Władca prawdy - Maria Magdalena Syryńska - ebook + audiobook

Władca prawdy ebook i audiobook

Maria Magdalena Syryńska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Alexander zaginął. Zniknął niedługo po balu, po którym doszło do niewyjaśnionego zamachu. Wśród poddanych rozniosła się plotka, że książę nie żyje. Jednak bez ciała nie ma dowodu. Edwardowi nie przeszkadza to w planowaniu wojny, którą ma nadzieję w dogodnym dla siebie momencie wypowiedzieć. Zwleka jednak, aby nikt nie wiedział, kiedy zaatakuje, i aby atak był jak najbardziej druzgocący. Maybeth zaś, zmuszona do obrony swego królestwa, rozpoczyna poszukiwania Alexandra Williama Withmoore’a. Bo nikt w pojedynkę nie ma wystarczającej władzy, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ale kłamstwo ją ma. Powinno zostać ukoronowane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 30 min

Lektor: Agnieszka Szkuta
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ruddaa

Z braku laku…

nie porwała mnie :/
11
kunegunda12345
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna lektura. Tom drugi jeszcze lepszy niż pierwszy. Nie mogłam się oderwać. Książka trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej strony. Żałuję, że to już koniec :(
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Ostrze dra­snęło jego grdykę, gdy tylko sta­nął przed kró­lem. Korona poły­ski­wała w bla­sku wscho­dzą­cego słońca. Korona, która wkrótce miała nale­żeć do Edwarda.

Leni­wie odsu­nął miecz dło­nią, wie­dząc, że tam­ten jest zbyt prze­ra­żony, by go pchnąć.

W sali, która już nie­ba­wem rów­nież miała być wła­sno­ścią Edwarda, roz­le­gły się przy­głu­szone krzyki. Uśmiech­nął się do sie­bie.

Lubił się bawić uczu­ciami tych ludzi.

Patrząc na rywala, dosko­nale wie­dział, że pozba­wie­nie go życia zaj­mie mu naj­wy­żej parę minut. Ale prze­cież musiał dostar­czyć pod­da­nym roz­rywki. Wię­cej, niż dostar­czył dotąd. Oni zawsze pra­gnęli wię­cej, a on mógł im to dać.

Zamach na array­ski tron nie był dla niego niczym trud­nym. Od lat miał poplecz­ni­ków, któ­rzy poświę­ci­liby wszystko, byleby tylko wejść w jego łaski. Zebrał armię. Wła­sną armię. Powie­dział im, że jego brat zgi­nął w Array, zamor­do­wany przez tam­tej­sze wła­dze. Nie powie­dział, że sam go zabił. Ogło­sił za to, że pla­nuje wen­detę. Dodał, że im to wyna­gro­dzi.

Rzeź, do jakiej doszło tam­tej nocy, bez wąt­pie­nia pozo­sta­nie w pamięci następ­nych poko­leń. A odpo­wie­dzialny za to będzie on – Edward Wil­liam With­mo­ore. Ten, który zdo­łał oba­lić array­skie rządy. Przy­szły król Reedial.

Od wła­dzy dzie­lił go jedy­nie ten nie­do­łężny sta­rzec, który bez wąt­pie­nia już dawno powi­nien zgi­nąć na jakimś fron­cie. Edward nie miał poję­cia, jak kró­lowi udało się prze­trwać tyle lat na tro­nie. Nie wie­dział, kogo prze­ku­pił, by utrzy­mać to miej­sce.

Wycią­gnął miecz z pochwy i spoj­rzał kró­lowi w oczy. Iskrzyły z nie­na­wi­ści.

– Powiedz mi – powie­dział wolno i począł okrą­żać rywala. – Jakim cudem tak długo spra­wu­jesz wła­dzę? Ta infor­ma­cja może mi się przy­dać w przy­szło­ści.

Zamach­nął się mie­czem, celu­jąc w ramię króla, ale ten zablo­ko­wał cios. Na tym się skoń­czyło. Widać było, że oszczę­dza siły. Edward zaśmiał się cicho, gdy dostrzegł jego minę.

– A dla­czego nie masz dzie­dzica? – cią­gnął. – Czyżby żona się cie­bie brzy­dziła? Jak myślisz, ilu miała kochan­ków?

Dopiero te słowa zdo­łały spro­wo­ko­wać króla do wypro­wa­dze­nia paru cio­sów. Ryk­nął wście­kle, ale nic nie powie­dział. Zawsze był mało­mówny, co nie do końca odpo­wia­dało Edwar­dowi. Zasta­na­wiał się, jak długo powi­nien cią­gnąć to przed­sta­wie­nie.

– Wyglą­dała na szczę­śliwą. Nie podej­rze­wa­łeś ni­gdy kamer­dy­nera albo któ­re­goś gwar­dzi­sty?

– Idź do dia­bła! – wrza­snął sta­rzec i ciął mie­czem.

Edward odsko­czył z gra­cją i ugo­dził króla w nogę.

Ode­tchnął lekko i rzu­cił prze­lotne spoj­rze­nie na swoją żonę. Nie wyglą­dała na poru­szoną, a raczej na znu­dzoną. W jej oczach nie było nic, co świad­czy­łoby o emo­cjo­nal­nym zaan­ga­żo­wa­niu, a jeżeli jej to nie bawiło, innych rów­nież. Musiał się bar­dziej posta­rać.

W tym star­ciu wszyst­kie chwyty były dozwo­lone. Była tylko jedna zasada – nie uży­wamy innego oręża niż miecz. Jed­nak same ręce też bywają nie­bez­pieczne. Prze­pisy nie mówiły też nic o tor­tu­rach ani tru­ci­znach, więc Edward wcze­śniej obmy­ślił spo­sób na unie­ru­cho­mie­nie prze­ciw­nika.

Upew­nił się też, że jego syno­wie wszystko obser­wują. Byli jesz­cze bar­dzo mło­dzi, ale miał nadzieję, że zapa­mię­tają coś z tego star­cia. Dwóch chłop­ców spo­glą­dało na niego z ramion słu­żą­cego. Zasta­na­wiał się, jak umarł jego pierw­szy syn, bliź­niak Ale­xan­dra, choć tak naprawdę nie powinno go to obcho­dzić. I nie obcho­dziło. Był po pro­stu cie­kaw.

Od tam­tej chwili minęły trzy lata, ale bywały momenty, w któ­rych sobie o nim przy­po­mi­nał.

Ostat­nio myślał też o Velvi­cii. O Velvi­cii, która praw­do­po­dob­nie go poko­chała. Która była głu­pia, naiwna i tak łatwo dała się nabrać. Doło­żył wszel­kich sta­rań, by nikt nie dowie­dział się o jego sta­nie cywil­nym i synach. W prze­ciw­nym razie jego plan ległby w gru­zach.

Nie­ba­wem cały świat miał nale­żeć do niego. Prócz tego roz­trzę­sio­nego sta­rego tchó­rza nie było nikogo, kto mógłby go teraz powstrzy­mać.

Edward ude­rzył go, bez trudu tra­fia­jąc w plecy. Polała się odro­bina krwi, która jed­nak wystar­czyła, by stało się to, na co liczył od samego początku. Roz­po­częła się zacie­kła walka, która miała trwać bar­dzo krótko. Potem zaś powinna się roz­po­cząć zabawa dla tłumu.

Król upar­cie wypro­wa­dzał ude­rze­nia, które Edward zgrab­nie blo­ko­wał. Chciał spra­wić, by męż­czy­zna pozo­sta­wał w ruchu. Aby tro­vatta jak naj­szyb­ciej roz­prze­strze­niła się w jego krwi.

Co jakiś czas przez tłum prze­cho­dziły salwy wes­tchnień i okrzy­ków. Edward dał się raz tra­fić w ramię. Obe­rwał moc­niej, niż się spo­dzie­wał. Z bólu zato­czył się do tyłu, tym razem ledwo uni­ka­jąc śmier­cio­no­śnych cio­sów. Kiedy doszedł do sie­bie, prze­wró­cił się z uda­wa­nym okrzy­kiem, na co ludzie zare­ago­wali nie­zwy­kle roz­pacz­li­wie.

Nie musiał się już jed­nak nawet pod­no­sić, bo widział, co się dzieje z kró­lem. Jego twarz lekko zwiot­czała. Ruchy nie były już tak pre­cy­zyjne. W takim sta­nie nie mógłby nikogo oka­le­czyć, a co dopiero zabić. Po chwili oręż wypadł mu z dłoni z łosko­tem, a on sam osu­nął się na zie­mię.

Tro­vatta zaczy­nała dzia­łać. W tak małym stę­że­niu mogła go unie­ru­cho­mić, ale nie znie­czu­lała. Może tylko tro­chę, lecz to i tak nie miało zna­cze­nia.

Król chciał coś powie­dzieć, ale nie mógł wydo­być z sie­bie ani słowa. Widać było, że z tru­dem przy­cho­dzi mu nawet mru­ga­nie.

Edward uśmiech­nął się pro­mien­nie do pod­da­nych i zerwał na nogi, by im poka­zać, że nic mu nie jest. Ludzie zaczęli krzy­czeć, a on prze­szedł się wokół króla. Zasta­na­wiał się, ile czasu powi­nien go utrzy­mać przy życiu, nim osta­tecz­nie mu je odbie­rze.

To była tylko chłodna kal­ku­la­cja.

Pięć godzin, a nawet cztery czy trzy, mogło być dla ludu nużące. Dwie rów­nież. Spoj­rzał na żonę, która wysu­nęła nie­znacz­nie jeden palec.

Godzina. Tyle się z nim pobawi.

Spoj­rzał na zegar, który wska­zy­wał kwa­drans po dzie­sią­tej. A więc król skona po jede­na­stej.

Poło­żył go na środku wiel­kiej sali, a jego myśli podą­żyły ku środ­kom che­micz­nym, które usuną z bia­łych kafel­ków krew. Miał nadzieję, że król nie ubru­dzi zbyt­nio par­kietu. Popra­wił mu koronę, ale jej nie zdej­mo­wał. Przy­pa­trzył mu się, a wkrótce po tym roz­po­czął tor­tury.

Król mógł krzy­czeć dopiero po pew­nym cza­sie, kiedy dzia­ła­nie tro­vatty ustę­po­wało, ale trwało to bar­dzo krótko, bo już po paru minu­tach zdarł sobie struny gło­sowe. Nie­któ­rzy obecni rów­nież. Dodat­kowo połowa wyszła, a część zemdlała, ale ci, któ­rzy zostali, mieli zapa­mię­tać ten widok na zawsze.

Gdy wybiła jede­na­sta, żona spoj­rzała na Edwarda i pokrę­ciła głową. Niech będzie. Mruk­nął jesz­cze do sie­bie coś nie­zro­zu­mia­łego i wytarł ostrze o rękaw. Wstał.

– Wasza Wyso­kość – rzekł i skło­nił się uni­że­nie.

Kiedy tylko się upew­nił, że uwaga obec­nych jest sku­piona na nim, a nie na tym oka­le­czo­nym idio­cie, jed­nym płyn­nym ruchem pozba­wił króla głowy.

Korona upa­dła parę metrów dalej.

Rozdział 1

1

Przez długi czas jego jedy­nym towa­rzy­szem była ciem­ność. Ciem­ność i nie­prze­brana otchłań bólu.

Nie sły­szał nic, nawet ciszy.

Nie był w sta­nie się poru­szyć, ale nie roz­my­ślał nad tym, czy jesz­cze żyje. Wie­dział tylko, że czas prze­mija nie­ubła­ga­nie i nie przy­nosi mu uko­je­nia.

