Wszyscy byli odwróceni. Sowa, córka piekarza - Marek Hłasko - ebook

Wszyscy byli odwróceni. Sowa, córka piekarza ebook

Marek Hłasko

3,9

Opis

„Wszyscy byli odwróceni” to powieść zderzająca religijność z cynizmem, ukazująca wątłość biblijnych słów w konfrontacji z realnym doświadczeniem. „Sowa, córka piekarza”, abstrahując od elementów autobiograficznych, jest przede wszystkim niezwykle mroczną powieścią rozrachunkową. Jej bohaterowie potrafią jedynie udawać uczucia, tworzyć iluzje rzeczywistości, wchodzić w układy z założenia fałszywe. Obrazując ludzi przegranych, którzy z różnych przyczyn znaleźli się na marginesie życia i w żaden sposób nie potrafią sobie pomóc, kreuje Hłasko wizję Izraela jako miejsca nieprzyjaznego, pozbawionego praw i obowiązków, przypominającego raczej westernowy Dziki Zachód niż Ziemię Obiecaną

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
3
0
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka edytorska: Kinga Strzelecka-Pilch

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Projekt graficzny: Janusz Barecki

Zdjęcie na okładce © Viktor Descenko/123RF.com

Copyright © by Agnieszka Czyżewska-Stempa, Małgorzata Wolf

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1114-6 (EPUB), 978-83-244-1114-6 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Niemal natychmiast po ukończeniu prac nad Brudnymi czynami Hłasko zaczął myśleć o kontynuacji, rozwijającej zasygnalizowany wcześniej wątek trójkąta miłosnego, a także pogłębiającej eschatologiczne zainteresowania pisarza. Wszyscy byli odwróceni to powieść zderzająca religijność z cynizmem, ukazująca wątłość biblijnych słów w konfrontacji z realnym doświadczeniem. Hłasko sięga po figurę srogiego, bezlitosnego starotestamentowego Boga, podporządkowując świat dychotomii winy i kary.

W wykreowanym przez Hłaskę świecie wszystko jest umowne – uczucia, związki, sprawiedliwość. Ben Dov to człowiek okrutnie samotny, żyjący przeszłością i pogrążony w autodestrukcji, upajający się własnym cierpieniem, z perwersją krzywdzący innych. Rozgoryczenie i abnegacja tworzą bardzo wątłe podstawy istnienia, a trwanie przy złudzeniach, budowanie złudnych relacji, odrealnia Ben Dova na kształt raczej ducha niż silnego, postawnego mężczyzny.

Obrazując ludzi przegranych, którzy z różnych przyczyn znaleźli się na marginesie życia i w żaden sposób nie potrafią sobie pomóc, kreuje Hłasko wizję Izraela jako miejsca nieprzyjaznego, pozbawionego praw i obowiązków, przypominającego raczej pandemonium niż Ziemię Obiecaną. Pisarz zrywa w ten sposób z wizerunkiem kraju otwartego dla wszystkich, śmiało pokazując niechęć, z jaką traktują obcych przybyszy sabrowie – rdzenni mieszkańcy tej ziemi. Antagonizmy pomiędzy Ocalonymi a autochtonami szczególnie bolesne okazują się dla tych, którzy przeszli piekło Zagłady i szukając nowego domu, zderzają się z pogardą swych pobratymców. W tym tyglu kulturowym miejsca starcza jedynie dla silnych, ogarniętych nie tylko pragnieniem przetrwania, ale także poniżania. Niezdolni do okrucieństwa zmuszeni są do znoszenia kolejnych ciosów, bowiem Izrael Hłaski przypomina westernowy Dziki Zachód – z tą różnicą, że tym razem nie pojawia się postać sprawiedliwego szeryfa.

Relacje rodzinne, małżeńskie i przyjacielskie w powieści opierają się na umowności – istnieją w ciasnych, sztucznie narzuconych formach. Skutkuje to mechanicznym przywiązaniem, poczuciem powinności, realizowanym bezmyślnie imperatywem wierności. Zupełnie odmiennie to zagadnienie kształtuje się w drugim zawartym w tym tomie utworze. Jeśli bohaterowie Wszyscy byli odwróceni nie próbują nawet wyjść poza odwieczne boskie przykazy, to w Sowie, córce piekarza sami owe reguły ustalają.

***

Sowa, córka piekarza jest reinterpretacją motywów przepracowywanych w pierwszych tekstach oraz sentymentalną podróżą do wydarzeń z młodości Hłaski. Główny bohater powieści nosi to samo imię co pijany z rozpaczy brat Agnieszki z Ósmego dnia tygodnia, znów pojawiają się słowa o pięknie kobiety porównywanej do rzeki, a stosunek Grzegorza do śmierci jest równie chłodny co bohaterów Następnego do raju.

W konstrukcji głównego bohatera można doszukać się także wielu motywów autobiograficznych: Hłasko w 1953 roku, po przyspieszonym kursie dojrzewania przebytym podczas pracy przy zimowej zwózce drewna w Kotlinie Kłodzkiej i bazach transportowych stolicy, zerwał z fachem kierowcy i wyjechał dzięki stypendium twórczemu do Wrocławia, by doszlifowywać Wilka. Zamieszkał wówczas u wujostwa Józefa i Teresy Czyżewskich naprzeciw swojego dawnego domu przy ulicy Borelowskiego. Chadzał opuszczonymi przed laty ścieżkami, czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, i przesiadywał w kinie, podziwiając Humphreya Bogarta i innych mrukliwych, realizujących archetyp męskości aktorów. Po powrocie do Warszawy i zdobyciu pierwszego rozgłosu został etatowym felietonistą „najbardziej postępowego pisma w Polsce” – „Po Prostu”. Podobnie jak powieściowy Grzegorz tworzył teksty zaangażowane i łamał kobiece serca, wykorzystując stymulowane emocje w pracy twórczej.

Oczywiście nie można przykładać wprost fikcji literackiej do faktycznych doświadczeń autora, jednak sugestywność podobieństw nakazuje przyglądać się im z większą uwagą. Tym bardziej że powieść powstawała po niemal dziesięcioletniej emigracji, rozłące z bliskimi, znajomym otoczeniem i ojczystym językiem. W tej perspektywie powrót do krajobrazów młodości wydaje się jak najbardziej zrozumiały.

Abstrahując od elementów autobiograficznych, Sowa, córka piekarza jest przede wszystkim niezwykle mroczną powieścią o pisaniu. Grzegorz wyjeżdża do Wrocławia, by stworzyć dzieło o Szymonie Cyrenejczyku, tymczasem wplątuje się w niewypowiedzianie skomplikowaną grę miłosną. Przemienia swoje życie w fikcję wykreowaną przez obcych i choć niemal od początku funkcjonuje w niej świadomie, nie decyduje o niczym. Zostaje tymczasowym uzurpatorem w trójkącie nieszczęśliwych, żyjących złudzeniami ludzi – i doskonale się w tym odnajduje. Teatralność wydarzeń powieściowych tak doskonale imituje rzeczywistość, że niejednokrotnie pozostawia czytelnika w rozterce pomiędzy tym, co udawane, a tym, co realne.

Bardzo istotnym elementem powieści są powojenne losy żołnierzy Wojska Polskiego i wojsk podziemnych. Prawda o prześladowaniu, aresztowaniach i wyrokach śmierci wykonywanych na weteranach nie mogłaby zostać przekazana w taki sposób w Polsce lat 60. Tymczasem za granicą nic nie stało na przeszkodzie, aby prawda ujrzała światło dzienne. Oczywiście Hłasko dokonuje tego w przewrotny sposób, jednak sam fakt odnotowania tragicznego losu żołnierzy walczących na zachodnich frontach II wojny światowej jest nie do przecenienia.

Sowę, córkę piekarza można w pewnej mierze uznać za powieść rozrachunkową. Powracający do młodzieńczych zagadnień autotelicznych i emocjonalnych, bogatszy o emigracyjne doświadczenia, Hłasko z największym cynizmem prowadzi czytelnika przez tragiczne w swej głębokiej istocie wydarzenia utworu. Bohaterowie tego dramatu potrafią jedynie udawać uczucia, tworzyć iluzje rzeczywistości, wchodzić w układy z założenia fałszywe, a największym prestidigitatorem jest Wuj Józef – pozornie rubaszny, lecz okrutnie wyrachowany enfant terrible. Z magicznego, romantycznego pierwszego kroku w chmurach zostało w powieści niewiele, tak jak niewiele zostało w trzydziestopięcioletnim Hłasce z pięknego młodzieńca o niewinnych oczach.

Radosław Młynarczyk

Wszyscy byli odwróceni

W czarnym kapeluszu, w czarnym płaszczu, o posępnej twarzy okolonej rozwichrzoną brodą – wyglądał jak ptak z fantastycznej opowieści; jak z bajki, którą opowiada się dzieciom do zaśnięcia, a które są jednym z koszmarów dzieciństwa. Człowiek ten siedział za stolikiem ustawionym na ulicy przed gmachem sądu, a na stoliku stała maszyna do pisania. Ludzie, którzy byli jego klientami, byli zbyt biedni, aby wynająć sobie adwokata, ale on był nie gorszy od każdego z adwokatów w tym mieście. Potrafił pisać skargi i petycje w każdej sprawie; w sprawie alimentów, w sprawie katastrofy samochodowej, i potrafił przewidzieć, jaki będzie wyrok. Miał poza tym świadków; począwszy od młodych o niewinnym spojrzeniu, którzy przypadkowo przechodzili ulicą i widzieli właśnie to, o czym on im opowiedział, czasem w dwa miesiące, a czasem w rok później – a skończywszy na dostojnych starcach, którym nikt nie odważyłby się zarzucić kłamstwa.

Poprawił kapelusz; pot ściekał mu strugami na kark, a jego klient poruszył się niespokojnie. Kartka czystego papieru wciąż jeszcze tkwiła w maszynie i od piętnastu minut nie napisał ani jednego słowa.

– Czy źle wygląda sprawa? – zapytał klient.

– Nie – powiedział czarny ptak. – Będzie dobrze.

– Tak właśnie myślałem – powiedział klient. – Chcę, żeby tego człowieka ukarano. Chcę, żeby poszedł do więzienia.

– To będą dwie sprawy – powiedział ptak. – On pójdzie dwa razy do więzienia.

– To bardzo dobrze – powiedział klient.

– Nie tak znowu dobrze, jak myślisz.

– Dlaczego?

– Bo on pójdzie teraz do więzienia pierwszy raz z twojej ręki. Potem wróci i znów pójdzie siedzieć. Będzie miał sprawę o pobicie. A tym pobitym będziesz ty.

– Nie boję się go – powiedział klient.

Pisarz nie odpowiedział; patrzył na samochód policyjny, który zatrzymał się przed gmachem sądu. Młody policjant wyszedł z szoferki i obszedłszy samochód, otworzył tylne drzwi, a wtedy dwaj mężczyźni zeskoczyli na ziemię. Byli skuci.

– Rozkuj mnie – powiedział jeden z nich do policjanta.

– Jest przepis, żeby doprowadzać na salę w kajdankach – powiedział policjant.

– Mamy jeszcze dziesięć minut czasu – powiedział mężczyzna. – Jeszcze zdążysz mnie skuć z powrotem. – Odwrócił się nagle; dojrzał pisarza i jego klienta i poszedł ku nim, pociągając drugiego mężczyznę za sobą. Czarny ptak nie poruszył się nawet, kiedy tamci stanęli nad nim; patrzył na ciemną, muskularną rękę, która wyciągnęła się ku niemu i wyszarpnęła z maszyny papier. Mężczyzna zgniótł papier w kulkę i odrzucił go. Potem weszli do budynku sądu, a policjant szedł za nimi, wachlując spoconą twarz czapką.

