Wśród znajomych. O różnych ludziach – mądrych, zacnych, interesujących i o tym, jak czasy swoje urabiali - Leszek Kołakowski - ebook

Wśród znajomych. O różnych ludziach – mądrych, zacnych, interesujących i o tym, jak czasy swoje urabiali ebook

Leszek Kołakowski

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Na książkę tę złożyły się teksty pisane przy rozmaitych okazjach o różnych osobach - żyjących i zmarłych - ważnych w życiowej drodze prof. Kołakowskiego. Wśród nich są m.in: Aleksander Wat, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Nowak Jeziorański, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Jerzy Turowicz, Czesław Miłosz, ks. Józef Tischner, Jan Paweł II.

Powiodło mi się w życiu nadzwyczajnie, bo tylu ludzi niezwykłych udało mi się znać. Byli wśród nich akademicy wszystkich możliwych profesji, lekarze i inżynierowie, pisarze i poeci, aktorzy i reżyserzy filmowi i teatralni, malarze i rzeźbiarze. Byli też politycy różnych odmian, między innymi przywódcy komunistyczni i przywódcy trockistowscy, a także szpiedzy. Byli również księża i kardynałowie, ludzie różnych wiar i religii, byli teozofowie i znawcy okultyzmu. Wolno mi doprawdy uważać się za wybrańca losu, iż mogłem tylu ludzi interesujących znać i uczyć się od nich.

[opis okładkowy, z przedmowy]

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaWojtasinska

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie Pana Leszka zobaczyć w takiej właśnie odsłonie tj jako człowieka pełnegi czułości i nostalgi za tymi i tym co minione, jako człowieka i mężczyznę nie tylko wielkiego intelektualiste, którym bez wątpienia przecież był. Polecam
00

Popularność




 

Leszek Kołakowski

wśród znajomych

o różnych ludziach mądrych, zacnych, interesujących i o tym, jak czasy swoje urabiali

wybór i posłowie Zbigniew Mentzel

wydawnictwo znak kraków 2005

 

Witold Siemaszkiewicz

Fotografia na okładce

Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER

Opieka redakcyjna

Michał Romanek

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Jadwiga Grellowa

Beata Trebel

Opracowanie typograficzne

Daniel Malak

Łamanie

Irena Jagocha

Copyright © by Leszek Kołakowski

Copyright for the selection © by Zbigniew Mentzel

ISBN 83-240-0500-5

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

PRZEDMOWA

Po raz kolejny oto ukazuje się książka przeze mnie jakoby napisana, a której sprawcą rzeczywistym jest Zbigniew Mentzel. Mnie by taka rzecz do głowy nie przyszła, a jemu przyszła! Ja bym też nigdy tych rzeczy nie zgromadził, bom leniwy, a on zgromadził!

Jest to zbiorek, który mówi o różnych ludziach żyjących i nieżyjących. Powiodło mi się w życiu nadzwyczajnie, bo tylu ludzi niezwykłych udało mi się znać. Byli wśród nich akademicy wszystkich możliwych profesji, lekarze i inżynierowie, pisarze i poeci, aktorzy i reżyserzy filmowi i teatralni, malarze i rzeźbiarze. Byli też politycy różnych odmian, między innymi przywódcy komunistyczni i przywódcy trockistowscy, a także szpiedzy. Byli również księża i kardynałowie, ludzie różnych wiar i religii, byli teozofowie i znawcy okultyzmu. Wolno mi doprawdy uważać się za wybrańca losu, iż mogłem tylu ludzi interesujących znać i uczyć się od nich. O niektórych coś napisałem, czy to z okazji ich zgonu, czy z innych okazji. Tu właśnie są te notatki z ostatnich lat trzydziestu, przez onegoż Zbigniewa Mentzla zebrane.

Oksford, wrzesień 2004

RADOM - ŚRODEK ŚWIATA1

To miasto, jak każde miasto czy wieś, w której się rodzimy, to środek świata. Ta przestrzeń niewielka, w której się obracamy, nasze domy, ulice, cmentarze, kościoły, ta przestrzeń wiekami wysiłkiem ludzkim zabudowywana, przez wojny niszczona, odbudowywana, jest centrum świata, do którego wszystkie inne kawałki uniwersum są odniesione, zrelatywizowane. Każdy z nas tak czuje.

Rozpoznaję pewne ulice, widoki tego miasta, które z dawnych czasów pamiętam. Ulica Piaski, którą potem, w latach dwudziestych, przemianowano na Pierackiego - wtedy też były zmiany nazw ulic ideologicznie umotywowane. Szkołę miałem przy ulicy Żeromskiego, którą jednak radomiacy uporczywie nazywali Lubelską, tak jak się kiedyś nazywała.

Żeby się chwalić cudzymi zasługami, skoro nie mam własnych, powiem, że mój wuj Wiktor Pietrusiewicz był kiedyś prezydentem miasta. Ja byłem wtedy małym dzieckiem, ale słyszałem, że miał doskonałą reputację jako administrator, cieszył się respektem. Wuj Wiktor to był jeden z najlepszych ludzi, jakich znałem. Niesłychanie uczynny, życzliwy, dobry, sprawny, odpowiedzialny, dzielny we wszystkich tarapatach. Naprawdę niezwykły człowiek.

Wiosną 1943 roku zabrali go Niemcy z jego synem, moim bratem ciotecznym, do Oświęcimia. Byli przez dwa lata w tym piekle, ale dzięki Bogu obaj wrócili żywi. Wuj jeszcze po wojnie był wystawiony na szykany i przykrości jako człowiek przedwojenny, człowiek dawnego reżimu. Był legionistą, chyba piłsudczykiem.

Pamiętam jeszcze, jak pewnego dnia rano przyszedł wcześnie do naszego mieszkania i zawołał: „Komendant nie żyje!". Miasto, jak wiadomo, było jedną z twierdz socjalizmu niepodległościowego PPS, długi czas bardzo ważnym ośrodkiem i ruchu, i myśli socjalistycznej. Tu nauki pobierał największy bodaj teoretyk polskiego socjalizmu niepodległościowego Kazimierz Kelles-Krauz.

Te ziemie nazywano Kielecczyzną. Radomiacy bardzo tego nie lubili, bo uważali, z niejakim uzasadnieniem, że Radom jest ważniejszy niż Kielce. Ale długo funkcjonowała ta nazwa tego dość dużego obszaru. Obszaru tak ważnego w historii Polski. Przez wieki na tych ubogich kartofliskach żyły polska kultura, polski język. To ziemie Jana Kochanowskiego, Stefana Żeromskiego, wielki kawał polskiej historii, polskiej kultury.

No cóż, Polska to terytorium ciągle niepewne, przez wieki wystawione na rozmaite niebezpieczne wichry, ciągle pod jakimś zagrożeniem. Ale to jest przede wszystkim kultura i nasze do niej przywiązanie.