Trwał tak, czu­jąc się jak widmo prze­mie­rza­jące zaświaty. Trwał, coraz bar­dziej pogrą­żony w bólu. Mógłby przy­siąc, że czas leczy rany, ale dla niego nawet czas nie był łaskawy. Im dłu­żej tak trwał, im wię­cej powie­trza napeł­niało jego płuca, tym więk­szy ból mu doskwie­rał, tym dotkliw­sza cisza go ota­czała.

Ota­czała go pustka; nicość, lecz zara­zem ogromne cier­pie­nie.

W końcu zauwa­żył gwiaź­dzi­ste niebo prze­my­ka­jące nad jego głową. Nie­mal od razu zamknął oczy. Miał ochotę wrzesz­czeć, lecz ani gar­dło, ani ciało nie nale­żały już do niego. Dusza tylko w nim spo­czy­wała, nie­zdolna do niczego prócz egzy­sto­wa­nia i odczu­wa­nia bólu.

Ból. Tak ogromny ból.

Kiedy znów uchy­lił powieki, rażące słońce zbli­żało się ku hory­zon­towi. Czuł, że jest w jed­nym miej­scu, ale zdą­żył zano­to­wać jedy­nie cień, który go przy­sło­nił, a potem znów pogrą­żył się w kra­inie bole­ści.

Po pew­nym cza­sie wszedł w cudowny stan, który zabrał od niego wszyst­kie utra­pie­nia. Był pewien, że to śmierć po niego przy­szła, jed­nak się mylił, bo już po chwili cały ból powró­cił ze zdwo­joną siłą.

Nie­stety nie umarł.

Jęk­nął głu­cho.

Czuł pie­cze­nie, swę­dze­nie, kłu­cie i wszel­kie inne dole­gli­wo­ści, jakie mogły mu kie­dy­kol­wiek doskwie­rać.

Nie pamię­tał nic prócz swego imie­nia. I nie chciał niczego pamię­tać. Chciał po pro­stu jesz­cze przez chwilę jedy­nie egzy­sto­wać, aby nie musieć uczest­ni­czyć w życiu. Chciał po pro­stu znów zatra­cić się w sta­nie, który go dopadł, mimo że był to nie­zwy­kle bole­sny stan.

Obo­lałe mię­śnie nie pozwo­liły na żaden ruch, więc po pro­stu leżał. Nie otwie­rał oczu, oddy­chał mia­rowo, sku­pia­jąc się po kolei na każ­dej bolą­cej go czę­ści ciała. Każdy wdech spra­wiał mu trud­ność, a wyde­chy powo­do­wały ciche sycze­nie wydo­by­wa­jące się z jego ust.

Odtrą­cił od sie­bie wszech­obecny ból, by móc trzeźwo pomy­śleć. Bez względu na to, co się z nim stało, musiał dopiąć swego. Musiał to zro­bić.

Muszę to zro­bić – powta­rzał w myślach.

Ale co wła­ści­wie musiał zro­bić?

Jak się tu zna­lazł?

Kim był?

Pamię­tał tylko swoje imię i to na nim się sku­pił.

Przez dłuż­szy czas było jego jedyną myślą. Prze­tra­wiał je i roz­pa­try­wał. Ale­xan­der. Ale­xan­der. Ale­xan­der.

Ale­xan­der Wil­liam.

Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore.

With­mo­ore.

Zachły­snął się powie­trzem, jakby wła­śnie ono było sprawcą nagłych zawro­tów głowy. Już wszystko pamię­tał. Pod­parł się na łok­ciach, co spo­wo­do­wało ogromne pie­cze­nie w klatce pier­sio­wej. Krzyk­nął, lecz na­dal nie otwie­rał oczu. Zano­to­wał obok sie­bie jakieś poru­sze­nie, ale ono nie było istotne. Istotne było to, kim jest.

Nazy­wam się Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore.

Nazy­wam się Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore – pomy­ślał. – I jestem bez­względny.

Odsu­nął od sie­bie wszyst­kie emo­cje i wspo­mnie­nia.

Pozo­stał tylko on.

Książę.

Dzie­dzic.

Obrońca.

Władca.

Zaraz po tych sło­wach ból znów roz­lał się po jego ciele, pory­wa­jąc go w swe obję­cia.

Rozdział 2

2

Kiedy się kła­dła, stwier­dziła ze zdzi­wie­niem, że wciąż świeci słońce.

Zima na świe­cie powoli ustę­po­wała miej­sca cie­płej wio­śnie, jed­nak ta meta­fo­ryczna zima w ich pań­stwie dopiero się roz­po­czy­nała.

Wstała, by zacią­gnąć firanki, i na powrót przy­kryła się lek­kim kocem. Odwró­ciła się też na drugi bok, gdyż pro­mie­nie – mimo zasłon – dosię­gały jej oczu.

Ode­tchnęła i zamknęła ze znu­że­niem powieki.

– Nie mogę uwie­rzyć, że dałem się na to namó­wić… – szep­cze cicho, jed­nak nie patrzy na swoje odbi­cie w lustrze, a na dło­nie dziew­czyny popra­wia­ją­cej man­kiety jego sur­duta.

– Wiesz, że pod­dani cze­kają.

– Na cie­bie na pewno – mówi Ale­xan­der i ota­cza ją ramie­niem.

Dokoła nich nie sły­chać nic prócz tyka­nia zegara. May­beth uśmie­cha się lekko.

Nagle zie­mia zaczyna się trząść. Książę wypusz­cza dziew­czynę z objęć i odpy­cha ją od sie­bie. Ta wydaje z sie­bie zdu­szony krzyk i orien­tu­jąc się, co się dzieje, wyciąga rękę do Ale­xan­dra. Ten nie­mal ją chwyta, ale w tej samej chwili pod­łoga pod nim się roz­stę­puje.

Książę spada, a May­beth może tylko patrzeć na jego śmierć.

Jego blade, pozba­wione życia obli­cze jest ostat­nim, co widzi.

Mogłaby przy­siąc, że minęła zale­d­wie minuta, jed­nak gdy znów unio­sła powieki, w sypialni było zupeł­nie ciemno. Nie pamię­tała, czy cokol­wiek jej się śniło. W gło­wie pozo­stało tylko coś na kształt nie­przy­jem­nego wspo­mnie­nia. Cze­goś odle­głego.

Ktoś dotknął jej odkry­tej dłoni i mimo że był to czuły dotyk, odsko­czyła prze­ra­żona. W mroku nie mogła niczego dostrzec. Sły­szała tylko gło­śny szum w uszach.

– Hej – szep­nął ktoś. – Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię wystra­szyć – dodał łagod­nie.

– Henry… – jęk­nęła May­beth i opa­dła z powro­tem na łóżko. Po omacku odszu­kała jego dłoń. Szum w gło­wie zaczął ustę­po­wać. – Henry, to, że oka­za­łeś się księ­ciem, nie upo­waż­nia cię do odwie­dza­nia mnie w środku nocy, wiesz?

– Nie? – Łóżko ugięło się, kiedy na nim usiadł. – Twój gwar­dzi­sta prze­pu­ścił mnie bez pro­blemu.

– Rano się z nim roz­mó­wię – odburk­nęła zaspa­nym gło­sem.

Czuła, jak sen znów szczel­nie ją otula, jed­nak Henry deli­kat­nie ści­snął jej rękę.

– May, mimo wszystko nie przy­sze­dłem tutaj po to, żeby patrzeć, jak śpisz – powie­dział miękko. – Mam ci coś do poka­za­nia.

– I nie możesz tego zro­bić rano?

– May. – Przy­brał nagle poważny, nie­mal surowy ton, przez co May­beth od razu odzy­skała trzeź­wość umy­słu.

Wysu­nęła rękę spod jego dłoni i usia­dła, popra­wia­jąc koszulę nocną. Nagle poczuła, że na jej policzki wstę­puje rumie­niec. Znała Henry’ego całe życie, jed­nak on zawsze widział ją tylko w wytwor­nych i przede wszyst­kim sto­sow­nych suk­niach.

Czy to, że w ogóle go tu wpusz­czono, nie jest nie­sto­sowne? Jak wła­ści­wie do tego doszło? Zapewne Nicole, śpiąca w sąsied­nim pokoju, maczała w tym palce. Wio­sną doba dla słu­żą­cych koń­czyła się dopiero po zapad­nię­ciu zmroku.

Spoj­rzała na męż­czy­znę, a ten pomógł jej wstać i zało­żyć szla­frok.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam, że cię prze­stra­szy­łem – wyszep­tał, błą­dząc wzro­kiem po jej kom­na­cie.

Miał zmarsz­czone brwi i zaci­śnięte usta. May­beth prze­chy­liła głowę w geście zro­zu­mie­nia.

– To nie twoja wina. Po tam­tym… po tam­tym balu nie mogę spać spo­koj­nie – powie­działa i zagar­nęła część wło­sów za ucho.

Henry spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał ją przy­tu­lić, ale jedy­nie wolno poki­wał głową.

– Wiesz, Henry… – kon­ty­nu­owała. – Ciężko mi z tym. Pró­buję o tym nie mówić i nie roz­my­ślać za dużo nad tamtą nocą, jed­nak cią­gle nie mogę się pozbyć wra­że­nia, że ktoś mnie obser­wuje. Wiem też, że Nicole to okrop­nie prze­żyła, więc nie chcę z nią o tym roz­ma­wiać. Nie chcę jej tym obcią­żać.

– Rozu­miem – powie­dział i pogła­skał ją czule po ramie­niu.

Tak naprawdę w tam­tym momen­cie pra­gnęła tylko jego bli­sko­ści. Podob­nie jak każ­dej nocy, kiedy zosta­wała sama w sypialni. Bo gdy go przy niej nie było, powra­cały wspo­mnie­nia. Drżała na myśl o tym, że ktoś wtedy obser­wo­wał ją, jak spała. Myślała też o księ­ciu z Reedial. Zasta­na­wiała się, jak zgi­nął. Zasta­na­wiała się, czy jego śmierć pocią­gnie za sobą cier­pie­nie jej pod­da­nych. I przede wszyst­kim – czy uda się tego unik­nąć.

Teraz mil­czała, by usły­szeć coś wię­cej. Nie­do­cze­ka­nie. Henry wziął ją za rękę i pocią­gnął w stronę bal­konu. Nim go otwo­rzył, się­gnął jesz­cze po koc i narzu­cił jej go na ramiona. Dopiero wtedy wyszli na zewnątrz.

Cie­płe powie­trze owiało policzki i szyję dziew­czyny, otu­la­jąc je niczym aksa­mitny szal. Mia­sto już dawno zapa­dło w głę­boki sen, zapewne jak znaczna część jej kró­le­stwa. Korony drzew koły­sały się ponad murami dzie­dzińca. Dziew­czyna ode­tchnęła. Usły­szała, że Henry rów­nież wypusz­cza powie­trze.

Ota­czała ich cudowna, kojąca cisza. Nie­zmą­cona cisza…

Nagle May­beth aż się wypro­sto­wała.

Chciała jak naj­prę­dzej prze­rwać tę ciszę, prze­ko­nu­jąc swój umysł, że to nie przez wzgląd na Ale­xan­dra. On nie powi­nien mieć naj­mniej­szego wpływu na jej zacho­wa­nie… A mimo to bała się, że cisza przy­nie­sie jej jego głos. Głos, któ­rego żaden śmier­tel­nik miał już nie usły­szeć.

Wtem przy­po­mniała sobie cały sen. Zadrżała. Zaczęła roz­pacz­li­wie szu­kać w gło­wie słów, które zakoń­czą to mil­cze­nie.