– Miałeś rację – powiedział klient do czarnego ptaka. – Rozmyśliłem się. Zaoszczędzę sobie kosztów. Dlaczego my, Żydzi, musimy się zawsze kłócić.

– Zawsze ci to mówiłem – powiedział pisarz.

Klient chciał odejść, ale czarny ptak chwycił go za połę marynarki i przyciągnął z powrotem.

– Chwileczkę – powiedział. – Należą mi się jeszcze pieniądze od ciebie.

– Pieniądze? A za cóż to?

– Za poradę – powiedział pisarz.

Policjant wprowadził ich na salę rozpraw, prawie pustą jeszcze o tej porze. Nie było tu prawie nikogo; jakiś człowiek siedzący obok okna oglądał swoje brudne paznokcie i te zdawały go się interesować bardziej od kajdanek, którymi był skuty.

– To dobry sędzia – powiedział do nich policjant, kiedy już usiedli. – Nie potrzebujecie się go bać. – Patrzył na nich; na dwóch mężczyzn siedzących nieruchomo: opalonych, ciemnych i szczupłych; nie odpowiedzieli mu, więc powiedział jeszcze raz: – To dobry sędzia. Nie trzeba go się bać. Jak go tylko zobaczycie, będziecie widzieli, że mam rację.

– Płacą ci też za gadanie? – zapytał jeden z nich.

– Chciałem cię tylko uspokoić – powiedział policjant. – Po prostu podobasz mi się.

– Płacą ci też za gadanie? – powtórzył mężczyzna; miał ciemną twarz o zrośniętych brwiach, a jego ciężka głowa była nieco pochylona; jak głowa tragarza lub jakby szykował się do uderzenia. – Czy tylko za to, że jesteś psem?

Człowiek oglądający swoje paznokcie poderwał głowę, ale policjant nie odezwał się, wszedł sędzia z sekretarzem i brudnoręki podniósł się niechętnie.

– Czy wy będziecie świadkiem? – zapytał sędzia policjanta.

– Tak.

– Gotowi jesteście przysięgać?

– Tak.

– Weźcie Biblię – powiedział sekretarz. – Będziecie przysięgać.

Policjant położył rękę na Biblii. Sekretarz przerwał mu.

– Cóż to? Czy nie wiecie, że przysięgać musicie w czapce na głowie albo że musicie przykryć głowę ręką?

– Przepraszam – powiedział policjant; zaczerwienił się gwałtownie. – Nie jestem długo w kraju. – Podał Biblię sekretarzowi i dał znak dwóm mężczyznom, aby usiedli. Sam usiadł koło nich i zdjął im kajdanki.

– Dov Ben Dov – powiedział sędzia i mężczyzna o zrośniętych brwiach powstał.

– Urodzony?

– Czternastego stycznia tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku.

– Miejsce urodzenia?

– W kraju – powiedział mężczyzna.

– Twój stan cywilny?

Mężczyzna milczał, a jego ciężka głowa pochyliła się jeszcze bardziej.

– Pytam o twój stan cywilny – powtórzył sędzia.

Mężczyzna wciąż jeszcze nie odpowiadał. Przemówił dopiero wtedy, kiedy mężczyzna, z którym był skuty, a który teraz siedział wyprostowany niby uczeń w szkolnej ławce, dotknął delikatnie jego ramienia.

– Żonaty – powiedział wtedy.

– Karany?

– Tam wszystko jest zapisane – powiedział Dov Ben Dov. – Jeśli chcesz mnie sądzić, to musisz chyba coś wiedzieć o mnie.

– Odpowiadaj na pytania – powiedział sekretarz.

– Tak – powiedział Dov.

– Gdzie jest wasz adwokat? – zapytał sędzia. – Czy nie macie obrońcy?

– Niepotrzebny mi – powiedział Ben Dov. – Mam własne sumienie, nie potrzebuję wynajmować cudzego.

– Jesteście oskarżony o to, że piątego czerwca sześćdziesiątego pierwszego roku, w mieście Tel Awiwie, w miejscu publicznym, zakłócaliście porządek. Czy przyznajecie się?

– Nie – powiedział Ben Dov. – W tym mieście nigdy nie było porządku. Od kiedy pamiętam.

– Oskarżony Dov Ben Dov zapłaci dziesięć funtów kary za obrazę powagi sądu – powiedział sędzia. Odwrócił się do sekretarza: – Zapiszcie mu w zamian za to trzy dni aresztu, jeśli nie zapłaci. Jeśli jeszcze raz powie coś takiego, każę go wyprowadzić z sali. Możecie usiąść.

Policjant wypchnął drugiego mężczyznę. Był nieco szczuplejszy od tamtego, o czujnej, przystojnej twarzy. Jego koszula była czysta, choć niewyprasowana; musiał ją wyprać w areszcie.

– Izrael Berg – powiedział, nie czekając na pytanie sędziego. – Urodzony siódmego października tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku w Polsce. Samotny.

– Byliście już przedtem karany? – zapytał sędzia.

– Nie – powiedział Izrael Berg.

– Przyznajecie się do winy? – zapytał sędzia.

– To wszystko stało się z mojej winy, proszę sądu – powiedział Berg. – Chciałbym przez to powiedzieć, że Ben Dov nie brał w tym żadnego udziału. On po prostu spokojnie siedział przy stoliku, kiedy to się wszystko stało. Nawet nie wiem, czy siedział przy stoliku, bo ja akurat stałem przy barze i wtedy ci ludzie mnie zaczepili.

– Czy poszkodowani nie zjawili się na rozprawę? – zapytał sędzia policjanta.

– To niemożliwe, proszę sądu – powiedział policjant. – Poszkodowanymi byli cudzoziemcy. Ale protokół przesłuchania powinien być w aktach sprawy, proszę sądu. Ja na miejscu pana sędziego...

– Sąd wie, gdzie powinny znajdować się akta przesłuchania – powiedział sędzia. – Nawet jeśli wydaje się wam to dziwne. Odpowiadajcie po prostu na pytania i nie udzielajcie rad sądowi, w jaki sposób prowadzić tę sprawę. I wkładajcie przy tym czapkę. Albo najlepiej nie zdejmujcie jej w ogóle. – Patrzył przez chwilę na mężczyznę stojącego przed stołem. – Więc chcecie przez to powiedzieć, że to wy pobiliście tych ludzi, podczas gdy oskarżony Dov Ben Dov nie brał w tym udziału.

– Powiedziałem prawdę, proszę sądu – rzekł Berg. – On jest niewinny.

– Więc on po prostu siedział przy stoliku, pił piwo i patrzał, jak wy, może o czterdzieści funtów lżejszy od niego – bijecie trzech silnych marynarzy, i nie ruszył się nawet?

– Wszyscy, którzy na nas patrzą, myślą, że to on jest silniejszy – powiedział Berg. – Ale to nieprawda.

– Nie – powiedział sędzia. – To wy nie mówicie prawdy. Chcecie go osłonić, bo wiecie, że oskarżony Berg Dov ma całą kupę takich spraw poza sobą. Takich i gorszych. Zabójstwo, awantury, degradacja w armii, następnie dyscyplinarne usunięcie z armii. I wiecie jeszcze jedno: oskarżony Ben Dov został ostatni raz warunkowo zwolniony z więzienia. To znaczy pod warunkiem dobrego sprawowania się w dalszym życiu. To znaczy: jeśli dzisiaj zapadnie wyrok skazujący, to oskarżony Ben Dov będzie musiał wrócić z powrotem do więzienia. – Milczał przez chwilę, potem powiedział: – Nikt nie potrafił dla niego nic uczynić. Dlaczego wy myślicie, że wam uda się uczynić coś dla tego człowieka, skoro nie potrafiła tego uczynić ani armia, ani jego rodzina, ani sąd?

– Powiedziałem prawdę – rzekł Berg. – Stoję przed sądem i muszę mówić prawdę.

– Jesteście od niego o wiele słabsi – powiedział sędzia – i mimo to chcecie go osłonić. Chociaż dobrze wiecie, że to on wywołał tę awanturę, tak jak wywoływał je zawsze.

– Nie jestem od niego słabszy – powiedział mężczyzna, a twarz jego poczęła drgać nerwowo. – To się tylko tak wydaje, proszę sądu. Naprawdę to ja jestem winien.

– Oskarżony Dov Ben Dov – powiedział sędzia. – Wstańcie. – Zsunął okulary na czoło i przez chwilę patrzył na ciemną, zaciętą twarz mężczyzny. Potem powiedział: – Czy naprawdę ten człowiek, który stoi obok was, jest winien? Ten człowiek, który stoi obok was i który jest o wiele słabszy od was. Odpowiedzcie na to zgodnie z waszym sumieniem. Mówiliście przecież już dzisiaj o sumieniu, prawda?

– Sam to mówi – powiedział Ben Dov.

– A wy siedzieliście i piliście wasze piwo, tak?

– Nie pamiętam już, co piłem – powiedział. – Ale kiedy to się stało, byłem odwrócony. Upadł mi niedopałek papierosa i szukałem go przez cały czas, kiedy oni się tam kotłowali ze sobą. Nie lubię rzucać niedopałków na ziemię. To właśnie powiedziałem na policji.

– Wy zawsze macie dobrych świadków, Ben Dov – powiedział sędzia. – Nikt was nigdy nie chce widzieć, kiedy robicie awantury. Tak jak i tym razem. Wszyscy byli odwróceni. Ale pewnego dnia może się zdarzyć, że wszyscy odwrócą się akurat wtedy, kiedy wam się będzie działa krzywda. Nie myśleliście chyba nigdy o tym, prawda? I to wasze sumienie, o którym tak pięknie mówiliście przed chwilą, każe wam zrzucić winę na słabszego kolegę, bo wiecie, że on nie był jeszcze nigdy karany i nie czeka go żadna poważna kara. To właśnie wasze sumienie mówi wam, że można przecież wyzyskać słabszego człowieka, jeśli był przy tym, prawda?

– Powiedziałem już, że nie jestem słabszy od niego – rzekł Berg. Usta jego stały się nagle białe.

– Jesteście tego pewien? – zapytał sędzia.

– Jestem pewien – powiedział Berg.

– Macie grzecznie odpowiadać na pytania, które wam zadaje sąd – powiedział drewnianym głosem sekretarz.

– Nie jestem słabszy – krzyknął Berg. – Nie, nie. – Odepchnął nagle z całej siły policjanta; chwycił krzesło, chciał je ująć jedną ręką i unieść w powietrze, ale nie zdołał; schylony, wciąż trzymając nogę przewróconego krzesła, począł płakać bezsilnie i z wściekłością.

Siedzieli w małej restauracji nad morzem; skończyli właśnie jeść i Izrael zapytał Dova:

– Czy myślisz, że dam radę?

– Pewnie, że dasz – powiedział Dov. – Wielu ludzi przy tym pracuje i daje radę.

– Ale powiedziałeś przedtem, że może i nie dam sobie rady.

– Nie – powiedział zmęczonym głosem Dov. – Nie powiedziałem tego wcale. Powinieneś wiedzieć, jak to jest z pracą. Z początku męczy, potem człowiek się przyzwyczaja, a potem już nie cieszy. Tak jest prawie zawsze. – Zatrzymał przechodzącego kelnera. – Przynieś mi jeden koniak – powiedział do niego.

– Nie pij koniaku, Dov – powiedział Izrael. – Napij się lepiej kawy. Poczujesz się od razu lepiej.

