferowała dobry produkt za niską cenę. Czy zakupami w tym sklepie dziewczyna wyrażała ducha buntu, czy tylko zwabiły ją przystępne ceny?

Wykolczykowana kobieta około dwudziestu pięciu lat, obcięta na krótko i w ostrym makijażu – uważała się za anarchistkę czy skinheada? Wbrew przypuszczeniom Winnickiego weszła do drogiego sklepu Royal Collection. Zamierzała kupić sobie elegancką marynarkę na rozmowę kwalifikacyjną do korporacji czy wybrać prezent dla chłopaka?

Co znaczyłaby w ich wypadku rebelia? Pójście na prawicową czy lewicową manifestację? Zwolennicy obu opcji politycznych uważali się za nonkonformistów, ryzykujących prześladowania ze strony czegoś, co nazywano ogólnikowo „służbami” albo systemem.

Żadna z tych dziewczyn nie wydawała się zainteresowana manifestacją czegokolwiek poza konsumenckim gustem. A już na pewno nie uczestnictwem w bójce z policją lub przeciwnikami politycznymi. Może prawdziwy opór polegał dzisiaj na ignorowaniu polityków, służb i mediów i pozostaniu w domu?

Magda, dyrektorka Instytutu Badań Rynkowych, z pewnością wiedziała więcej o przekładaniu się poglądów politycznych na wybory konsumenckie. Kiedyś uwielbiali rozmawiać o życiu społeczeństwa postkomunistycznego. Zafascynowani obserwowali proces wymazywania śladów peerelowskiej przeszłości i zastępowania ich kapitalistycznymi znakami o równie kolektywistycznej stylistyce. Zamiast „wszyscy budujemy socjalizm” obowiązywało „wszyscy tworzymy PKB”. W jednym i drugim wypadku efektem miał być dobrobyt. W jednym i drugim skończyło się kompromitacją. Nikt nie potrafił zaproponować żadnej alternatywy, niczego, co uwiodłoby społeczeństwo. Próbowano zapełnić puste miejsce, wskrzeszając stare ideologie. Wydawały się dawno umarłe, a przechowały się w zakamarkach społecznej pamięci. W czasach kryzysów ujawniały się na nowo, często zdeformowane. Wieczny powrót idei, mawiał z ironią Bruno. Grecka paideia straciła ogólnoludzki walor i stała się nacjonalistyczną ideą wyższości cywilizacyjnej nad barbarzyńcami, imigrantami, obcymi. Ewangeliczna idea ofiary wykluczała: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Przyjaciół. Nieprzyjaciele nie dostali szansy na zbawienie.

Magdę cieszył powrót idei formujących życie społeczne I i II Rzeczpospolitej: republikanizm, absolutyzacja wolności w liberum veto, sarmatyzm, federacja narodów słowiańskich pod przewodem Polski, mesjanizm. Bruno odwrotnie, z osłupieniem obserwował odradzanie się pokracznych jego zdaniem narodowych fantazji na własny temat. Nie wierzył w niewinny powrót starych idei. Jeśli już raz za ich sprawą doszło do katastrofy, dlaczego nie miałoby dojść znowu?

Magdy nie przekonywały argumenty męża.

– Musimy odtworzyć kulturowy branding Polski! – oponowała, używając nieświadomie języka marketingu. – Komuna i wolny rynek próbowały go zniszczyć! Ale „jeszcze Polska nie zginęła...”.

– Tylko czy na pewno póki „wy” żyjecie?

Mimo radykalnej różnicy zdań potrafili dyskutować, zachowując dla siebie szacunek. Przynajmniej póki trwała ich miłość. Bruno często zastanawiał się, czy różnice w poglądach politycznych doprowadziły do rozpadu ich związku, czy przeciwnie, ich radykalizacja nastąpiła dlatego, że nie umieli mówić o swoich uczuciach. Posługiwali się konfliktem ideologicznym, aby wyrazić rozczarowanie drugą osobą.

Zostawił samochód na parkingu w Złotych Tarasach. Wolał nie ryzykować, gdyby jednak wybuchły zamieszki. Audi TT Coupe. Całkiem nieźle jak na profesora z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Tym bardziej że Bruno Winnicki w trosce o jakość swoich wykładów zrezygnował z zatrudniania się na kilku uczelniach równocześnie, mimo propozycji i z Warszawy, i z mniejszych ośrodków naukowych. Te ostatnie oferowały zresztą wyższe stawki. Zdobyły duże granty z Unii Europejskiej, aby otworzyć nowe wydziały i krzewić wiedzę politologiczną na prowincji. Teraz musiały wykazać się kadrą nauczycielską i studentami. Dla Winnickiego dodatkowy etat oznaczał mniej czasu na pracę badawczą i rozproszenie ze szkodą dla poważnej refleksji.

Jego główne źródło dochodów, poza książkami, w tym popularnym podręcznikiem do nauk politycznych, stanowiły mieszkania. Kiedy przyjechał do Warszawy, otrzymał w spadku dużą kawalerkę po zmarłej ciotce. Znajdowała się w świetnym miejscu, na Ordynackiej, łatwo zamienił ją na dwupokojowe mieszkanie na Mokotowskiej. Potem na Polnej kupił na kredyt strych. Celował w zamożnych klientów. Przeprowadził gruntowny remont, wynajął projektanta wnętrz, zainwestował w luksusowe meble. Opłaciło się. W strychu na Polnej z miejsca zakochał się dyrektor marketingu dużej korporacji i wynajął go za tysiąc dwieście dolarów miesięcznie. Płaciła firma, więc nawet nie negocjował ceny, chciał po prostu mieć to miejsce i koniec. Lokale w dobrych częściach Warszawy idealnie odpowiadały potrzebom ekspatów pracujących w międzynarodowych korporacjach albo zagranicznych studentów, głównie ze Skandynawii. Lokatorzy nie sprawiali kłopotów, płacili na ogół na czas, najwyżej z miesięcznym opóźnieniem, na weekendy wyjeżdżali do siebie, a w tygodniu pracowali lub uczyli się intensywnie. Kiedy kończyli pobyt w Polsce, polecali właściciela swoim następcom. Bruno musiał czasem wpaść z hydraulikiem na Mokotowską,żeby przepchać wc, albo z elektrykiem na Polną, naprawić oświetlenie w kuchni lub sypialni. Raz na parę lat zarządzał cyklinowanie podłóg i malowanie ścian. Dopiero od niedawna, dzięki grantom, które jego katedra zdobywała na rozwój badań własnych, pensja uniwersytecka zaczęła dorównywać zyskom z wynajmu mieszkań.

Przebiegł przez pasy na Emilii Plater, nie zwracając uwagi na czerwone światło i trąbiące samochody. Tworzył się korek, auta zwalniały, wjeżdżając w ulicę, i tylko dlatego żadne go nie potrąciło. Zignorował dwóch pijaków domagających się paru złotych na piwo i wyszedł na plac Defilad od strony Muzeum Techniki. Skręcił w stronę głównego wejścia pałacu, minął je i zatrzymał się dopiero za Teatrem Studio. Usiadł na schodkach prowadzących do zamkniętych drzwi w bocznym skrzydle, aby zastanowić się, co zrobić w sprawie Poli. Prawdę mówiąc, nie znał jej poglądów politycznych; owszem, krytykowała rząd, oskarżała polityków o korupcję, społeczeństwo o obojętność na dobro wspólne i obwiniała system o wszelkie zło. Czy takie opinie wystarczały, aby zaliczyć ją do lewicy albo prawicy? Wyjął iPhone’a i kciukiem otworzył menu. Zamiast wejść w sieć, przez pomyłkę dotknął ikonki listy adresowej. I dobrze, najłatwiej kogoś znaleźć, dzwoniąc do niego.

Pola nie odebrała. Nagrał na sekretarce prośbę o kontakt. Wydała mu się zbyt sucha, niezobowiązująca, zadzwonił więc ponownie.

– Jeszcze raz tata. Słuchaj, dzwoniłem, bo mama się strasznie niepokoi o ciebie. Wiesz, chodzi o te dzisiejsze manifestacje. Odezwij się, żeby ją uspokoić. Mnie oczywiście też. Mam nadzieję, że wszystko z tobą w porządku. Buziaki. Pa.

Uruchomił przeglądarkę internetową. Sprawdził na stronie urzędu miasta trasy manifestacji lewicowej i prawicowej. Wedle planów obie ruszały o 16.00. Rozruszać tłum ludzi nigdy nie było łatwo, z pewnością nie odeszli zbyt daleko od punktu wyjścia. A jeszcze przecież odczytywano przesłania, śpiewano antysystemowe protest songi, a politycy jednej i drugiej opcji zachęcali do walki o lepszą Polskę.