Od dawna lubimy powtarzać, że nieszczęśliwie jesteśmy usadowieni. Ale, być może, jest w takim spojrzeniu nieco obłudy. Tak często sobie to powtarzamy, jak gdybyśmy wierzyli, że klęski, utrata bytu niepodległego Polski w końcu XVIII wieku, zabory, że to wszystko był taki kataklizm jak susza albo grad, zupełnie poza naszą władzą. A to przecież tak nie było. Historycy od początku nas uczyli, że Polska upadła nie przez jakiś niespodziewany kataklizm, lecz w wyniku rozmaitych okropnych naszych przywar i win, w wyniku głupoty i samolubstwa bardzo licznej części przynajmniej szlachty i magnaterii polskiej, w wyniku obojętności na sprawy publiczne, państwowe.

Więc to nie jest całkiem tak, że byliśmy zniewoleni przez niewygodne położenie geograficzne. Nasz los i od nas zależał, i nadal zależy.

Polska to jest kultura. Przez długie wieki warstwy wykształcone, szlachta polska nie potrafiła wciągnąć na znaczną skalę do kultury, ożywić poczuciem narodowym polskiego chłopstwa. To też była jedna z naszych tragedii, bardzo długotrwała.

Pamiętam, jak Niemcy wywieźli nas na początku 1940 roku, znalazłem się w deskami zabitej wsi w powiecie koneckim. Kupowałem coś w karczmie. Stała tam gromada chłopów, jeden perorował, a drudzy przytakiwali, kiwali głowami. Mówił tak: „Polactwo to źle rządziło, teraz Niemcy przyszli i będzie porządek". Wprawiło mnie w osłupienie, że coś takiego jest możliwe w centralnej Polsce, mnie, chłopaka, który jakąś tam szkołę polską kończył, i uprzytomniłem sobie, że coś tu jest źle, jeżeli chłop polski w środku kraju może tak mówić. Wiem o udziale polskiej wsi w powstaniach, w walce o niepodległość, znałem chłopów czynnych w podziemiu w czasie okupacji, ale taka mowa, jak właśnie zacytowana, była na tyle wstrząsająca, że ją na zawsze zapamiętałem.

Nie jest prawdą, że nasze współżycie z innymi ludami czy z mniejszościami, sąsiadami to nieustanne pasmo prześladowań, rzezi i pogromów. Ale było ich wiele. Trudno chyba znaleźć sąsiadujące ze sobą narody, które nie wojowały, nie jest to jednak nieuchronne. Można żyć w spokoju z innymi narodami mimo wszystkich kłopotów i skłóceń. Anglicy wojowali z Francuzami, robią sobie jeszcze jakieś złośliwości, ale nikt nie sądzi, że jest groźba wojny między Anglią a Francją. To zależy od kultury, zdolności i stabilności instytucji demokratycznych.

Nie bez przerwy, ale w stosunkach naszych z mniejszościami narodowymi były rzeczy okropne, było dużo krwi. Ale doświadczenie dowodzi, że jest możliwe współżycie na jednym terytorium ludzi różnych narodowości. Musimy się pogodzić z tym, że Europa jest mieszanką ludów i że jest w tym nie tylko przekleństwo, ale także wielka możliwość. Możemy się uczyć od siebie, chociaż się kłócimy. A już - jak dowodzą wszystkie doświadczenia, choćby te, które na naszych oczach dziś się dzieją - pomysł etnicznie czystego państwa to pomysł ludobójczy, był taki i zawsze taki będzie. Nie potrzebujemy tego, chciejmy współżyć z innymi bez walki i przemocy.

To jest możliwe i mam nadzieję, że tak będzie, że mimo wszystkich ogromnych kłopotów, które ma nasz kraj, mimo takiej masy biedy, nieprzyjemnej atmosfery politycznej, walk politycznych - że tocząc się po tej wyboistej drodze, zdołamy jakoś ustabilizować instytucje społeczne, od których zależy pokój naszego kraju.

[1994]2

PS Ta gadka nie była przeze mnie zapisana, tylko wzięta ze stenogramu, którego jednak nie miałem okazji odredagować. Przypominam sobie, że były tam co najmniej dwa fragmenty, których w tym zapisie brak.

Jeden był taki:

Pamiętam, że w parku Kościuszki była kiedyś loteria fantowa, na której ja wygrałem gipsowe popiersie Napoleona. Potem jednak dowiedziałem się, że ten Napoleon to był zły człowiek, który okropne wojny wszczynał i mnóstwo krwi przelał. Wtedy to popiersie potłukłem. Taki byłem zasadniczy.

Drugi fragment był taki:

Przyjaciel mój, wybitny lekarz, dziś w Ameryce mieszkający, twierdzi, że najmądrzejsi ludzie są z Radomia. Zbyteczne dodawać, że on sam jest z Radomia.

3 czerwca 2004

RAZ JESZCZE O SPRAWACH NAJGORSZYCH

Chciałbym się wtrącić do dyskusji o Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie projektowanym, a to po to, by zwrócić uwagę na sprawę, której - zdaje się - nie poruszano w polskich na ten temat dyskusjach.

Najpierw mały fragment autobiograficzny. Moje pierwsze spotkanie z niemiecką cywilizacją było takie. We wrześniu 1939 roku, mając niespełna 12 lat, byłem w grupie kilkunastu cywilów uciekających spod bomb niemieckich na wschód. W wiosce nieopodal Bugu dopadła nas armia niemiecka. Uciekinierzy zabrali ze sobą, co mogli, z wartościowych przedmiotów; oficerowie niemieccy obrabowali nas ze wszystkiego, włączając zegarki, pierścionki itd. Aresztowali też wszystkich mężczyzn (do których ja się jeszcze nie zaliczałem) i zamknęli w pobliskim więzieniu. Nie zdążyli ich jednak wymordować, bo właśnie miała miejsce duża bitwa, którą przegrali, i musieli uciekać. Aresztowani wyszli z więzienia. Pamiętam, że w czasie rewizji i rabunku późną nocą moja stara, siwa babcia siedziała bezsilna, ledwo przytomna na ziemi. Przyszło kilku oficerów, pokazywali ją palcami i śmiali się głośno ze staruszki. Byłbym ich zabił, gdybym mógł. Nie mogłem, oczywiście, ale jestem pewien, że wkrótce potem inni ludzie to zadanie wypełnili. To było moje pierwsze spotkanie z niemiecką cywilizacją.

Inne spotkanie miało miejsce w kilka miesięcy później, kiedy Niemcy nas wywozili z terenów przyłączonych do Rzeszy, obrabowawszy nas doszczętnie ze wszystkiego, cośmy mieli. Wywózka nie odbywała się w takich warunkach jak wycieczka Orient Expressem. Można z pewnością to samo powiedzieć o wywózkach Niemców po 1945 roku z Sudetów i z terenów przyłączonych do Polski.