– Wcale nie chcę poczuć się lepiej – powiedział Dov. – Chcę wypić jeden koniak. To wszystko.

– Czy on przyjdzie? – zapytał Izrael. – Zaczynam się denerwować.

– Nie denerwuj się – powiedział. – On przyjdzie. Popatrz sobie na te dziewczyny, co tam siedzą, i nie denerwuj się. – Wskazał ręką na dwie dziewczyny siedzące przy sąsiednim stoliku i pijące kawę; i trzymał tak długo wyciągniętą rękę, dopóki jedna z nich nie odwróciła głowy. – Na nie sobie popatrz – powiedział.

– Czego chcesz? – zapytała jedna z nich.

– Możesz się już odwrócić – powiedział Dov. Opuścił rękę. – To jeszcze jedno rozczarowanie – powiedział, patrząc wprost w jej oczy.

Tęgi mężczyzna w koszuli khaki wszedł na salę. Stał chwilę, trzymając w ręku ciemne okulary, a pot spływał mu po twarzy. Dojrzał ich; przeciskał się powoli między stolikami, nie mówiąc ani słowa do ludzi, których roztrącał i których stoliki uskakiwały w bok po zderzeniu z jego ciężkim, mocnym ciałem. Krzesło zatrzeszczało pod nim, kiedy usiadł.

– Przepraszam – powiedział – czekaliście trochę, nie? Ale nie mogłem inaczej. Nie mogłem znaleźć miejsca na parking.

– To nic – powiedział Izrael. – Najważniejsze, że przyszedłeś. Nie czekaliśmy wcale długo.

Tęgi nie spojrzał na niego.

– Od kiedy chcesz zacząć tę pracę, Dov? – zapytał.

– Od dzisiaj – powiedział tamten. Wypił ciepły koniak, a kieliszek odstawił delikatnie na stół.

– Znasz warunki? – zapytał tęgi.

– Nie – powiedział Dov. – Ale znam ciebie. Więc i praca nie może być dobra.

– Urządza nas każda praca – powiedział Izrael. Ale tęgi i tym razem nie spojrzał na niego. Patrzył na twarz Dova; na jego ciemne, grube brwi krzywo zrośnięte nad nosem.

– Dov – powiedział. – Ty miałeś już z dziesięć lat czasu, żeby sobie znaleźć dobrą pracę i urządzić się. I cała kupa ludzi chciała ci w tym pomóc. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Kiedy możemy zacząć? – zapytał Dov.

Mężczyzna milczał przez chwilę.

– Jutro możesz zacząć – powiedział.

– Pytałem: kiedy możemy zacząć – powiedział Dov. – On i ja.

– Dov – powiedział tamten. – To nie jest praca dla niego. Ja ci nigdy nie powiedziałem, że mam pracę dla was obu. Powiedziałem ci, że mam pracę dla ciebie. I to też tylko wtedy, kiedy mnie o to poprosiłeś.

– Szkoda było twojego czasu – powiedział Dov. – Znajdę sobie coś innego. Masz chyba ogródek koło domu, nie? Teraz jest akurat czas, żeby podlewać kwiaty. – Tamten nie odzywał się; Dov powtórzył po chwili: – Powiedziałem ci, że szkoda twojego czasu.

– Dlaczego się upierasz, żeby go ciągnąć za sobą, Dov? Przecież to nie dziewczyna. Ten człowiek nie może robić tego, co ty robisz. Powinieneś to zrozumieć.

– Rozumiem to – powiedział Dov. – I powiedziałem ci już, że szkoda twojego czasu. Możesz wstać i odejść. Nie potrzebujesz płacić za to krzesło.

– Ty jesteś jak dziewczyna, Dov – powiedział wolno tamten. – Zawsze jak dwie jakieś tam przyjaźnią się z sobą, to jedna jest ładna, a kiedy patrzysz na drugą, to cię oczy bolą. A ty po prostu ciągniesz za sobą tego człowieka, chociaż ze wszystkich ludzi na świecie ten akurat najmniej pasuje do ciebie.

– Daj mi też szansę – powiedział Izrael. – Wierz mi, że postaram się być dobry. – Pochylił się ku tęgiemu. – Zapytaj go – powiedział, wskazując palcem na Dova. – Wczoraj mieliśmy drakę z gośćmi w takim jednym barze. Zapytaj go, czy byłem zły. – Dotknął jego ramienia, ale tęgi mężczyzna strząsnął rękę.

– Dov – powiedział tęgi. – Tym ludziom, którzy są silni, zawsze się zdaje, że potrafią coś zrobić dla słabych. To tak samo, jak mądrym, którym się zdaje, że potrafią nauczyć czegoś głupców. Ale tak nie jest. Bo na końcu zawsze silni idą do diabła przez słabych, a mądrzy wariują przez głupców. I nigdy nie bywa inaczej. Dlaczego mnie właśnie prosiłeś o pomoc?

– Powiem ci – powiedział Dov. – Dlatego właśnie, że wszyscy porządni ludzie myślą w ten sposób. Ale ja ciebie znam i wiem, że jesteś podły.

Patrzyli chwilę na siebie, a potem tęgi mężczyzna roześmiał się nagle.

– Ej – powiedział do kelnera. – Przynieś nam, kochanie, butelkę koniaku. – Pchnął kelnera swoją ciężką ręką i kelner przebiegł przez salę jednym susem. Tęgi powiedział do Dova: – Pamiętaj, że ja ci to powiedziałem. Pamiętaj, że było już takich dwóch cacusiów na świecie, z których jeden nazywał się Dawid, a drugi Goliat.

– Dobrze – powiedział Dov. – Będę pamiętał twoje skrzydlate słowa. – Patrzył przed siebie; wprost na morze, gdzie rozbłyskiwały już pierwsze światła, a potem odwrócił głowę w lewo i patrzył na światła Jaffy. – Ale lepiej już być Goliatem i zginąć od kamienia – powiedział – jak być Dawidem, który został królem i przez którego płakali ludzie.

– To już ty mówisz, a nie ja, Dov – powiedział tęgi mężczyzna. – Wziął do ręki szklankę i trzymał ją w dłoni. – Ty masz brata w Ejlacie, Dov?

– Tak – powiedział. – Dlaczego o tym mówisz?

– Ty dzisiaj wyszedłeś z sądu i sędzia powiedział ci, że jak ci się jeszcze raz coś przydarzy, to usiądziesz sobie fest, nie? Więc ja ci powiem: przytrafi ci się na pewno. Tel Awiw jest większy od Ejlatu i tu się znowu coś zdarzy, a wtedy sędzia nie będzie już mówił o bohaterskiej przeszłości oskarżonego...

– Dosyć – powiedział Dov.

– Więc jedź lepiej do Ejlatu – powiedział tamten. – Tam całe miasto jest pełne takich jak ty. Tam możesz sobie robić co chcesz i nikt nie będzie się ciebie czepiał, a jak dasz komuś po mordzie, to tamten najwyżej ci odda i obejdzie się bez policji. Ja ci dam swojego jeepa, a ty mi go spłacisz. W Ejlacie pójdziesz do takiego jednego gościa, który pracuje na lotnisku, i on ci już pomoże znaleźć turystów, których powozisz trochę po pustyni i tak dalej. Turyści lubią sobie wytrząsać flaki, robić zdjęcia i w ogóle czuć się bojowo. A ty będziesz z tego żyć. – Nalał sobie koniaku i milczał przez chwilę. – Przepraszam – powiedział. – Będziecie z tego żyć. A potem, na zimę, wrócisz do miasta i rozliczysz się ze mną.

– Dobrze – powiedział Dov. Wstał. – Pójdę zadzwonić do hotelu, że zwalniamy pokój – powiedział. – Jeśli naprawdę możemy dzisiaj wyjechać.

Przeszedł przez salę, a kobiety odwracały za nim głowy, ale on nie widział ich; szedł jak człowiek idący polem pełnym zboża i rozgarniający je rękami.

– To śmieszne – powiedział tęgi mężczyzna do Izraela. – Nikt tak nie potrafi obrazić jak kobieta, co?

– Tak – powiedział Izrael.

– Kiedy widział się z nią po raz ostatni?

– Może przed rokiem – powiedział Izrael. – A może jeszcze dawniej.

– I ciągle o niej myśli?

– Tak. Chyba tak.

– To ona go załatwiła – powiedział tęgi mężczyzna. – I od tego czasu chodzi jak ślepy. Dlaczego się właściwie rozeszli? Powiedział ci?

– Nie. On o tym z nikim nie mówi. Nawet ze mną.

– Powiedz mu, żeby przestał o niej myśleć. Chwała Bogu, jest ich dosyć. I powiedz mu, że ja to mówię.

– Nie – powiedział Izrael. – Sam mu to powiedz. Dlaczego nie chciałeś mi dać pracy?

Tęgi spojrzał na niego; po raz pierwszy tego wieczoru. Odstawił trzymaną szklankę na stół.

– Powinieneś wyjechać stąd – powiedział. – Nie nadajesz się do tego kraju i nie lubisz go. A Dov kocha ten kraj. Szkoda tylko, że skończy tak głupio. – Patrzył przed siebie; oczy miał zmęczone, zaczerwienione. – Kiedy ja przyjechałem do tego kraju – powiedział – to człowiek, który szedł do kibucu, aby tam osuszać bagna, budować drogi lub zakładać gaje pomarańczowe – był w tym kraju człowiekiem numer jeden. A dzisiaj jest nim bogaty Żyd z Ameryki, który przyjeżdża tu, inwestuje forsę i nie chce mu się nawet nauczyć dziesięciu słów po hebrajsku. No więc i ja zacząłem robić forsę. Bo i dlaczegóż by nie? Nie lubię być głupszy od innych. Więc mówię ci: wyjedź stąd. Ja ci to mówię, sonny-boy.

– Przyzwyczaję się – powiedział.

– Tak. Może przyzwyczaisz się do tego kraju. Ale nie polubisz go.

Dov wrócił, usiadł do stolika. Było już ciemno i wielki księżyc wisiał nisko ponad morzem, ale mimo ciemności plaża pełna była jeszcze ludzi wypływających daleko w morze na długich, białych falach.

– Będziemy musieli zostać – powiedział Dov. – Pokój trzeba zwalniać przed szóstą. Gdzie stoi ten twój jeep?

– Tu stoi – powiedział tęgi. – Przytaszczyłem go przecież ze sobą. Wiedziałem przecież, że muszę ci dać tę szansę. Po to, żebyś ją przesrał. – Patrzyli na jego ciemną, mięsistą twarz i grubą dłoń, w której obracał szklankę. – Co robi twój ojciec, Dov?

– Mieszka razem z bratem.

– No i co tam ze starym? Zmienił się?

– Ma osiemdziesiąt lat – powiedział Dov. – Nie ma się już po co zmieniać. – Wstał; wziął od niego kartę wozu i klucze. Ale nie odchodził jeszcze: stał nieruchomo, nie patrząc na tęgiego mężczyznę. – Dasz mi jeszcze zaliczkę – powiedział. – Jakoś muszę tam przecież dojechać. Rozliczymy się w zimie.

– Nie potrzeba ci czasem mojej sztucznej szczęki, Dov? – zapytał tamten. Patrzył za nimi, jak przechodzili ulicą i wsiadali do samochodu; dwaj wysocy, szczupli mężczyźni; i po raz pierwszy zauważył, że są nawet w jakiś sposób podobni. – No więc – powiedział do siebie głośno. – Po to tu właśnie przyszedłem. Żeby mu dać mój samochód. I moje pieniądze. I żeby on to wszystko zmarnował.