– W takich chwi­lach zapo­mi­nam, że mam jakieś obo­wiązki – szep­nęła. – Że wszy­scy jakieś mamy. Że…

– Że jeste­śmy jak młyn wodny? – dokoń­czył, a ona obrzu­ciła go zdzi­wio­nym spoj­rze­niem.

– Jak młyn wodny? – powtó­rzyła, a kąciki jej ust nie­znacz­nie się unio­sły.

Jak pora­dzi­łaby sobie bez Henry’ego?

– Tak. Każda łopatka jest potrzebna, aby był wydajny. Tak samo jest z nami.

Jej spoj­rze­nie stało się nieco łaskaw­sze i bar­dziej zacie­ka­wione.

– Nie spo­dzie­wa­łam się dziś usły­szeć porów­na­nia moich ludzi do młyna. Ale to prawda. – Zaśmiała się dźwięcz­nie. Przy­su­nęła się do niego o krok. – Więc co to za sprawa?

Twarz męż­czy­zny stę­żała, a on sam zaci­snął szczękę. Widziała to w grze mię­śni na jego żuchwie.

– To świeża wia­do­mość. Dostar­czono ją godzinę temu. – Prze­łknął ślinę. – Piraci zaata­ko­wali.

May­beth zamru­gała.

– Piraci? Prze­cież od paru lat był z nimi spo­kój… Podobno wypły­nęli za Paer­le­tan… – myślała na głos. – Co robią na naszym morzu? Zaata­ko­wali nasz galeon?

– Nie, nie. Nie nasz. I w tym jest pro­blem. – Wypu­ścił powie­trze, a ona już prze­kli­nała go w myślach za zwle­ka­nie z tak ważną wia­do­mo­ścią. – Zaata­ko­wali kup­ców z Reedial.

– Och, nie… – jęk­nęła i pod­parła się na balu­stra­dzie. – Dla­czego mnie o tym nie powia­do­miono?

– Ja cię powia­da­miam.

– Tak, ale…

– Było krót­kie spo­tka­nie, May, nie chcieli cię budzić. Dla­tego wysłali mnie. Uznali, że mimo wszystko powin­naś o tym wie­dzieć. Teraz. Twój ojciec tak uznał.

To by wyja­śniało obec­ność Henry’ego w kom­na­cie. Żaden straż­nik nie prze­pu­ściłby go bez pozwo­le­nia króla, nawet gdyby był jej narze­czo­nym. Co, oczy­wi­ście, nie było moż­liwe…

Cho­ciaż dotąd wyda­wało jej się, że zwo­ła­nie spo­tka­nia bez jej wie­dzy rów­nież jest nie­moż­liwe.

Aż sap­nęła z nie­sma­kiem.

Od balu w Edge­rze ojciec dość bru­tal­nie odsu­nął ją od pew­nych spraw. Zupeł­nie jakby znów miała dwa­na­ście lat. Jakby nie była jedyną następ­czy­nią tronu. Jakby od naj­młod­szych lat nie przy­go­to­wy­wano jej do rzą­dze­nia kra­jem.

Cóż, robił to pod pre­tek­stem ulże­nia jej star­ga­nym ner­wom, ale prze­cież to, że co noc zma­gała się ze stra­chem, nie wpły­wało na trzeź­wość jej umy­słu czy goto­wość do dzia­ła­nia. Zapewne nie chciał mie­szać jej w wojnę, ale wojna ma to do sie­bie, że pochła­nia wszyst­kich, bez wyjątku. I usilne sta­ra­nia rodzica na nic się zda­dzą.

Zresztą i tak o wszyst­kim ją infor­mo­wał. Chyba był roz­darty, bo z jed­nej strony o wszyst­kim wie­działa, a z dru­giej nie mogła z tymi infor­ma­cjami nic zro­bić. Może jed­nak nie chciał jej roz­gnie­wać, tylko po pro­stu się o nią trosz­czył?

Poczuła ucisk w żołądku, bo mimo wszystko jej to nie odpo­wia­dało.

– Co omó­wi­li­ście? – zapy­tała dość twardo, choć nie chciała prze­le­wać żalu i zło­ści na Henry’ego.

Męż­czy­zna, zło­żyw­szy przed sobą ręce, oparł się łok­ciami o balu­stradę.

– Spi­sa­li­śmy szcze­gó­łowy raport dla króla, bo był aku­rat czymś zajęty… – Cóż, przy­naj­mniej jej ojciec rów­nież w tym nie uczest­ni­czył. – Usta­li­li­śmy też wstępny plan dzia­ła­nia i godzinę następ­nego spo­tka­nia. Odbę­dzie się mię­dzy two­imi lek­cjami tańca a balem uro­dzi­no­wym.

Wes­tchnęła z ulgą. Może naresz­cie nie będzie miała pro­blemu z dołą­cze­niem.

– Racja, bal… – mruk­nęła. – Mam wra­że­nie, że wszystko sku­pia się na balach. Tro­chę ich ostat­nio dużo, nie sądzisz?

Henry spoj­rzał na nią sza­rymi oczyma i wzru­szył ramio­nami.

– Taki już twój los.

– Ale to takie… – szu­kała wła­ści­wego słowa – …nie­ade­kwatne do obec­nej sytu­acji.

– Wola­ła­byś już ogło­sić żałobę naro­dową? – Przy­su­nął się i objął ją ramie­niem. – Ludzie muszą czymś żyć.

– Henry. – Zgro­miła go spoj­rze­niem, na co tylko bez­czel­nie się uśmiech­nął.

– Reedial już tak pra­wie zro­biło. – Po tych sło­wach odsu­nęła się od niego.

– Jak możesz sobie z tego żar­to­wać? – zapy­tała obu­rzona. – Śmierć Ale­xan­dra w takich oko­licz­no­ściach to naj­gor­sze, co mogło nam się przy­tra­fić… Nie patrz tak na mnie, dobrze wiesz, że nic do niego nie czu­łam.

– Nic takiego nie suge­ro­wa­łem – wyszep­tał z nara­sta­jącą zło­ścią i bły­skiem w oku.

Pokrę­ciła głową.

– Nie kłóćmy się o niego, Henry, nie jest tego wart. Już i tak wyrzą­dził wystar­cza­jąco wiele szkód. A ty myśl sobie o mnie, co tylko zechcesz, skoro mi nie ufasz. – Zadarła pod­bró­dek i cze­kała na jego reak­cję.

Wtedy w namio­cie był wście­kły. Nie pano­wał nad sobą, tak jakby już poczuł się czę­ścią rodu With­mo­ore’ów, jed­nak dzi­siaj zauwa­żyła w nim skru­chę. Poczuła też, że jego palce deli­kat­nie muskają jej nad­gar­stek wsparty na porę­czy bal­konu.

Poru­szył ustami, wypo­wia­da­jąc bez­gło­śne „prze­pra­szam”. Poki­wała lekko głową, jed­nak usta wciąż miała zaci­śnięte.

Przez chwilę mil­czeli.

Księ­ży­cowa łuna nie­śmiało rzu­cała na nich świa­tło zza kłę­bia­stych chmur. May­beth zwró­ciła głowę w stronę męż­czy­zny sku­pio­nego na jakimś punk­cie za murami. Cała ta gra świa­tła spra­wiła, że Henry był bled­szy niż zazwy­czaj, a jego włosy poły­ski­wały w nie­na­tu­ralny spo­sób. Jakby były ciem­niej­sze. Wciąż nie mie­ściło jej się w gło­wie, że szaty i przy­zwy­cza­je­nia mogą tak skrzęt­nie ukryć czło­wieka.

Henry opo­wie­dział jej, jak to wszystko prze­bie­gło. Jak jego ojciec zna­lazł go gdzieś na gra­nicy Reedial… Wszystko się zga­dzało. With­mo­ore’owie praw­do­po­dob­nie nie wie­dzieli, że ich poto­mek prze­żył.

May­beth zasta­na­wiała się, który z nich był star­szy. Ale­xan­der czy Henry?

– A co, jeśli on żyje? – zapy­tał nagle Henry.

Dziew­czyna nie mogła powstrzy­mać par­sk­nię­cia, jed­nak szybko zorien­to­wała się, że to nie­ko­niecz­nie był żart.

– Żyje? Czemu nagle przy­szło ci to do głowy? – dopy­ty­wała, choć sama nie­raz przy­ła­py­wała się na podob­nych myślach.

Henry wyko­nał w powie­trzu nie­okre­ślony ruch ręką.

– Na­dal nie było pogrzebu. A nasi ludzie potwier­dzają, że ni­gdzie nie ma jego ciała.

– Mogli go nie zna­leźć. Zresztą, Henry, nawet jeśli Ale­xan­der by żył, to co miałby robić? I gdzie?

Cyta­dela.

Może wła­śnie tam się ukrył? Choć to nie miało sensu, w jakiś spo­sób dawało May­beth do myśle­nia. Cyta­dela. Która cyta­dela? Na tere­nie Array było ich kil­ka­na­ście, nie­które z nich pamię­tały jesz­cze czasy sta­ro­żyt­nych przod­ków.

Cyta­dela.

Zapo­mniała o niej i o tych gorącz­ko­wych sło­wach, które Ale­xan­der skie­ro­wał do niej tam­tej nocy, ale nie mogła się za to winić. W obli­czu wojny nie to było istotne…

Książę mówił jej też o swoim marze­niu – o pań­stwie bez korony.

– Henry, a co, jeżeli on uciekł? – zapy­tała szybko.

Spoj­rzał na nią roz­ko­ja­rzony, jakby wła­śnie mu prze­rwała.

– Co? May, słu­cha­łaś mnie w ogóle? – Pokrę­ciła nie­znacz­nie głową, nie odry­wa­jąc od niego wzroku. Wypu­ścił powie­trze. – Mówisz, że uciekł?

– Nie, to tylko gdy­ba­nie. Co o tym myślisz?

– Cóż… Jest to praw­do­po­dobne, ale… sądził­bym raczej, że to król coś uknuł.

– Nie – odpo­wie­działa natych­miast. – Edward nie upo­zo­ro­wałby śmierci swo­jego następcy.

– Ma jesz­cze paru innych. – Wes­tchnął, a mię­śnie na jego ramio­nach nieco się napięły.

– Henry, dobrze wiesz, że nikt nie zastąpi Ale­xan­dra – oznaj­miła z naci­skiem, na co ura­żony męż­czy­zna zmarsz­czył brwi. – Żeby wywo­łać wojnę, mógłby posą­dzić nas o zabi­cie któ­re­go­kol­wiek z nich. Ale Edwar­dowi koń­czy się kaden­cja, więc scho­wa­nie Ale­xan­dra na resztę życia byłoby nie­zwy­kle głu­pie.

– Znasz ich. Nie­długo mogą go wycią­gnąć z jakiejś uda­wa­nej nie­woli albo cudem odna­leźć w lesie – rzu­cił, a ona ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że potrafi z łatwo­ścią ukró­cić każde jej przy­pusz­cze­nie.

Ode­tchnęła z iry­ta­cją. To brzmiało sen­sow­nie, ale… ci ban­dyci, ten spło­szony koń… wszyst­kie podej­rze­nia rzu­cane przez Reedial…

– Myślę, że jed­nak coś się stało – upie­rała się May­beth. – Dam sobie rękę uciąć, że Edward nie panuje nad tą sytu­acją.

– Czyli… czyli mogą go jesz­cze szu­kać. – Henry wło­żył ręce do kie­szeni. – Jeżeli twoja teo­ria jest praw­dziwa.

– Tak, szu­kają go. I dla­tego to my musimy odna­leźć go jako pierwsi.