Ale rabunki i wywózki nie zasługują w Polsce na pomniki martyrologiczne; to był dopiero wstęp do prawdziwej okupacji. Kilka milionów ludzi wymordowanych, niezliczone tysiące torturowane na śmierć w katowniach gestapo, niezliczone tysiące wygubione w obozach koncentracyjnych, masowe egzekucje zakładników, około trzech milionów Żydów wysłanych do gazu; nie mówiąc już o likwidacji życia kulturalnego i szkół (wedle idei Hitlera Polacy mieli zostać świniopasami dla Niemców po wytrzebieniu ludzi wykształconych). Prawie każde ogłoszenie dla Polaków kończyło się słowami „...do kary śmierci włącznie". W rzeczywistości nie było w GG żadnych kar śmierci, nie słyszałem, by kogoś skazano na śmierć. Niemcy na śmierć nas nie skazywali, ale tylko mordowali.

Powtarzam: rabunki i wywózki nie zasługują w Polsce na pomniki martyrologiczne w zestawieniu z innymi dziełami okupantów. Czy wywózki Niemców zasługują na takie pomniki i czy Niemcy sami nie doznali bardziej dotkliwych krzywd? (Nie mówiąc o tym, że licząca się część przesiedleńców byli to ludzie, którzy opuścili swoje siedziby na rozkaz władz niemieckich albo sami uciekali przed nadejściem Armii Czerwonej). Przecież niezliczone tysiące niemieckich jeńców wojennych schwytanych pod Stalingradem albo gdzie indziej zostały wymordowane w Związku Radzieckim. Czy ich los nie zasługuje bardziej na upamiętnienie? (Przyznajmy, polscy oficerowie wrócili żywi z niemieckich obozów jenieckich, wymordowano ich natomiast na rozkaz Stalina. Taka to była wojenka). Niezliczone tysiące niemieckich kobiet zostały zgwałcone przez sowieckich sołdatów. Czy ich los nie zasługuje bardziej na upamiętnienie? Dlaczego więc projektodawcy Centrum nie mówią o tamtych, gorszych, okrutniejszych i bardziej bolesnych prześladowaniach? Można się domyślić dlaczego. Piętnowanie w postaci pomników masowych mordów i gwałtów popełnionych na Niemcach byłoby bezużytecznym prowokowaniem Rosji, a nie mogłoby być podstawą do żadnych roszczeń. Inaczej pomniki wystawione wysiedlonym z terytoriów czeskich i polskich; to prawda, roszczenia terytorialne czy inne nie są w tej chwili podnoszone z okazji tych muzealnych projektów. Pozostanie jednak wielki pomnik, który w każdej chwili może służyć za widowiskowe wsparcie wszystkich roszczeń, gdy się takie pojawią.

Czy pojawią się znowu? Nie wiemy, nic w takich sprawach nie jest pewne i przewidywalne. NRD (przez długie lata poprawne słowo w Niemczech Zachodnich było: Mitteldeutschland) była naturalną częścią krajobrazu Europy i zachodnioeuropejscy mężowie stanu bynajmniej nie marzyli o zjednoczeniu obu państw niemieckich, raczej się tego bali. Pamiętam, że jadłem kiedyś obiad w Monachium w towarzystwie trzech wybitnych intelektualistów niemieckich, którzy o sprawach niemieckich wiedzieli wszystko, co wiedzieć było można. Zapytałem ich, czy NRD nadal uchodzi wśród zachodnich Niemców za hańbę narodową, czy jest silne i żywe pragnienie zjednoczenia. Wszyscy trzej odpowiedzieli: „Zapomnij o tym, nikogo to tutaj nie obchodzi". Jeden z moich rozmówców dodał: „Nie ma żadnego narodu niemieckiego, to był sztuczny wymysł Bismarcka". Ta rozmowa miała miejsce kilka miesięcy, może rok przed zburzeniem muru. Oto przykład, jak najlepsza nawet wiedza nie wystarcza do przewidywania przyszłości.

9 maja 1945 roku był dniem radości dla całej nie-niemieckiej Europy: Hitler kaputt, Trzecia Rzesza zdechła, koniec bestii, chwała Bogu. Że był to dzień żałoby i nieszczęścia dla wszystkich Niemców, trudno się dziwić. (Okazało się wtedy, o czym Victor Klemperer pisze, że wszyscy Niemcy byli zawsze wrogami Hitlera, że nazistów po prostu jakby nigdy nie było. Poza tym - kto mógł wiedzieć o Oświęcimiu, Treblince etc.? Pan Waldheim, gdy był oficerem w Kwaterze Głównej armii niemieckiej w Salonikach, nic nie wiedział o tym, że trzecią część ludności tego miasta wywieziono wtedy do gazu).

Kilka lat po wojnie zaczął się kłopotliwy, ale realny proces pojednania narodów polskiego i niemieckiego. Uczestniczyli w tym także biskupi, intelektualiści, pisarze. Ten proces nie jest całkiem zakończony, ale - miejmy nadzieję - trwać będzie. Ci, którzy chcą pomnika wypędzonych w Berlinie, chcą ten proces powstrzymać albo nic ich ta sprawa nie obchodzi.

Mogę się chwalić, że ja wygrałem wojnę z Hitlerem, bo na przekór okupacji - o której projektodawcy muzeum wypędzeń zapewne mało co wiedzą - na przekór nieistnieniu szkół nie tylko zostałem przy życiu, ale przerobiłem cały program szkoły średniej, tak że mogłem w 1945 roku zdać maturę jako ekstern i zapisać się na uniwersytet. Wśród innych rzeczy uczyłem się w latach okupacji języka niemieckiego, czytałem Heinego, Goethego i innych wielkich pisarzy niemieckich. Wiedziałem już wtedy, jako chłopiec, nie tylko, że istnieje kultura niemiecka, nie sami esesmani, ale także, że ta kultura współokreśla nasz byt jako Europejczyków, mieszkańców cywilizacji, jako ludzi po prostu. Nie chciałbym, żeby ta wspólna nasza wiedza była marnotrawiona przez polityczne gry.

Wiemy wszyscy, że wojnę rozpętały rządy Hitlera z entuzjastycznym przyzwoleniem znacznej większości ludności i że w wyniku tej wojny państwo niemieckie z rozporządzenia zwycięskiej koalicji utraciło część terytoriów (choć nie tak wielką jak te, które Polsce zabrano). Stąd jednak, że Trzecia Rzesza wszczęła wojnę i użyła siebie jako najskuteczniejszej w dziejach maszyny do ludobójstwa, nie wynika, że wszystkie środki odwetowe wobec pokonanego wroga są dozwolone i sprawiedliwe. Nie ma nigdy usprawiedliwienia dla masowego mordowania jeńców wojennych i masowego gwałcenia kobiet. Niech martyrologiczne pomniki - jeśli mają w Niemczech istnieć - dają świadectwo najgorszym zbrodniom.

[2003]

UNIWERSYTET W MIEŚCIE ŁODZI3

Nie wiem, doprawdy, jakimi słowy mam za to nadzwyczajne wyróżnienie podziękować. Dziękuję Panu Rektorowi, dziękuję Senatowi uczelni, dziękuję profesorowi Iji Pawłowskiej, z którą jesteśmy zaprzyjaźnieni od pierwszych naszych dni studenckich w mieście Łodzi. Dziękuję wszystkim.

Wyróżnienie jest dla mnie szczególnie ważne i wzruszające, bo to jest uniwersytet, na którym się uczyłem, i miasto, w którym mieszkałem parę lat przed wojną jako dziecko, a potem po wojnie na studiach. Jestem do tego miasta ogromnie przywiązany. Nie jest ono zapewne sławne z urody, ale podobnie jak z ludźmi się przyjaźnimy niezależnie od ich urody (jeśli pominąć erotyczne związki), tak i z miastami. Było to od początku miasto robotniczej biedy i chyba takie do dziś zostało; ale miasto, do którego mam wielką sympatię.

Zjechałem tutaj jako osiemnastolatek jesienią 1945 roku i w krótkim czasie zrobiłem trzy rzeczy: zdałem jako ekstern maturę, zapisałem się na uniwersytet i wstąpiłem do PPR, czyli partii komunistycznej. Były to czasy ubogie - jakież inne mogły być w zdewastowanym kraju? - ale bardzo interesujące. Interesujący był też ten uniwersytet. Łódź była wtedy, wobec zrujnowanej Warszawy, kulturalną stolicą kraju. Uniwersytet był bardzo dobry i bardzo ciekawy, działo się tam mnóstwo rzeczy interesujących. Korzystaliśmy wszyscy z życia kulturalnego, jakie otworzyło się po latach okupacji. Na naszej sekcji filozofii - albo, jak się mówiło, filozofii ścisłej (nie dlatego, żeby filozofia była wiedzą ścisłą w jakimkolwiek sensie, ale po to, by ją odróżnić od innych dziedzin humanistyki, które tradycyjnie do filozofii się zaliczało) - było tylko kilka osób: z obecnych tu - Ija Pawłowska i Jan Gregorowicz; w Warszawie - Marian Przełęcki; w ubiegłym roku opuścił nas, niestety, nasz kolega i przyjaciel Klemens Szaniawski. Wspomnę króciutko naszych nauczycieli z tamtych lat.

Logiki uczyła nas głównie Janina Kotarbińska (z początku jeszcze Janina Kamińska). Bardzo nas naciskała i chciała nie tylko wiedzę o logice formalnej i semantyce nam przekazać, ale także ćwiczyć w ogólnych regułach rzetelności w myśleniu, odpowiedzialności i dokładności. Tadeusz Kotarbiński, ówcześnie rektor uczelni, prowadził, o ile pamiętam, głównie zajęcia z ulubionej swojej dziedziny, to jest prakseologii, teorii organizacji i teorii sprawnego działania. Ale spotykaliśmy się z nim przy różnych innych okazjach i dyskusjach na tematy najrozmaitsze. Był to nauczyciel genialny; wymagał od nas - życzliwie bardzo, ale nieustępliwie - byśmy jego śladem starali się zachować wszystkie warunki, jakie myślenie czynią rzetelnym. Z Poznania dojeżdżał Kazimierz Ajdukiewicz, który prowadził znakomity, wedle mej pamięci, kurs logiki matematycznej. Seminaria i wykłady z etyki prowadziła Maria Ossowska; przekonywała nas, z jednej strony, że odróżnienie dobra i zła oraz opinie na temat tego, co złe, a co dobre, co wolno, a czego nie wolno w moralnym sensie, nie mają wartości logicznej, nie są ani prawdziwe, ani fałszywe, ale z drugiej strony, sama bardzo dobrze wiedziała, jak zło od dobra odróżnić. Chodziłem też przez czas jakiś na wykłady Sergiusza Hessena, który uczył nas filozofii greckiej, a także - ale rzadko, przyznaję - na wykłady Wiktora Wąsika, który filozofią renesansu się zajmował. Uczęszczałem też na zajęcia i wykłady profesora Oko, klasy cysty; wykładał poezję rzymską, głównie Horacego, i - co było niezwykłe - miał te wykłady po łacinie. Nie wiem, czy jeszcze dziś ktokolwiek po łacinie wykłada; może w jakichś seminariach duchownych, ale i w to wątpię.

Brałem też udział w seminariach socjologicznych Józefa Chałasińskiego, gdzie często dochodziło do różnych starć politycznych, bo tematy tych zajęć nieraz o politykę się ocierały. Pamiętam także wykłady doktora Kreczmara z semantyki logicznej. Na pierwszym roku chodziłem też na zajęcia Benedykta Bornsteina, człowieka nadzwyczajnej erudycji i pomysłowości filozoficznej, dziś, zdaje się, całkiem - a niesłusznie - zapomnianego. Uczęszczałem na kurs neurofizjologii, specjalnie dla humanistów prowadzony przez profesora Konorskiego. Także na wykłady profesora Michalskiego z literatur Indii; był to wielki znawca filozofii i religii orientalnych, starszy już uczony; przez jakiś czas byłem jedynym słuchaczem, ale miałem wrażenie, że gdyby mnie nie było, też by wykładał do pustej sali. Usiłowałem przez czas jakiś nawet chodzić na wykłady Stanisława Mazura z analizy, ale rychło okazało się, że nie jestem do tego przygotowany albo po prostu za tępy. Rzadko bywałem na zajęciach Mieczysława Wallisa, czego żałuję, bo był to bardzo mądry i uczony człowiek. Pamiętam wreszcie seminaria Henryka Mehlberga z teorii nauki. Tu mi się taka historia przypomina:

Chodziłem na te zajęcia z przyjacielem swoim Ryszardem Herczyńskim, tu obecnym, który wszelako z łaski boskiej nie filozofię studiował, ale matematykę. Pamiętam, że miałem na jednym seminarium referat z teorii nauki Poincarego, wielkiego matematyka francuskiego, który napisał kilka ważnych dzieł z teorii nauki. Przestudiowałem je pilnie. Państwo wiecie, że gdy się ma lat dwadzieścia czy dwadzieścia jeden, często się jest wszechwiedzącym; ja też byłem wszechwiedzący, dopiero potem stopniowo i powoli głupiałem. Jako ów wszechwiedzący, zmiażdżyłem teorie Poincarego, suchej nitki na nim nie zostawiłem. Mehlberg zaś łagodnie tłumaczył: panie Leszku, może ten Poincare nie jest aż taki głupi. Miał rację, oczywiście. Powinienem był pamiętać przykazania Kotarbińskiego, który kazał nam odróżniać, jak mawiał, krytykę policyjną od opiekuńczej; krytyka policyjna to taka, gdzie się szuka tylko jakiejś dziury, żeby kogoś pogrążyć, a w opiekuńczej chodzi o to, żeby nawet z bardzo krytycznie ocenianych rzeczy coś dobrego wydobyć. On sam był wybitnym przykładem takiego opiekuńczego krytyka, czasem nawet, jak nam się wydawało, przesadnie opiekuńczego, bo nawet ewidentnie niemądre rzeczy tak traktował, żeby w nich coś interesującego znaleźć.