– Czy to pan zapłaci rachunek? – zapytał kelner.

Obrócił się ku niemu.

– A czy tamten, który był, zapłacił ci już kiedyś?

– Był czas, że płacił – powiedział kelner. Poprawił na sobie brudny pas smokingowy; miał olbrzymi nos i chudą, tragiczną twarz. – To ona mu dała radę – powiedział.

– Tak – rzekł tęgi mężczyzna. – Ona.

Weszli do pokoju i zamknęli drzwi. Nie było czym oddychać; byli spoceni, chociaż przeszli tylko parę kroków chodnikiem, a potem weszli na pierwsze piętro – ale pot spływał po nich; ich koszule upadły bez szelestu na kamienną posadzkę. Za oknem śpiewał jakiś człowiek; wysokim, ostrym głosem; przejeżdżały z hukiem autobusy, a wtedy głos jego nikł, a potem znów wznosił się ku nim.

– Tak będzie do świtu – powiedział Izrael. Leżał na łóżku, zrzuciwszy z niego koc.

– To ten żebrak z rogu Ben-Jehuda?

– Tak.

– Ten ślepy?

– Tak.

Ktoś zapukał do drzwi.

– Wejdź – powiedział Dov. Mężczyzna wsunął się do pokoju: był to portier. W ręku trzymał ręcznik, którym ocierał co chwila twarz i ramiona.

– Czego chcesz, Harry? – zapytał Dov.

– Zapomniałeś czegoś, Dov – powiedział tamten. – Czegoś, co ci się często przydaje. Przyniosłem ci to.

Dov odwrócił się powoli ku niemu. Wziął od niego dwa skórzane paski, którymi obwiązywał przeguby rąk; paski były stare i ciemne od potu. Patrzył na nie przez chwilę, a potem oddał mu je z powrotem.

– Nie będą więcej potrzebne – powiedział. – Znalazłem sobie lekką pracę.

– Nie używałeś ich do pracy – powiedział portier.

– Powiedziałem ci już, że nie będą mi więcej potrzebne – rzekł Dov. – Możesz je sobie wziąć. Albo możesz je po prostu wyrzucić.

– Nie – powiedział Izrael. Wyciągnął rękę do portiera. – Daj mi. Ja je wezmę.

– On mi je już dał – powiedział portier.

– Słuchaj, Harry – powiedział Izrael. – Ten gość, który tu mieszkał przed nami, zostawił tu coś. Oddaj mi te paski, wtedy ja oddam ci tamtą rzecz. – Wyciągnął spod poduszki koszulę i podał ją portierowi.

– Dobrze – powiedział portier. Wyszarpnął mu z ręki koszulę i oddał paski. Ale nie odchodził jeszcze; patrzył na brezentowy worek stojący w kącie.

– To wszystko, co macie? – zapytał, wskazując ręką na worek. – Ty i on?

– Aż za dużo, kiedy trzeba to nieść – powiedział Dov.

– Mamy jeszcze jeepa – powiedział Izrael. Wyrwał z jego rąk ręcznik, otarł nim twarz i ramiona, oddał mu z powrotem. – A teraz daj nam spać – powiedział. – Weź tę koszulę i powieś ją w swojej szafie, gdzie trzymasz te wszystkie rzeczy, które odebrałeś od tych gości, co nie płacili.

– Tak – powiedział portier. Zawrócił niechętnie do drzwi. Z progu powiedział jeszcze: – Teraz macie jeepa i ten worek. Dobranoc.

– Dobranoc, Harry – powiedział Dov. Kiedy portier wyszedł, uniósł się na łokciach i obrócił swoją twarz ku tamtemu. – Dlaczego dałeś mu własną koszulę? – zapytał. – Po co ci te paski?

– Przydadzą się.

– Wcale nie chcę, żeby się przydały – powiedział. Patrzył, jak Izrael wstaje z łóżka, rozwiązuje parciany worek i chowa tam dwa stare, przepocone paski. Potem popatrzył na przeguby własnych rąk; były jaśniejsze w miejscach, gdzie obwiązywał je paskiem. – Zawsze miałem za słabe kości – powiedział. – Za silne mięśnie i za słabe kości. – Milczał przez chwilę, potem powiedział: – Czytałem jakąś książkę o takim człowieku. Miał za silne mięśnie i za słabe kości. Ale zapomniałem już, jak się ta książka nazywa. Zapomniałem wszystkie książki, które czytałem.

– Dov – powiedział Izrael. Jego twarz była teraz zmęczona, ale wciąż jeszcze pełna napięcia. – Byłeś już kiedyś w Ejlacie?

– Byłem tam w czterdziestym ósmym roku – powiedział Dov. – Wtedy kiedy tam jeszcze nic nie było. Jak się ta książka nazywa? To jest imię i nazwisko jednego gościa...

– Czy myślisz, że się tam urządzimy?

– Będziemy próbować – powiedział. – Boże, żeby ten człowiek przestał już śpiewać, nie mogę spać. Patrzę na tę cholerną, kamienną posadzkę i nie mogę spać.

Wstał z łóżka, wziął ze stołu stojącą tam butelkę po piwie i rzucił nią w ulicę. Słyszał, jak rozprysnęło się szkło; głos śpiewającego urwał się nagle, ale kiedy tylko wrócił na łóżko – głos tamtego rozległ się znowu.

– Dov – powiedział cicho Izrael. – Ten człowiek jest głuchy, nie tylko ślepy. Nic mu nie zrobisz, jeśli chce śpiewać.

– Nie mogę spać – powiedział Dov.

– Dlaczego nie chcesz jeszcze raz z nią spróbować? – zapytał Izrael. – Może wam się uda?

– Komu się to udaje? – powiedział. Wstał znowu; podszedł do okna, zasłaniając je plecami. – Która godzina? – zapytał.

– Pierwsza.

– Za godzinę pojedziemy – rzekł. – Spróbuj teraz spać. – Wyszedł na korytarz i poszedł do łazienki, trzymając w ręku zielony, wojskowy ręcznik. Łazienka była zajęta; oparł się plecami o ciepłą ścianę i czekał. Potem jakaś dziewczyna wyszła z łazienki, trzymając w ręku sandały.

– Och, Dov – powiedziała. – Pamiętasz mnie? Chodziłam do szkoły razem z twoim bratem...

– Włóż te sandały – powiedział.

– Czego chcesz?

– Włóż te sandały – powiedział. – I nie chodź boso.

– Wariat – powiedziała. – Jeszcze jeden wariat.

Wyrwał sandały z jej rąk i rzucił je na ziemię. Potem wykręcił jej rękę do tyłu.

– Włóż – powiedział. – Patrzył na jej szczupłe, opalone stopy, a zarazem przyklęknął i zapiął jej rzemienie. – Nie przeziębisz się – powiedział.

Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Stał chwilę pod strumieniem zimnej wody, potem wytarł ciało ręcznikiem i wyszedł. Zobaczył jakiegoś chłopaka stojącego pod ścianą i dziewczynę.

– To ten – powiedziała dziewczyna.

Stał przed nimi w kręgu nikłego blasku. Twarz miał martwą, pustą; jego zrośnięte brwi nadawały tej twarzy wyraz maski – teraz, kiedy stał w półcieniu i nie widać było jego oczu.

– Tak – powiedział chłopak. – To on. Ben Dov.

Chciał odwrócić się i odejść, ale wtedy szarpnęła go za rękę.

– Ty tchórzu – powiedziała. – Ty głupi tchórzu. – Odepchnęła go i podeszła do Dova. – Weź mnie ze sobą – powiedziała. – Jeśli naprawdę jedziesz do Ejlatu.

Nie patrzył na jej twarz, która była teraz blisko jego twarzy; patrzył tylko na jej stopy w sandałach.

– Zostaw mi swój adres – powiedział.

– Napiszesz do mnie?

– Powiem ci, jak było kiedyś w Ejlacie – powiedział. – Nie było kobiet i wtedy chłopcy, którym nie było wolno opuścić miasta, składali się w pięciu na jedną kobietę i kupowali jej bilet lotniczy tam i z powrotem, a potem ona przyjeżdżała i z każdym spała przez ten jeden dzień, i odlatywała z powrotem wieczornym samolotem. Jeśli się nic nie zmieniło, to na pewno napiszę do ciebie. – Przydeptał jej bosą stopę swoim butem i widział, jak jej oczy zmatowiały z bólu. – Chcesz? – zapytał. – Musisz tylko zostawić adres.

Odepchnął ją na ścianę i poszedł do pokoju. Podszedł do okna i zamknął je, potem usiadł na łóżku i patrzył na swoje brązowe ramiona pokryte znów potem. Otarł je ręcznikiem raz i drugi, potem odrzucił ręcznik, który upadł ciężko na posadzkę.

– Śpisz? – zapytał.

– Nie.

– I ja nie mogę spać – powiedział. – Chyba już nigdy nie będę mógł spać. To ta cholerna posadzka, Izrael.

– Posadzka przeszkadza ci spać, Dov?

– Bo myślę wtedy o niej – powiedział. Leżał nieruchomo; ramiona trzymał pod głową i starał się nie czuć potu, nie myśleć o nim. – I przypominam sobie, jak ją pierwszy raz zaprowadziłem do pokoju w Jerozolimie – powiedział. – I było gorąco, a ona chodziła nago po pokoju i jej stopy zostawiały ślad na kamieniach. To tak, jakby wyszła z rzeki, mówię ci. Ale nie przeszkadzało mi to. Ani to, że było gorąco, ani to, że była mokra. A potem wracała do mnie, do łóżka, i robiliśmy znaki na ścianie. I rano powiedziała do mnie: Postawiłeś o jedną kreskę za dużo, Dov. Nie, powiedziałem, postawiłem akurat tyle kresek, ile było. Dov, powiedziała. Kocham cię. Nie chciałabym sprzeczać się z tobą o tę jedną kreskę. Podeszła do ściany i zmazała te znaczki. Zacznijmy jeszcze raz od początku, powiedziała.

Umilkł.

– Kiedy ją widziałeś po raz ostatni, Dov? – zapytał tamten.

– Półtora roku temu – powiedział Dov. – Wtedy właśnie, kiedy mieliśmy się rozejść. Ale spotkałem ją wieczorem przed rozprawą i ona poszła do mnie, a ja to powiedziałem sędziemu i sędzia oddalił sprawę.

– Dlaczego nie pojedziesz teraz do niej, Dov? Powiedz jej, że chcesz spróbować z nią jeszcze raz.

– Nie – powiedział. – To wszystko nie ma już sensu. – Wstał, podszedł do łóżka tamtego. – Idź spać na moje łóżko – powiedział. – Chcę się odwrócić twarzą do ściany. Nie chcę widzieć tej cholernej posadzki.

– Wróć do niej, Dov – powiedział Izrael. Patrzył na mężczyznę stojącego przed nim; na jego ciężką, pochyloną głowę i krzywo zrośnięte brwi. – Dlaczego nie spróbujesz jeszcze raz być odważnym?

– Mam coś lepszego od odwagi – powiedział Dov. Wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni; wyjął z niego fotografię i podsunął pod oczy tamtego. – Spójrz na tego gościa – powiedział. – Ten gość nie waży więcej jak sto trzydzieści funtów. I jest przy tym i mały, i głupi, i tchórzliwy. Popatrz na niego. – Izrael siedział nieruchomo na łóżku. – Weź do ręki tę fotografię – powiedział Dov. – Ale już.

– I po co to, Dov? – zapytał Izrael. – Czy musisz nosić przy sobie fotografię kochanka żony?