Rozdział 3

3

Wiro­wała na par­kie­cie razem z wie­loma innymi kobie­tami i mło­dymi męż­czy­znami. Tra­fił jej się wyjąt­kowo uta­len­to­wany part­ner, więc dopóki cała grupa nie doszła do oddziel­nych sekwen­cji, May­beth nie musiała się sku­piać na kro­kach. Bru­net bar­dzo dobrze ją pro­wa­dził, a ona po pro­stu koły­sała się w rytm, który nada­wał.

Trzy razy w roku, przed uro­dzi­nami kogoś z rodziny kró­lew­skiej, odby­wały się lek­cje tańca dostępne rów­nież dla pała­co­wego per­so­nelu. Mogła przy­pusz­czać, że tań­czy z jed­nym z gwar­dzi­stów. Ale nie to ją teraz zaj­mo­wało.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kała na koniec zajęć. Wska­zówki zegara poru­szały się dzi­siaj bar­dzo mozol­nie. Dodat­kowo od rana nie widziała się z matką. Nie mogła jej ni­gdzie zna­leźć, a chciała jako pierw­sza zło­żyć jej życze­nia. Zwa­żyw­szy na godzinę, na pewno już ktoś ją ubiegł.

Kiedy Henry wczo­raj wycho­dził, przy­tu­lił ją na poże­gna­nie i pro­sił, aby się wyspała. I osta­tecz­nie chyba zasnęła, ale wcze­śniej długo myślała o Ale­xan­drze. O tym, co by było, gdyby jed­nak żył. Gdzie mógł być i co tam robić. Czy skrywa się w jakiejś cyta­deli? A jeśli tak, to po co? Bała się kolej­nej intrygi, jed­nak instynkt pod­po­wia­dał jej, że jeśli Ale­xan­der żyje, to naprawdę nie ma kon­taktu z ojcem.

A może jed­nak coś knuł?

Na znak mistrza part­nerki opu­ściły part­ne­rów, a ci usu­nęli się z gra­cją pod ściany. Kobiety usta­wiły się w kilku rzę­dach, z May­beth na prze­dzie, i odtań­czyły kilka nie­zbyt skom­pli­ko­wa­nych, ale wido­wi­sko­wych tak­tów. Następ­nie dygnęły dys­tyn­go­wa­nie, a ich nauczy­ciel skoń­czył odli­cza­nie.

– Dzię­kuję, że przy­by­li­ście na zaję­cia. Wszy­scy spi­sa­li­ście się zna­ko­mi­cie. Do zoba­cze­nia za trzy mie­siące. – Ukło­nił się nisko, a inni odpo­wie­dzieli tym samym.

Kilka dziew­cząt odna­la­zło wzro­kiem swo­ich part­ne­rów, a kilka innych wpa­try­wało się w May­beth. Czuła ich spoj­rze­nia na karku i nie dzi­wiła się im. Był to czas, kiedy stały w jed­nym sze­regu z samą kró­lewną. Na par­kie­cie prze­cież każdy był równy.

Pode­szła do stołu z napo­jami, a gdy już zaspo­ko­iła pra­gnie­nie i poroz­ma­wiała z paroma oso­bami, udała się do odpo­wied­niego gabi­netu. Drzwi aku­rat się zamy­kały, a straż­nik wcale nie usu­nął się z drogi, kiedy pró­bo­wała dostać się do środka. Spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Przy­kro mi, ale król zaka­zał wstępu Jej Wyso­ko­ści.

Zaci­snęła szczękę. To zabo­lało bar­dziej niż jego ostat­nie dzia­ła­nia. Dzi­siaj nawet nie wyzna­czył jej żad­nego zaję­cia, które mogłoby być pre­tek­stem do odsu­nię­cia jej od udziału w spo­tka­niu.

Mimo to nie dała po sobie poznać zawodu.

– Czy Jego Wyso­kość podał powód? – zapy­tała uprzej­mie, patrząc męż­czyź­nie w oczy.

Widziała, że nie czuł się kom­for­towo, odma­wia­jąc jej cze­go­kol­wiek. Stał mię­dzy mło­tem a kowa­dłem. Mię­dzy córką a ojcem.

– Pro­szę wyba­czyć, ale wyja­śnie­nia nie należą do moich obo­wiąz­ków.

Poki­wała wolno głową, nie­prze­ko­nana.

W jakim celu ojciec naj­pierw infor­mo­wał ją o tej spra­wie, a potem zabra­niał jakie­go­kol­wiek dzia­ła­nia? Nie potra­fiła nie winić za to Ale­xan­dra. Gdyby ten bal poto­czył się ina­czej…

– W porządku. Gdy tylko spo­tka­nie dobie­gnie końca, pro­szę powia­do­mić króla, że córka chcia­łaby z nim poroz­ma­wiać.

Odwró­ciła się na pię­cie i zatrzy­mała przy jed­nym z nie­wiel­kich okien z wido­kiem na ogród. Uchy­liła je nieco.

Piraci…

Czemu musieli zaata­ko­wać aku­rat teraz? Czemu przy­pa­dek mógł tak bar­dzo zawa­żyć na życiu tysięcy ludzi? Prze­cież ci, któ­rzy zgi­nęli na statku, byli jak kamień cią­gnący na dno całe rze­sze osób. Array zosta­nie posą­dzone o prze­ku­pie­nie pira­tów i sabo­to­wa­nie ukła­dów han­dlo­wych.

Jej mama będzie miała wprost cudowne uro­dziny. Poprzed­nim razem z oka­zji tego dnia wybrali się na krótki rejs. Stwórca jeden wie, jak on by się skoń­czył w tym roku.

To wszystko zaczy­nało ją prze­ra­stać. Potra­fiła sobie dosko­nale pora­dzić w każ­dej sytu­acji, o ile wciąż buzo­wały w niej emo­cje. Teraz jed­nak, kiedy umysł zaczy­nał wszystko spo­koj­nie prze­tra­wiać, rozu­miała, że zna­leźli się w wyjąt­kowo nie­bez­piecz­nej sytu­acji. A ona nie mogła nic zro­bić. Nie­na­wi­dziła tego mar­no­tra­wie­nia czasu. Pozo­sta­wiono ją samą z jej myślami.

Chciała poroz­ma­wiać z Nicole, lecz ta ostat­nio była bar­dzo zajęta. Być może przy­dzie­lono ją do roz­dzie­la­nia żyw­no­ści poszcze­gól­nym oddzia­łom. Woj­sko musiało być w goto­wo­ści.

May­beth potarła nasadę nosa, pró­bu­jąc wymy­ślić sobie jakieś zaję­cie, które odcią­gnie ją od roz­my­śla­nia o nie­spra­wie­dli­wo­ści, jakiej doświad­czała, a przede wszyst­kim o Ale­xan­drze.

Naraz przy­szło jej coś do głowy i udała się po mapę do biblio­teki, jed­nak ta była zamknięta. Biblio­te­ka­rza nie było w środku, a ona mimo wyso­kiego sta­no­wi­ska nie mogła tam wejść pod jego nie­obec­ność. Zresztą i tak niczego by nie odna­la­zła bez jego pomocy.

– Szlag – wyrwało jej się.

Usia­dła na jed­nej z kanap i cze­kała, obser­wu­jąc krę­cącą się służbę.

Przez chwilę roz­wa­żała wtar­gnię­cie na obrady. Prze­cież prze­pusz­czą roz­ju­szoną córkę króla, prawda?

Po kwa­dran­sie ktoś przy­szedł ją powia­do­mić, że spo­tka­nie się prze­dłuży, a król prosi, aby wybrała kwiaty na dzi­siej­szy wie­czór. Kwiaty. Pod­czas gdy oni będą dys­ku­to­wać na temat pira­tów i wojny, ona miała wybie­rać kwiaty.

Poczuła, że zaczyna ją boleć głowa. Miała już dość.

Wyszła na zewnątrz i dosia­dła konia, a następ­nie pognała na pola, do nie­wiel­kiego stawu. Tam spę­dziła parę godzin, dopóki nie wysłano po nią kogoś ze służby.

Na szczę­ście była już gotowa psy­chicz­nie na spo­tka­nie z ojcem. Wie­działa, jak je popro­wa­dzi. I jak go prze­kona. Roz­mowa jed­nak musiała zacze­kać do roz­po­czę­cia balu, bo król wła­śnie się na niego szy­ko­wał. Ona rów­nież. Sta­rała się zacho­wać spo­kój.

Słu­żące uwi­jały się wokół niej i już po godzi­nie była pra­wie gotowa na bal. Aku­rat dobie­rały biżu­te­rię, kiedy przez uchy­lone drzwi kom­naty dostrze­gła kró­lową. Dło­nią dała służ­kom znak, aby na moment się od niej odsu­nęły, a sama wybie­gła na zewnątrz.

– Mamo! – zawo­łała cicho i z zasko­cze­niem zano­to­wała obec­ność Nicole u boku kró­lo­wej.

Szły kory­ta­rzami i wyglą­dało na to, że dobrze im w swoim towa­rzy­stwie. Słu­żąca zawsze była bli­sko z rodziną kró­lew­ską, mimo wszystko był to rzadki widok. Pozdro­wiła dziew­czynę ski­nie­niem głowy, gdy ją spo­strze­gła.

Kró­lowa odwró­ciła się przez ramię i uśmiech­nęła sze­rzej, kiedy zoba­czyła córkę. Dziew­czyna przy­tu­liła ją, co nie było łatwe przez obszerne suk­nie.

– Mamo, wszyst­kiego naj­lep­szego. Prze­pra­szam, że wcze­śniej do cie­bie nie przy­szłam, ale nie mogłam cię zna­leźć – powie­działa prędko, gdy się od sie­bie odsu­nęły.

Kró­lowa wyglą­dała na bar­dzo pogodną, mimo to jej czoło prze­ci­nała zmarszczka zmar­twie­nia. May­beth nie mogła się temu dzi­wić.

– Cóż, w takim razie dobrze się ukry­łam. – Kró­lowa zaśmiała się dźwięcz­nie. – Mia­łam dużo spraw na gło­wie, ale… zdaje się, że ty też mia­łaś co robić?

May­beth wypro­sto­wała się lekko.

– Nie zosta­łam wpusz­czona na spo­tka­nie.

Gdyby nie znała matki całe życie, nie zauwa­ży­łaby, że ta jest teraz zasko­czona.

– Nie wpusz­czono cię? Aku­rat dzi­siaj? – Pokrę­ciła głową.

– Prze­cież przez ostat­nie dni też robi­li­ście wszystko, abym w niczym nie uczest­ni­czyła – odrze­kła dziew­czyna.

Zmarszczka na czole matki się pogłę­biła.

– May­beth, musisz zaufać ojcu – powie­działa twardo. – Taki był zamysł, przy­naj­mniej dopóki sprawy się nie wykla­rują.

– Czyli dopóki nie roz­pocz­nie się wojna i nie prze­gramy?

– May­beth, nie tym tonem! – huk­nęła kró­lowa i wypu­ściła wolno powie­trze. – Dobrze, chodź do mojego gabi­netu. Nie będziemy tutaj roz­ma­wiać.

Poło­żyła dłoń na ramie­niu Nicole. Kobiety uśmiech­nęły się do sie­bie blado, a następ­nie się roze­szły. May­beth posłusz­nie szła krok w krok za matką.

Drzwi skrzyp­nęły lekko pod naci­skiem dłoni dziew­czyny, po czym się zamknęły. Oby­dwie kobiety zasia­dły na fote­lach naprze­ciwko sie­bie. May­beth nie odwa­żyła się pod­nieść wzroku, ale sie­działa wypro­sto­wana. Nie chciała ura­zić matki aku­rat w jej uro­dziny. Prze­cież i tak miała już wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów na gło­wie.