Jakoż teraz, gdy mam zajęcia ze studentami, staram się im mówić, że gdy czytamy i analizujemy teksty wielkich filozofów, nie należy pochopnie uważać, że oni głupstwa zupełne pisali, że nie zdawali sobie sprawy z obiekcji, które natychmiast się nasuwały. Dla przykładu, nie było tak, że gdy Leibniz mówił, że żyjemy w najlepszym ze światów, jaki jest logicznie możliwy, to dawał tym dowód, że jest głuptasem, który nie wie, że ludzie cierpią i że są różne okropności na świecie; nie o to mu chodziło. Albo że Kant, w swojej krytyce dowodu ontologicznego, nie zauważył, że co innego wyobrażać sobie sto talarów, a co innego mieć sto talarów w kieszeni. Albo że Hegel myślał, że dzięki niemu, Heglowi, Pan Bóg dochodzi do świadomości samego siebie. Nie byli ci ludzie niemądrzy. Zawsze tam o coś ważnego chodziło i zawsze należy takie rzeczy studiować z przekonaniem, że o coś istotnego tam chodzi. Takich rzeczy też się od swoich nauczycieli uczyłem. Wszystkim im winien jestem wdzięczność.

[1994]

NA GRÓB MARII OSSOWSKIEJ

Jeśli można do kogo odnieść na serio wyrażenie „bez skazy", to do niej właśnie. Maria z Niedźwiedziach Ossowska, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wdowa po Stanisławie Ossowskim, była jednym z tych autorytetów moralnych, bez których życie polskiej inteligencji musi wydawać się okaleczone i niepewne. Jej badania semantyczne, historyczne i psychologiczne nad różnymi stronami zjawisk moralnych - nad językiem, w jakim się osądy moralne wypowiada, nad przemianami obyczajów i zależnością opinii obyczajowych od procesów społecznych, nad powstawaniem i upadkiem wzorów osobowych, nad związkiem emocji przeżywanych z ocenami moralnymi - prowadziły nieodmiennie, z różnych stron, do wyników sceptycznych i relatywistycznych: nie ma żadnych sposobów, aby sądom, w których afirmujemy wartości, nadać status twierdzeń, o których prawdę lub fałsz można by się spierać; nie ma przejścia logicznego od zdań empirycznych do ocen; nie ma wartości, które bądź dałyby się ugruntować jako „ważne" w sensie naukowym, bądź były choćby historycznie niezmienne. Ale, jak to nieraz bywa, jej teoretyczny relatywizm moralny sąsiadował z nieomylną wiedzą - której ona by „wiedzą" nie nazwała, więc może „umiejętnością" - odróżniania dobra od zła, moralnych uników i samozakłamania od wyraźnego opowiadania się w sprawach, gdzie prawdziwie moralne postawy się ważyły. Powiadając, że była autorytetem moralnym, tyle mam na myśli, że ludzie się jej wstydzili, robiąc świństwa, że pamiętali o niej, gdy trzeba było coś uczynić lub czegoś zaniechać w sytuacjach moralnie obligujących, i że wiedzieli, iż ona ma rację. Autorytet moralny bowiem to ktoś taki, czyja obecność ciąży niemile tym, którzy choćby nie wiem jak oszukiwali własne sumienie, wiedzą przecież, że ze świństwa żyją.

Jakoż o tym wszyscy wiedzieli, że od sądu pani Marii nie ma odwołania, chociaż sądy te nigdy nie miały formy gwałtownej, eksplozywnej, nienawistnej. Żyły w niej najlepsze cechy duchowej arystokracji, w szczególności organiczna odraza do wulgarności. Najbardziej nielitościwe oceny lubiła ubierać w formę zabawnych, acz jednoznacznych eufemizmów. Kiedy mówiła o kimś: „Ach, jego książki są teoretycznie tak mało atrakcyjne", chodziło o to, że to są śmiecie. O jednej pani, pamiętam, powiedziała: „Ależ ona uprawiała erotykę za pieniądze!" - zdanie, które mogłoby się znaleźć w jej książce jako przykład kłopotów z jasnym odróżnieniem zdań opisowych od oceniających.

Ale jej rygoryzm moralny nigdy nie był świętoszkowaty, pedantycznie złośliwy, wsparty na samozadowoleniu; ludzie, którzy biorą sprawy moralne na serio, nie zwykli upajać się własną świętością ani szukać okazji do zgorszenia; wiedziała, co jest ważne, a co mniej ważne, a tolerancja była jedną z najbardziej uderzających cech jej charakteru. Tolerancja ograniczona: nie logiczna i nie moralna w sprawach istotnie znaczących. Wybaczała ludziom wiele, lecz nie wszystko, i nieomylność w ustanawianiu granicy między tym, co wybaczalne, a tym, co niewybaczalne, stanowiła o tym, że skłanialiśmy się przed jej zdaniem; a granicy tej niepodobna wyznaczyć w ogólnoteoretycznej formule, ale tylko na przykładach od porządnych ludzi trzeba się uczyć, jak ją nakreślać.

Nie była człowiekiem o temperamencie politycznym (może dlatego, że brakowało jej zupełnie zdolności do demagogii), ale w potrzebie nie odmawiała nigdy udziału w poczynaniach, które, przynajmniej w polskich warunkach, miały wyraźny sens polityczny, a nieraz sama takie poczynania inicjowała. Zarówno w Polsce niepodległej, jak w Polsce podziemnej lat okupacji była zawsze po stronie demokracji przeciw wszelkim formom faszyzmu, po stronie uniwersalizmu humanistycznego przeciw nacjonalistycznej parafiańszczyźnie, po stronie wartości demokratycznego socjalizmu przeciw wszystkim formom zniewolenia i tyranii. Przechowała te wartości bez zmiany w latach powojennych. Miała przeciwko sobie faszystów, komunistów, szowinistów. Z ostatnich dziesięciu lat pamiętam kilka wypadków, kiedy miałem sposobność uczestniczyć obok niej w przedsięwzięciach, których polityczny sens nie budził wątpliwości: raz, gdy przygotowywaliśmy wspólnie z nią i z Tadeuszem Kotarbińskim rodzaj ekspertyzy semantycznej na użytek obrońców sądowych Kuronia i Modzelewskiego w czasie ich pierwszego procesu4; innym razem, gdy pani Maria występowała jako adwokat przed komisją dyscyplinarną Ministerstwa Szkół Wyższych w obronie trojga młodych ludzi usuniętych z uniwersytetu za współpracę z Kuroniem i Modzelewskim i gdy zmusiła oskarżyciela do przyznania, że oskarżeni mają być ukarani za to, że zaniedbali złożyć donos na swoich kolegów; innym razem jeszcze, gdy w 1968 roku inicjowała list profesorów warszawskich do premiera przeciwko dławieniu resztek swobód akademickich (list ten przeszedł bez echa, gdyż jego wysłanie zbiegło się z początkiem pogromu marcowego; stąd został przysłonięty przez widowisko bardziej dramatyczne). Czytelnikom „Kultury" znane są jej wystąpienia w sprawie kodeksu karnego. Tam gdzie jej głos był potrzebny, nie brakowało go. Na żadnym zgromadzeniu, akademickim czy innym, nie milczała, gdy chodziło o sprawy ważne: swobody obywatelskie i akademickie, krzywdę jednostek, kłamstwo polityczne, uczciwość publiczną. Ten głos był zawsze elegancki w formie i zawsze jednoznaczny w treści.

Brałem udział w seminariach pani Marii i słuchałem jej wykładów na Uniwersytecie Łódzkim od początku swoich lat studenckich, to jest od końca 1945 roku. Odnosiła się z humorem i pobłażliwością do naiwnie marksistowskich wywodów osiemnastoletniego zarozumialca. Tylko jej wyrozumiałości zawdzięczam, że przechowaliśmy przyjazne stosunki w późniejszych, gorszych latach, gdy maszerowałem w sztafetach partyjnych ideologów, ona zaś, podobnie jak Stanisław Ossowski, została usunięta z pracy nauczycielskiej na Uniwersytecie Warszawskim (należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość niejakiej połowiczności i niekonsekwencji polskiego stalinizmu: profesorowie, których w początku lat pięćdziesiątych usunięto z uczelni z powodów „ideologicznych", nie zostali jednak zmuszeni do kopania rowów, ale zachowali swoje skromne pobory i mogli zajmować się pisaniem książek, które kilka lat później, w pomyślniejszej koniunkturze, wydawali; dotyczy to między innymi obojga Ossowskich, Ingardena, Tatarkiewicza).

Książki Ossowskiej pisane są w stylistyce charakterystycznej dla wychowanków szkoły analitycznej; ich przedmiotem są zachowania, przeżycia i opinie moralne, doktryny etyczne, język moralności, badane z należytą wstrzemięźliwością historyka, socjologa, logika. Nie ma tam prawie w imieniu autorki wypowiadanych ocen moralnych i zaleceń. Ale każdy czytelnik wie natychmiast, że są to pisma nauczyciela moralności, nie tylko jej badacza. Konfrontacja różnych wzorów osobowych nie pozostawia wątpliwości co do tego, które z nich cieszą się sympatią autorki, chociaż nie składa ona żadnych w tej sprawie deklaracji. Na pozór opisuje tylko, lecz zawsze wiemy, po której stronie stoi. Toteż w jej opisach wszystko daje się odnieść do sytuacji i konfliktów znanych czytelnikowi z doświadczenia własnego, również jeśli przedmiotem rozważań jest antyczna Sparta lub XVIII-wieczna Anglia. Na moim egzemplarzu pierwszej jej powojennej książki Podstawy nauki o moralności (1946) widnieje dedykacja w postaci ostrzegawczego życzenia, aby podstawy moralności (nie zaś podstawy nauki o moralności) autorki i właściciela nie znalazły się w kolizji. Jej ostatnia książka, Ethos rycerski i jego odmiany (1973), jest analizą różnic i podobieństw w rozmaitych ideałach rycerza i dżentelmena - poczynając od Grecji starożytnej, kończąc na współczesnej Ameryce. Na pozór - tylko opisy z doskonale wybranych i przejrzyście zestawionych przykładów. Ale książka podszyta jest melancholią na widok upadku tych wartości, które historycznie wykształciły się w różnych formacjach arystokratycznych i nieraz splecione były z odpychającymi cechami klas uprzywilejowanych, ale bez których współżycie ludzi może się stać nie do zniesienia: wartości honoru, godności osobistej, dyskrecji, wielkoduszności wobec pokonanych, odrazy do mściwości. Z pewnością podpisuje się pod cytowanymi przez siebie słowami Bertranda Russella: „Wiara w ważność honoru osobistego, choć jej przejawy były często absurdalne, a czasem tragiczne, ma poważne zasługi i jej upadek nie stanowi bynajmniej czystego tylko zysku... Gdy uwolni się koncepcję honoru od arystokratycznej buty i od skłonności do gwałtu, zostanie w niej coś, co pomaga człowiekowi zachować osobistą prawość i szerzyć wzajemne zaufanie w stosunkach społecznych. Nie chciałbym, aby ten legat wieku rycerstwa został dla świata całkowicie zaprzepaszczony".

Jak wielu uczonych o silnej tendencji pozytywistycznej, Maria Ossowska nie uważała się za filozofa ani nawet za moralistę; raczej za „etologa". Ale ilekroć jej książki ujawniają wyraźnie jej stanowisko moralne, można być pewnym, że we wszystkich wypadkach jest to stanowisko przyświadczone praktycznie, nie tylko werbalnie zachwalane; niepodobna w tym była do Maksa Schelera, który zapytany, czemu sam nie uprawia cnót przez siebie sławionych, odrzekł pono, że drogowskazy nie chodzą szosami, tylko je ukazują. Żył w niej ów „ethos rycerski" w najlepszej odmianie: niezawodna lojalność w stosunkach osobistych, dyskrecja, bezkompromisowość w sprawach podstawowych i tolerancja w sprawach błahych, solidarność z pokrzywdzonymi, zupełna nieobecność zawiści, mściwości, intryganctwa, małostkowości. Tak żyła, jak gdyby - co niepodobna - zła w niej nie było, nawet w postaci nieumiaru w dobrym albo w postaci poczciwości pospolitej, rozleniwionej i zatrwożonej.

Nie wierzyła w Boga ani w zbawienie wieczne. Nie wierzyła też w zbiorowe zbawienie doczesne środkami instytucjonalnymi; wierzyła jednak, że w związkach osobowych pewien rodzaj perfekcji czy niezawodności jest osiągalny, a nawet umiała udowodnić, że tak jest.

Odchodzą niepowrotnie, z niezawodną pewnością, nauczyciele naszego pokolenia, a wraz z nimi - cała formacja intelektualna i moralna, której ciągłość przechować nam trzeba pod grozą ruiny polskiej kultury.

Tyle kwiatów na grób pani Marii.

[1974]

ANEKS: OPINIA W SPRAWIE POJĘCIA WIADOMOŚCI

Wiadomością nazywa się bądź bezpośredni opis naocznie potwierdzonego faktu, bądź takie sprawozdanie z jakiegoś stanu rzeczy, że dowolny obserwator zaznajomiony z faktami, na których się ono opiera, jest zniewolony uznać je lub odrzucić. Wiadomość podlega więc sprawdzeniu, może być prawdziwa lub fałszywa, ale zawsze tym się odznacza, że w tej samej sytuacji informacyjnej dowolny obserwator zakwalifikuje ją tak samo: jako fałszywą, prawdziwą lub niepewną.

W przeciwieństwie do tego ocena w ścisłym sensie nie może być w sposób wystarczający uzasadniona, ponieważ jej intencją jest wyrażenie pochwały lub nagany względem jakiejś sytuacji, czyjegoś zachowania lub osoby Wiadomością (prawdziwą) jest powiedzenie, że papież Pius XII umarł w 1958 roku, i wiadomością (fałszywą) jest powiedzenie, że papież Pius XII żył w XVI wieku; oceną jest powiedzenie, że był on łotrem albo że był świętym i wspaniałym człowiekiem. Oceny mogą być wzmacniane przez odwoływanie się do wiadomości, mogą być krytykowane z punktu widzenia swojej wewnętrznej niespójności, nigdy jednak nie mogą być w sposób dostateczny uzasadnione w oparciu o wiadomości faktyczne. Nie mogą być także uzasadnione w oparciu o wiadomości faktyczne żadne zalecenia, normy, wezwania, które można oceniać wyłącznie ze względu na skuteczność, z jaką służą celom, do których zmierzają, ani zwroty szydercze, zelżywe czy panegiryczne, które stanowią tylko wyraz postawy emocjonalnej tego, kto się nimi posługuje.

Pomiędzy wiadomościami a ocenami w ścisłym sensie znajduje się obszar pośredni, który ma szczególne znaczenie we wszystkich naukach humanistycznych - zarówno we wszelkich dyscyplinach historycznych, jak w socjologii, w teorii kultury, teorii literatury, wreszcie w naukach politycznych. Są to interpretacje, to znaczy takie zabiegi myślowe, które pewnemu zespołowi wiadomości faktycznych nadają sensowność, organizując je w całości mniej lub bardziej spójne. W odróżnieniu od wiadomości, interpretacje nie są rozstrzygalne w sposób ostateczny za pomocą argumentów mających charakter czysto informacyjny, chociaż także mogą być przez nie wzmacniane lub osłabiane. Sposób interpretacji zjawisk społecznych i historycznych zależy w szczególności od całego aparatu pojęciowego, którym się posługujemy i który uważamy za właściwy dla zrozumienia zjawisk; zależy od przyjętego systemu klasyfikacji faktów i innych okoliczności, co do których zgoda powszechna nie istnieje nigdy. Dlatego w naukach humanistycznych wszystkie interpretacje są wiecznie dyskusyjne, wiecznie podległe rewizji, wiecznie sporne wśród ludzi kompetentnych. Wiadomości faktyczne bywają nieraz niezbędnym warunkiem, by jakaś interpretacja dała się utrzymać, ale nigdy nie są warunkiem wystarczającym. Jeśli więc, na przykład, powiedzenie, że w pewnym państwie wyprodukowano w roku ubiegłym tyle a tyle stali, jest wiadomością (informacją), jeśli oceną jest powiedzenie, że ustrój tego państwa zasługuje na potępienie, albo przeciwnie - że jest doskonały i zasługuje na poparcie zupełne, to interpretacją - nie zaś wiadomością - jest powiedzenie, że natura tego ustroju jest określona przez konflikt takich czy innych klas społecznych. Istnieją wszakże ludzie wybitnie kompetentni w zakresie wiadomości faktycznych, którzy odrzucają twierdzenie, iżby klasy społeczne w sensie Marksa istniały we współczesnych krajach kapitalistycznych albo, w każdym razie, by ich obecność wyznaczała zasadniczą strukturę uwarstwienia społecznego w tych krajach, marksiści, przeciwnie, dążą do interpretacji tych społeczeństw w kategoriach antagonizmów klasowych, mając na uwadze słowo „klasa" w sensie przez Marksa określonym. Spór między tymi interpretacjami nie polega na różnicy w zasobie faktycznej wiedzy u zwolenników jednej lub drugiej interpretacji, lecz na sposobie wybierania istotnych i nieistotnych cech w zjawiskach społecznych. Zasady tego wyboru nigdy nie są przesądzone jednoznacznie przez sam stan informacji (chociaż nie jest on bez znaczenia), albowiem odgrywają w nich rolę czynniki wartościujące i postawa praktyczna uczonych wobec badanych zjawisk. Obecność elementów wartościujących we wszystkich interpretacjach humanistycznych jest powszechnie uznana przez uczonych zajmujących się tą problematyką i tyle razy i tak dokładnie analizowana od lat kilkudziesięciu, że nie budzi wśród humanistów wątpliwości. Chodzi natomiast właśnie o związek interpretacji z wiadomościami faktycznymi, a więc o sposób nadawania sensu - zawsze spornego - zasobowi informacyjnemu, który jest mniej lub bardziej bezsporny. Mieszanie wiadomości z interpretacjami jest charakterystyczne dla dogmatycznego sposobu myślenia, w którym ktoś usiłuje sobie zapewnić monopol własnej interpretacji, ogłaszając ją po prostu za bezpośrednie sprawozdanie ze stanu faktycznego. Określenie cudzych interpretacji, z którymi się nie zgadzamy, jako fałszywych wiadomości jest tylko próbą udaremnienia dyskusji nad własnymi poglądami, z góry a gołosłownie uznanymi za nienaruszalne.

Kwestia istnienia lub nieistnienia wyzysku w obecnej Polsce jest typowym przykładem pytania, na które każda odpowiedź jest interpretacją, żadna bowiem nie jest w sposób jednoznaczny przesądzona przez sam opis bezpośrednich wiadomości faktycznych, ale wymaga ponadto uznania lub odrzucenia całego zasobu kategorii pojęciowych, wewnątrz którego takie słowo jak „wyzysk" jest w ogóle dopuszczalne lub wewnątrz którego nabiera ono określonego sensu. Pojęcia, którym Marks nadał swoisty sens - takie jak klasa, wartość, wartość dodatkowa, siła robocza - stanowią całościowy zbiór narzędzi służących do interpretacji zjawisk społecznych, który układa jakby badane formy życia społecznego w sensowne struktury, wyróżnia w nich ważne i mniej ważne elementy. Jednakże kryteria ważności i wyboru nie są nigdy wydobyte wprost z faktów, lecz są z organizowania i rozumienia faktów.

Interpretacje mogą być zdyskwalifikowane, o ile uda się wykazać, że niezbędnym warunkiem ich przyjęcia, w rozumieniu tego, kto daną interpretację głosi, jest przyjęcie pewnych w i a d o m o ś c i fałszywych. Gdyby na przykład ktoś twierdził, że Francja współczesna jest społeczeństwem klasowym, i powoływał się na to, że we Francji istnieje niewolnictwo, rozumiane jako legalne uprawnienie pewnych prywatnych osób do dowolnego dysponowania życiem, swobodą, mieniem i pracą innych osób - można mu zarzucić, że opiera swoją interpretację na informacjach fałszywych, i przez to ją zdyskwalifikować. Natomiast spór o to, czy, na przykład, w Stanach Zjednoczonych dzisiejszych decydującym czynnikiem życia społecznego jest konflikt klas w marksistowskim rozumieniu słowa „klasa", może być racjonalnie prowadzony przy uznaniu całości dostępnych zasobów informacyjnych przez strony dyskutujące, i zarzucanie któremukolwiek z dyskutujących, że stanowisko jego jest „fałszywą wiadomością", nie ma sensu.

Co do terminu „pogląd y", to bywa on używany najczęściej na oznaczenie pewnego zbioru ocen lub interpretacji. W niektórych sytuacjach słowo „pogląd" bywa także używane dla scharakteryzowania treści o charakterze informacyjnym: wtedy mianowicie, kiedy chodzi o jakieś fakty, co do których zajścia albo przebiegu dostępne dane nie mogą dać pewności; tak na przykład historycy mogą mieć różny pogląd na to, czy Piast jest postacią historyczną. Pochodzi to stąd, że istniejące źródła nie rozstrzygają tej kwestii jednoznacznie. Jednakże samo twierdzenie „Piast jest (albo: nie jest) postacią historyczną" stanowi wiadomość, która jest prawdziwa lub fałszywa, ale o której prawdziwości czy fałszywości nie możemy orzec stanowczo.

W takich sytuacjach słowo „pogląd" nadaje się również do charakteryzowania wiadomości - mianowicie w przypadkach, kiedy uznane w myśleniu naukowym reguły akceptacji i negacji twierdzeń nie zezwalają na jednoznaczne orzeczenie w kwestii faktycznej.

Słowo „pogląd" bywa wreszcie używane dla charakterystyki wypowiedzi o charakterze prognostycznym. Prognozy tym się odznaczają, że są prawdziwe lub fałszywe, ale o ich fałszywości czy prawdziwości nie jesteśmy w stanie orzec z pewnością, póki przyszłe wydarzenia ich nie potwierdzą lub nie obalą; przynajmniej jest to trwała sytuacja w przewidywaniach dotyczących zjawisk społecznych, albowiem w niektórych dziedzinach przyrodoznawstwa prognozy odznaczają się bardzo wysokim stopniem prawdopodobieństwa, praktycznie bliskim pewności, a wobec tego uznane są powszechnie i słowo „pogląd" nie bywa w stosunku do nich stosowane. Słowo „pogląd" występuje bowiem tylko tam, gdzie możliwa jest obecność poglądów różnych na tę samą kwestię w granicach poprawnego myślenia. Jeśli pewne zdanie jest czyimś „poglądem", to znaczy, że może w tym samym przedmiocie istnieć pogląd inny. Poglądem nie nazywa się natomiast takich wiadomości, których prawdziwość lub fałszywość może być w sposób bezsporny okazana na podstawie dostępnego zasobu informacyjnego w sposób powszechnie zniewalający.

Dzięki temu, że różne kryteria, różne zespoły pojęciowe, a więc również różne interpretacje zjawisk historycznych i społecznych są możliwe, że ścierają się ze sobą, konfrontują wzajem swoje racje, swoje zalety i wady - dzięki temu tylko istnieje postęp w naukach humanistycznych, a bez tej różnorodności wiedza ludzka o społeczeństwie skazana jest na jałowe powtarzanie zastałych schematów. Odbierać ludziom studiującym zjawiska społeczne prawo do ich samodzielnej interpretacji to tłumić podstawowe źródło postępu umysłowego w tym zakresie życia.

Prof dr Maria Ossowska

Prof dr Leszek Kołakowski

Zgadzam się z treścią powyższej opinii.

Prof. dr Tadeusz Kotarbiński

IRENA KROŃSKA

W nocy z 15 na 16 stycznia 1974 roku zmarła w Warszawie Irena Krońska, z domu Krzemicka, wdowa po Tadeuszu Juliuszu Krońskim, filolog, filozof, tłumaczka, wieloletnia kierowniczka Biblioteki Klasyków Filozofii.

Irena Krońska urodziła się w 1915 roku we Lwowie. We Lwowie, a następnie w Warszawie studiowała filologię klasyczną i filozofię. Razem z mężem mieszkała w czasie okupacji w Warszawie, czynna w walce konspiracyjnej. Wywiezieni po powstaniu do obozu, pierwsze lata po wyzwoleniu spędzili w Paryżu, skąd wrócili do kraju w 1949 roku. W następnym roku powstała przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym Biblioteka Klasyków Filozofii, seria wydawnicza, która miała udostępnić czytelnikowi polskiemu przekłady ważniejszych dzieł filozofii światowej, od starożytności poczynając. Była to jedna z tych inicjatyw kulturalnych, które cała polska społeczność akademicka powitała natychmiast i bez żadnych zastrzeżeń gotowością do współpracy. Komitet tej Biblioteki, kierowany przez Tadeusza Kotarbińskiego, zajmował się ustalaniem planów pracy i oceną wyników, właściwa praca wydawnicza i redakcyjna spoczywała zaś na barkach Ireny Krońskiej. Tak było formalnie. W rzeczywistości jej głos i jej inicjatywa były kierowniczą siłą całego przedsięwzięcia we wszystkich sprawach. Wolno powiedzieć, że Biblioteka jest prawdziwie jej dziełem. Praktycznie wszyscy filozofowie polscy przyczyniali się do tej pracy jako przekładcy, redaktorzy, autorzy komentarzy i wstępów. Tym, którzy sami nie uczestniczyli w takich zajęciach, trudno przedstawić ogrom trudu, jakiego wymagało wydanie stu kilkudziesięciu tomów dzieł filozoficznych, tłumaczonych z wielu języków, opatrzonych mnóstwem historycznych, filologicznych i filozoficznych komentarzy. Krońska była jak nikt do tej pracy przygotowana; doskonałe znawstwo wielu języków - a nade wszystko greki, którą prawdziwie kochała - łączyła z ogromnym wykształceniem filozoficzno-historycznym. Ona ponosiła odpowiedzialność nie tylko za dobór tekstów, za jakość komentarzy i przekładów, ale też za żmudną pracę sprawdzania, poprawiania, redagowania, łowienia błędów. Głównie jej wieloletniemu trudowi i nieprzespanym nocom zawdzięczać trzeba owe tomy Platona, Hegla, Kanta, Descartes'a, Hume'a, Al-Farabiego i tylu innych, które weszły w obieg polskiej kultury.