– To tylko dlatego, żeby pomóc własnej pamięci – powiedział Dov. – Ludzie niczego nie boją się tak, jak własnej pamięci. A ze wszystkich ludzi na świecie ja się jej najbardziej boję. Więc po to. Jeśli się kiedyś zakocham, to wyjmę tę fotografię, popatrzę sobie na nią i powiem: Uważaj, Dov. To właśnie z kimś takim jak ten może odejść od ciebie żona. – Wyciągnął rękę. – Oddaj – powiedział.

– Nie – powiedział tamten. – Nie oddam ci jej. Od roku mieszkam z tobą i od roku nosisz z sobą to zdjęcie. Nie, Dov. Nie oddam ci tego.

– Oddaj mi to zdjęcie, Izrael – powiedział Dov.

– Nie – powiedział tamten, cofając się, podczas gdy Dov szedł ku niemu. – Nie oddam ci tego zdjęcia, Dov. – Podarł je i wyrzucił strzępy za okno. – Uderz mnie, jeśli ci to jest potrzebne – powiedział. – Każdy człowiek może zostać kiedyś uderzony. Dlaczego nie zostać uderzonym za dobrą sprawę? – Patrzył na ręce tamtego opuszczone teraz bezsilnie; potem odepchnął go łagodnie; wziął z kąta drelichowy worek i zarzucił go sobie na ramię. – Czas na nas, Dov – powiedział.

– Możemy zostać jeszcze dwie godziny – powiedział tamten. Usiadł ciężko na łóżku; ramiona jego wciąż jeszcze drgały. – Mamy jeszcze czas.

– Nie – powiedział Izrael. – Jedziemy. Pojedziemy jeszcze raz do twojej żony. Ostatni raz.

Wszedł portier.

– Ludzie się skarżą, że głośno u was – powiedział. – Nie mogą spać. Chyba ktoś, kto płaci za hotel, ma prawo przespać się trochę, nie? – Popatrzył na spocone ramiona Ben Dova. – Zrobię wam trochę herbaty, jeśli chcecie – powiedział. – Dwie szklanki za pół funta.

– Jedziemy już, Harry – powiedział Izrael.

– Kiedy wrócicie z powrotem do miasta, przyjdźcie do mnie – powiedział portier. – Policzę wam taniej za pokój. Ty wiesz, Dov, że ja cię lubię.

– Nie – powiedział Dov. Wstał z łóżka i włożył koszulę. – Ty mnie nie lubisz i ja cię nie lubię. W ten sposób sprawa się zamyka.

– Nie chcecie herbaty? To by wam dobrze zrobiło.

– Nie.

Zeszli w dół ciemnymi schodami i weszli do jeepa, wrzuciwszy worek na tylne siedzenie. Żebrak siedzący na rogu Ben-Jehuda śpiewał wciąż jeszcze, chociaż ulice były już puste od dwóch godzin. Dov pochylił się; wyjął z kieszeni funta, zmiął go w kulkę i rzucił żebrakowi. Przerwał śpiew i zwrócił swoje puste oczy w ich stronę.

– Jesteś dobrym człowiekiem – powiedział. – I Bóg cię nie opuści.

– Jest nas dwóch – powiedział Dov. – Dlaczego mówisz tylko do mnie?

– Jesteś dobrym człowiekiem – powiedział tamten. – I Bóg cię nigdy nie opuści.

– Dov – powiedział Izrael. – Mówiłem ci już, że ten człowiek jest głuchy.

– Dobrze – powiedział Dov. Odwrócił się ku niemu. – Dlaczego nie jedziesz? Znasz przecież drogę.

– Tak – powiedział tamten, włączając bieg. – Za godzinę będzie już jasno. I wtedy ją zobaczysz.

– Chcesz naprawdę, żebyśmy do niej pojechali? – zapytał Dov.

– Musimy do niej pojechać.

– Nie widziałem jej osiemnaście miesięcy – powiedział sennie Dov. Oparł głowę o dłonie. – Osiemnaście miesięcy, Izrael.

– To się nie będzie liczyć – powiedział tamten. – Liczy się tylko to, że ją teraz zobaczysz. Teraz o wschodzie słońca, Dov.

Opuścili już miasto i jechali pustą szosą. Czuć było jeszcze zapach przekwitłych drzew pomarańczowych; ten zapach żył jeszcze w ciemnym, gorącym i nieruchomym powietrzu nocy. Księżyc jaśniał teraz na szczycie nieba i cień samochodu był ostry niby w dzień. Przeszedł szakal przez drogę i dojrzeli jego ogromne, błyszczące oczy – nie spieszył się wcale i nie lękał samochodu; przeszedł przez szosę na swych miękkich łapach niby obłaskawiony kot.

– Chciałbym, żeby była w tej sukience, w której ją zobaczyłem po raz pierwszy – powiedział Dov. Mówił sennym, zmęczonym głosem; jak dziecko, które opowiada o czymś swojej matce przed zaśnięciem. – W takiej zwyczajnej, jasnej sukience z odsłoniętymi ramionami. Jak myślisz: jak ona może być ubrana?

– Nie wiem. Ale może będzie właśnie tak ubrana, jak mówisz. Dlaczego ona odeszła od ciebie, Dov?

– Myślę, że to moja wina, Izrael – powiedział. – To dlatego, że nie umiałem nigdy pomyśleć, zanim coś zrobiłem. Może byłem za gwałtowny, ale przecież nie jestem własnym patentem. Nie wymyśliłem samego siebie. To nie tylko inni muszą mnie znosić. Ja sam muszę także siebie samego znosić i nie idzie mi to wcale łatwo. – Milczał przez chwilę, potem powiedział: – Myślę, że to naprawdę wszystko moja wina. Ale nauczyłem się chyba czegoś w ciągu tego półtora roku. I ona chyba też.

O czwartej rano wjechali do wsi. Jechali wzdłuż szeregu parterowych domów, potem Dov powiedział:

– Zatrzymaj się tutaj.

Stanęli przed jakimś płotem, który odgradzał wioskę od drogi; płot ten miał trzysta, może trzysta pięćdziesiąt metrów długości i był wysoki – sięgał do ramion.

– Co to za cholerny płot? – zapytał Izrael. – Czy oni tam latają nago po polach? A może urządzają próby wodewilu i nie chcą, żeby rabini z miasta ich nakryli?

– Oni założyli tam pardes – powiedział Dov. – Tędy idzie wiatr z pustyni i wywiewa im pewnie nasiona.

– Dlaczego chcesz czekać tutaj, Dov?

Wskazał na dom leżący u końca płotu; okna domu były jeszcze ciemne, a okiennice zamknięte.

– To ona tam mieszka – powiedział. – W tym domu. I zaraz musi stamtąd wyjść. Pracuje w przedszkolu i musi tędy iść.

– Dlaczego nie pójdziesz do niej i nie zbudzisz jej? Może tak właśnie byłoby najlepiej.

Odwrócił się ku niemu.

– Bo po prostu boję się – powiedział. – Bo ją znam.

– Nie bój się – powiedział Izrael. – Pamiętasz, co ci powiedział ten żebrak, któremu dałeś funta? „Jesteś dobrym człowiekiem, Bóg cię nie opuści”.

– To ona – powiedział Dov.

Drzwi domu otworzyły się i widzieli teraz tylko głowę kobiety, idącej bardzo powoli. Tylko jej głowę; piękną, ciemną głowę młodej kobiety, kiedy kroczyła nienaturalnie powoli po drugiej stronie płotu. Szła tak, jak gdyby była bardzo zmęczona; tak jak chodzą starzy ludzie, potem zatrzymała się i zawiązała sobie białą chustkę na głowie. Znów ruszyła naprzód; nie widzieli jej nóg ani jej ciała; tylko głowę sunącą ponad zielonym płotem – a potem płot skończył się i zobaczyli, że kobieta jest w ósmym, może w dziewiątym miesiącu ciąży.

O godzinie szóstej wieczorem wjechali do Ejlatu; ich twarze i koszule pokryte były skorupą rdzawego, zaskorupiałego pyłu. Podjechali do budynku, w którym mieściła się dyrekcja lotniska; Dov wysiadł z wozu, wszedł do środka baraku; Izrael został w jeepie. Patrzył na pasmo gór – czerwonych teraz w zachodzącym słońcu; potem odwrócił głowę i patrzył na zatokę. Morze było gładkie i ciemne, a plaża zapełniała się powoli ludźmi wracającymi z pracy. Samolot typu „Dakota” podrywał się ciężko z ziemi; zatoczył łuk nad zatoką i wchodził ponad góry. Potem Dov wyszedł z baraku.

– Musimy poczekać – powiedział. – Dov zaraz przyjdzie.

– Kto?

– Dov, mój brat.

– Twój rodzony brat nazywa się tak samo jak ty? – zapytał Izrael. – Przecież to śmiertelny grzech.

– To przez mojego ojca – powiedział. Stał koło jeepa i zdrapywał z twarzy i ramion rdzawą skorupę. – Ty jeszcze nie znasz naszego taty. Kiedy mój brat się urodził, matka chciała go nazwać po swojemu, ale ojciec był z nią o coś pokłócony. Nienawidził jej zresztą przez całe życie. Moje imię będzie dobre dla niego, powiedział. Mnie mój ojciec wybrał imię i jestem zadowolony. On też będzie zadowolony. A potem zawołał mnie i zapytał: Jesteś zadowolony ze swojego imienia, Dov? Powiedziałem mu, że tak, a wtedy on powiedział do mojej matki: No widzisz. Ten jest zadowolony, to i tamten będzie się cieszyć. Wszyscy płakali, błagali go, ale stary się uparł. No i nazywa się Dov, tak jak ja. Potem już rabin nie rozmawiał z moim ojcem.

– A jak go nazywacie?

– Drugi Dov.

Jakaś ciężarówka zatrzymała się koło nich i chłopak stojący na stopniu zeskoczył. Był jasnowłosy, wysoki; szedł ku nim, pochyliwszy głowę do przodu – tak samo jak i brat jego, Dov, stojący nieruchomo koło jeepa i trzymający przepoconą koszulę w opuszczonej ręce.

– No – powiedział Dov. – Jak tam stary?

– Nie bój się o niego – powiedział Drugi Dov. – Znasz go chyba. Będziesz miał jeszcze dość czasu, żeby go przeklinać. – Odwrócił się ku Izraelowi; patrzył na niego uważnie, bez uśmiechu. – To jest twój kumpel, Dov?

– Twój także – powiedział. – Jedziemy. Jestem głodny, Dov, a muszę jeszcze podjechać do jakiegoś garażu.

– Rozsypuje się twój jeep?

– Chciałbym, żeby zmienili mi olej i filtr – powiedział. – Olej jest czarny jak smoła, a filtr musi być zapchany tym cholernym pyłem.

Wjechali do małego garażu. Człowiek, który tam pracował, ubierał się właśnie i był wściekły.

– Teraz? – powiedział. – Czy nie wystarczy wam, że muszę wstawać o czwartej rano? Wjedźcie sobie sami na kanał. Ja sprzedam wam tylko olej i filtr.

– Gdzie jest twój kanał?

– Tam – powiedział. Wskazał im ręką krótki i wąski kanał; był tak wąski, że musieli wyskakiwać z jeepa tyłem. Dov wszedł do kanału; kanał nie miał nawet metra głębokości; uderzył się głową o zderzak, kiedy pochylał się z kluczem, aby odkręcić spust karteru.

– Niech go cholera weźmie z jego kanałem – powiedział.