Kró­lowa ner­wowo bęb­niła pal­cami w obi­cie fotela.

– Posłu­chaj – zaczęła. – Nie chcę teraz tłu­ma­czyć postę­po­wa­nia two­jego ojca…

– Ale ja potrze­buję wyja­śnień! – prze­rwała kró­lewna bła­gal­nym gło­sem. – Odsu­nę­li­ście mnie od wszyst­kiego w tak waż­nej chwili.

– Wła­śnie dla­tego, że jest to tak ważny moment, odsu­nę­li­śmy cię od tego. Ale dzi­siaj wyjąt­kowo mia­łaś być na radzie. Dla­tego Henry do cie­bie przy­szedł…

– Więc dla­czego osta­tecz­nie mnie nie wpusz­czono?

– Cóż, sądzi­łam, że udało mi się prze­ko­nać War­re­nusa… – Kró­lowa popra­wiła się na fotelu, jakby temat oka­zał się dla niej nie­wy­godny. – Wczo­raj do późna roz­ma­wia­li­śmy… Naj­wi­docz­niej twój ojciec zmie­nił zda­nie. – May­beth na­dal nic nie rozu­miała, więc cze­kała po pro­stu, aż matka wszystko jej wyja­śni. – Widzisz, May, dzi­siej­sze spo­tka­nie miało doty­czyć bez­po­śred­nio cie­bie.

– Mnie? – Aż się zachły­snęła.

Czemu mia­łaby figu­ro­wać na liście tema­tów do omó­wie­nia zaraz po ataku pira­tów?

– Tak. Bar­dzo mi zale­żało, abyś zabrała głos.

– Mamo, pro­szę, powiedz mi po pro­stu, o co cho­dzi – rze­kła cicho May­beth, sku­biąc przej­rzy­sty rękaw sukni.

Matka odsu­nęła z twa­rzy poje­dyn­czy lok.

– O mał­żeń­stwo.

Dziew­czyna poczuła się, jakby wylano na nią beczkę gorą­cej wody. Na początku uznała, że na pewno się prze­sły­szała, ale widząc minę matki, odsu­nęła od sie­bie tę głu­pią nadzieję.

– Z kim? – zapy­tała natych­miast. – Prze­cież Ale­xan­der nie żyje.

Sama zaczęła się zasta­na­wiać, dla­czego aku­rat Ale­xan­der jako pierw­szy przy­szedł jej na myśl. Spło­nęła rumień­cem.

– Nie znasz go. Jego pań­stwo nie należy do Paktu.

Zawi­ro­wało jej w gło­wie.

– Czy to nie jest łama­nie prawa?

Zła­mane prawo. Zamiast zapy­tać o imię tego męż­czy­zny, zasta­na­wia się nad zała­ma­nym pra­wem.

Przy­ło­żyła rękę do piersi, by spraw­dzić, czy serce jesz­cze tam jest.

– Nie jest, jeżeli robimy to dla dobra ogółu. Pocho­dzi z Paer­le­tanu, więc…

– Paer­le­tanu? – mruk­nęła z nie­do­wie­rza­niem.

Prze­cież dotar­cie tam zaję­łoby dłu­żej niż obje­cha­nie trzech sto­lic Paktu. Prze­cież to pań­stwo leży za…

Za morzem.

Aż poki­wała głową z uda­wa­nym uzna­niem.

– …w tej sytu­acji cho­dzi o ochronę tere­nów wod­nych. Piraci plą­drują, co się da…

May­beth pode­rwała się z miej­sca i oparła o fotel.

– Czyli wczo­raj­szy atak nie był pierw­szy?

– Nie, oni…

– Czemu… czemu Henry mi nie powie­dział? – spy­tała bar­dziej samą sie­bie.

– Kocha­nie, Henry nie uczest­ni­czył we wszyst­kich radach, tak jak jego ojciec. Nie możemy sobie na to pozwo­lić, odkąd dowie­dzie­li­śmy się o jego… pocho­dze­niu.

– Prze­cież jest lojalny! – huk­nęła. – On ni­gdy by…

Kró­lowa unio­sła dłoń i pochy­liła głowę.

– Nie wiesz tego.

May­beth się pod­dała. Opa­dła na para­pet.

– A ten… ten książę z Paer­le­tanu…

– Król – popra­wiła. – Król Rha­miel.

– Niech mu będzie Rha­miel. – Mach­nęła ręką. Nie obcho­dziła jej teraz dwor­ska ety­kieta. Nie zaprzą­tała też sobie głowy histo­rią paer­le­tań­skich wład­ców, którą prze­cież znała. – Dla­czego aku­rat on?

– Mają silne pań­stwo i silne floty. Razem obro­nimy tereny mor­skie, a jeżeli wszystko pój­dzie po naszej myśli, Paer­le­tan dołą­czy do Paktu jako pań­stwo dru­giego rzędu. Nie­stety to też zde­gra­duje nas, ale… ale musimy jakoś wal­czyć… May­beth, wiedz, że mój plan od początku wyglą­dał zupeł­nie ina­czej i cała ta sytu­acja może nas zgu­bić, ale nie możemy się pod­dać. Jeśli Reedial i Edgerra ogło­szą dzia­ła­nia sabo­ta­żowe albo, oby nie, znajdą ciało Ale­xan­dra i ogło­szą, że to zabój­stwo, roz­pęta się wojna, o czym dobrze wiesz. W takiej sytu­acji nie możemy liczyć na to, że połą­czymy cię z kimś z Paktu… A dzięki obro­nie morza nie zerwiemy trak­tów han­dlo­wych. Dodat­kowo wysła­li­śmy już Edwar­dowi odszko­do­wa­nie, bo jego pod­dani zgi­nęli na naszych wodach.

Kró­lowa mówiła łagod­nie, ale momen­tami wyka­zy­wała się żar­li­wo­ścią. May­beth słu­chała w sku­pie­niu, igno­ru­jąc pul­su­jący ból głowy. Kiedy Dio­nysa skoń­czyła, dziew­czyna bez pyta­nia ruszyła w stronę wyj­ścia. Wie­działa, że matka to zro­zu­mie.

Zatrzy­mała się jed­nak w poło­wie drogi.

– Kiedy mie­li­by­śmy to z nim uzgod­nić? – zapy­tała.

– Na obcho­dach dwu­dzie­sto­le­cia utwo­rze­nia Wiel­kiego Paktu – odpo­wie­działa kró­lowa tonem, który suge­ro­wał, że wyma­wiała całe to zda­nie dzie­siątki razy.

Brwi May­beth powę­dro­wały wysoko na czoło.

– Obchody się odbędą?

– Tak, May­beth, jak co roku. Edward raczej nie spie­szy się z wojną, widać cie­szy go nasza nie­pew­ność. – Wes­tchnęła ze świ­stem. – Są pewne wyda­rze­nia, któ­rych przez wzgląd na układy i naszych pod­da­nych… cóż, głów­nie jed­nak przez wzgląd na układy, nie możemy odwo­łać. Dobrze o tym wiesz.

– To nie ma sensu, mamo – mruk­nęła. – Mariaż, nie obchody – dodała pospiesz­nie. – Tylko tym namie­szamy.

– May­beth…

– Nie – prze­rwała jej poważ­nym tonem. – Prze­każ to, pro­szę, ojcu. Jeśli się nie zgo­dzi, sama zwo­łam radę i przed­sta­wię wszyst­kie aspekty tego planu.

– Oczy­wi­ście, poroz­ma­wiam z nim – odrze­kła matka spo­koj­nie, z uśmie­chem. Jakby cho­dziło o ude­ko­ro­wa­nie salonu, a nie o wojnę. I jakby wie­działa, że ma rację. – Ale jeśli Ale­xan­der się nie znaj­dzie, oni jako jedyni będą mogli pomóc nam w wygra­niu wojny.

Ręka May­beth zawi­sła nad klamką. Kró­lewna miała ochotę zakląć. Ude­rzyć w ścianę albo trza­snąć drzwiami, jed­nak ogra­ni­czyła się tylko do sze­ro­kiego uśmie­chu.

– Znaj­dzie się.

Wyszła, deli­kat­nie cią­gnąc za sobą skrzy­dło drzwi.

Rozdział 4

4

Był wcze­sny wie­czór, ale jak dotąd pano­wała jasność. Na dwo­rze raz po raz zawie­wał chłodny wiatr, jakby jesz­cze pró­bo­wał wal­czyć z wio­sną.

Con­rad nie chciał się ruszać, aby nie otwo­rzyć na nowo ran. Zresztą nawet nie musiał pod­cho­dzić do okna, by wie­dzieć, co za nim zoba­czy.

Zza tych nie­po­zor­nych szyb wyzie­rało pie­kło. To dla­tego było tak jasno. Ogień tra­wił kolejne pod­ło­żone szczapy, książki i tka­niny. Pod­dani krzy­czeli, jakby rów­nież byli lizani przez pło­mie­nie.

To był ten głód żar­li­wo­ści, o któ­rym mówił jego ojciec. Jaki był sekret potęgi tego pań­stwa? Silna ręka i okru­cień­stwo. Gdyby nie to, wszy­scy by upa­dli. Wszy­scy, łącz­nie z tymi ludźmi. Bo w Reedial od dawna nie było publicz­nych biblio­tek, muzeów i szkół. Wykształ­ce­nie zapew­niano tylko tym, któ­rzy tego bez­sprzecz­nie potrze­bo­wali do peł­nie­nia rzą­dów. Dla­tego palono księgi, któ­rych pod­dani nawet nie potra­fili prze­czy­tać. Bo po co im one?

Ci ludzie wywę­szyli szy­ku­jące się wyda­rze­nia. Chcieli wię­cej. Chcieli cze­goś, co ich zaj­mie, co odwróci ich uwagę od sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. Chcieli wojny. Cze­goś, co poprawi ich byt.

Con­rad nie potra­fił im tego zapew­nić. Ni­gdy nawet nie zamie­rzał. Zawsze pozo­sta­wiał tę kwe­stię Ale­xan­drowi. To on się szko­lił w braku lito­ści i tych wszyst­kich zagra­niach, które jego młod­szemu bratu nie mie­ściły się w gło­wie. Jak można psy­chicz­nie nakar­mić tłum? Jak można ich nakar­mić i nie rzu­cić przy tym na pożar­cie samego sie­bie?

Con­rad już rozu­miał plany i zamiary ojca, jed­nak nie był w sta­nie im spro­stać. Mimo tor­tur i kolej­nych blizn. Nie mógł tego zro­bić. Nawet gdyby się temu nie opie­rał.

Przez te dni zdą­żył szcze­rze znie­na­wi­dzić swo­jego brata.

Ojciec już dwa tygo­dnie temu zaczął podej­rze­wać, że Ale­xan­der jed­nak żyje, tylko zbiegł.

Brawo, bra­ciszku, mądre posu­nię­cie.

Zasta­na­wiał się zara­zem, jak długo brat to pla­no­wał. A może go porwano? Tylko po co? Zresztą Ale­xan­der nie był na tyle głupi, by dać się upro­wa­dzić.

Con­rad poprzy­siągł sobie, że jeśli jego brat się odnaj­dzie, to sam go zabije. Naj­pierw jego, a potem sie­bie. Tym­cza­sem – póki ist­niał choć cień szansy, że go odnajdą – musiał cier­pli­wie cze­kać. Nie potra­fił zakoń­czyć swo­jego życia bez uprzed­niej zemsty.

Potarł ręką czoło.