Lewicowcy spotykali się pod pomnikiem Bohaterów Getta, prawicowcy – Romana Dmowskiego. Bruno westchnął, odnotowując miejsca startu manifestacji, tak wyraźnie określające poglądy organizatorów.

Na której manifestacji szukać Poli? Nie wiedział. Łamał się, czy w imię wyższego celu nie zadzwonić do Magdy. Zdecydował jednak, że sam to sprawdzi. Najpierw pójdzie pod pomnik Bohaterów Getta, tam miał najbliżej, potem na Krakowskie Przedmieście, a na koniec w okolice Belwederu. A co, jeśli córka nie zechce wracać z nim do domu? Znał Polę, wiedział, że w najlepszym razie z ironicznym uśmiechem poradzi mu, aby udał się do pobliskiego KFC na zestaw skrzydełko i kolba kukurydzy dla dzieci. Dużo lepszą strategią wydawała się kontrola z dystansu. Niezauważenie wmieszać się w tłum albo obserwować marsz z chodnika. Interweniować tylko w ostateczności.

Poczuł chłód od wilgotnego muru. Podniósł się i otrzepał spodnie na pośladkach z drobin starego tynku. Zapomniał zostawić alkohol w samochodzie, ale nie chciało mu się już wracać na parking. Papierową torbę z logo „Winoteki” wyrzucił do śmietnika, a butelkę schował do kieszeni.

Drzewa otaczające Pałac Kultury wyginały się niczym pijani tancerze na imprezie. Chmury, jak zadymiarze czekający na najmniejszą prowokację, by zaatakować miasto, grupowały się na skraju nieba.

Wszedł na kamienną aleję wysadzaną rozłożystymi lipami. Pola, Pola. Krnąbrna, kapryśna, zmienna, nieokiełznana, Pola szybki skok od zachwytu do pogardy, od radości do smutku, od czułości do lodowatego odrzucenia, biegun zimna i zwrotnik Raka w jednym, Pola Bąton, Pola Mam Was Wszystkich W D., Pola Zwalniam Państwa, jak nazywała siebie na Facebooku jeszcze w liceum, co miesiąc zmieniając nick. Bruno chętnie podrzuciłby jej jeszcze kilka ksywek własnej produkcji: Pola Pain In The Ass, Pola Czy Ona Kiedyś Dorośnie, Pola Czy Kiedyś Ułoży Jej Się W Tej Anarchicznej Głowie. Czasem dzielił się z córką przemyśleniami na jej temat, niewiele odbiegającymi od treści proponowanych nicków. Bledła wtedy, milkła i bez słowa wychodziła z mieszkania. Jedynie szarpnięcie za ramiączko torebki, gdy podnosiła ją z podłogi, albo głośniejsze niż zwykle odstawienie szklanki z herbatą świadczyło, że jego słowa ją dotknęły. Albo długie zmywanie naczyń ze słuchawkami na uszach, jeśli mimo wszystko zostawała w domu.

Owszem, bywał złośliwy wobec córki, ale bywał i hojny, tolerancyjny, opiekuńczy, odpowiedzialny. Nigdy jej nie uderzył, nawet w stanie niekontrolowanego wzburzenia. Obowiązujące ich zasady wprowadzali w procesie negocjacji, co prawda z nieprzewidywalnymi czasem skutkami. Na przykład zgodził się na nocleg w domu jej przyjaciół. W tamtym czasie doprecyzowywanie ich płci wydawało się zbędne. W konsekwencji parę lat później musiał pogodzić się z noclegami chłopaków Poli, w tym tego pierwszego, gdy dziewczyna miała zaledwie czternaście lat. Balint, przystojny pół Polak, pół Węgier, wykazał się sporym zrozumieniem niepokojów rodzicielskich. Zaskarbił sobie zaufanie naiwnego ojca, udając prześladowanego przez całą Polskę geja, co ułatwiło uzyskanie zgody na noclegi w pokoju Poli. Czy Bruno potrafiłby ich zakazać? W tamtym czasie nie szukał konfliktów z córką, przeciwnie, starał się zostać jej najlepszym przyjacielem. I zaraz konstatował gorzko: najlepszym po 1240 innych, których zliczył na jej profilu na Gronie.

Przyjaciele Poli stanowili odrębny problem dla Brunona, problem polegający na braku problemu, czyli na tym, że praktycznie ich nie znał. Inaczej. Znał ich twarze, hobby, złote myśli, ulubione piosenki, filmy, imprezowe kreacje. Ich samych nie znał. Nawet nie miał pewności, czy naprawdę byli blisko z jego córką. Wszystko, co o nich wiedział, pochodziło z portali społecznościowych. Epoki życia Poli odmierzała popularność Grona, Naszej Klasy, Myspace, Facebooka. Podobno prowadziła też bloga, ale rodzice nie poznali jego adresu. Bruno nie krył zadowolenia, że i Magda została wykluczona z kręgu potencjalnych czytelników.

Aby poznać przyjaciół córki, wędrował śladami jej kolejnych lajków klikanych razem z innymi. Czy wspólne polubienie „skręcania gabonów cyckami” albo „rzucania dolarami w mokre od szampana dziwki” oznaczało przyjaźń? Co to właściwie było „skręcanie gabonów cyckami”? Podobnie gubił się w analizie lajków na stronach seriali telewizyjnych. Czy polubienie Breaking bad przez Polę oznaczało skłonności do narkotyków, Gossip girl – infantylizm rozpieszczonej panienki z dobrego domu, a wskazanie na fanpage filmu This is England sugerowało sympatię dla ruchu skinheadów? Może jako studentka socjologii Pola po prostu doceniała wartość socjologicznej analizy dokonanej przez twórców seriali?

Osobnym polem minowym, na które czasami się zapuszczał, okazały się albumy z fotografiami. A właściwie podpisy pod nimi. Na przykład Pola i jej przyjaciółka Kaja skaczące przez ognisko z butelkami piwa w dłoniach. Już tyle wystarczyło, aby w ojcu zagotowała się krew. A było gorzej. Na zdjęciu widać, że Kai wyskoczyła ze stanika pierś. Dziewczyna napisała: „Wypierdol tę fotę stara babo”, na co Pola odpowiedziała jej: „Takiego chuja dzieciaku”. Po czym następowało trzydzieści kilka dopisków znajomków od neutralnego „buahhaha”, przez „co na to wasze dupy?”, „kocham i tęsknię do was stare zdziry”, aż po „troll harder mendo jedna”, a wszystkie okraszone słoneczkami, uśmiechami i chyba pisane w przyjaznych intencjach? Miesiąc później żadna z komentujących postaci nie pojawiła się już w podpisach pod zdjęciami, mimo że Pola łącznie wstawiła ich 248.

Bruno gubił się w mętliku informacji, których dostarczał mu zmieniający się profil córki. Nic dziwnego, że kiedy przy okazji dyskusji o przekleństwach utopii Pola zwymyślała go od politycznych konformistów, zatkało go. A więc jego córka miała również poglądy polityczne! Powinien domyślić się już wcześniej, że zmieniała się, dojrzewała intelektualnie. Raz zauważył, że zostawiła w łazience Etos lewicy Andrzeja Mencwela, kiedy indziej stare numery „Krytyki Politycznej”, Polactwo Rafała Ziemkiewicza albo biografię Dmowskiego. Pomyślał, że po prostu zapomniała zabrać ze sobą „przymusy”, jak jego studenci określali lektury obowiązkowe. Nie domyślił się, że zostawiała mu w ten sposób znak, aby nawiązali wreszcie poważny kontakt, że jest na to gotowa. Brutalna prawda wyglądała tak, że niewiele wiedział o swojej córce, nie rozumiał, czego pragnęła, co się z nią działo w ostatnich latach, a szczególnie w tym koszmarnym minionym roku.

Przyspieszył, pobudzony rozmyślaniem o córce. Obok wejścia do stacji metra Świętokrzyska w powiewach wiatru kiwał się wielki balon w kształcie hipopotama, bohatera najnowszej kreskówki Pixara. Minął Próżną i skwer z klombami bukszpanów i żwirowanymi ścieżkami. Kiedyś znajdowało się tu zagłębie bud z kebabami, zakładem szewskim, naprawą rowerów, sklepem z biżuterią etiopską i przede wszystkim sex-shopami. Prócz erotycznych gadżetów oferowały kabiny z filmami porno i peep-showy. Po rozwodzie Bruno wpadał tu czasem na dziesięciominutowe seanse striptizu. Czuł się z tego powodu obrzydliwie i z gorzkim humorem nazywał siebie mistrzem masturbacji na czas. Po przebudowie placu pozostawiono tylko jeden budynek, niedawno odnowiony, o czym świadczyła nieskazitelna biel ścian. Od frontu pawilon ozdabiały rysunki wielkich pierogów, boczne ściany liście bambusa i szisza. Żadnych graffiti, haseł erotycznych albo politycznych, żadnych oskubanych po brzegach plakatów reklamujących koncerty, targi kamieni szlachetnych albo najlepszych kandydatów na radnych z wyborów sprzed dwóch kadencji. Jedną część zajmowała pierogarnia, drugą restauracja oferująca przysmaki kuchni turecko-chińskiej. Kaskaderskie połączenie tak odległych kultur kulinarnych wywołało na jego twarzy uśmiech.

Wóz strażacki na sygnale przejechał skrzyżowanie, podskakując na torach tramwajowych. Bruno rozejrzał się, zaniepokojony, najpierw między drzewami Ogrodu Saskiego, potem między blokami po drugiej stronie ulicy. Spodziewał się zobaczyć uciekających przed policyjnym atakiem manifestantów. Nic z tych rzeczy. W Ogrodzie Saskim młode matki spacerowały z wózkami, emeryci grali w karty, dwóch rowerzystów ścigało się wokół fontanny.

Na placu Bankowym nie działo się nic odbiegającego od codziennej rutyny miasta. Wzdłuż fasady neoklasycystycznego pałacu, siedziby urzędu prezydenta miasta, stało kilka taksówek i długi rząd samochodów straży miejskiej. Pasażerowie miejskiej komunikacji wylewali się z autobusów i tramwajów i znikali w podziemiach stacji metra, tworząc na moment wielki wir wraz z tymi, którzy szli w odwrotnym kierunku. Wkrótce wszystko się uspokajało do kolejnej czkawki miejskiego transportu, wyrzucającej na plac tłum podróżnych. Bruno oparł się o słupek świateł przy przejściu dla pieszych i póki świeciło czerwone dla przechodniów, rozglądał się, szukając znaków jakiegokolwiek większego zgromadzenia. Nie zauważył żadnych ludzi ze sztandarami czy transparentami, nikogo rozdającego ulotki albo choćby ubranego na czarno i w kominiarce. Szary, niczym niewyróżniający się tłum pasażerów. Ile wysiłku wymaga – Bruno Winnicki przypomniał sobie słowa Saszy – pielęgnacja osobowości, ile kosztownych zabiegów. Jak wiwarium. Samotne w żałosnym krajobrazie bagien i chaszczy kampinoskich. Prawdziwa osobowość to coś na granicy niemożliwości, twierdziła Sasza.

Uwagę Winnickiego zwrócił tylko łysy mężczyzna z rzadką siwą brodą. Ubrany w czarne legginsy, czarną minisukienkę baletnicy i wysokie szpilki, drobnymi, szybkimi krokami zmierzał w stronę zejścia do metra. Zapaliło się zielone światło, tłum przechodniów ruszył z dwóch stron ulicy na siebie i pochłonął ekscentrycznego przechodnia, egzotyczny kwiat, pomyślał Winnicki, wyrwany wprost z wiwarium.

Skwer opustoszał, tylko paru turystów pstrykało zdjęcia czarnym reliefom pomnika. Kilka staruszek wygrzewało się w słońcu, ich psy obsrywały okoliczne trawniki albo obszczekiwały przechodniów i rowerzystów.

Leniwe niedzielne popołudnie.

Sądząc po porządku panującym wokół pomnika, nie odbyło się tutaj żadne większe zgromadzenie. Bruno podszedł do jednej z siedzących na ławce starych kobiet. Widząc zbliżającego się mężczyznę, automatycznie poprawiła siwe włosy, jakby umówili się na randkę. Zapytał ją o manifestację, niczego nie widziała. Zawołała do jeżdżącej na rowerze wychudzonej nastolatki ubranej w za szeroki czerwony dres. Miała długie blond włosy, niebieskie oczy i pociągłą twarz, całą w piegach. Długie palce dłoni nerwowo zaciskała na kierownicy, kiedy odpowiadała monosylabami na pytania staruszki, babki albo i prababki. Bruno nic nie zrozumiał z tego, co mruczała, ale stara kobieta nabyła już umiejętność komunikacji z mamroczącą dziewczynką i poinformowała go, że Marta nie zauważyła w pobliżu, przynajmniej w ciągu ostatnich dwóch godzin, żadnych pochodów, w ogóle żadnych większych grup obcych ludzi, nawet wycieczek z Izraela.

Zawiadomił Saszę, że jego przyjazd do Rajkowa się opóźni, i zawrócił w stronę Senatorskiej.

Przy kościele Świętego Antoniego Padewskiego spotkał pierwszego człowieka, który wybierał się na manifestację. Młody mężczyzna w moro, wysoki i chudy, stał z tablicą z napisem „Żądamy prawdy o Katyniu 2010”. Na ramieniu nosił biało-czerwoną opaskę i wyglądał, jakby szedł do powstania albo na wojnę. Zielony plecak wojskowy leżał niczym rozleniwiony kot na błyszczących oficerkach. Winnicki wypytał chłopaka o pochód, godziny i trasę marszu. Poza informacją o miejscu zbiórki nie potrafił powiedzieć nic więcej. Zaproponował, aby Bruno dołączył do jego znajomych.

– W grupie nas nie wyłapią! – argumentował.

Winnicki pożegnał się i ruszył w stronę placu Teatralnego.

Kiedy szedł wąskim pasażem między operą a biurowcem Fostera, zadzwoniła roztrzęsiona Sasza. Podobno prawicowi ekstremiści chcieli spalić ambasadę rosyjską, czy to możliwe?

– Plotki. Media nakręcają atmosferę, żeby przyciągnąć uwagę widzów, nie ma czym się przejmować, naprawdę.

Sasza, już spokojniejsza, zaproponowała, aby przyjechał do Rajkowa z córką. Chciała ją wreszcie poznać.

– I zobaczy wiwarium – dodała. – Na pewno jej się spodoba.

– Mnie nie musisz przekonywać – powiedział z powątpiewaniem. Dobrze wiedział, że Pola nie zechce pojechać z nim do Kampinosu.

Zawiał wiatr, gęste chmury przesłoniły słońce. Budynki na Krakowskim Przedmieściu pokrywały na przemian pasy światła i cienia. Zrobiło się chłodno. Bruno wzdrygnął się i schował ręce do kieszeni płaszcza.

Robił półobroty to w lewo, to w prawo, przeciskając się między rozgadanymi małżonkami i rozbawionymi opowieściami ze szkoły małolatami. Kiedy wydawało się, że wywalczył wolną przestrzeń wokół siebie, niemal natychmiast wkraczał w nią staruszek z parasolką dyndającą na ramieniu albo wycieczka górników w mundurach galowych, z wieńcami oplecionymi biało-czerwonymi wstęgami, z tekstem wyrażającym żal, nakaz pamięci i coś jeszcze, czego Bruno nie zdążył przeczytać. Przez nieuwagę zderzył się z trójką hutników w szarych płaszczach ochronnych. Jeden z nich niósł na ramieniu szkarłatny sztandar związkowy. Na szczęście w ostatnim momencie uniósł drzewce powyżej głowy Winnickiego. Delegaci, nie zatrzymując się, rzucili niedoszłej ofierze przeprosiny i zniknęli w tłumie zmierzającym w stronę Pałacu Prezydenckiego. Ci ludzie nie wyglądali na zadymiarzy. Zwyczajni związkowcy w delegacji służbowej.

Z niewidocznych głośników ryknęło przesterowane nagranie piosenki Żeby Polska była Polską i zaraz się urwało. Inżynier dźwięku testował aparaturę przed uroczystością ku czci ofiar.

Schowana w kieszeni butelka koniaku obijała się uporczywie o udo. Po co ją właściwie targał ze sobą? Powinien oddać jakiemuś bezdomnemu. Ulubiony koniak Saszy, armeński ararat. Bruno najchętniej już teraz otworzyłby go i wypił kilka łyków. Ukryłby się na podwórku budynku Akademii Sztuk Pięknych, jego ulubionym miejscu na całym Krakowskim Przedmieściu.

Wyjął z kieszeni butelkę, aby przyjrzeć się bursztynowemu kolorowi alkoholu, i ze zdziwieniem stwierdził, że kupił zwykły ukraiński koniak. Ukraiński koniak, sprzeczność sama w sobie. Znał jeszcze z czasów pracy w OSW różne mikstury koniakopodobne z państw byłego Związku Radzieckiego. Podszywały się pod stare, utracone wraz z upadkiem ZSRR marki. Prześcigały się w liczbie gwiazdek na etykietach i medali zdobytych na światowych konkursach, o których nikt nigdy nie słyszał. Wyglądały niczym obwieszony orderami radziecki generał.

Poszedł na przystanek, aby pojechać pod pomnik Dmowskiego. Czekając na autobus linii 116, obejrzał witrynę księgarni Prusa, ścianę gazet kiosku Ruchu, a gdy wyszło słońce, zmrużył oczy i wystawił twarz w jego stronę. Zgrzyt rozsuwających się drzwi autobusu wyrwał go ze stanu zawieszenia. Otworzył oczy, jeszcze raz spojrzał w niebo. Dwie czarne smugi dymu oplatały kamienice w Śródmieściu i kilka wiszących nad nimi chmur. W pierwszej chwili pomyślał, że to płonący samolot. Zaraz potem uświadomił sobie, że dużo bardziej prawdopodobny byłby pożar. Albo zadyma. Usłyszał dalekie echa sygnałów alarmowych, może karetek pogotowia, może policyjnych samochodów, może wozów strażackich. Nie pojedynczą melodię, ale strumień dźwięków. Mutowały się w przestrzeni miejskiej, nakładały na siebie, splatały i odbijały echem, tworząc agresywną muzykę. Autosugestia czy rzeczywiście doszło do zamieszek? Musiał to sprawdzić.

Miał do przejścia nie więcej niż kilometr. Ruszył krokiem spacerowym, niczym turysta zwiedzający miasto. Narastający niepokój sprawił, że przyspieszył. Od strony Domów Centrum zawiał wiatr. Ciężki zapach palonej gumy dusił i szczypał w oczy. Szary dym zniekształcał obraz w niewyraźny slajd rzucony na pofałdowaną powierzchnię. Bruno zaczął biec.

Enes sześć siedem. Tak studenci nazywali gmach politologii przy Nowym Świecie 67. Bruno Winnicki wbiegł głównym wejściem do instytutu, przebił się przez zatęchłe zapachy kuchenne z wydziałowego barku i znalazł się przy wyjściu na drugą stronę budynku. Potrącił prowizoryczną popielniczkę zrobioną z litrowego słoika wypełnionego do połowy wodą i wypadł na rozległe podwórko. Pobiegł obok przepełnionego kontenera na śmieci i zepsutej betoniarki. Stara elewacja sypała się, szare nacieki na poczerniałych od wilgoci ścianach robiły wrażenie brudnych prześcieradeł rozwieszonych do suszenia.

Przejście na Świętokrzyską zostało zagrodzone siatką. Bruno stanął na moment bezradny. Po chwili jednak dostrzegł miejsce, gdzie pękły dwa druciane oka. Rozdarł siatkę i przecisnął się przez dziurę. Minął kabriolet BMW, model z lat sześćdziesiątych, należący do znanego wykładowcy dziennikarstwa, i znalazł się na Świętokrzyskiej.

Ludzie stojący na przystanku autobusowym wpatrywali się w słup dymu wznoszący się ku niebu za modernistycznym budynkiem dawnego hotelu Warszawa. Coraz wyraźniej dochodziło z tamtej strony regularne bębnienie, ni to w werble, ni to w metalowe beczki. Bruno wyobraził sobie, że manifestanci zablokowali policjantów w jednej z bocznych uliczek, ktoś rzucił koktajl Mołotowa, przewrócono samochód policyjny, benzyna wylała się z baku na asfalt, wybuchł ogień, auto spłonęło i dym dusił całe Śródmieście. Zwolnił. Zastanawiał się, którędy najszybciej tam dotrze. Zakładając, że manifestanci znajdowali się w okolicach filharmonii, należało wbiec w przesmyk między dawną restauracją Sofia a hotelem Warszawa. Bruno przyspieszył, sprawnie wymijając ludzi. Niektórzy usuwali się sami, przestraszeni widokiem spoconego mężczyzny nacierającego na nich bez powodu. Młoda kobieta stanęła w miejscu, spoglądając Winnickiemu prowokacyjnie prosto w oczy. Wyminął ją zwinnie. Kilkuletnie dziecko wyrwało się matce z uścisku, potknęło o rozwiązane sznurowadło i padło pod nogi Brunona. Stratowałby je, gdyby w porę nie przeskoczył nad zapłakanym chłopcem. Z zadowoleniem skonstatował, że wciąż ma dobrą kondycję, regularne treningi na siłowni nie poszły na marne.

Stanął na skrzyżowaniu, rozejrzał się; chciał przejść na drugą stronę ulicy. Trzy autobusy podjechały do świateł jeden za drugim i zablokowały odcinek Świętokrzyskiej między Mazowiecką a Jasną. Bruno wbiegł na pasy na czerwonym świetle i omal nie wpadł pod samochód skręcający z placu Powstańców Warszawy. Grafitowa toyota zatrzymała się z piskiem opon, podparł się dłonią o jej maskę i pobiegł dalej, nie zwracając uwagi na kierowcę. Chodnikiem wlokła się wycieczka emerytów. Bruno zbiegł na jezdnię. Motocyklista w ostatnim momencie wyminął go, rzucając wiązankę bluzgów. Bruno nawet nie zareagował. Widział czarny warkocz dymu wydobywający się zza ogrodzenia otaczającego remontowany budynek. Wiatr rozmazywał po okolicy smog jak masło po kromce chleba. Ciężki zapach palonej gumy zalepiał nozdrza. Serce waliło mu coraz mocniej. Manifestacja musiała znajdować się w pobliżu.

Dobiegł do filharmonii. Na Sienkiewicza zamiast zadymiarzy w kominiarkach zobaczył tłum klientów pobliskich Domów Centrum i pracowników biurowców. Stanął zdezorientowany na środku ulicy i rozglądał się nerwowo na wszystkie strony. Taksówkarz wyjeżdżający z parkingu zatrąbił na niego, żeby nie blokował drogi. Bruno zamachał w jego kierunku ręką przepraszająco i cofnął się na chodnik. Liczył, że wypatrzy w końcu wozy policyjne, patrole albo grupki ludzi z flagami. Obserwując smugę dymu, starał się oszacować, gdzie znajdowało się jego źródło. Zawrócił w stronę Świętokrzyskiej, pokręcił się po okolicy i jakimś cudem znalazł się z drugiej strony parkanu otaczającego hotel Warszawa. Kucnął, spojrzał między panele ogrodzenia. Baraki, tymczasowe magazyny, sterta żwiru i wielki samochód betoniarka. W rogu między kontenerami z gruzem, rurami i kawałkami połamanych drewnianych listew paliło się ogromne ognisko. Ogień przy mocniejszym powiewie wiatru sięgał pierwszego piętra. Z płomieni wystawały fragmenty starych mebli, boazerii i zużytych opon. Dokoła ogniska stało kilku strażników miejskich. Jeden, ocierając pot z czoła, robił notatkę służbową albo wypisywał mandat na specjalnym druczku. Drugi coś tłumaczył słuchającemu go w milczeniu robotnikowi. Dwóch mężczyzn w pomarańczowych kombinezonach, utytłanych cementem i farbą, usiłowało zgasić ogień. Żadna manifestacja, zwykłe niechlujstwo na placu budowy.

Bruno poczuł ulgę. Mimo że nadal nie odnalazł Poli, zaczynał znowu wierzyć, że marsze przebiegają pokojowo i wszystko dobrze się skończy. Zrobił zdjęcie i wysłał na Twittera z podpisem: „Jest dym, gdzie manifestacja?”. Klęknął, żeby zawiązać sznurowadła; rozluźniły się w czasie szaleńczego biegu. Oddychał szybko, łykał czarne od dymu powietrze. Przyprawiało go o mdłości, z trudem znosił smród. Strużki potu ciekły po skroni i szyi, mokra koszula lepiła się do pleców. Jak Indianin na westernach, nasłuchiwał skupiony, z głową tuż nad ziemią, niewyraźnych odgłosów zbliżającego się wroga, muzyki manifestacji, nawoływania przez megafony, haseł regularnie skandowanych w rytm wybijanych na bębnach uderzeń, krótkich, agresywnych. Pierwotne energie, język plemienny, znak na zbiórkę klanów przed bitwą.

Ruszył w stronę Szpitalnej, najpierw szybkim marszem, potem biegiem. Na Brackiej kawiarnie Między Nami i Biały Królik wypełniał po brzegi tłum, z Domu Braci Jabłkowskich wychodzili klienci. Nieliczni przystawali, żeby przyjrzeć się wystawie sklepu z ubraniami, i po chwili odchodzili wolnym krokiem. Szum samochodów prasował jazgot ulicy w jednostajne tło. Bruno nasłuchiwał w skupieniu. Kiedy na Jerozolimskich samochody stanęły na czerwonym świetle, a z Brackiej jeszcze nie ruszyły, wyłapał z szumu kilka niepokojących dźwięków.

Poszedł Kruczą i skręcił w stronę placu Trzech Krzyży. Szedł pustą ulicą wzdłuż gęsto zaparkowanych samochodów. Odnowione fasady kamienic z początku wieku wyglądały raczej na makiety w biurze nieruchomości dla wielkoludów niż na prawdziwe miasto. Ciągi tabliczek kancelarii radców prawnych i przedstawicielstw handlowych na kolejnych drzwiach jeszcze bardziej odrealniały ulicę. Bruno zastanawiał się, dlaczego nie mija żadnych przechodniów. Czuł się jak we śnie i nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę rzeczywistość rozpadła się na jego oczach.

Zbliżając się do kościoła Świętego Aleksandra, zauważył biało-czerwony transparent z patriotycznym hasłem. Baner opinał budynek niczym klamry murarskie chroniące zmurszałe mury przed zawaleniem się. Kawiarnie Szpilka, Szparka i Szpulka, ulokowane w kamienicach przy placu Trzech Krzyży, wydawały się przepełnione. Nawet stoliki w ogródkach, zabezpieczone od wiatru ścianą z folii i ogrzewane gazowymi piecykami, były zajęte do ostatniego miejsca. Znów potwierdziła się społeczna prawidłowość wszelkich zamieszek i rewolucji: gdy w jednej części miasta niszczono odwieczne rytuały zwykłego życia, w drugiej spełniano codzienne powinności wobec obyczaju albo przyzwyczajeń, jakby nic nigdy nie miało ich zakłócić.

Rozejrzał się, czy nie jadą jakieś samochody, i przebiegł przez plac do kościoła. Przeczytał napis na odkształconym przez deszcze i słońce banerze: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod”...

Nietrudno było domyślić się całości słynnego cytatu. Skąd ten powrót do haseł i symboli z czasów walki z komuną? Prawicy brakowało języka opisującego demokratyczną walkę o władzę, skonstatował w myśli. Nic dziwnego, że musiała się odwoływać do frazesów z czasów dyktatury. Język, jeśli tylko tak mu było wygodniej, pozostawał głuchy na zmiany rzeczywistości.

Żeby złapać oddech, zwolnił na schodach prowadzących do kościoła. Na rozkładanym krzesełku, częściowo zasłoniętym przez spódnicę w falbanki, siedziała nastolatka i szkicowała bryłę świątyni. Nosiła koronkowe rękawiczki bez palców, jej dłonie niemal nie ruszały się. Za to głowa nieustannie unosiła się i opadała, niczym u samochodowej maskotki na wybojach. Bruno spojrzał zza pleców dziewczyny na rysunek i pochwalił głośno jego naturalistyczną precyzję.

Przebiegł na drugą stronę placu, pod Sheraton. Niebo w połowie pokrywały chmury. Plac Trzech Krzyży dzielił się zygzakiem na dwie części, rozświetloną i ciepłą oraz zacienioną i chłodną, tak chłodną, że robiła się gęsia skórka. Check Point Charlie, przejście z Berlina Zachodniego do Wschodniego, zimna wojna wróciła. Bruno roześmiał się; bezsensowne porównanie.

U stóp pomnika Witosa skejci w podartych dżinsach, wielkich bluzach i czapkach bejsbolówkach skakali na deskach, ćwicząc obroty w powietrzu. Terkotanie kółek roznosiło się po całym skwerze. Chłopcy albo chwalili siebie nawzajem, albo rzucali złośliwe komentarze i wybuchali śmiechem. Z przenośnego boomboksu ustawionego na chodniku w cieniu męża stanu leciał hip-hopowy kawałek z bardzo mocnym bitem. Bruno zastanawiał się, czy możliwe, żeby słyszał go na placu Powstańców. Wykluczone. Chociaż rytm się zgadzał, małe głośniki nie poniosłyby dźwięku aż tak daleko.

Minął butiki kilku projektantów mody, księgarnię Czytelnika i znalazł się przed sejmem. Według planu manifestanci mieli zatrzymać się tutaj i odczytać petycję w sprawie katastrofy. Przed parlamentem stało jednak tylko dwóch mężczyzn z rowerami obwieszonymi kartonowymi tablicami. Ostrzegali przechodniów przed zbliżającą się apokalipsą. W głębi małego parku na jednej z ławek grupa młodzieży piła piwo i dyskutowała głośno o niebywałym zachowaniu swojej koleżanki na niedawnej imprezie. Bruno podszedł do rowerzystów. Jeden był po sześćdziesiątce, łysy i bez zębów. Ich brak maskowały grube wargi. Mimo że niski, robił wrażenie dobrze zbudowanego. Zresztą podkreślał muskulaturę obcisłym czerwonym golfem. Pomarańczowy dres typu szelest z dwoma lampasami wzdłuż nogawek i gwizdek zawieszony na cienkim łańcuszku nadawały mu wygląd trenera drużyny kolarskiej, który właśnie skończył zajęcia. Drugi rowerzysta, wysoki chudzielec, przygarbiony, z wielkim brzuchem, jakby pod swetrem trzymał piłkę do kosza, wpatrywał się w chmury, kompletnie nieobecny.

Niski-bez-zębów nakazał Brunonowi przeczytanie i co ważniejsze, zastanowienie się nad tekstem tablic. Dopiero wtedy zgodził się wskazać kierunek marszu manifestacji. Bruno podporządkował się jego sugestii. Dla dobra sprawy.

W pięciu punktach, zilustrowanych dziesięcioma rysunkami wykonanymi niewprawną ręką dziecka, wymieniano znaki zbliżającej się zagłady: trzęsienia ziemi, tsunami, smog nad miastem, katastrofa w Smoleńsku, zamieszki w kraju. Pięć kolejnych przedstawiało etapy Apokalipsy: nastanie państwa, zwanego Unią Globalną, narodziny Antychrysta, który miał stać się jej ostatnim prezydentem, Wielki Wybuch, rozpad Świata i powrót do stanu Czystości.

Bruno zapytał, kiedy to wszystko się wydarzy. Usłyszał krótką, nieznoszącą sprzeciwu odpowiedź. Luty 2014. Podziękował za ostrzeżenie i pobiegł zgodnie z sugestią rowerzysty w stronę Łazienek. Przebiegł nie więcej niż dwieście metrów, kolka odebrała mu oddech. Zgiął się wpół i dyszał urywanie, z trudem łapiąc oddech. Kilkakrotnie splunął. Cienkie nitki śliny wiły się między niedopałkami i nakrętkami do butelek. Popękany asfalt pulsował w kilku kolorach, jego powierzchnia zwijała się i rozwijała na brzegach. Wydawało mu się, że z jego płuca wydostają się kłącza powojów, ich korzenie wypełniają gardło, łodygi przebijają klatkę piersiową, spragnione powietrza. Czuł się, jakby zasłabł w wiwarium i stał pożywką dla oszalałych życiem roślin.

Przechodzący staruszek upewnił się, że z Winnickim wszystko jest w porządku, poklepał go po plecach i odszedł, szurając butami. Bruno podniósł się z kucek, wziął kilka oddechów i uważnie wsłuchując się w pracę organizmu, zrobił parę kroków. Puls się uspokajał, oddech wyrównywał, ale wciąż niewidzialne ostrze wbijało się pod żebra. Otarł rękawem płaszcza zimny pot z czoła. Zmusił się do kolejnej próby: podbiegł truchtem parę metrów i poczuł uderzenie pięścią w żebra. Przenikliwy ból odbierał oddech. Bruno zatrzymał się. Spokojnie wdychał i wydychał powietrze, aż uspokoił bicie serca. Dopiero wtedy ruszył, z trudem, na sztywnych nogach.

Długi, powolny marsz, właściwie spacer Ujazdowskimi, pozwolił mu odpocząć. Mokra od potu koszula wyschła. Poprawił kołnierzyk koszuli, rozprostował sweter i płaszcz.

Sygnał wiadomości. Sasza przysłała mms-a podpisanego „pozdrowienia od kochanych potworów”. Wiwarium. Ogromna żaba rogata patrzyła czujnie do kamery. Brązowe prążki na zielonym tle skóry płaza robiły psychodeliczne wrażenie. Ekran niemal rozpikselowywał się. Kolejne ujęcie. Jaszczurka wygrzewała się w świetle lampy. Miała skórę w kolorze pistacji i przypominała żelek leżący na kamieniu.

Zbliżała się szósta. Pod pomnikiem Dmowskiego spotkał tylko małżeństwo z dwójką dzieci. Pochód musiał ruszyć wcześniej. Bruno przebiegł na drugą stronę Alej. Dalej szedł wzdłuż Ogrodu Botanicznego i Łazienek. W szczelinach między rosnącymi w rzędzie iglakami majaczył pomnik Chopina. Bruno przystanął kilka kroków dalej. Nawielkich płytach, przymocowanych do ogrodzenia, prezentowano wystawę fotograficzną poświęconą ofiarom katastrofy smoleńskiej: para prezydencka, ministrowie, generałowie, prezesi, posłowie, cywile, ochrona, załoga.

Paweł Liwski. Na tle szklanej ściany siedziby Europarlamentu. Uśmiechnięty, w garniturze, ale z koszulą rozpiętą pod szyją, bez krawata. Obok brata prezydenta, w czasie jego wizyty w Brukseli. Sugestia bliskich relacji z przywódcą partyjnym? Co znaczył taki dobór fotografii? Z ideową kontrabandą, którą Paweł planował przemycić do partii, długo nie zagrzałby miejsca przy tym szefie.

Wzdłuż budynków rządowych stały nieruchome figurki z gier komputerowych: policjanci uzbrojeni w pałki, do tego czarne mundury, ochraniacze na kolana i łokcie, kamizelki kuloodporne. Na zadeptanym trawniku leżały szczątki szmacianych kukieł, nadpalone i zdeformowane. Bruno rozpoznawał wyśmianych polityków po charakterystycznych cechach ich fizjonomii: wielkim brzuchu, wąskich oczach, wysokim czole, długim nosie albo specyficznej fryzurze. W głębi Alej Ujazdowskich Bruno ujrzał tłum skandujący jakieś hasła. Dźwięk docierał tu rozmazany przez szum miasta. Bruno nie potrafił zrozumieć wykrzykiwanej treści. Manifestacja odbijała od Belwederu w Bagateli. Wcześniej musiało dojść do happeningów przed kancelarią premiera, stąd opóźnienie. Bruno przyspieszył.

Pochód zamykała grupa ubranych w czarne bluzy i jasne dżinsy mężczyzn w kominiarkach. Skandowali coś i machali rękami z zaciśniętymi w pięść dłońmi. Pojedynczy maruderzy zatrzymywali się dłużej przy pomniku Piłsudskiego, oblepionym kwiatami, albo robili zdjęcia Belwederowi.

Policja zamknęła kordon, popędzając włóczących się samopas ludzi. Winnicki minął mundurowych. Jeden z nich informował bazę przez krótkofalówkę o potencjalnych zadymiarzach na końcu pochodu. Bruno wcisnął się w tłum. Ponad głowami powiewały biało-czerwone flagi, tablice z hasłami podrygiwały w rytm kroków, wielkie transparenty wzdymały się z każdym powiewem wiatru.

Coś zatrzymało czoło pochodu. Ludzie zbili się w zwartą masę. Bruno przeciskał się w tłumie i wypatrywał córki. Parę razy wydało mu się, że ją widzi. Parł wtedy do przodu, nie zważając na nic. Rozpychał się i obijał o zdziwionych, niekiedy nawet zdenerwowanych na niego ludzi. Żadna z dziewczyn nie okazała się Polą. Między głowami manifestantów zauważył postać w hipsterskiej czapce. Identyczną podarował córce na urodziny. Przebił się do dziewczyny, złapał za ramię. Odwróciła się i zapytała:

– Pan z policji? – Miała twarz całą w piegach. – Jak potrzeba foty, to nie ma sprawy. – Przystanęła i zrobiła minę profesjonalnej modelki, pozującej do zdjęcia. Potem wyjęła telefon z kieszeni kurtki. – Na wszelki wypadek. Jakby pan rozrabiał – powiedziała i zrobiła zdjęcie Brunonowi.

Chciał wyjaśnić, dlaczego ją zaczepił, ale rozdzielił ich tłum.

Manifestacja weszła na plac Unii Lubelskiej. Widzowie, stojący wzdłuż ulicy, oklaskiwali kolejne hasła na transparentach. Samochody policyjne z mrugającymi kogutami parkowały na chodniku, fotoreporterzy kucali, pstrykali serię zdjęć i biegli w stronę Marszałkowskiej, dokąd zmierzał pochód. Manifestanci, podnieceni entuzjazmem publiczności, skandowali solidarnościowy klasyk: – „Raz sierpem, raz młotem sowiecką hołotę” – wyżej podnieśli transparent z napisem „17.09.39 – nóż w plecy, 10.04.10 – nóż w serce”.

W niebo poszybowały race. Niebieską płaszczyznę przecięły pierzaste warkocze w białym i czerwonym kolorze. Ludzie zaczęli bić brawo i robić sobie zdjęcia telefonami.

Tłum zaintonował Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Wkrótce śpiew zaczął mieszać się z dudnieniem afrykańskich bębnów i transową muzyką. Z przeciwnej strony widać było zmierzającą na plac Konstytucji lewicową kontrmanifestację. „Antifa łowców Hiva”, przeczytał Bruno na banerze, który ktoś rozwieszał na płocie przy torach tramwajowych. Właściwie cieszył się, że nie spotkał Poli w manifestacji narodowców.

Miasto z dymu i sadzy, zapomniane zaułki i reprezentacyjne aleje jak stworzone z cienia; pałace i ubogie kamienice o ścianach okopconych przez dawno zapomniane pożary, o ścianach, od których odlepiły się, niczym stare plastry, tynki, odpadły cegły, załamały się belki stropowe, krokwie dachu; place z fontannami z czarnego pyłu plujące drobinami jeszcze tlących się popiołów; rozległe parki o wyrafinowanych założeniach i intymne ogrody na tyłach willi w błotnistej czerni; zwęglone drzewa, gotowe rozsypać się od najlżejszego dotyku; bugenwille i magnolie ulepione z popiołu; oleandry o czarnych, oleistych konarach.

Miasto robiło wrażenie opuszczonego, zwykle nie widziało się tu ani człowieka, ani kota, ani psa. Nawet szczury, jeśli żyły, musiały ukryć się na najniższych piętrach sieci kanałów. Jedynie kilka razy w ciągu dnia miasto wypełniało się ludźmi. Zjawiali się znikąd i szli szybkim krokiem jakby po z góry wytyczonych trajektoriach. Kiedy próbował nawiązać z którymś ze żwawych przechodniów najzwyklejszy kontakt skinięciem głową, uśmiechem, gestem, postać rozwiewała się jak dym.

Chciał dowiedzieć się, skąd brali się ludzie zamieszkujący miasto. Zaczął śledzić przypadkowego przechodnia. Doszedł za nim aż do jego domu. Ledwie jednak przekroczył granicę wielkiej bramy strzeżonej przez rzeźby wojowników, dom rozpłynął się w szarym powietrzu dnia.

Dopiero z czasem, pogodzony z porażką, odkrył przejście z miasta dymu i sadzy do miasta z betonu i szkła.

Zdecydował się opuścić przeklęte, wypalone ulice, spopielone place i ogrody i przedostać się tam tuż po zapadnięciu zmroku, kiedy ostatni raz na powierzchnię wychodził tłum jego mieszkańców. O tej porze, jak sądził, niezauważony najłatwiej wymknie się na drugą stronę. Sekretna brama znajdowała się w głębi starego ogrodu. Ogradzający go mur gubił się w najdzikszych chaszczach. To tam rzeczywistość miasta z dymu i sadzy w przedziwny, ale rzeczywisty sposób łączyła się z miastem z betonu i szkła. Jak podszewka i spódnica.

Ucieczka okazał się prostsza, niż myślał. Wystarczyło kilka kroków, aby znaleźć się na ruchliwej ulicy, zabudowanej wielkimi gmachami, których fasady zdobił piaskowiec i aluminium, wypełnionej samochodami i pieszymi podążającymi w znanym tylko sobie celu. Ruszył za jednym z nich, chcąc upewnić się, że nie poddał się iluzji. W ostatniej chwili wbiegł za mężczyzną do metra. Obserwował go dyskretnie, stojąc w rogu wagonu. Potem w bezpiecznej odległości szedł za nim brukowaną uliczką starych rezydencji. Kiedy mężczyzna zniknął za bramą willi obrośniętej bluszczem, przyspieszył i w ostatnim momencie wcisnął się na teren posesji przez powoli zamykającą się furtę. Wyciągnął rękę, aby zatrzymać mężczyznę i porozmawiać z nim o mieście z betonu i szkła, ale okazało się, że wyszedł na główną ulicę miasta z dymu i sadzy.

II

Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz!? Nie trzeba wkładać palców w ogień, żeby przekonać się, że parzy!, ostrzegał ojciec.

Bruno Winnicki gardziłby sobą, gdyby słuchał rodzicielskich pouczeń i nadal wracał do domu poobijany po kolejnych bójkach. Jego przeciwnicy, chłopcy z rodzin milicyjnych, mieszkali w bloku dwie ulice dalej. Siniaki zmieniały barwę od różu po ciemny granat, widoczny z daleka, nie do zamaskowania nawet pudrem matki.

– Patrzcie, jaki szczęściarz! Drugi chuj mu wyrósł na tej głupiej łepetynie!

– Ten to se porucha w życiu.

– Za dwóch!

– Albo trzech, jakby doliczyć i tego kulfona, co udaje jego nos! – żartowali starsi koledzy, wbrew okrutnym słowom z całą życzliwością dla towarzysza walki.

Kiedy Bruno zostawał sam w domu, uruchamiał palnik kuchenki gazowej i eksperymentował. Najpierw muskał palcami płomień, potem przytrzymywał nad nim całą dłoń. Ogień osmalał skórę, zwęglał kilka włosków w okolicach przegubu, wędrował w wesołych podskokach wzdłuż linii życia i rozpalał się jak znicz na jej końcu. Swąd palącego się mięsa roznosił się po całym mieszkaniu, Bruno syczał z bólu, pojękiwał, z trudem panował nad sobą, aby nie wybuchnąć płaczem. Nie sprawdzał siły swojego charakteru. Znał ją od czasu, gdy w ulicznych bójkach oberwał parę razy kamieniem w głowę i plecy. Analizował reakcje człowieka w chwili samospalenia.

W tamtym czasie ujawniono prawdę o Ryszardzie Siwcu i jego śmierci na ogólnopaństwowych dożynkach wiele lat wcześniej, w 1968. Na uroczystościach zebrało się blisko sto tysięcy widzów, w tym szefowie partii komunistycznej i dyplomaci. W trakcie występów zespołu tańca ludowego Siwiec oblał się benzyną i podpalił w proteście przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Bruno zapamiętał wstrząsający film, zarejestrowany zapewne przez milicyjnego obserwatora: płonąca postać biegała między ławkami widowni, ludzie próbowali ugasić ogień, Siwiec nie pozwalał im na to, opędzał się od nich niczym od natrętnych komarów.

Ogień i polityka. Bruno zastanawiał się później, dlaczego nie napisał o tym eseju. Płomień rewolucji, samospalenia mnichów buddyjskich, palenie Koranu, flag, portretów premierów. A ostatnio płonący samolot prezydencki. Ogień uświęcał, oczyszczał idee z przyziemnych intencji, walki o władzę, o panowanie nad tłumami. Bruno zajmował się w swojej pracy raczej smugą sadzy po płomieniach i ruinami po pożarze. Ale fascynowała go idea kosmicznego ogniska, w które u kresu dziejów zamieni się świat. Fascynowała i uspokajała. Podobno przygotowującemu się na najgorsze przynosi ulgę wyobrażenie oczekiwanej sytuacji.

Na początku liceum Bruno Winnicki z trzema przyjaciółmi założył Klub Kontrolowanej Psychodelii. Rodzice jednego z nich pozwolili im korzystać z pustej komórki w piwnicy. Aby nadać miejscu klimat, członkowie klubu pomalowali ściany na czerwono i powiesili plakaty kapel rockowych odwiedzających z koncertami Centrum Kultury. Natychmiast po szkole biegli do domu i zamiast odrabiać lekcje albo oglądać telewizję, schodzili do piwnicy. Marek Stasiewicz przynosił szpulowy magnetofon i taśmy z kolekcji starszej siostry. Gasili światło, włączali album Pink Floydów Animals i udawali się w podniebny lot, narkotyczny, choć jeszcze bez wspomagania używkami. Uwolnieni od ciężaru ciała, szkolnych obowiązków, rodzinnych zależności, dryfowali swobodnie w napowietrznych pustkowiach.

Wolność od siebie i od innych. O tym zawsze marzył Bruno Winnicki. Nawet jeśli nie wiedział, co pozostanie, gdy zaprzeczy się wszystkiemu, czym się jest.

Niekiedy niemal udawało mu się osiągnąć ten stan. A wtedy, właściwie bez powodu, pojawiał się lęk przed wykonaniem ostatecznego kroku w nieznane. Kontrolowana psychodelia. Czy można kontrolować takie przeżycie? Co za idiotyczna nazwa! Jak mógł zgodzić się na nią?

Pewnego dnia na nieheblowanych drzwiach klubu pojawił się napis białą kredą. „Klub walenia konia”. Kto mógł dokonać tak haniebnej profanacji? Z pewnością nie kto inny, tylko ich śmiertelni wrogowie z milicyjnego osiedla. Bijatyka już nie wystarczała. Tym razem obrażeni członkowie Klubu Kontrolowanej Psychodelii zamierzali przekazać milicjantom definitywny komunikat.

Zrzucili się na białą farbę olejną i pewnej nocy namalowali ogromny, biegnący zygzakiem od podpiwniczenia do parapetów parteru napis: SSIJCIE MILICYJNE PAŁY KONOWAŁY.

Incydent sprowokował powstanie wielu absurdalnych plotek. Jedna z nich głosiła, że dyrekcję odwiedził pracownik Służby Bezpieczeństwa, inna, że nie tylko zjawił się, ale i zagroził rozwiązaniem szkoły, jeśli winni haniebnego czynu się nie ujawnią.

Echa afery dotarły do rodziców Brunona i już dwa dni później autor napisu został przez nich rozpracowany. Nie tylko dlatego, że na starych adidasach odnaleziono dwie krople zaschłej farby olejnej. Najważniejszym dowodem okazał się sam napis. Styl części liter, dokładnie „cyjne pał”, przypominał im charakter pisma syna. Za karę cofnęli mu kieszonkowe na czas nieokreślony i zakazali spotkań w Klubie Kontrolowanej Psychodelii.

W czasie bezsennej nocy Bruno ułożył sobie w głowie plan zemsty. Następnego dnia na długiej przerwie zastukał do sekretariatu liceum im. Bolesława Prusa i przyznał się do autorstwa obraźliwego napisu.

Bruno liczył się z konsekwencjami, mimo to kara zaskoczyła go. Został usunięty ze szkoły. W naszym liceum nie ma miejsca dla barbarzyńców, powiedział dyrektor Prusa.

Psychodelia wymknęła się spod kontroli. Konkurencyjne liceum im. Królowej Jadwigi odrzuciło prośbę Brunona o przyjęcie. Podobnie uczynili dyrektorzy technikum elektrycznego, liceum gastronomicznego, a nawet technikum budowlanego. Jedyna szkoła, która zgodziła się przyjąć element wywrotowy, znajdowała się parę kilometrów od Siedlec, w miejscowości Mrozy. Dla Brunona oznaczało to niewyobrażalną degradację. Z miasta do wsi, ze środowiska lokalnej elity do szkoły dla nizin społecznych, od liceum, które dawało perspektywy studiowania na najmodniejszych wydziałach w Warszawie, do szkółki, z której mógł co najwyżej trafić do hodowli ćwierćinteligentów na siedleckiej Sorbonie, jak nazywano Wyższą Szkołę Rolniczo-Pedagogiczną! Ojciec pocieszał go, że jeśli nie zabraknie mu determinacji, wszystko wciąż stoi przed nim otworem. Ale kto by tam słuchał ojca.

Do Mrozów dojeżdżało się pociągiem relacji Terespol–Warszawa lub Siedlce–Warszawa. Żeby zdążyć do szkoły na ósmą, należało wstać najpóźniej o szóstej rano. Matka wytrzymała miesiąc, obserwując zmagania starszego syna z samym sobą i czasem. Błagała Stanisława, aby zgodził się odwozić syna do liceum, ten odmówił.

– Albo nasz synalek pokaże wreszcie determinację, albo już po nim – powiedział, zamykając dyskusję.

W końcu zadzwonił wychowawca, zaniepokojony spóźnieniami Brunona. Groziła mu najniższa ocena z zachowania, a nawet relegowanie ze szkoły.

I tak obowiązek odwożenia syna do Mrozów spadł na matkę. Krystyna słono kazała sobie płacić za swój gest. Wystarczyła niewinna uwaga o słonecznym dniu, a matka robiła pogardliwą minę i gwałtownie protestowała:

– To? To ma być piękny dzień? Przetrzyj szyby – ironizowała.

Czasami Bruno specjalnie prowokował matkę, podziwiając mgły unoszące się nad rozlewiskiem Muchawki.

– Mówisz o tych chaszczach? – dziwiła się matka. – Ty to masz gust, dziecko. Przecież to nawet nie rzeka! Trujący ściek, z przyzwyczajenia zwany rzeką.

I na spojrzenie syna, dziwiącego się sile jej wybuchów, opisywała prawdziwie wyjątkowe słońce nad najwspanialszym miejscem na ziemi. Tam gdzie Horyń łączył się z Wilią. Na Wołyniu.

Babka Brunona Winnickiego, Paulina Kieślewiczowa, pochodziła z Ostroga, precyzyjnie mówiąc, z Kolonii Ostróg, znajdującej się w czasach jej młodości na obrzeżach rozwijającego się szybko miasta. Wychodząc na ganek domu, widziało się nie tylko pola pszenicy i rzepaku, ale i złociste kopuły cerkwi Objawienia Pańskiego, jak gromnice ustawiane w oknach w czasie burzy, by chroniły przed nieszczęściem.

Gospodarka rolna Kolonii nastawiona była na potrzeby miasta, przede wszystkim garnizonu wojskowego. Ostróg stanowił stację graniczną Rzeczypospolitej ze Związkiem Radzieckim. Mieszkańcy dworu lubili myśleć o sobie jako przedmurzu nie tyle chrześcijaństwa, ile cywilizacji łacińskiej, chroniącym Europę przed pożogą ze Wschodu. Tak było tu zawsze, nawet wtedy, gdy kniaź Konstanty Ostrogski w proteście przeciw unii brzeskiej założył prawosławną Akademię Teologiczną i drukował książki teologiczne wymierzone w katolicyzm. Bruno wątpił, aby milcząca, pogrążona w nieokreślonej melancholii babka miała siły, a choćby chęć ratowania czegokolwiek przed ogniem. Krystyna twierdziła, że obrona cywilizacji polega czasem na pielęgnowaniu codziennych rytuałów. Pachnąca kawa i chrupiący rogalik rano. Obiad wczesnym popołudniem, z kluskami kładzionymi i przepiórkami ustrzelonymi przez głowę rodziny. Późna kolacja z kulebiakiem i winem mozelskim albo ulubionym przez Paulinę tokajem.

Cywilizacja polegała również na utrzymywaniu ogrodu pełnego egzotycznych krzewów i drzew. Streszczało się w nim całe piękno istnienia, dostępne w tym jednym znaku każdemu, kto się znalazł w otaczającym modrzewiowy dworek roślinnym labiryncie. Czego tam nie było! Ekscentryczne hiacynty, rozłożyste rododendrony, magnolie, a nawet wyniosłe pinie sprowadzane wprost z Sabaudii. Wystarczyło wbiec między drzewa, by po chwili znaleźć się poza czasem, w wiecznym teraz, w nieustannym gdziekolwiek.

– A później przyszli Scytowie i wszystko zniszczyli – dodawała z goryczą Krystyna.

Paulina prowadziła bogate życie intelektualne. Organizowała w dworku muzyczne soirée i wspólne lektury nowości literackich, na które zapraszała miejscową elitę, w tym oficerów z garnizonu w Ostrogu. Sprowadzała z Warszawy „Ateneum” i „Wiadomości Literackie”. Jej mąż szybko odkrył, że pod przykrywką współczesnej sztuki, przede wszystkim poezji, pewne pisma zatruwały naiwnych czytelników bolszewickimi miazmatami. Nie potrafił jednak niczego odmówić ukochanej żonie. Aby zrównoważyć lewicowe wpływy w domu, zamówił zorientowane patriotycznie i narodowo „Prosto z mostu”.

– Tak wygląda prawdziwa tolerancja – oceniała klimat domu Kieślewiczów Krystyna i zaraz dodawała: – A potem przyszli Scytowie i wszystko zniszczyli.

Kieślewiczowie zajmowali się przede wszystkim majątkiem. Zygmunt dorywczo pomagał przy robotach geodezyjnych. W tamtym czasie parcelowano ziemię państwową pod działki dla osadników polskiej narodowości. Paulina prowadziła szkołę dla ukraińskich dzieci, aby je wyciągnąć z nędzy duchowej. Tkwili w niej z racji pochodzenia. A ona wierzyła, że pochodzenie nie powinno determinować życia.

Nieraz gdy sobie

W kątku usiądę,

To myślę o tym,

Kim też ja będę?

Trudno się zawsze

Trzymać mamusi,

Bo każdy człowiek,

Sobą być musi.

Krystyna nie pamiętała całego wiersza, brakujące zwrotki kwitowała krótkim: „Coś tam, coś tam, coś tam, coś tam”, i kończyła, rozbawiona prostymi rymami:

Lecz jakimkolwiek,

Iść będę szlakiem:

Zawsze zostanę

Dobrym Polakiem!

Potem już tylko dodawała gniewnym głosem, znacząco spoglądając na syna:

– A później przyszli Scytowie i wszystko zniszczyli.

Sprawa wytyczania terenów dla nowych osadników dotarła do ukraińskich działaczy narodowych i zaczęły się protesty. Słano petycje do wójtów, do starosty zdołbunowskiego, a nawet wojewody wołyńskiego, z pokorną prośbą o powstrzymanie polonizacji prastarych ukraińskich terytoriów. Prastare ukraińskie terytoria! Dobre sobie. Bez Polaków do dziś zarastałyby chwastem i brzeziną. Na szczęście urzędnicy państwowi wiedzieli lepiej. W odwecie Ukraińcy pobili w karczmie geodetów. Akt terroru nic im nie dał. Zatrudniono jeszcze więcej geodetów i jeszcze więcej robotników. Przyspieszono wytyczanie działek, zwiększono ilość ziemi do nadziałów. Z okolicy przybywały całe pielgrzymki Ukraińców, aby blokować pomiary. Wezwano policję i usunięto manifestantów.

– Jak?

– Normalnie. Tak jak zawsze się usuwa warchołów. – Krystyna zbyła syna, słusznie podejrzewając, że szuka okazji do kwestionowania jej opowieści.

Kończyła się jedna z tych wyjątkowych wołyńskich wiosen. Tamtego dnia Zygmunt pracował od świtu. Zmęczony zdjął czapkę, otarł pot z czoła i spojrzał w niebo, delektując się słońcem. Padł strzał, z traw wyskoczyły z krzykiem bażanty i kuropatwy. Mąż Pauliny osunął się na ziemię, kremowa koszula zaczerwieniła się jak w czasie farbowania w zabrudzonych sadzą garach. Ludzie wpadli w popłoch, nie wiedzieli, czy ratować geodetę, czy siebie. Kucali, ukrywali się za kępy traw, niektórzy czołgali się w stronę wsi.

Na szczęście Paulina znajdowała się w pobliżu. Nie zważając na niebezpieczeństwo, kilkoma susami przeskoczyła bagienną gęstwinę, zapadając się po kostki w miękkiej ziemi. Rozdarła koszulę męża i opatrzyła go prowizorycznie, tamując dalszy upływ krwi. Krzyczała: – Na pomoc! – nikt do niej nie strzelał i w ten sposób odważyła innych do wyjścia z kryjówek.

Biegli przez trawy, trzymając geodetę za ręce i nogi; Paulina płacząc, w niebieskiej sukience umazanej krwią, inni z plamami potu, jak krowimi łatami, na ubraniu.

Zygmunt przeżył, tyle że miał trudności z ruszaniem prawą ręką. No i wtedy zaczął chodzić do restauracji w hotelu Samuela Karpia. Spotykali się w starannie dobranym kółku, do którego należało kilku oficerów pułku stacjonującego w Ostrogu.

– Obmyślali sposoby powstrzymania tej zarazy, wiesz jakiej... – Krystyna lubiła niedopowiedzenia, jakby bała się, że ktoś mógłby ją podsłuchiwać w samochodzie.

– Żydzi komunizowali, Ukraińcy komunizowali, Białorusini komunizowali. Nawet Polacy nie oparli się pokusie. Ci, którzy nie komunizowali, faszyzowali. Niemcy, Włosi, Litwini, Słowacy. Ta cała demokracja, pic na wodę, żałosna utopia naiwnych idealistów. Należało dać sobie spokój ze złudzeniami i...

Krystyna nie skończyła. Machnęła ręką i powtórzyła z całym fatalizmem:

– Nic im to nie dało. I tak w końcu przyszli Scytowie i wszystko zniszczyli.