– To nie ja wymyśliłem ten kraj – powiedział z tyłu właściciel. Rzucił mu dwie galonowe puszki oleju i filtr. Ale nie odchodził jeszcze. Patrzył na nich rozpaczliwym, zawiedzionym wzrokiem. – Sam wygrzebałem ten kanał – powiedział. – I już dwa razy przychodzili do mnie z magistratu, żebym go pogłębił. – Uśmiechnął się radośnie. – Już niejeden rozwalił sobie łeb o ten kanał – powiedział.

– Ty też rozwalisz sobie łeb pewnego dnia – powiedział Dov. – A wtedy twoja żona będzie mogła nareszcie wyjść za mąż za twojego wspólnika. Oni to już od dawna planują. – Wyjechał z powrotem. – Siadajcie – powiedział. – Pojedziemy do domu czy zjemy coś w restauracji?

– Możemy pojechać do domu – powiedział Drugi Dov. Wsiadł do jeepa; jechali powoli, wzniecając tuman rdzawego kurzu. Słońce przechodziło teraz wierzchołkami gór i nie były już czerwone tak jak przedtem – były teraz ciemne i wydawały się dalekie. – Skręć tu na lewo – powiedział Drugi Dov; zatrzymali się przed małym domkiem. – Staraj się nie drażnić starego skurwysyna – powiedział Drugi Dov do brata.

– To nie będzie łatwe – powiedział tamten. Wziął z jeepa brezentowy worek i zarzucił go sobie na ramię. – Pewnego dnia ugryzie się we własną rękę i wtedy będzie nareszcie spokój z nim.

Weszli do domu. Drugi Dov otworzył drzwi pokoju i wepchnął ich. Stary człowiek siedzący przy stole podniósł na nich wzrok.

– No, tata – powiedział Drugi Dov. – Zobacz, kto do nas przyjechał. Jeszcze nigdy tak dobrze nie wyglądał.

– Gdzie jest Dina? – zapytał stary.

– Nie wiem, tato – powiedział Dov.

– Przyjeżdżasz do mnie, do twojego starego ojca, i nie umiesz mi powiedzieć, gdzie jest twoja żona?

– To nie jest dobra kobieta, tato – powiedział Dov. Mówił z wysiłkiem, podczas gdy stary człowiek dygotał z pasji. – Nie myśl o niej.

– Nie ma kobiet dobrych i złych – powiedział stary. – Są tylko mężczyźni, którzy nie potrafią traktować ich tak, jak je traktować trzeba. Żyłem z twoją matką przez trzydzieści lat i przez trzydzieści lat robiła tylko to, co ja jej kazałem. I myślała tylko to, co ja myślałem. Gdzie jest żona twoja, Dina?

– Jest z innym mężczyzną – powiedział Dov. – I będzie miała z nim bękarta.

– A ty przyjeżdżasz do twojego starego ojca, żeby mu powiedzieć, że ożeniłeś się z kurwą? – powiedział stary. – To po to uciekłem tutaj, aby was tutaj spłodzić i abyście byli wolnymi ludźmi. To po to przysięgłem Bogu, że dam dzieciom moim wolność, i za waszą wolność zapłaciłem swoim zdrowiem i swoją pracą. – Podniósł na niego nieprzytomne, fanatyczne oczy. – Gdzie jest Dina, Dov? – krzyknął.

Dov wziął ze stołu stojącą szklankę z wodą i napił się. Jego zęby dzwoniły o szkło.

– Jesteś starym, chorym wariatem – powiedział do ojca. – To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Jesteś okrutny jak dziecko. Ale jesteś już stary i niedługo odejdziesz.

– Czy skończyłeś już pić? – zapytał stary.

– Tak.

– Postaw szklankę na stole.

Dov postawił szklankę na stole, a wtedy stary cisnął ją z całej siły o ścianę i wszyscy uskoczyli w bok.

– I tak będzie ze wszystkim, czego dotkniesz w moim pokoju – powiedział stary. – Nie wchodź tu nigdy więcej, dopóki ty nie wrócisz do Diny albo dopóki Dina nie wróci do ciebie. Nie jesteś mężczyzną, Dov. A teraz wyjdźcie stąd i zamknijcie drzwi.

Wyszli; weszli do drugiego pokoju. Drugi Dov wyciągnął z lodówki piwo i postawił je przed nimi na stole.

– Ja tam zawsze mówiłem, że mamy miłego tatę – powiedział Drugi Dov. – Szkoda tylko, że jest Żydem. Mógłby grać w szkolnych przedstawieniach dobrego czarnoksiężnika. – Odwrócił się do Izraela. – Jak ci się podoba nasz stary skurwysyn? – zapytał.

– Szkoda mi go – powiedział Izrael.

– Ale mnie go nie szkoda – powiedział Drugi Dov. – Moja żona często płacze przez niego. – Otworzyły się drzwi i dziewczyna weszła do pokoju. – To jest moja żona, Esther – powiedział Drugi Dov. – A to mój brat, Dov.

– Ludzie mówią o tobie dużo rzeczy – powiedziała Esther, zatrzymując się przed Dovem. – Ale ja się cieszę, że jesteś tutaj. – Wyciągnęła do niego rękę i on ujął ostrożnie jej kruchą, wąską dłoń. – Cieszę się, że pomożesz nam – powiedziała.

– W czym chcesz, żebym wam pomógł, Esther? – zapytał Dov. Siedział ciężko na krześle; koszulę ściągnął i wszyscy patrzyli na jego twarde, brązowe ramiona.

– To chodzi o ryby, Dov – powiedział jego brat.

– To ty jesteś rybakiem, nie ja – powiedział. – Nie cierpię ryb, Dov. Przykro mi bardzo, ale nigdy ich nie cierpiałem. Lubię tylko śledzie, ale muszę mieć do nich wódkę. Ale ty przecież nie lubisz pić. I nie rób tego. Spadnie ci z głowy cała masa kłopotów.

– Dov – powiedział jego brat. – Czy ty wiesz, ile zarobiłem w tym roku? Dwa tysiące osiemset funtów. A jest już prawie po sezonie. Nie wiem, czy mi się uda w tym roku zarobić cztery tysiące. A wiesz, ile zarobiłem w zeszłym roku? Jedenaście tysięcy.

– Powiedziałem ci już, że nie jestem rybakiem – rzeki Dov. – Mogę spróbować ci pomóc, ale nie myślę, żebyś miał ze mnie pociechę.

Drugi Dov podszedł do okna i odsunął firankę.

– Podejdź tutaj, Dov – powiedział do brata.

Podszedł do niego z butelką piwa w ręku; oparł się o ścianę i natychmiast odsunął się z powrotem – wszyscy widzieli ciemną plamę potu, którą pozostawiło jego ciało.

– Nie muszę podziwiać Ejlatu – powiedział. – Byłem tutaj już w czterdziestym ósmym roku, kiedy Ejlat został zdobyty przez naszych. – Napił się łyk piwa; butelkę odstawił na stół. – Było nas dokładnie czternaście jeepów.

– Spójrz na ten samochód, Dov – powiedział Drugi Dov.

– To stary GMC – powiedział. – Mieliśmy takie w wojsku.

– Ten samochód należy do ludzi, którzy łowią ryby, Dov – powiedział Drugi Dov. – To właśnie oni zabierają moje ryby i moją forsę. Ale oni nie przyjechali do Ejlatu dobrowolnie, tak jak ja. Ich zesłała tutaj policja. I oni znaleźli tu sobie dobry job. Mają motorowe łodzie i zagarniają tyle ryb, ile im się podoba. I moją forsę przy okazji. A teraz kupili sobie jeszcze ten samochód i zarabiają więcej, niż im się to śniło po więzieniach.

– To morze należy do wszystkich ludzi – powiedział Dov. – Nie można go ogrodzić drutem kolczastym. Nic ci na to nie umiem poradzić.

– Ci ludzie cię znają, Dov.

– Ale ja ich nie chcę znać.

– Ci ludzie cię znają i boją się ciebie.

– To niepotrzebne – powiedział. – Nie muszą się wcale bać. Ja im niczego nie zrobię.

– Ja myślałem...

– Ja wiem, co ty myślałeś – powiedział Dov. – Ty myślałeś, że twój brat przyjedzie i będzie się bić za ciebie. Ale nic z tego nie będzie. Mam prawie czterdzieści lat. I teraz chcę spokoju. I jeszcze jedna rzecz: jeśli zrobię choćby najmniejszą awanturę – to zamkną mnie na parę lat do więzienia. Pamiętaj, że zostałem wypuszczony warunkowo. Ale jeśli mi się coś zdarzy, to pójdę siedzieć. Wystarczy, żebym potrącił kogoś na ulicy albo żeby się komuś moja twarz nie spodobała. – Wziął od brata butelkę z piwem i wypił wszystko do dna. – Powiedz, jeśli ci będę przeszkadzać w tym domu – powiedział. – Lepiej pójdę do hotelu.

– Nie – powiedział Drugi Dov. – Jesteś moim bratem. – Milczał przez chwilę, potem zapytał: – Więc naprawdę nie chcesz mi pomóc, Dov?

Podniósł na niego zmęczone oczy.

– Zobacz ten worek tam w kącie – powiedział. – Widzisz go?

– Tak – powiedział Drugi Dov.

– To jest wszystko, co mam – powiedział. – A ten jeep na dworze nie należy do mnie. Spróbuj żyć inaczej, niż ja żyłem. – Podszedł wolno do Esther i wyciągnął ją na środek pokoju, w krąg światła lampy. – Masz piękną żonę – powiedział. Położył jej na ramionach swoje ciężkie ręce. – Chciałbyś ją stracić, Dov? Spróbuj żyć inaczej, to wszystko.

– Słyszałem, że tamci chcą kupić jeszcze jedną łódź – powiedział Drugi Dov. – Wtedy będę mógł spakować walizki i wyjechać z Ejlatu.

– To zrobisz tak – powiedział Dov. – Jesteś młody i masz piękną żonę. Wszystko, czego ci trzeba do szczęścia, to łóżko i sąsiedzi, którzy mocno śpią. – Podszedł do kąta i wziął stamtąd swój worek. – Gdzie będziemy spać, Dov?

– Myślałem, że będziesz mógł spać z ojcem – powiedział Drugi Dov. – Ale będzie chyba lepiej, jeśli pójdziesz spać do nas?

– Z tobą i z Esther w jednym pokoju?

– Jesteś moim bratem – powiedział.

– Tak – rzekł. – Jestem twoim starym, nieudanym bratem, który nie potrafi ci pomóc. A teraz chciałbym spać. Nie spaliśmy wcale tej nocy.

– Dobrze.

Poszli do drugiego pokoju. Izrael wyjął z worka dwa koce i dwa pledy dała im Esther.

– To nam wystarczy – powiedział Dov. – Tu, w Ejlacie, prawie wszyscy śpią na ziemi. A ty nie idziesz spać?

– Nie – powiedział Drugi Dov. – Chciałbym wziąć twój samochód i pojechać trochę z Esther na plażę. – Milczał chwilę, potem powiedział: – Nie mam własnego wozu. – Podszedł do okna i zatrzasnął je. – I oni akurat muszą stawiać ten wóz pod moim oknem – powiedział. – Czy mogę wziąć twój samochód?

Dov podał mu klucze.

– Dobranoc – powiedział. – Dobranoc, Esther.

Ale nie odpowiedziała mu. Stała przez chwilę nieruchomo w progu, potem odwróciła się i odeszła. Usłyszeli warkot odjeżdżającego jeepa. Zgasili światło, ale nie spali jeszcze – ani Izrael, ani Dov.

– Znów ta posadzka – powiedział Dov. – Wczoraj w nocy patrzyłem na nią, a dzisiaj muszę leżeć na niej.