Jego ojciec nie chciał być kró­lem. Sam mu o tym powie­dział. Gdyby jed­nak nie on, to pań­stwo by nie ist­niało. Ci ludzie, mimo Paktu, nie zna­leź­liby schro­nie­nia ni­gdzie indziej. Zosta­liby poj­mani, wzięci do nie­woli, zanim uda­łoby im się ukryć. Zapa­no­wa­łoby bez­kró­le­wie, bo tak naprawdę nikt nie był w sta­nie zastą­pić With­mo­ore’ów. A jed­nak znaj­do­wali się sza­leńcy, któ­rzy myśleli ina­czej.

Czy to wszystko wska­zuje na to, że Edward tak naprawdę chciał ura­to­wać Reedial?

Con­rad wstał z wiel­kim tru­dem, pod­szedł do okna i oparł się o ścianę.

Patrzył na te wszyst­kie pło­nące stosy, a blask pło­mieni lśnił w jego sre­brzy­stych tęczów­kach.

***

Obser­wo­wał wła­śnie kolejne pło­nące ogni­sko, kiedy słu­żący przy­niósł mu raport. Con­rad się­gnął po niego zaban­da­żo­waną dło­nią i odpra­wił męż­czy­znę. Ni­gdy nie chciał zaj­mo­wać się poli­tyką, musiał jed­nak wyko­ny­wać roz­kazy ojca. Mógł robić to lub wal­czyć o życie w naj­bied­niej­szej dziel­nicy. A dla niego nie ist­niało chyba nic gor­szego od biedy. Nie mógłby wtedy robić tego, co kochał.

Ojciec odcho­dził powoli od ucze­nia go swo­imi meto­dami. Teraz go prze­ku­py­wał, jed­no­cze­śnie dając do zro­zu­mie­nia, że to on roz­daje karty. Con­ra­dowi zde­cy­do­wa­nie bar­dziej to odpo­wia­dało, mimo że rany, które już odniósł, miały ni­gdy nie znik­nąć. Zasta­na­wiał się zara­zem, czy Ale­xan­der od początku był taki posłuszny, czy ojciec jego też wyszko­lił.

Cho­ciaż w kwe­stii Ale­xan­dra nie można już było mówić o posłu­szeń­stwie.

Edward zakoń­czył jego poszu­ki­wa­nia na tere­nie Reedial i Edgerry. Teraz pozo­stało mu tylko Array, które od początku podej­rze­wał. Con­rad cze­kał, aż ojciec znaj­dzie jakie­goś haka na sąsia­dów.

To wszystko trwało za długo. Nie­ła­two było prze­cież pla­no­wać wojnę, szu­kać następcy tronu i rzą­dzić roz­ju­szo­nym ludem.

Con­rad odwi­nął per­ga­min i zaczął czy­tać. A kiedy skoń­czył, rzu­cił go na pod­łogę.

Na zacho­dzie wybu­chła zaraza. Jeden straż­nik był świad­kiem pale­nia cho­rych.

Kolejne prze­klęte ogni­ska.

Mimo bólu książę wypadł na kory­tarz. Nie­chcący popchnął przy tym na ścianę jakąś słu­żącą. Mijani ludzie patrzyli na niego nie­przy­chyl­nie, bo prze­cież przez ostat­nie tygo­dnie nie poka­zy­wał się publicz­nie. Szedł kory­tarzami, które mimo że dobrze znane, wyda­wały mu się bar­dzo odle­głe. Odno­sił wra­że­nie, jakby to wszystko w rze­czy­wi­sto­ści nie nale­żało do niego.

A może naprawdę tak było?

Syk­nął z bólu, gdy otarł się przy­pad­kiem o jakąś rzeźbę.

– Nie­które rany na­dal krwa­wią, prawda, Wasza Wyso­kość? – Po jego lewej stro­nie roz­legł się kobiecy głos.

Spoj­rzał tam i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że stoi przed nim Cle­men­tina de Rimair, przy­odziana w pur­purę. Ta, z którą Ale­xan­der wymy­kał się z obrad.

Żaden z braci nie miał wąt­pli­wo­ści co do tego, czym się zaj­mo­wali pod­czas tych spo­tkań.

Ukło­nił się, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać bólu, który mu doku­czał.

– A nie­które bli­zny są na­dal widoczne – odparł, patrząc jej w oczy. – Jest pani w żało­bie?

Cle­men­tina ukryła twarz za wachla­rzem. Nie­na­wi­dził zacho­wań dam na dwo­rach, jed­nak ona miała w sobie coś, co go intry­go­wało. Może cho­dziło o jej maniery, a może o figurę. Nie miał czasu, by się nad tym zasta­na­wiać.

– A Wasza Wyso­kość nie? Cały naród jest w żało­bie.

Uśmiech­nął się słabo.

– Jesz­cze nie jest to wyma­gane.

– Cóż za róż­nica, czy znaj­dzie­cie go roz­szar­pa­nego w jakimś lochu czy powie­szo­nego na drze­wie? – Zgro­miła go nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem spod rzęs. Wście­kle zamknęła wachlarz. – Umarł – dodała, jakby to było oczy­wi­ste.

Ach, jakże ona była głu­pia! Nie rozu­miał kobiet, dla­tego nie chciał się z żadną wią­zać. Wystar­czyły mu krót­kie wizyty w tawer­nach. Nie miał też ochoty na pocie­sza­nie Cle­men­tiny.

– Poszu­ki­wa­nia są w toku – odparł ofi­cjal­nie. – A tym­cza­sem muszę panią prze­pro­sić, spie­szę się.

Ponow­nie się ukło­nił i odda­lił, czu­jąc na ple­cach jej wzrok. Zupeł­nie jakby była w sta­nie dostrzec podłużne bli­zny na jego bar­kach.

– Króla nie ma – powie­działa nagle, gdy pla­no­wał wejść do klatki scho­do­wej. Obró­cił się wolno. Na jej twa­rzy wykwitł uśmiech satys­fak­cji. – Minę­łam się z nim. Wyje­chał. – Con­rad nie­znacz­nie napiął mię­śnie. – I nie, Wasza Wyso­kość, nie wyje­chał z naj­bliż­szymi ludźmi – dodała, uprze­dza­jąc jego pyta­nie. Może jed­nak nie była aż tak głu­pia. – Zabrał przy­pad­ko­wych ofi­ce­rów. Do widze­nia, Con­radzie. – Dygnęła głę­boko, posy­ła­jąc mu krótki uśmiech, i wyszła na bal­kon.

Con­rad nie dał po sobie poznać zmie­sza­nia, że zwró­ciła się do niego po imie­niu. Zaci­snął tylko pię­ści i zszedł pię­tro niżej.

Rozdział 5

5

Z nie­wiel­kiego bal­konu May­beth obser­wo­wała słu­żą­cych ukła­da­ją­cych kwiaty w róż­nych zaka­mar­kach głów­nej sali. Tron kró­lo­wej ude­ko­ro­wano w dwój­na­sób, aby od razu było widać, do kogo należy ten dzień.

Czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny kró­lo­wej Array.

Nicole uśmie­chała się wesoło i co jakiś czas dawała sygnał kobie­tom na dole, by zmie­niły poło­że­nie nie­któ­rych wią­za­nek. May­beth zer­kała na nią kątem oka.

Spo­dzie­wała się, że z natury entu­zja­styczna Nicole będzie pro­mie­nio­wała szczę­ściem na wieść o ślu­bie z kró­lem Rha­mie­lem, jed­nak ona nie wyglą­dała nawet na zado­wo­loną. Prze­cież dziew­czyna pamię­tała jej pod­eks­cy­to­wa­nie, kiedy miała poje­chać na bal z Ale­xan­drem. Bal. A teraz cho­dziło o mał­żeń­stwo. Jeżeli Nicole tak bar­dzo chciała wyswa­tać swoją pod­opieczną, czemu nie cie­szyła się z nada­rza­ją­cej się oka­zji? Nie było wszak powodu, by darzyła Ale­xan­dra więk­szą sym­pa­tią niż Rha­miela.

Kró­lowa też nie wyglą­dała na usa­tys­fak­cjo­no­waną. To dobrze, bo serce May­beth wprost pła­kało w środku. Bolała ją każda myśl o tym czło­wieku, zupeł­nie jakby jej serce krwa­wiło w bar­dzo oso­bliwy spo­sób. Jakby krwa­wiło łzami, które wylała, gdy tylko opu­ściła progi mat­czy­nego gabi­netu.

Teraz jed­nak zało­żyła maskę obo­jęt­no­ści i uprzej­mo­ści. Nie zamie­rzała jej zdej­mo­wać aż do czasu zakoń­cze­nia uro­czy­sto­ści.

Nie chciała też widzieć się dzi­siaj z Hen­rym. Ani dzi­siaj, ani jutro. Może nie zoba­czy go już ni­gdy. Och, jak naiwna była, gdy obda­rzyła go uczu­ciem.

Nie, nie… nie mogła tak myśleć. Prze­cież na jej mał­żeń­stwie świat się nie koń­czył. Był jesz­cze Ale­xan­der, któ­rego nale­żało odna­leźć. I miała zamiar to zro­bić, choćby nawet nosiła już pod ser­cem dziecko tego męż­czy­zny. Jej przy­szłego męża…

Dotknęła gorącą dło­nią czoła. Miała wra­że­nie, że postra­dała zmy­sły. Gdzie się podziało jej logiczne myśle­nie? Miała jesz­cze czas, dużo czasu, nie mogła się tak zamy­kać w sobie i sza­rej przy­szło­ści. Wszystko mogło ulec zmia­nie, to był tylko paniczny akt, któ­rym rodzice chcieli napra­wić to, co zepsuli With­mo­ore’owie. A do czasu obcho­dów w Hadrie­nie tyle rze­czy mogło ulec zmia­nie…

Oczy­wi­ście była gotowa na aran­żo­wane mał­żeń­stwo, ale od jakie­goś czasu żyła w prze­ko­na­niu, że jej mężem zosta­nie ktoś… z Reedial. Na przy­kład Ale­xan­der. Byłoby to dla niej znacz­nie łatwiej­sze, mimo tej nie­na­wi­ści, którą odczu­wała jesz­cze parę mie­sięcy temu. Dziw­nie było żyć w świe­cie, w któ­rym go nie było. Nawet jeśli źle postę­po­wał. Sły­szała o nim i widy­wała się z nim, odkąd sięga pamię­cią, a zapewne nawet wcze­śniej. A teraz po pro­stu zamie­ciono go pod dywan, wypy­cha­jąc kurz z dru­giej strony. Kurz w postaci wojny.

Bar­dziej przy­pusz­czała, że to on wypo­wie jej wojnę, kiedy już zasiądą na tro­nach. Czy jed­nak nie zro­bił cze­goś toż­sa­mego?

– Co myślisz o królu Rha­mielu? – zapy­tała cicho, kiedy spo­strze­gła, że Nicole od dłuż­szego czasu nie zważa na ruch służby na dole.

Słu­żąca spra­wiała wra­że­nie wytrą­co­nej z zamy­śle­nia. Więc oby­dwie pochło­nęły roz­wa­ża­nia o przy­szło­ści.

– Nie znam go.

– Nie wyglą­dasz na zado­wo­loną. Czyż nie tego zawsze chcia­łaś?

Kobieta spoj­rzała na nią, jakby jej pod­opieczna popa­dła w obłęd.

– Panienka tego nie zro­zu­mie – ucięła, marsz­cząc brwi.

May­beth ski­nęła głową. Jeśli miała tego nie rozu­mieć, nawet nie zamie­rzała słu­chać. Nie dzi­siaj. Za dużo zmian zaszło w jej życiu w ciągu tego mie­siąca.

Nicole wychy­liła się przez bal­kon, a ona zro­biła to samo. Cała służba gdzieś znik­nęła, pozo­sta­wiw­szy po sobie zapa­lone świece pod skle­pie­niami przy kolum­nach. Bal uro­dzi­nowy miał się wkrótce roz­po­cząć.

Poczuła, jak żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła.

Cie­szyła się tylko, że będzie to w miarę skromne przy­ję­cie, zale­d­wie na parę­set osób. Nie­wiel­kie w porów­na­niu z balem, który odbył się w Edge­rze. Nagle poczuła, jak czy­jeś ramiona ją opla­tają, więc odwró­ciła się i zoba­czyła za sobą Nicole. Uśmiech­nęła się, odwza­jem­nia­jąc gest.

– Po pro­stu oddy­chaj, May­beth. Wszystko się ułoży.

Po pro­stu oddy­chaj, May­beth.

Może naprawdę cza­sami należy pozwo­lić losowi, by zajął się two­imi spra­wami?

Posta­no­wiła, że wła­śnie tak zrobi. Że będzie po pro­stu oddy­chać. Żyć.

Odda­liła się z lek­kim uśmie­chem błą­dzą­cym po ustach. Jej lekka, ale obszerna kwie­ci­sta suk­nia przy­jem­nie sze­le­ściła przy każ­dym ruchu. Odkry­wała ramiona, a roz­sze­rzała się dopiero parę­na­ście cen­ty­me­trów pod kością ogo­nową.

– Oddy­chaj… – szep­nęła kró­lewna, poko­nu­jąc kolejne stop­nie dzie­lące ją od wiel­kiej sali.

Oddy­chała. Mia­rowo. I z każ­dym wde­chem pogłę­biała uśmiech.

Odgar­nęła włosy za lewe ramię. Zauwa­żyła zara­zem, że w świe­tle świec jej brą­zowe pukle wyglą­dały nie­mal na kasz­ta­nowe. To osta­tecz­nie dodało jej sił. Czuła, jakby była przy niej bab­cia.

Z wyobra­że­niem, że bab­cia żyje i sie­dzi teraz gdzieś w zamku, modląc się za losy wnuczki, dziew­czyna wkro­czyła na salę. Zro­biła to z naj­więk­szą gra­cją, mimo że goście z zewnątrz jesz­cze nie weszli. W środku prze­by­wała tylko część miesz­kań­ców pałacu. Kilka par zło­żo­nych z wyżej posta­wio­nych gwar­dzi­stów i słu­żą­cych, mał­żeń­stwa z gabi­netu ojca, kil­koro samot­nych męż­czyzn i przede wszyst­kim – jej rodzice. A tuż za nimi… Henry z pań­stwem Thorn­smith. Wszy­scy wpa­trzeni w nią. Zwłasz­cza Henry.

Roz­cią­gnęła usta w uśmie­chu, kiedy w końcu do nich dotarła. Rodzice się nie ode­zwali, sta­nęła więc przy pra­wym ramie­niu matki, podzi­wia­jąc jej błysz­czącą gra­na­tową suk­nię. To była chyba naj­pięk­niej­sza kre­acja, jaką kie­dy­kol­wiek widziała. Spra­wiała wra­że­nie uszy­tej z nocy i lśnią­cych paję­czych nici. Dekolt był ele­gancki – ostro wycięty, lecz nie za głę­boki. Roz­klo­szo­wane ramiona koń­czyły się nieco ponad łok­ciem. Tył spód­nicy cią­gnął się jak tren. Kre­acja ide­alna. May­beth wcze­śniej jej nie widziała. Widocz­nie kró­lowa musiała się prze­brać dopiero po roz­mo­wie z nią.

Matka była nie­zwy­kle piękną kobietą. Część urody córka odzie­dzi­czyła wła­śnie po niej. Jej włosy rów­nież miały kasz­ta­nowy odcień, ale były tro­chę ciem­niej­sze. Się­gały oboj­czy­ków. Twarz miała bladą, a oczy nie­bie­skie. Cóż, zie­leń tęczó­wek May­beth zawdzię­czała ojcu.

Przy­ję­cie powoli się roz­po­czy­nało. Zaczęto anon­so­wać gości. Naj­pierw tych mniej istot­nych – przed­sta­wi­cieli waż­niej­szych pro­win­cji – a dopiero póź­niej hra­biów i diu­ków. May­beth roz­po­zna­wała więk­szość nazwisk. Cią­gle czuła na karku palące spoj­rze­nie Henry’ego. Stał zbyt bli­sko, a jakaś jej część uwa­żała, że nie powinno go w tej chwili przy niej być. Jakby ta sytu­acja była zbyt intymna. Jakby ktoś miał ich posą­dzić o szy­ku­jący się skan­dal, mimo że nic takiego nie mogło się wyda­rzyć.

Mimo że dokoła tło­czyły się dzie­siątki osób.

Witała się z nimi naj­ser­decz­niej, jak potra­fiła, i uważ­nie wysłu­chi­wała anon­sów. Widziała całą tę elitę, zgro­ma­dzoną tu z oka­zji uro­dzin jej matki.

Po skoń­czo­nym posiłku tań­czyła z nią oraz z ojcem, a także dawała się porwać na par­kiet prze­róż­nym mło­dzień­com z wyż­szych sfer. W jed­nym roz­po­znała syna zarządcy ich kopalni – czło­wieka sto­ją­cego nie­zwy­kle wysoko na dra­bi­nie spo­łecz­nej. Sta­rał się zaba­wić ją roz­mową, ale ona nie pozo­sta­wała przy nikim zbyt długo. Koniec utworu za każ­dym razem ozna­czał koniec krót­kich poga­wę­dek. Tań­czyła z każ­dym, kto miał odwagę popro­sić o to następ­czy­nię tronu.

Nie mogła zaprze­czyć, że dobrze bawiła się na balach. Że lubiła panu­jącą na nich atmos­ferę, mimo że zmu­szały ją do wymie­nia­nia zwro­tów grzecz­no­ścio­wych z oso­bami, z któ­rymi nie­kiedy nie miała dobrych wspo­mnień. Mogła tań­czyć na jed­nym par­kie­cie ze służbą, która nie musiała przej­mo­wać się kolej­nymi posu­nię­ciami poli­tycz­nymi ani tym, jak roz­wiążą sprzeczkę z obcym kró­lem. W takich momen­tach czuła się jak oni. I lubiła to uczu­cie wol­no­ści.

Im dłu­żej prze­by­wała jed­nak na środku pięk­nej sali, tym więk­sze zmę­cze­nie odczu­wała. Po kilku godzi­nach wyszła więc nie­po­strze­że­nie bocz­nym wyj­ściem, by odpo­cząć nieco od tłumu i gwaru roz­mów.

– Tego już chyba wystar­czy. – Obok jej ucha roz­legł się cichy szept, a z jej dłoni znik­nął nagle kie­li­szek z winem.

Ni­gdy nie mogę pobyć sama – pomy­ślała roz­draż­niona.

– Nie wypi­łam dużo – mruk­nęła w odpo­wie­dzi.

– Ale nie możesz też wypić wię­cej – odparł Henry i sam pocią­gnął łyk z kie­liszka.

Dziew­czyna unio­sła kącik ust.

– Po pro­stu chcia­łeś się napić – prych­nęła.

– Nie ukry­wam. – Wzru­szył ramio­nami. – Ale naprawdę, nie pij już wię­cej. Pro­szę.

Prze­wró­ciła oczyma na jego nie­tęgą minę.

– Wystar­czy dla gości.

– May. – Jego ton znów stał się twardy.

Zacho­wy­wał się tak, jakby ją pouczał. Przed tym feler­nym balem ni­gdy by się na coś takiego nie zdo­był. Zaczy­nało ją to iry­to­wać. A może bar­dziej iry­to­wało ją to, że zabrał jej tru­nek.

Teraz oparł się o ścianę, lustru­jąc kró­lewnę wzro­kiem. Cze­kał, aż coś powie, ale ona nie zamie­rzała się odzy­wać jako pierw­sza. Nie wie­działa, od czego mogłaby zacząć. Dotąd dosko­nale uda­wało jej się uni­kać Henry’ego.

– Myśla­łem, że to wszystko poto­czy się ina­czej – rzekł po chwili, znów upi­ja­jąc łyk z jej kie­liszka. – Myśla­łem, że kiedy okażę się księ­ciem…

– Ciszej – zga­niła go.

– Nikt nas tu nie usły­szy. – Pokrę­cił głową, ale ści­szył głos. – Zresztą prze­cież każdy, kto ma oczy, zoba­czy, że coś jest nie tak.

– To tylko plotki spo­wo­do­wane zbyt ostrymi rygo­rami, które wpro­wa­dził mój ojciec. Nie każdy tak bar­dzo zwraca uwagę na wygląd doradcy.

– May­beth, nie nazy­waj mnie tak…

Dziew­czyna gwał­tow­nie obró­ciła się w jego stronę.

– Jak? Twoim ofi­cjal­nym tytu­łem? Może już powin­nam zacząć mówić do cie­bie: mości książę? – wark­nęła nieco zbyt ostro.

Miała dosyć kłótni z Hen­rym. Nie potra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego cią­gle ranią go tak błahe słowa.

– Myślę, że to będzie zde­cy­do­wa­nie lep­sze od zamy­ka­nia mnie w pałacu – powie­dział.

– Nikt cię tu nie zamyka.

– Nie? Dla­czego więc mój ojciec nagle zaczął jeź­dzić wszę­dzie sam? Dla­czego nie pozwa­lają mi się poru­szać nor­mal­nie po mie­ście? – Wpa­try­wał się w nią inten­syw­nie.

– Dostali taki roz­kaz…

– Wła­śnie! – wybuch­nął nagle. Odsta­wił kie­li­szek na para­pet, omal nie roz­le­wa­jąc zawar­to­ści. Dziew­czyna skrzy­żo­wała ramiona na piersi. – Wła­śnie! Dostali taki roz­kaz! Chce­cie mnie tu trzy­mać do końca życia, bo tak będzie wygod­niej?

Wycią­gnęła przed sie­bie dło­nie.

– Henry, uspo­kój się, nikt nie chce cię…

– Ależ oczy­wi­ście, że chce! Chce! Sam król! – krzyk­nął. – Wie­dzia­łem, że lepiej było o niczym nie mówić… – mruk­nął już znacz­nie ciszej, nie patrząc jej w oczy.

To roz­ja­śniło nieco obecną sytu­ację.

– Więc nam nie ufasz? – zapy­tała.

– Bar­dziej podej­rze­wam, że to wy nie ufa­cie mnie. I w sumie się nie dzi­wię. Ale zosta­łem tutaj zamknięty i nie mogę nic zdzia­łać.

– A chciał­byś?

Nie odpo­wie­dział.

– Henry, na nie­biosa, prze­cież wiesz, że cią­gle zasta­na­wiamy się, co zro­bić! Prze­cież nie możemy wysta­wić cię na bal­ko­nie i krzyk­nąć, że jesteś zagi­nio­nym bliź­nia­kiem Ale­xan­dra!

Jakby wła­śnie tego nie zro­biła.

– Prę­dzej czy póź­niej ktoś się zorien­tuje. Może gdy­by­ście zacho­wy­wali się wobec mnie tak jak zawsze, mie­li­by­ście wię­cej czasu. Prze­cież nikt nie zwraca uwagi na doradcę.

– Cią­gle mówisz, że my coś robimy. Nie zauwa­ży­łeś, że ja nie mam tu prawa głosu? – Spoj­rzała mu w oczy.

Ode­tchnął, ale ani tro­chę się nie roz­luź­nił.