– Nie myśl o tym – powiedział Izrael.

– Szkoda, że nie mamy jakichś proszków na sen – powiedział Dov. – Znów nie będę mógł spać. Kiedy Dina była ze mną, nie potrzebowałem proszków. – Uniósł się na łokciach. – Czy wiesz, że czasem zasypiałem na niej, a ona bała się mnie budzić i leżała bez snu przez pół nocy, i czekała, dopóki nie zasnę na dobre.

Izrael nie odpowiedział. Leżeli w ciemnościach, nasłuchując własnych oddechów. Za ścianą modlił się monotonnie ojciec Dova.

– Nawet modlić się musi po nocy, a nie rano. On wszystko robi, żeby go nienawidzić. Nawet z Bogiem ma swoje prywatne porachunki – powiedział. – Uderzył pięścią w ścianę raz i drugi. – Daj innym spać, jeśli już sam nie potrzebujesz snu.

Usłyszeli kroki starca idącego wolno korytarzem. Dov wstał z ziemi i chwyciwszy krzesło, uniósł je do góry, a Izrael uczepił się jego rąk. Potem stary wszedł do pokoju i wyciągnął w kierunku Dova swoją rękę oplecioną do ramienia rzemieniem.

– Mógłbym usłuchać ciebie, synu – powiedział starczym, wysokim głosem – gdybyś był mężczyzną. Ale nie jesteś nim. Nie wiem, czego ci brakuje, ale chyba brakuje ci czegoś, jeśli opuściła cię żona. Jeśli będziesz chciał czegoś w tym domu ode mnie albo od twojego brata, to proś, ale nie rozkazuj.

Wyszedł, cicho zamknąwszy drzwi poza sobą.

Drugi Dov jechał powoli; teraz było już ciemno mimo księżyca idącego nad kwadratowymi szczytami gór – pustynia leżała powalona w mroku, w ciszy, bez światła i bez dźwięku; a mimo to czuli jej zapach, jej gorąco stale płynące ku nim, kiedy przebijali się przez niewidoczne, stale następujące po sobie ściany gorąca. Jechał w kierunku plaży, zjeżdżając na prawą stronę trochę zbyt ostro i nieporadnie – wtedy kiedy nadjeżdżały samochody z przeciwka.

– Chcesz jeszcze trochę popływać, Dov? – zapytała Esther.

Odwrócił ku niej głowę i zdawało mu się, że widzi w ciemności jej profil; wysokie czoło, krótki, prosty nos i mocną szyję.

– Nie – powiedział. – Wcale tego nie chcę. Czy mówiłem coś o pływaniu, Esther?

– Dov – powiedziała. – Robiłeś to już ze mną dzisiaj dwa razy. Proszę cię, nie, Dov.

Przygarnął ją do siebie, znów zjeżdżając prawymi kołami w piasek.

– Robiłem to? – powiedział. – Rzeczywiście? Mam złą pamięć, Esther. Jak wszyscy, którzy pracują zbyt ciężko.

– Nie – powiedziała. – Nie mogę już więcej, Dov.

– Nie wiesz, co możesz, a czego nie możesz – powiedział. – Musisz najpierw spróbować.

Koło lotniska skręcił z głównej drogi i pojechał w lewo. Jeep podskakiwał teraz na wybojach i Esther chwyciła się jego ramienia.

– Nie – powiedział. – Połóż głowę na moich kolanach. I obejmij mnie, Esther.

– Tak – powiedziała. Objęła go za szyję i przytuliła się do niego, nawet teraz, w ciemności wstydziła się – nie czuł już zapachu morza; czuł tylko zapach jej skóry, łagodny i silny jak zapach chleba, i czuł jej oddech na swojej szyi; gorący i czysty jak u dziecka. I nie mógł już jechać dalej: zatrzymał wóz, wyskoczył na ziemię i wyciągnął ku niej rękę.

– Chodź – powiedział.

– Tu są ludzie, Dov.

– Nie potrzebujesz się ich wstydzić, Esther – powiedział. – Jesteś ładna i czysta i pachniesz jak chleb.

Ukląkł i ona uklękła, a potem położył się koło niej na piasku i ściągnął z niej sukienkę, a potem kostium kąpielowy.

– Ty jesteś jak zwierzę, Dov – powiedziała. – To tylko przypadek, że umiesz mówić i czytać. I że masz dobre serce. Ale naprawdę jesteś zwierzęciem.

– Ale ty jesteś moją żoną, Esther – powiedział. – I ja cię kocham. Czy naprawdę dużo jest mężczyzn, którzy kochają swoje żony? Pomyśl o tym, Esther.

Uczuł jej dłonie odpychające jego brzuch; słabe, gorące ręce, które nie potrafiły stawić oporu.

– Dov – powiedziała. – Dov, boli mnie tam wszystko w środku. Więc jeśli mnie kochasz...

– Nic – powiedział. – Znów będziesz gorąca i mokra i nie będzie cię nic boleć.

– Ale ja będę krzyczeć, Dov – powiedziała. – Ty przecież wiesz, że ja będę krzyczeć. Nie umiem inaczej, Dov.

Wstał i zataczając się, podszedł do jeepa. Szarpnął starter i silnik samochodu począł pracować z hałasem.

– Nic – powiedział. – Teraz możesz krzyczeć. Krzycz, ile chcesz, Esther. – Znów uczuł jej dłonie, ale tym razem zaciskające się na jego plecach, i wtedy był już szczęśliwy, zbliżając się do czegoś, czego nie mógł osiągnąć, w czym nie mógł pozostać, a potem usłyszał zgrzyt własnych zębów pod pustą nagle czaszką. Leżał zmęczony i czuł jej dłonie ocierające jego twarz z piasku. – Esther – powiedział po chwili, patrząc na jej pobladłą, zmęczoną twarz. – Ty już wiesz, jak mnie robić szczęśliwym. I zawsze będziesz wiedziała.

Usłyszał nagle jakieś kroki i musiał wstać. Sięgnął po papierosa i zapalił go, czując ciężar i niezręczność własnej ręki.

– Ej, Dov – powiedział ktoś w ciemności – Coś się stało? Potrzebujesz pomocy?

– Nie – powiedział. – Nie potrzebuję pomocy. Do cholery z każdą pomocą.

– Dlaczego twój silnik pracuje?

– Po to jest chyba samochód, nie – powiedział. – Nie ja je zresztą wymyśliłem. Zostaw mnie w spokoju, człowieku.

Tamten oddalił się. Dov usiadł znów koło niej; patrzyła teraz od dołu na jego usta, wykrzywione, kiedy palił papierosa.

– Dlaczego masz zawsze wykrzywioną twarz, Dov? – zapytała Esther.

– Kiedy byłem dzieckiem, upadłem i złamałem przegrodę nosową – powiedział Drugi Dov. – Ojciec nie chciał mnie operować. Nauczyłem się tak oddychać, ale grymas pozostał. Bo właśnie przy oddychaniu dziób mi się tak wykrzywiał. – Odrzucił papierosa i położył się obok niej; na piasku, który był gorący jak za dnia. Znów wodził rękami po jej skórze i znów czuł, jak zaciskają mu się szczęki.

– Nie – powiedziała. – Dov, kochanie. Nie mogę już więcej. Boli mnie tam wszystko w środku.

– Esther – powiedział cicho. – Idź do wody, popływaj trochę. A potem wróć jeszcze do mnie. Nie mogę wygnać z domu mojego brata. A nie chcę robić tego przy nim. – Sięgnął po kostium kąpielowy i pomógł go jej włożyć. – A teraz idź do wody – powiedział.

– Dov – powiedziała Esther.

– Co, kochanie?

– Nie wiem, czy powinnam to mówić – powiedziała. – Ale nie wiem dlaczego, boję się.

– Czego się boisz, Esther?

– Boję się twojego brata – powiedziała.

– Nie bój się – powiedział. – On nie jest zły. On jest tylko nieszczęśliwy.

– Ludzie mówią o nim tyle złego.

– To nie jego wina – powiedział. – Ludzie nie rozróżniają często nieszczęścia od zła. I to także nie ich wina.

Wyłączył silnik jeepa i poszli w kierunku wody; znów przechodzili przez niewidzialne, twarde ściany gorąca, które pozostawił wygasły dzień. Potem Drugi Dov usiadł w łodzi, która należała do niego, i patrzył za nią, jak płynie, ale nie widział jej już po chwili, gdyż potrafiła pływać szybko i dobrze; młode stworzenie o długich rękach i nogach.

– Zabawiasz się z kobietką, Dov? – zapytał nagle ktoś.

Odwrócił się w bok; w motorowej łodzi wyciągniętej na brzeg i zabezpieczonej dwoma palami siedział człowiek i walił w coś młotkiem.

– Nie próbuj mnie obrażać – powiedział Dov.

– Nikt cię nie chce obrażać – powiedział tamten. – To tylko ty obraziłeś się na nas, że wyciągamy ryby z tej samej wody co i ty.

– Nie umiecie ich nawet wyciągać – powiedział Drugi Dov. – Nigdy żeście się tego nie uczyli. To udaje się wam tylko dlatego, że macie motorowe łodzie.

– I ty będziesz miał motorową łódź pewnego dnia – powiedział pojednawczo tamten. – Chodź, Dov. Napij się trochę.

– Tak – powiedział Dov. – Napiję się.

Wyskoczył z łodzi, podszedł do tamtego i wziął od niego butelkę i kubek. Wypił i odstawił butelkę z powrotem.

– Co tu robisz? – zapytał tamtego.

– Nie mogłem usnąć w domu – powiedział tamten. – Nie mam jeszcze air condition i duszę się w nocy. Więc pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak wezmę koc i spróbuję przespać się w łodzi. Ale nudzi mi się bez roboty. – Podrzucił w górę but; był to twardy żołnierski but o podeszwie podkutej gwoździami. – Podkuwam te buty – powiedział. – W tej łodzi cholernie buja, Dov, jeśli się tylko wypłynie troszeczkę dalej. Więc pomyślałem sobie, że jak podkuję te buty, to będę się lepiej trzymać na nogach.

– Gdybyś łowił zwyczajną łodzią, nie bujałoby cię – powiedział Drugi Dov i znów napił się trochę.

– Tak – zgodził się tamten. – Ale wtedy nie zarabiałbym tyle, ile zarabiam, Dov. Tych butów też nie dostałem za darmo. Musiałem na nie zarobić. I kosztowały mnie dwanaście funtów, tutaj, w Ejlacie, a takie same mógłbym kupić w Jerozolimie czy w Haifie za osiem, może nawet za siedem. Nie przyjechałem do Ejlatu dla przyjemności, Dov.

– Pokaż te buty – powiedział Dov.

Wziął od niego but i ważył go przez chwilę w dłoni. Potem oddał but tamtemu.

– Wygląda jak paszcza rekina – powiedział. – W tym właśnie cała bieda, że ty i twoi kumple nie przyjechaliście tutaj dla przyjemności. Was zesłała tutaj policja i ja wiem dlaczego. Każdy to wie. Ciebie, Jehuda, za kradzieże. Twojego kumpla, Mojżesza, za kontrabandę i za to, że przed pięcioma laty w Jerozolimie zabił dwóch Arabów na ulicy w obronie własnej. A tego trzeciego skurwysyna, który jest waszym wspólnikiem, to Bóg jeden tylko wie za co, ale na pewno mu się należało coś bardziej chłodnego od Ejlatu.

– On też wie za co – powiedział Jehuda. – Oprócz Pana Boga on wie to całkiem dokładnie. On zmasakrował takiego jednego gościa, który mu przeszkadzał robić interesy. On jest bardzo silny, Dov. Cała bieda, że nie zawsze oblicza dobrze swoją siłę. Czasami boję się o niego.

– Pójdę już – powiedział Dov. Widział Esther wychodzącą z wody i idącą powoli białym skrajem piasku. – Dziękuję ci za drink – powiedział.

– Ej, Dov – powiedział Jehuda. – Jeszcze jedno. Nie używaj sobie tak za bardzo z kobietką. Pamiętaj, że musisz mieć jutro siłę do wioseł.

– Nie bój się o mnie – powiedział Dov. – Zawsze mam siłę.

Odwrócił się nagle i wyciągnął tamtego z łodzi. Uderzył go w twarz kantem dłoni raz i drugi. Potem, kiedy tamten upadł już na kolana, kopnął go w głowę.

– To nie o ryby chodzi – powiedział. – I nie o te wasze motorowe łodzie. To dlatego, że obraziłeś moją żonę.

Tamten dźwignął się powoli. Przycisnął dłonie do głowy, a potem uniósł je do góry i oglądał na nich krew.

– Dov Ben Dov – powiedział cicho. – Nawet nie wiesz, kochanie, jak mi ciebie żal.

– Twój but – powiedział Drugi Dov. Kopnął z furią leżący but. – Żebyś się mocniej trzymał na nogach, zasrany złodzieju. Chodź, Esther.

Wsiedli do samochodu i znów jechali ciemną, wyboistą drogą koło lotniska.

– To samo jest z twoim bratem – powiedziała Esther. – On też nigdy nie potrafił się powstrzymać. – Przycisnęła się do niego. – Ale ja nie chcę cię stracić, Dov, przyrzeknij mi, że nie będziesz się bić z tymi ludźmi.

Nie odpowiedział jej; jechał w milczeniu z rękami zaciśniętymi na kierownicy i wtedy po raz pierwszy zauważyła, że istnieje podobieństwo pomiędzy nim a jego bratem we wszystkim, co robili, jak mówili i jak się poruszali. Ale była już zbyt zmęczona, aby móc myśleć dalej; zasnęła z głową na jego ramieniu i nie czuła nawet, jak wziął ją na ręce i zaniósł do domu. Ułożył ją na łóżku, a potem odwrócił się i patrzył na śpiących w kącie brata i Izraela; nasłuchiwał przez chwilę ich ciężkich, zmęczonych oddechów, a potem rozebrał ją i przykrył prześcieradłem. Ale gorące ciało leżące obok niego nie pozwalało mu spać; po trzech godzinach bezsenności, kiedy dopaliło się już światło nocy – zakrył jej usta ręką i wziął ją w milczeniu i szybko. A potem przykrył się prześcieradłem mokrym i ciężkim od własnego potu.

– Esther – powiedział, zasypiając. – Nie gniewaj się, że on był przy tym. Ale on jest moim bratem i kocham go tak jak ciebie.

O godzinie szóstej rano Drugi Dov obudził się; wstał cicho, starając się nie obudzić Esther, przykrył ją prześcieradłem, a potem wyszedł na palcach przed dom, trzymając w ręku buty, i wziąwszy z progu butelkę mleka, wrócił do kuchni. Nastawił wodę na kawę i czekał, aż czajnik zacznie huczeć – pochylony nad kuchnią, wciąż z butami w jednej ręce i z gazetą w drugiej. Kiedy woda zaczęła się gotować, brat jego, Dov, wszedł do kuchni.

– Dobrze spałeś? – zapytał brata Drugi Dov.

– Znalazłem wczoraj jakieś proszki i wziąłem je – powiedział Dov. – Jak na kogoś, kto nie sypia w ogóle, to nawet nieźle się wyspałem. Trochę mi tylko w głowie huczy po tych proszkach.

– Napijesz się kawy, to przejdzie – powiedział Drugi Dov. – Czy mówiłeś o tym z lekarzami, Dov?

– I po co to? Czy któryś z nich przyjdzie do mnie, do łóżka, zabawiać mnie przed snem? – Nalał sobie kawy i usiadł przy stole. Patrzył przez okno na rudą ziemię i zatokę, od której blasku bolały go oczy. – Późno dziś wyjeżdżasz – powiedział. – Ci rybacy... I te bajki, które o sobie opowiadają; i o tym wstawaniu przed wschodem słońca.

– Zaspałem dzisiaj – powiedział Drugi Dov. – Nie chciałem nastawiać budzika, żebyście się wyspali.

– To nie o budzik chodzi, ale o mojego jeepa – powiedział Dov. – Nie będę ci go więcej pożyczać. Musisz więcej spać. A ja znam ciebie, kochanie. Ty nie lubisz zasypiać wcześnie wieczorem.

– Ja ją kocham – powiedział Drugi Dov. – Tylko dlatego się z nią ożeniłem.

– Dobrze – powiedział Dov. – Odwiozę cię na morze. Potem pojadę na lotnisko. O której przychodzi pierwszy samolot?

– O siódmej. Ale nie będzie jeszcze żadnych turystów. Oni przyjeżdżają późniejszymi samolotami. Albo autobusem z Beer-Szeby.

– To nie szkodzi – powiedział Dov. – Porozmawiam sobie jeszcze z tym gościem na lotnisku, który ma mi pomóc.

– Możemy już jechać, Dov?

– Tak. Poszukam tylko okularów.

Wstał i poszedł do pokoju. Izrael spał jeszcze; przestąpił przez niego i wyciągnął z kąta drelichowy worek, położył go na stole i począł szukać. Wyciągnął skórzane opaski; patrzył na nie przez chwilę, a potem odłożył je na bok. Znalazł wreszcie tanie okulary przeciwsłoneczne i wsunął je na czoło. Potem podszedł do śpiącej Esther i potrząsnął nią delikatnie. Otworzyła oczy i naciągnęła na siebie prześcieradło.

– Esther – powiedział cicho. – Powiedz Izraelowi, że wrócę około dziesiątej. I że pojechałem na lotnisko pogadać jeszcze z tym gościem, który ma nam pomóc.

– Dobrze – powiedziała szeptem. – Ale dlaczego go nie obudzisz i nie powiesz jemu?

Pochylił się do jej ucha.

– Bo chcę, żeby on spał – powiedział. – A wy zasypiacie lepiej od nas. Macie po prostu czyściejsze sumienia.

Wyszli z domu i wsiedli do jeepa. Jechali szybko pustą szosą, a potem, kiedy mieli skręcić w prawo – od strony lotniska nadjechała wojskowa ciężarówka i Dov przydeptał pedał hamulca, ale samochód nie zwolnił; musiał szarpnąć ręczny hamulec.

– Co to było, Dov?

– Hamulec – powiedział. – Już wczoraj za Beer-Szebą zaczęły nawalać. Przypuszczam, że są po prostu zapowietrzone. Ten gość, który sprzedawał mi tego jeepa, zapomniał mi o tym powiedzieć.

– Czy to coś poważnego?

– Nie – powiedział. – Odwiozę ciebie i pojadę do garażu. To robota na godzinę, nie więcej.

– Myślę, że po prostu nie zapłaciłeś za tego jeepa – powiedział Drugi Dov. – Takie rzeczy się podobno zdarzają.

– Zdarzają się na pewno – powiedział. – To nie sztuka jeździć samochodem, za który się zapłaciło.

Jechał teraz po wilgotnym, białym piasku brzegiem morza – spokojnego, nieruchomego; musiał znów nałożyć okulary, gdyż oczy bolały go od blasku; uczuł nagle rękę brata na swoim ramieniu i odwrócił się.

– Zobacz – powiedział Drugi Dov.

Zatrzymał jeepa i spojrzał za śladem ręki brata swego na morze. Patrzyli przez chwilę na dwie łodzie motorowe odbijające od brzegu i płynące szybko; patrzyli na dwa białe i równe pasy grzebieniastej piany biegnące za nimi w blask.

– Zabiłbym tych ludzi, gdybym to umiał zrobić – powiedział Drugi Dov. – I chybabym nawet poszedł do tych kurew, ich matek, aby im o tym powiedzieć.

Dov chwycił go za ramiona i przyciągnął ku sobie.

– Zostaw tych ludzi – powiedział. – Dopóki ja będę w Ejlacie, nic im się nie może stać. Bo wtedy przyjdą po mnie, nie po ciebie. Przysięgnij mi, że im nic nie zrobisz.

Drugi Dov milczał.

– Przysięgnij mi, że im niczego nie zrobisz – powiedział Ben Dov. – Albo jeszcze dzisiaj wyjadę z tego cholernego miasta.

– Przysięgam ci – powiedział Drugi Dov. Wyszarpnął się z jego rąk. – Na co mam ci przysięgać, Dov? Na naszego ojca, tego starego wariata? Czy na twoją żonę, którą kochasz, a która nosi bękarta?

Patrzył na niego w milczeniu. Twarz jego wykrzywiła się, a usta miał otwarte i oddychał z wysiłkiem.

– Dopóki ja tu będę – powtórzył cicho. – Bo z każdej żony można zrobić kurwę. Nawet nie trzeba tego robić, one to już robią same. Kiedy z ich mężami zaczyna dziać się źle.

– Przepraszam cię, Dov – powiedział tamten. – Powinieneś mnie uderzyć.

– Wróć spokojnie do domu – powiedział.

Zawrócił jeepa; wóz ugrzązł w piasku i wyjechał z koleiny tylnym biegiem, obsypawszy piaskiem Drugiego Dova, który wciąż stał jeszcze z pochyloną głową jak dziecko oczekujące uderzenia. Widział wciąż jeszcze w lusterku jego jasną głowę; potem skręcił na szosę i pojechał na lotnisko, którego dyrekcja mieściła się w niskim, parterowym baraku. Wprowadził wóz na parking i przeszedł przez pustą bieżnię, czując pot występujący na plecach i przesiąkający przez koszulę. Człowiek, którego szukał, siedział przy biurku, oddychając ciężko; jego twarz była wykrzywiona niby twarz człowieka w agonii – trzy wentylatory stały na jego biurku, napełniając pokój cichym, łagodnym warkotem.

– Dzień dobry – powiedział Dov. Wziął do ręki jeden z wentylatorów i skierował strumień powietrza na twarz.

– Tobie to dobrze mówić – powiedział tamten. – Jesteś tu dopiero jeden dzień.

– Masz już listę pasażerów? – zapytał Dov.

– Telefonowali dzisiaj – powiedział tamten. – Samolot przylatuje o dziesiątej dwadzieścia. Powinno być kilku turystów. – Poderwał się nagle; wyrwał wentylator z ręki Dova i skierował strumień powietrza na swoją spoconą twarz. – Miejmy nadzieję, że im się tu spodoba – powiedział. – Miejmy nadzieję, że im się tu spodoba bardziej ode mnie.

– Chciałbym wywiesić kartkę – powiedział Dov. – Jeep z kierowcą do wynajęcia... i tak dalej. Może ktoś na to pójdzie.

– Wierzysz w to? – zapytał tamten.

– Nie – powiedział Dov. – Ale wywieszę ze dwie, ze trzy takie kartki. Jeśli władze lotniska nie mają nic przeciw temu.

– Oni na pewno mają całą masę sprzeciwów – powiedział tamten. – Tylko że na całe szczęście nie wiedzą dokładnie, gdzie jest to ich lotnisko. Cały sprzęt, jaki mamy, to rękaw wiatru i gaśnica. Bieda w tym, że żaden z tych samolotów jeszcze się nie spalił.

– Dobrze – powiedział Dov. – Będę tutaj o dziesiątej. Ja albo mój wspólnik.