– Ale i tak masz wię­cej do powie­dze­nia niż ja. A szko­li­łem się na głów­nego doradcę kró­lew­skiego. Cóż więc stało się z moją funk­cją?

– Przed chwilą jej nie chcia­łeś, Henry – wark­nęła, skła­da­jąc dło­nie na piersi. – Wprost ide­al­nie nada­jesz się do With­mo­ore’ów. Nic dodać, nic ująć, oso­bo­wość bez zarzu­tów. – Odwró­ciła się na pię­cie, by odejść, ale Henry zła­pał ją za nad­gar­stek.

Gwar­dzi­sta, który ich obser­wo­wał, ale stał poza zasię­giem słu­chu, poru­szył się nie­spo­koj­nie. Henry odsu­nął się szybko, patrząc kró­lew­nie w oczy.

– Nie jestem Ale­xan­drem. Ni­gdy nim nie będę. – Coś nie­bez­piecz­nego zagrało w jego sre­brzy­stych tęczów­kach.

– Za każ­dym razem… – zaczęła cicho. – Za każ­dym razem, gdy wypo­wia­dasz jego imię, upo­dab­niasz się do niego. Z każ­dym kolej­nym sło­wem jest ci do niego bli­żej.

– Pro­szę, nie mów tak – rzekł słabo, prze­ły­ka­jąc ślinę.

Jego policzki zapa­dły się nieco ostat­nimi czasy, przez co wyglą­dał mizer­niej. Wypro­sto­wała się, by dorów­nać mu wzro­stem.

– Ale ty chyba pra­gniesz, abym tak myślała.

– Tak uwa­żasz? – Uniósł brew.

– Tak. Nie rozu­miem two­jej zawi­ści. – Rozej­rzała się, jakby szu­kała odpo­wie­dzi. – Nie mogę jej pojąć. Ród Ale­xan­dra wyrzą­dził wiele szkód mojemu rodowi. Ale on sam nic mi nie zro­bił. Tobie rów­nież.

Pokrę­cił głową, a na jego usta wpły­nął smutny uśmiech.

– Jesz­cze mie­siąc temu byś tak nie powie­działa.

May­beth ode­tchnęła głę­boko. Tak, mie­siąc temu na pewno nie okre­śli­łaby tego w ten spo­sób, na pewno nie ode­bra­łaby tego tak, jak mu to przed­sta­wiła. Ale winy ojca nie mogły prze­cho­dzić na syna, teraz była tego świa­doma. Mimo to w jej sercu tliło się nikłe ogni­sko nie­na­wi­ści do wszyst­kich With­mo­ore’ów. Wszyst­kich, z wyjąt­kiem…

Nie, prze­cież Ale­xan­der niczym hura­gan niósł za sobą mrok i zło. Czy może… może nie­ko­niecz­nie? Może miał jakiś plan?

Plan znisz­cze­nia.

Ode­tchnęła ner­wowo, ścią­ga­jąc łopatki.

– Mie­siąc temu go nie zna­łam – przy­znała.

– On cię oszu­kał. Chciał cię zma­ni­pu­lo­wać.

– Więc czemu na­dal chcesz go odna­leźć? Nie łatwiej byłoby po pro­stu rzu­cić to wszystko? Czemu o tym roz­my­śla­łeś? – zapy­tała hardo.

Henry wyglą­dał jak sma­gnięty biczem.

– Bo to zatrzyma wojnę.

– Wojny nic nie zatrzyma, jeżeli Edward zde­cy­duje się ją wypo­wie­dzieć – odburk­nęła bar­dziej na prze­kór niż z rze­czy­wi­stego prze­ko­na­nia.

Chciała bowiem wie­rzyć, że Ale­xan­der żyje, a oni wkrótce go znajdą. Bała się jed­nak, że Edward ich prze­ści­gnie, a Array skru­szy się niczym farba na sta­rym obra­zie.

– A jed­nak chcesz go odna­leźć, wiem to. I nie wmó­wisz mi, że nic do niego nie czu­łaś – zaata­ko­wał Henry. – Teraz jed­nak stra­ci­łaś wiarę i nadzieję, mimo że praw­do­po­dob­nie jeste­śmy bli­sko roz­wią­za­nia. Dla­czego? Nie dopusz­czę do tego, by zruj­no­wał nasze pań­stwo, May­beth. Choć­bym miał stać się takim samym potwo­rem jak on.

W jego oczach lśniło coś, czego dziew­czyna nie potra­fiła nazwać. Coś skraj­nie kró­lew­skiego. Pod­nio­sła wzrok, prze­śli­zgu­jąc nim po wykwint­nych sza­tach i lek­kim zaro­ście. Wstrzą­snęły nią te słowa. Przez chwilę roz­wa­żała odpo­wiedź, wsłu­chu­jąc się w gwar na głów­nej sali.

– Dusza nie może pło­nąć w nie­skoń­czo­ność – odrze­kła w końcu i się odda­liła.

Henry zaś wró­cił na bal, jak gdyby ta roz­mowa ni­gdy się nie odbyła.

Jakby ich dusze i pokła­dane w sobie nawza­jem nadzieje na­dal pło­nęły.

Rozdział 6

6

Jej zej­ście spi­ral­nymi scho­dami zostało nagro­dzone grom­kimi bra­wami, więc uśmiech­nęła się naj­ład­niej, jak potra­fiła, mimo że krę­ciło jej się w gło­wie. Miała wra­że­nie, że scho­dzi na dół od co naj­mniej paru minut.

Palce zdrę­twiały od kur­czo­wego ści­ska­nia balu­strady.

Jesz­cze jeden sto­pień… potem drugi…

Przy­po­mniało jej się, jak Ale­xan­der spro­wa­dzał ją na dół, gdy dostała ataku paniki przez lęk wyso­ko­ści, i na to wspo­mnie­nie ści­snęło ją w żołądku.

W końcu sta­nęła na par­kie­cie i odgar­nęła włosy.

– W samą porę, zaraz zaczy­namy – szep­nęła jej matka, sto­jąca tuż obok.

Wyglą­dała na zatro­skaną, gdy patrzyła na córkę. Świa­tło świec dodat­kowo uwy­dat­niło jej zmarszczki.

May­beth uśmiech­nęła się i prze­lot­nie ści­snęła jej rękę. Wzięła głę­boki oddech, by nieco zmniej­szyć upo­rczywe zawroty głowy. Kochała taniec, który miał się nie­długo roz­po­cząć, ale teraz… teraz odczu­wała pewien lęk.

Rozej­rzała się wokoło i zoba­czyła skry­tego w cie­niu Henry’ego. Opie­rał się ramie­niem o kolumnę, wpa­try­wał w nią i… może jej się tylko zda­wało, ale odnio­sła wra­że­nie, jakoby krę­cił lekko głową.

Cóż to miało zna­czyć? Nawet gdyby chciała, nie mógłby teraz być jej part­ne­rem.

Cho­ciaż…

Odwró­ciła się i pew­nym kro­kiem ode­szła od stołu, od któ­rego wsta­wali goście. Obrzu­ciła wzro­kiem tych, któ­rzy szli za nią i za jej rodzi­cami koro­wo­dem na śro­dek wiel­kiej sali. Graj­ko­wie już zaczęli wstępny takt, akom­pa­niu­jący stu­ka­ją­cym obca­som.

Teo­re­tycz­nie powinna odtań­czyć ten taniec z kimś z wyż­szych sfer, lecz nikt taki jesz­cze się nie zja­wił, by to zapro­po­no­wać, więc popa­trzyła na Henry’ego, dając mu tym samym znak, by do niej pod­szedł. Był zdzi­wiony, bowiem ni­gdy nie tań­czyli razem w tak ofi­cjal­nych sytu­acjach. Ale przy­stał na to ocho­czo.

– Cóż to się stało? – zapy­tał, kry­jąc krzy­wi­znę ust za dło­nią, którą niby pocie­rał lekki zarost.

May­beth nie­mal nie­zau­wa­żal­nie wzru­szyła ramio­nami i ujęła jego cie­płą dłoń. Usta­wili się na środku. Nie patrzyła jed­nak na ojca, bojąc się, że ten skarci ją za ten wybór.

– Ten taniec powstał dwa­dzie­ścia lat temu, gdy na tej ziemi powstał Wielki Pakt. Potęga świata! – oznaj­mił kon­fe­ran­sjer.

Ludzie zakrzyk­nęli coś z entu­zja­zmem.

Potęga.

To słowo zadźwię­czało w uszach May­beth i jakby ponio­sło się echem po wyso­kich ścia­nach. W tym samym momen­cie gobe­liny spły­nęły na dół z czte­rech stron, trze­po­cząc gło­śno. Dziew­czynę prze­szedł dreszcz po krę­go­słu­pie.

Potęga.

Tak, byli potęgą. Od dwu­dzie­stu lat.

– Oby tak pozo­stało – mruk­nęła.

Ele­gancko ubrane słu­żące weszły do sali i podały kosze z paer­le­tań­skimi kwia­tami czte­rem kobie­tom sto­ją­cym na każ­dym z rogów gwiazdy. Kosze powoli prze­cho­dziły z rąk do rąk, aż w końcu każda z dam trzy­mała w lewej dłoni kwiat. May­beth, otrzy­maw­szy kosz, uło­żyła go na środku gwiazdy. To samo uczy­niły jej matka, żony gene­rała i skarb­nika. Kró­lowa, gdy się pro­sto­wała, ski­nęła córce lekko głową. Dziew­czyna odwza­jem­niła się tym samym, odgar­nia­jąc włosy, które spa­dły jej na twarz.

Orkie­stra zagrała skocz­niej, a ludzie, jakby wyrwani z mara­zmu, zaczęli sta­wiać pierw­sze kroki. Kobiety dwa w lewo, męż­czyźni dwa w prawo. Głę­boki ukłon. Suk­nia May­beth zawi­ro­wała, gdy ta wyko­nała obrót, by zmie­nić part­nera. W jej okręgu stały tylko cztery pary, więc za moment na powrót miała zna­leźć się przy Hen­rym. Teraz jed­nak podała rękę ojcu, który spoj­rzał na nią z dozą nie­pew­no­ści.

Następny był gene­rał, a po nim May­beth znów sta­nęła przed Hen­rym, z któ­rym miała zostać aż do następ­nej czę­ści tańca. Teraz, sto­jąc w wewnętrz­nym kole, była zmu­szona pocze­kać, aż wszyst­kie zewnętrzne pary znajdą się z powro­tem przy swo­ich part­ne­rach. Im dalej się stało, tym więk­szą odle­głość trzeba było prze­być do następ­nego męż­czy­zny. Ci, któ­rzy stali w środku, koń­czyli pierwsi.

Kró­lewna miała raz oka­zję obser­wo­wać ten taniec z góry i sko­ja­rzył jej się on z usta­wia­nym powoli mecha­ni­zmem zegara. Środ­kowe koło zamie­rało, by pozo­stałe mogły się powoli dopa­so­wy­wać.

Teraz stała bez ruchu, wyobra­ża­jąc sobie ten moment z lotu ptaka. Nie chciała zabu­rzyć tego obrazu. Henry znów przy­glą­dał jej się uważ­nie, czemu nie mogła się dzi­wić. Bał się, że ją straci. Czy jed­nak nie stra­cili sie­bie już dawno temu? Posta­no­wiła chwi­lowo porzu­cić tę myśl i sku­pić się na tańcu, bo zaraz miał nastą­pić moment kul­mi­na­cyjny.

Prze­łknęła ślinę, czu­jąc gulę nara­sta­jącą w gar­dle.

Nagle w jej gło­wie poja­wiła się myśl, że może to ostatni raz, gdy bie­sia­duje wspól­nie z Hen­rym i rodzi­cami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki