Wszystkie ziarna piasku - Bartek Sabela - ebook + książka

Wszystkie ziarna piasku ebook

Bartek Sabela

4,5

Opis

Sahara Zachodnia, ostatnia afrykańska kolonia i – jak mawiają sami Saharyjczycy – największe więzienie świata. Szesnaście lat wojny między partyzantami Frontu POLISARIO a wojskami marokańskimi i dwadzieścia pięć lat negocjacji nie przyniosły rozwiązania konfliktu. W jego wyniku połowa rdzennej ludności uciekła do Algierii i mieszka w obozach uchodźców. Druga żyje pod brutalną marokańską okupacją. Dzieli ich zbudowany przez Marokańczyków „mur wstydu” – fortyfikacja wojskowa, od której większy jest jedynie Wielki Mur Chiński. Tymczasem organizacje międzynarodowe, powołane by bronić pokoju na świecie, zdają się cierpieć na ciężki przypadek hipokryzji i przewlekłej niemocy.

Gdy Bartek Sabela jechał do El Aaiún, stolicy okupowanej Sahary Zachodniej, instrukcja, którą otrzymał od saharyjskich aktywistów, brzmiała: „Nie rozmawiaj z nikim dłużej niż czterdzieści sekund, nigdy nie podawaj żadnych szczegółów, miejsc, nazwisk”. Musiał kłamać, by przedostać się przez granicę, a ukrywając się przed marokańską policją, obserwował, jak wygląda życie w okupowanym mieście. Pojechał również na drugą stronę muru, na Terytoria Wyzwolone kontrolowane przez partyzantów walczącego o niepodległość POLISARIO. I do Algierii, gdzie przez wiele tygodni mieszkał w obozach dla saharyjskich uchodźców – jedynym w swym rodzaju w pełni zorganizowanym państwie na wygnaniu.

"Książka przejmująca, świetna. Pierwsze dwie strony - o parzeniu herbaty i wymalowanym olejną farbą pokoju - czytałem z takim poczuciem, jakbym to sam napisał. Widywałem takie pokoje i piłem taką herbatę, chociaż nie w tak dramatycznych okolicznościach. No ale przecież w tej książce nie chodzi o picie herbaty. I mimo że chciałoby się nie dowiadywać już więcej, nie można przestać czytać." Krzysztof Środa

„Przejmujący reportaż Bartka Sabeli wydobywa na światło zapomniane dla jednych i nieznane dla innych miejsce na mapie oraz jego heroicznych mieszkańców. Jest tu tyle magii, liryzmu i osobistego spojrzenia, ile trzeba, by w sposób niezauważalny chłonąć opowieść i pozostać z wrażeniem, „jakbym tam był (z autorem)”. A zarazem tyle solidnej wiedzy na temat polityki, społeczeństwa, kultury miejsca, że po lekturze książki ma się poczucie: oto nowa, porządnie zgłębiona kraina. Będę czekał niecierpliwie na następną książkę.” Artur Domosławski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (33 oceny)
21
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gustavoo

Nie oderwiesz się od lektury

To był piękny reportaż. Dawno nie miałam podobnych odczuć przy literaturze non-fiction. Trafiałam już na genialne publikacje, z pewnością też ważne i trudne. We “Wszystkich ziarnach piasku” było jednak coś wyjątkowego. Nie wiem czy to przez poziom oddania sprawie i ryzyka, jakiego podjął się Bartek Sabela, żeby spłodzić tę książkę, czy przez jego umiejętności filozoficznego, wręcz poetyckiego spoglądania na rzeczywistość. Wrażliwość, która kipiała ze stron tej pozycji, całkowicie mnie zalała i poruszyła. Nie wiedziałam wcześniej nic o Saharze Zachodniej. Nazwa pozostawała znajoma, ale jedynie ze słyszenia, nigdy nie zagłębiałam się dalej. Nie miałam pojęcia o ich historii, sytuacji politycznej, zwyczajach i codziennych zmaganiach. Wszystko ukryło się za sentencją “obszar konfliktowy”, a ja to przyjęłam i uznałam za fakt daleki, który mnie nie dotyczy. I takie decyzje podejmujemy na codzień. Trudno się dziwić, trud dnia codziennego rzadko stwarza przestrzeń, by myśleć o innych, co do...
00
ROSENBLAETTER

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny reportaż o Saharze Zachodniej i ludziach, którzy od kilku dziesięcioleci z ogromną odwagą i niezłomną wiarą walczą o swój kraj, a cały świat o nich zapomniał.
00

Popularność



Podobne


W serii ukazały się ostatnio:

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)

Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)

Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej

Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)

Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)

Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)

Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)

Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach

Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)

Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin

Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)

Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)

Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu

Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)

Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)

Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce

W serii ukaże się m.in.:

Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie

Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Bartek Sabela

Fotografie wewnątrz tomu: Bartek Sabela, Mohammed Moulud, Mohammed Dchira

Copyright © by Bartek Sabela, 2015

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Tomasz Zając

Konsultacja merytoryczna Hanna Jankowska i dr hab. Adam Kosidło

Korekty Renata Arkuszewska, Monika Pasek

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-441-3

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2022

Wydanie II zmienione

Mojej siostrze Oli i Sørenowi

Żadna z postaci występujących w książce nie zgodziła się na zmianę swojego imienia.

Nota o języku

Imiona i nazwiska pojawiających się w książce Saharyjczyków oraz większości osób narodowości arabskiej zapisywane są w rozpowszechnionych na Zachodzie wariantach w hiszpańskiej, francuskiej i angielskiej uproszczonej transkrypcji języka arabskiego. Wyjątek stanowią nazwiska, które zadomowiły się już w polszczyźnie w innej formie, np. Jasir Arafat, Mu’ammar Kaddafi.

Nazwy saharyjskich miast, wsi, oaz lub obozów dla uchodźców zapisywane są w wariantach hiszpańsko- lub francuskojęzycznych.

Takie międzynarodowe warianty nazw własnych ułatwią zainteresowanym czytelnikom dalsze poszukiwanie informacji na temat Sahary Zachodniej w internecie, prasie lub innych źródłach drukowanych.

Nazwy marokańskich, algierskich i mauretańskich miast, wsi lub oaz zapisywane są w ramach uproszczonej polskiej transkrypcji języka arabskiego (zgodnie z zeszytami Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych).

Większość pojęć i nazw odnoszących się do szeroko rozumianej kultury arabskiej (np. hassanijja, chajma, dżalabija) zapisywana jest w uproszczonej polskiej transkrypcji języka arabskiego.

Wykaz skrótów

AFAPREDESA – Asociación de Familiares de Presos y Desaparecidos Saharauis – Stowarzyszenie Rodzin Więźniów i Zaginionych Saharyjczyków

CODAPSO – Comité para la Defensa del Derecho de Autodeterminación del Pueblo del Sahara Occidental – Komitet Obrony Prawa do Samostanowienia Ludności Sahary Zachodniej

CODESA – Colectivo de Defensores Saharauis de Derechos Humanos – Stowarzyszenie Saharyjskich Obrońców Praw Człowieka

CORCAS – Conseil Royal Consultatif pour les Affaires Sahariennes – Królewska Rada Doradcza do spraw Sahary

DGAI – Direction Générale des Affaires Intérieures – Generalna Dyrekcja Spraw Wewnętrznych

DGED – Direction Générale des Études et de la Documentation – Generalna Dyrekcja do spraw Badań i Dokumentacji

DGST – Direction Générale de la Surveillance du Territoire – Generalna Dyrekcja Nadzoru Terytorium

ELPS – Ejército de Liberación Popular Saharaui – Saharyjska Ludowa Armia Wyzwolenia

FA – Forces Auxiliaires – Siły Wsparcia

FAR – Forces Armées Royales – Królewskie Siły Zbrojne

FLU – Frente de Liberación y de la Unidad – Front Jedności i Wyzwolenia

GUS – Groupes Urbains de Sécurité – Miejskie Grupy Bezpieczeństwa

IER – Instance Équité et Réconciliation – Komisja Sprawiedliwości i Pojednania

MINURSO – Mission des Nations Unies pour l’Organisation d’un Référendum au Sahara Occidental – Misja Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Referendum na Saharze Zachodniej

OJA – Organizacja Jedności Afrykańskiej

OXFAM – Oxford Committee for Famine Relief – Oksfordzki Komitet Pomocy Głodującym

PCCMI – Point de Commandement de la Campagne Mobile d’Intervention – Komenda Krajowej Komórki Interwencyjnej

POLISARIO – Frente Popular de Liberación de Saguia el Hamra y Río de Oro – Front Wyzwolenia Saguia el Hamra i Rio de Oro

PUNS – Partido de la Unión Nacional Saharaui – Partia Jedności Narodowej Saharyjczyków

RASD – República Árabe Saharaui Democrática – Saharyjska Arabska Republika Demokratyczna

RG – Renseignements Généraux – Wywiad Ogólny

SN – Sûreté Nationale – Służby Bezpieczeństwa

SRGR – Service de Renseignement de la Gendarmerie Royale – Agencja Wywiadu Żandarmerii Królewskiej

UA – Unia Afrykańska

UJSARIO – Unión de la Juventud de Saguia el Hamra y Río de Oro – Związek Młodzieży Saguia el Hamra i Rio de Oro

UN – United Nations – Organizacja Narodów Zjednoczonych

UNHCR – United Nations High Commissioner for Refugees – Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców

USAID – United States Agency for International Development – Amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego

WFP – World Food Programme – Światowy Program Żywnościowy

I Patrząc przez ucho od igły

From the wind you come

To the wind you walk

Stranger like a fugitive grain of sand[1]

Hamza Lakhal

Widzę jego szczupłe dłonie rozstawiające małe szklaneczki z grubego karbowanego szkła. Równiutko, jedna obok drugiej, w dwóch rzędach, na metalowej, okrągłej tacy. Każdą z nich wyciera papierowym ręcznikiem i wstawia na swoje miejsce. Powoli, delikatnie, dokładnie. Szklaneczki stukają w metalową tacę jedna po drugiej, a on pochyla się nad naczyniem z węgielkami i rozdmuchuje żar. Pojedyncze iskierki wylatują wysoko w powietrze, po czym spadają na dywan, upstrzony powypalanymi dziurami i finezyjnymi plamami. Teraz otwiera srebrne, stojące obok naczynie i wysypuje sobie na dłoń górkę małych, poskręcanych bobków zielonej herbaty. Po chwili dosypuje jeszcze troszkę. I jeszcze odrobinę. Bo herbaty musi być dużo, pół szklaneczki, żeby nie była za słaba. Wsypuje ją do czajniczka, mniejszego, jednego z dwóch, które przed nim stoją. W tym drugim jest wrzątek, który zaraz wleje do herbaty. Wleje jedynie odrobinę, bo herbaciane bobki trzeba najpierw opłukać, umyć z kurzu i pyłu. Kręci więc w dłoniach mniejszym czajniczkiem, a potem mętny, błotnisty wręcz płyn wylewa do jednej ze szklaneczek. Teraz dodaje więcej wody i odstawia czajniczek na węgielki.

Patrzę, podziwiam, delektuję się widokiem, którego jeszcze nie rozumiem. Nie pytam, po prostu patrzę, co robi. Biorę udział w herbacianym misterium. On wyjmuje teraz małe kamyczki z drewnianej szkatułki i kruszy je mosiężnym moździerzem. Kilka z nich wrzuca do pierwszej szklaneczki. Wyglądają jak żywica, złociste, przezroczyste, spękane. To wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie, leniwie, ospale. Bo i nie ma gdzie się śpieszyć. Powietrze wypełnia się kłębkami pary, a w moje nozdrza trafia słodkawy, nieznany jeszcze zapach. On bierze czajniczek i wlewa napar, ale jedynie do pierwszej szklanki. Patrzę, jak unosi ją i precyzyjnie przelewa brunatną zawartość do kolejnej, a potem do następnej i jeszcze następnej. Elegancko. Dostojnie. Cierpliwie. Każda kropla herbaty wędruje przez kolejne szklaneczki, a spadając z wysoka, zostawia herbacianą piankę. Miękką, białą, aksamitną. Wszystko robi prawą ręką. Nie tylko dlatego, że w lewej trzyma papierosa. Ot, herbatę należy przygotowywać prawą ręką, taki zwyczaj. Po każdym ruchu przekręca szklaneczkę w palcach i odstawia na tacę. Brzdęk. Brzdęk. Biała koronka pnie się powoli po ściankach szklanek. Rytm metalowego brzdęku i herbacianego bulgotania unosi mnie jak hipnoza. Brzdęk. Brzdęk. Albo wytworny koncert lub seans iluzji. Bo on nie uroni nawet kropli, choć herbata spada do malutkiej szklaneczki z wysokości pół metra. Ta pianka to wbrew pozorom nie tylko dekoracja, mówi. Jak parzysz herbatę na pustyni, to dzięki piance pył nie leci do środka.

Cukru też musi być dużo. Co najmniej tyle, ile herbaty, pół szklaneczki, lub solidna, duża kostka odłupana nożem z dużej głowy cukru. Wrzuca ją do czajnika, żeby sobie powoli rozmiękła, ale już nie odstawia go na węgielki. Z cukrem nie można już parzyć, powie. Teraz znów przelewa herbatę, tym razem z czajniczka do szklanki i z powrotem. Po to, by wymieszać cukier. A potem nalewa odrobinę naparu do swojej szklanki, próbuje, mlaska, cmoka, odstawia znów na tacę. Bo gorzka. Więc do czajniczka wrzuca kolejną kostkę cukru i znów przelewa w tę i we w tę. A gdy już wszystko gotowe, ceremonia zbliża się do końca, on unosi czajniczek w prawej dłoni wysoko na wyciągniętą rękę i nalewa niewielką ilość do każdej ze szklanek. Gorąca, dymiąca, słodka i bardzo mocna. Słyszysz ją? – pyta, podając mi herbatę. Ta szklaneczka będzie najmocniejsza, najbardziej esencjonalna, najprawdziwsza.

Saharyjczycy mówią, że jest gorzka jak życie.

1

Nie ma nawet okna. Puste ściany pomalowane olejną, błyszczącą farbą na kolor budyniu śmietankowego. Na podłodze małego pokoju leży wzorzysty arabski dywan, lekko sfatygowany, gdzieniegdzie poplamiony lub przypalony. Pod ścianami dokoła rozłożone brązowe otomany i poduszki wyszywane złotymi nitkami w arabskie esy-floresy, ważące tyle, że trudno je podnieść. Wiele więcej w tym pokoju nie znajdziemy. Jeszcze tylko stolik z ceratą, a na nim stary laptop, który zmęczonym wiatraczkiem zagłusza nawet odgłos ulicy. Okno w zasadzie jest, tylko nie na ulicę. Do drugiego pokoju. Dopiero ten posiada okno na zewnątrz, ale i tak całe w kratach i zasłonięte firanką. Wysoko nad głową, w rogu pokoju, umieszczona dość przypadkowo, pali się długa świetlówka, której mrugające światło wita mnie każdego poranka. Obok niej na kablu dynda jeszcze samotna lampa, zagubiona w budyniowym bezkresie. Bez nich byłoby zupełnie ciemno. Wokół lampy tańczą powolnie kłęby papierosowego dymu zmieszane z oparami czarnego kadzidełka. Z głośników rzężącego laptopa leci Cocaine Claptona, a zza murów słychać wieczorne wezwanie do modlitwy, płynące ze skrzeczących głośników pobliskiego minaretu. Gdyby nie ten głos muezzina, można by pomyśleć, że jestem na tyłach jakiegoś klubu bluesowego. Ale nie. Leżę na otomanie i przypatruję się przypadkowym kształtom wytworzonym przez sufit, ścianę i schody biegnące na pierwsze piętro. Wyjmuję aparat, robię im zdjęcie. Potem fotografuję okno do okna i stolik. Będą ładne zdjęcia z wyjazdu. Zaczynam się oswajać z tym widokiem. Te budyniowe ściany staną się moim obrazem tego miejsca. Wtedy, trzeciego dnia, jeszcze nie wiedziałem, że prawie jedynym. Z każdym dniem dostrzegam w moim pustym pokoju coś nowego, czego nie zauważyłem wcześniej. Mamy dla siebie bardzo dużo czasu, poznamy się w każdym calu, wzdłuż i wszerz, i w poprzek. On mnie, a ja jego. Na środku zastawa do parzenia herbaty, taca, szklanki, czajniki. Jedna ze ścian kryje ciekawy zakamarek, schowek, do którego odważam się wejść dopiero po kilku dniach. Tam jest więcej koców i jeszcze więcej poduszek, zlewozmywak oraz wielka głowa cukru pilnowana przez biało-czarną kotkę. W drugim pokoju, tym z oknem na świat, jest jeszcze bardziej pusto, ale tam raczej nie wchodzę, no bo okno właśnie. Jak zasłonimy zasłony, to będzie podejrzane, mówi mój gospodarz. Lepiej mieć odsłonięte i nie zbliżać się do niego zanadto.

Mówię już o nim „mój pokój”. To dlatego, że nie mogę z niego wyjść. Całe dnie i noce spędzam w jego milczącym towarzystwie, podziwiając budyniowe, nierówne ściany. Czasami nazywam go celą i wtedy śmiejemy się z moim gospodarzem. Jak wrócisz do Polski, to powiesz, że cię tu więziliśmy, że przez dwa tygodnie nie wychodziłeś z pokoju, niezłe wczasy, nie? Czasami wychodzę na dach domu, w którym mieszkam. Ale tam jest niewiele lepiej. Taras na dachu obudowano wysoką, dwumetrową betonową attyką. Mieszka tu ta kotka, czarno-biała, wraz z piątką kociąt, malutkich. Gdy już nie może wytrzymać z potomstwem, schodzi na dół i pilnuje cukru w zakamarku mojego pokoju. Jedyne, co widać z dachu, to wieża pobliskiego meczetu, z której muezzin budzi mnie swoją pieśnią każdego dnia o wschodzie słońca. Ponad attykę wystaje jeszcze kawałek ściany sąsiedniego budynku, no i kable, masa kabli, poplątanych, poskręcanych, zaplatanych w fantazyjne warkocze, biegnących nad głowami nie wiadomo gdzie, na tle nieba nieskażonego nawet jednym malutkim obłokiem. Przez szparę w murze zerkam na ulicę. Ruch, gwar, stragany, auta. To samo co na każdej arabskiej ulicy. Lepiej chyba jednak już na dole w pokoju, bo na dachu, mimo że dopiero kwiecień, jest jak na patelni. Czuję się zupełnie bezbronny wobec palącego słońca, nie ma gdzie uciec, pułapka. Nawet trudno podziwiać te kable, bo ledwo można otworzyć oczy. Więc znów w pokoju, tu przynajmniej przyjemnie chłodno i położyć się można.

Wygląda na to, że mam sporo szczęścia. Od czterech dni marokańska policja nie wie, gdzie jestem. Te cztery dni to ponoć naprawdę niezły wynik i raczej się nie zdarza. Mój gospodarz mówi, że jak rozmawia ze znajomymi, to nikt nie może uwierzyć.

– Na pewno cię szukają, bez wątpienia. I prędzej czy później znajdą. Dlatego róbmy swoją robotę jak najszybciej, bo tu nigdy nie wiesz, ile masz czasu. Sądzę, że są nieźle wkurzeni, wpuścili obcokrajowca i ten im przepadł. To tutaj rzadkość. Jesteś jednym z trzech, może czterech obcokrajowców obecnie w mieście. My wiemy o każdym, komu udaje się wjechać do El Aaiúnu.

*

Sześćset pięćdziesiąt kilometrów na północ od mojego budyniowego pokoju celi leży Agadir, jeden z najbardziej popularnych kurortów, mekka dla znudzonych brakiem słońca Niemców, Skandynawów, Polaków. Kwintesencja wakacji typu all inclusive, z drinkiem z palemką i dyskoteką na plaży. Na agadirskim lotnisku słychać głównie niemiecki. Dwie Niemki, stałe bywalczynie kurortu, z którymi jadę taksówką z lotniska, na moje pytanie, czy teraz jest sezon, odpowiadają zdziwione: tu jest sezon zawsze, gdy w Niemczech są święta. A teraz są, i to wielkanocne. No więc jest i sezon. Hotele o wdzięcznych nazwach Beach Paradise, Albatros, Royal Bay pękają w szwach, ustawione jeden koło drugiego wzdłuż nadmorskiej promenady. Plaża, choć ogromna, to pełna leżaczków, kocyków, krzesełek, parawanów i Marokańczyków sprzedających co tylko europejska dusza zapragnie, a europejski portfel udźwignie. Wczasy przecież. Sklepikarze zacierają ręce, taksówkarze chowają liczniki, a kieszonkowcy i oszuści są w ekstazie. Sprzedawcy wycieczek na każdym rogu próbują złowić turystów, proponując zwiedzanie „prawdziwego Maroka”, „prawdziwej, dzikiej Sahary” lub „prawdziwego Agadiru” (tu już naprawdę przesadzają, jako że ten prawdziwy legł całkowicie w gruzach podczas trzęsienia ziemi w 1960 roku).

Trudno przejść przez ulicę, trudno usiąść na plaży, a zjedzenie obiadu w spokoju to już najprawdziwsze wyzwanie. Jak nie wycieczka, no to może przynajmniej przejażdżka na wielbłądzie? Albo haszysz? Speszal ofer for ju, maj friend! Wyśmienity, nie będziesz żałował! Haszysz też nie? Może zegarek? Złoty! Rolex, a jakże! Telefon? iPhone? Najnowszy, niekradziony! Okulary? Przeciwsłoneczne ray-bany z powłoką UV, nowy wzór, hit tego lata! Kocyk? Ręcznie wyszywany, tylko sto dirhamów, no dobra spuszczę od razu do osiemdziesięciu, for ju, maj friend. Na pewno nie będziesz potrzebował? Dam dwa za sto pięćdziesiąt! Może czerwony, ładniejszy, lub niebieski? No to chociaż klapki? To są najki oryginalne przecież, za mniej niż osiemdziesiąt to nie oddam! Jeśli nie klapki, to mam coś, co na pewno się panu przyda na wakacjach: Man’s Extasy, lepsze od viagry, maj friend!

Nad miastem wznosi się wzgórze, na którym stał antyczny Agadir. Dziś zostały z niego jedynie fragmenty murów obronnych. Wzgórze widać z każdego miejsca w mieście. Podobnie jak gigantycznych rozmiarów napis na nim ułożony: „Allah, Ojczyzna, Król”. W nocy podświetlają go lampami, żeby przypadkiem nikt nie zapomniał.

*

Zawsze ciekawiło mnie, co się znajduje poniżej tego kraju uwielbianego przez turystów z całego świata, miłośników bezpiecznej afrykańskiej egzotyki. Patrzyłem na mapę i zachodziłem w głowę, czemu – w przeciwieństwie do innych krajów – to, co znajduje się „pod” Marokiem, oddzielone jest przerywaną, a nie ciągłą linią. Spytałem więc pewnego Marokańczyka mieszkającego w Polsce. Maroko – odparł bez wahania.

Kupując bilet autobusowy w okienku na dworcu w Agadirze, na pytanie „dokąd?” odpowiadam więc oględnie: na południe. Gdzieś konkretnie? Na południe. Po prostu. Osoba, która na mnie czeka w El Aaiúnie, zaleciła, żebym udawał zwykłego, znudzonego turystę, który przypadkiem zapragnął pojechać na południe zamiast na północ. Staram się, jak mogę.

Jak się nazywa to miasto? Ach tak, to nad morzem? Nie? Szkoda. A jest tam coś ciekawego do zwiedzania, jakieś zabytki? Sprzedawca w okienku patrzy się na mnie jak na idiotę. Podobnym, lecz nieco bardziej podejrzliwym, srogim wręcz wzrokiem obdarza mnie ze ściany Jego Królewska Mość Król Mohammed VI, świecąc wydatnymi zakolami z wiszącego krzywo obrazka. Ten chyba wie, o co chodzi, coś podejrzewa. Rzucam mu w odpowiedzi krótkie spojrzenie i kwituję najszczerszym uśmiechem. Dziękuję, stanowisko 10, odjazd 21.30, życzymy udanego pobytu w El Aaiúnie, to piękne miasto. Pan jest surferem, prawda? Teraz ja się patrzę na sprzedawcę w okienku jak na idiotę. Aha, niech pan sobie zrobi kopię paszportu. Dużo kopii.

Z radością podbiegam do autokaru, turysta cieszy się, że jedzie zwiedzać piękne miasto. Kierunek El Aaiún, stolica Sahary Zachodniej. Nie, przepraszam, słowo „Sahara Zachodnia” tu nie istnieje. Tu mówi się „Prowincje Południowe” lub „Sahara Marokańska”. Co za różnica zresztą, jestem przecież turystą, nie moje to sprawy, jak to się wszystko nazywa i dlaczego. Turysta nie martwi się tym, że El Aaiún to miasto okupowane, że wczoraj wyrzucili z niego trzech obcokrajowców, a dwóch innych przetrzymują w areszcie hotelowym. Turysta nie wie też o tym, że przedwczoraj i trzy dni wcześniej na ulicach tego miasta pobito do krwi wielu ludzi, niektórych skatowano, innych zamknięto w więzieniach i torturowano. Przecież nie oglądał każdego dnia doniesień z El Aaiúnu, nie widział zakrwawionych kobiet, wozów pancernych na ulicach i oddziałów specjalnych policji szturmujących prywatne domy. Nie widział tego wszystkiego. I nie chce tego oglądać. Zresztą po co mu ta wiedza? Turysta zasiada na pierwszym miejscu w autokarze, wyjmuje przewodnik po Maroku i uśmiecha się do ludzi siedzących obok. Cieszy się, że jedzie zwiedzać Afrykę. W tym szczerym i jakże naiwnym uśmiechu krystalizuje się cała przepaść między Europą i Afryką. Przypomina mi się rozmowa z kimś, kto, jak wielu Europejczyków, zrobił sobie wycieczkę kamperem wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki, od Tangeru po rzekę Senegal. Fantastycznie było! Widoki, wybrzeże, statki, plaża, pustynia. Problemy? Nie, raczej nie. Raz tylko jakiś chłopak pokazał w naszą stronę znak wiktorii, tak dziwnie trochę, bo pod pachą, jakby się bał czegoś. Ale nie wiem, o co chodziło. Potem Marokańczycy wytłumaczyli nam, że to znak przyjaźni, pokoju między Marokiem a Saharą. I że się lubią. Wyobrażam sobie, że ludzie siedzący dokoła mnie w autokarze myślą o mnie dokładnie to, co ten chłopak pomyślał o ludziach z kampera.

– Niech pan da mi wszystkie kopie swojego paszportu – mówi kierowca. – Ile pan ma? Osiem powinno wystarczyć, ale niech pan da wszystkie, monsieur. Niech mi pan zaufa, to dla pana dobra – uśmiecha się życzliwie.

Pierwsza kontrola. Udając, że śpię, słyszę rozmowy kierowcy z kolejnymi policjantami. Obcokrajowiec? Jeden. Z Polski. Skąd? Z Polski. Śpi. Ksero paszportu. Gdzie jedzie? Do El Aaiúnu. Dziennikarz? Nie, chyba nie, mówi, że architekt. Jedźcie. Potem druga kontrola i trzecia.

Czwarta. Piąta. Tarfaja. Szósta. Im bliżej narysowanej przerywaną linią granicy, tym więcej. Moje zdjęcie w paszporcie chyba wzbudza sympatię, a zawód architekta zaufanie. Paszport zresztą nowiutki, wyrobiony tuż przed wyjazdem. Ten poprzedni, z dziewięćdziesięciodniową wizą algierską wielokrotnego wjazdu, mógłby się tutaj nie spodobać. Zwłaszcza w Tah, niewielkiej miejscowości, dawniej granicy między Marokiem a Saharą Hiszpańską. Siódma. Ta wyjątkowa. Wiele budynków, światła latarek, policjanci, wozy. I pomnik niedający nikomu zapomnieć, że Sahara Zachodnia to odwieczne ziemie marokańskie. Po obu stronach drogi wielkie tablice w kształcie klinów, na nich napisy ku czci Hassana I, sułtana Maroka z końca XIX wieku. To mniej więcej tak, jakby na granicy w Zgorzelcu postawić pomnik Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wymowna sugestia: to zawsze było nasze, z dziada pradziada.

Nad ranem autokar dociera do celu i staje na ostatniej barykadzie przed wjazdem do samego El Aaiúnu. Ósma. Tym razem odpowiedzi udzielone przez kierowcę nie wystarczają, policjant prosi, bym wysiadł, i zaprasza na posterunek. Narodowość? Polska. Zawód? Architekt. Cel podróży? Nie wiem właściwie, tak naprawdę to jadę dalej, znajomi czekają niedaleko Dakhli[2], mamy trochę posurfować, ponoć tam dobrze wieje, tak słyszałem. No ale ta Dakhla to jeszcze kawał drogi i pomyślałem, że zatrzymam się tutaj, trochę pozwiedzam miasto. El Aaiún – mówi powoli, tak by nazwa mogła odpowiednio wybrzmieć w niewielkim wnętrzu budki kontrolnej. Jak długo zamierza pan zostać w naszym mieście?

Wszystkie kłamstwa przychodzą mi jakoś zadziwiająco łatwo, aż sam nie mogę uwierzyć, może to dlatego, że jest wcześnie rano i jestem niewyspany. Robię, co mogę, by sprawiać wrażenie znudzonego wakacjami europejskiego turysty, który postanowił wyrwać się z objęć marrakeszańskich handlarzy i uciekł na „dzikie” południe, niczym Tunner i Kit z Pod osłoną nieba. Pierwszy raz w naszym kraju? No tak się składa. To dlaczego pan nie pojedzie obejrzeć Casablanki czy Fezu? Krótką ciszę, która zapadła po tym pytaniu, przerywa niespodziewanie dzwonek mojego telefonu. Truchleję, bo na wyświetlaczu pojawia się numer osoby, która ma się mną zaopiekować w El Aaiúnie.

Gdzie pan się zatrzyma w naszym mieście? W hotelu oczywiście. Jodesa? – podpowiada funkcjonariusz. Wyśmienicie, niech pan się tam właśnie zatrzyma, to dobry hotel. A proszę mi powiedzieć, co pan projektuje w swojej pracy? – rzuca na odchodne, powoli wręczając mi paszport. Domy, wie pan, domy. Ostatnio głównie domy. Odbieram paszport i kieruję się do autokaru. Miłego pobytu życzymy, El Aaiún to ładne miasto.

Wracam nieśpiesznie do autokaru, w duszy modląc się, by ten jak najszybciej odjechał. Ale chyba się udało. Udało, bo do El Aaiúnu rzadko wpuszczani są obcokrajowcy. Dziennikarze, działacze organizacji praw człowieka, fundacji czy stowarzyszeń solidarności z Saharą zazwyczaj zatrzymywani są właśnie na tym posterunku i odwożeni wprost na lotnisko. Tam muszą kupić bilet na najbliższy samolot opuszczający Maroko. Gdy jednak komuś uda się wystarczająco nakłamać na wjazdowej barykadzie, dalej jest jedynie trudniej. Każdy obcokrajowiec jest uważnie obserwowany przez tajne służby i gdy zajdzie najmniejsze podejrzenie, że wykonuje jakąś pracę dziennikarską, od razu go deportują. A ja się bałem jak cholera. Tygodnie przed wyjazdem spędziłem na oglądaniu zdjęć i filmów z El Aaiúnu. Co chwilę czytałem o kolejnych deportowanych osobach, rekwirowanych aparatach fotograficznych, niszczonych kartach pamięci, aresztach hotelowych. Jak się później dowiem, w ciągu mojego pobytu w El Aaiúnie do miasta nie wpuszczono trzydziestu siedmiu obcokrajowców. No to chyba mam szczęście.

Zwłaszcza że zupełnie nie wiedziałem, jak ta cała wyprawa będzie przebiegać. Najbardziej zastanawiało mnie, jak mam się spotkać z ludźmi, którzy są non stop śledzeni i podsłuchiwani. Spotkanie w czasie okupacji. Brzmi prawie jak miłość w czasie zarazy.

Już przygotowanie wyjazdu zakrawało na poważną konspirację. Uprzedzono mnie, że zarówno maile, jak i telefony większości saharyjskich działaczy są kontrolowane. Więc: nie rozmawiaj dłużej niż czterdzieści sekund, po tym czasie automatycznie włącza się rejestrator rozmów. Nigdy nie podawaj żadnych szczegółów – miejsc, nazwisk, mów szybko i konkretnie. Moje pierwsze maile przypominały szyfrogramy. Nie byłem pewien, co mogę pisać, poruszałem się jak po polu minowym, by przypadkiem nie spalić wyjazdu jeszcze w Polsce. A oni często nie odpowiadali, zdarzało się, że w tym czasie niektórzy mieli kłopoty i musieli się ukrywać. Jedyną w miarę bezpieczną formą kontaktu jest Skype, tego ponoć marokańskie służby specjalne kontrolować nie mogą.

Więc na miejscu ktoś na mnie czeka. Nazywam go swoim Saharyjskim Łącznikiem. Ma na imię Hamza i to właściwie wszystko, co o nim wiem. Nie wiem nawet, jak wygląda, znamy się jedynie z krótkiej wymiany maili. W ostatnich wiadomościach zapewniał mnie: don’t worry, they will not kill us, we will face them! W konspiracyjnej paranoi osobom kontaktowym ponadawałem dla niepoznaki polskie imiona i hasła: Stefan, Henryk lub warsztat Kościelisko. No bo się boję. Choć teraz chyba mniej niż w Agadirze, bo teraz już nie ma wyjścia.

Koło ósmej rano, w świetle wschodzącego pustynnego słońca, mój autokar wjeżdża powoli do doliny Saguia el Hamra, nad którą położony jest El Aaiún. Toczy się powolutku, dostojnie przejeżdża pod bramą wjazdową z ogromnym arabskim łukiem, potem mija potężne koszary wojskowe z dwoma pękatymi wieżami, jeszcze z czasów hiszpańskiej kolonii. Dopiero wtedy zza wzgórza wyłania się samo miasto rozciągające się po drugiej stronie rzeki, zalane porannym światłem. Jego monotonną sylwetkę urozmaicają jedynie wystające nieśmiało wieże minaretów. Minąwszy koszary, droga lekko opada, a autokar wjeżdża między dwie skalne ściany kadrujące widok na most, który prowadzi na południowy brzeg. Teraz dociera do mnie, że właśnie wjeżdżam do okupowanego El Aaiúnu, stolicy Sahary Zachodniej. A to takie ładne miasto. Wygląda trochę jak jakiś romantyczny arabski bastion pośrodku pustyni, rozciągający się na skarpie opadającej do szerokiej doliny rzeki Saguia el Hamra. Mogliby tu kręcić Lawrenca z Arabii. Albo W pustyni i w puszczy. Przejeżdżając przez most, widzę mury pierwszych domów odbijające się w tafli rzeki, po bokach wysokie trzciny lekko kołyszące się na wietrze, a nad nimi zawieszone w powietrzu stado ptaków. Oaza. El Aaiún to hiszpańska transkrypcja arabskiego słowa „Al-‘Uyūn”. Po francusku miejscowość nazywa się Laâyoune. Jej nazwa znaczy tyle co studnia, źródło wody. Hiszpanie wybrali ładne miejsce dla stolicy swojej kolonii. Patrzę z zaciekawieniem na miasto przez wielką przednią szybę autokaru, który właśnie wspina się na południowy brzeg rzeki. W zasadzie nie widać nic szczególnego, ale na moment udaje mi się zapomnieć o tym, że kompletnie nie wiem, co zrobić, jak wysiądę z autokaru. Co, jeśli Saharyjskiego Łącznika nie będzie? Mój chwilowy błogostan zostaje przerwany widokiem szeregu budynków policyjnych. Jedne pilnowane przez uzbrojonych strażników, drugie otoczone drutem kolczastym i barykadami, inne wysokimi murami.

– Wysiadaj, El Aaiún, dojechałeś – mówi kierowca. Wyskakuję z autokaru, staję zdezorientowany na chodniku, przeciskając się między ludźmi i ich ogromnymi bagażami, na przystanku dziesiątki ludzi. Wystaję z tłumu, tak że widać mnie z daleka. Nie dość, że jedyny biały, to jeszcze w kolorowej koszulce i dwa metry wzrostu. Kamuflaż nie najlepszy, co tu dużo mówić. Wtem podchodzi do mnie ktoś w skórzanej kurtce, arafatce na szyi i chwyta mnie za rękę. I am your friend, come quick! Przez chwilę pomyślałem: a skąd ja mam wiedzieć, czy to on? Come, come! Ale jakie wyjście? Chwytam swój plecak i szybko wsiadamy do czekającego tuż obok auta. Go, quick, no time – rzuca mój czarnowłosy „przyjaciel” do kierowcy i auto rusza szeroką aleją w głąb miasta.

– Nazywam się Hamza – mówi tym razem już spokojnie, odwracając się z przedniego siedzenia. – To ze mną rozmawiałeś. To ja miałem cię odebrać i to u mnie będziesz mieszkał. – Podaje mi rękę, a na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. – Cieszymy się, że udało ci się przyjechać do El Aaiúnu.

Po kilku minutach auto parkuje tuż pod stalowymi drzwiami jakiegoś domu. Ulica pusta. Hamza wysiada pierwszy, szybko otwiera drzwi.

– Wysiadaj i od razu wchodź do domu, nie rozglądaj się.

Gdzieś w oddali słychać przeciągły krzyk: „Viva POLISARIO!”.

*

A więc pokój, świetlówka nad głową, budyniowe ściany dokoła. Hamza siedzi na materacu naprzeciw mnie i pali kolejne papierosy, jeden za drugim. Na stoliku śniadanie, mleko w termosie, kawa, dżem i taki śmieszny okrągły chleb. Chyba musi być jeszcze dość wcześnie, choć może to tylko wrażenie, bo nie ma światła dziennego. W tym pokoju zresztą zawsze wydaje się, że jest noc. Świetlówka daje zimne, szpitalne światło. Pory dnia rozróżnić można jedynie, słuchając odgłosów z ulicy. Wstępem do tej melodii jest wezwanie do modlitwy. Pech chciał, że minaret stoi tuż za domem. O świcie mam wrażenie, że muezzin śpiewa przeciągające się „Allahu akbar” wprost do mojego ucha, jakby specjalnie tylko dla mnie. Od tej chwili nie będzie już ciszy. Wkrótce melodię wzbogacą rytmy ulicy, gwar ulicznego rynku, a potem utwór rozwinie się o wrzaski dzieci z pobliskiego przedszkola. Przedpołudniowe apogeum miejska muzyka osiągnie, gdy wejdą ciężkie metaliczne rytmy dobiegające z warsztatu samochodowego, raz spawarka, raz wiertarka, czasami młotek. A potem wszystko nagle zamilknie. Mój kolega DJ użyłby stwierdzenia, że teraz wchodzi drop, czyli wyciszamy wszystko i zostaje tylko lekka melodia, jak w klubie. Popołudniowa melodia El Aaiúnu jest faktycznie delikatna, zduszona nieznośnym słońcem i upałem. To są te godziny, podczas których słychać od czasu do czasu jedynie jakieś przejeżdżające auto albo rżenie osła pośrodku pustej ulicy, no może jeszcze jakieś wezwanie do modlitwy powtórzy się po drodze, jak uporczywy refren. Ale drop jest zawsze tylko ciszą przed burzą – powiedziałby mój kolega – buduje napięcie, które w końcu znajdzie swoją kulminację, czyli breakdown. I tak też się dzieje tutaj. Wraz z końcem dnia dzień się rozpoczyna. Miasto znów budzi się do życia, i to znacznie bardziej niż o poranku. Eksploduje całą feerią dźwięków, wieczornych rytmów, melodii, wokali i wokaliz, jakby całe świętowało fakt, że słońce w końcu dało mu kilka godzin wytchnienia. Wkrótce po zachodzie wybrzmi ostatni refren dnia, ostatnie wezwanie do modlitwy, lecz cały utwór będzie trwał w najlepsze jeszcze przez parę godzin.

© Bartek Sabela

– Hamza, która jest w ogóle godzina?

– Jedenasta.

– To dlaczego u mnie pokazuje, że jest dziesiąta? Telefon pokazuje co innego, twój laptop co innego, a ty mówisz jeszcze co innego.

– Bo to zależy, o co pytasz – mówi Hamza, przeciągając się na materacu. Oficjalnie jest dziesiąta, strefa GMT, taka jak w Maroku. Ale jak nie masz nic do roboty, jak ja na przykład, to żyjesz sobie w GMT+1, jak w Algierii albo Hiszpanii. Poza tym co za różnica. Ja wiem, wy musicie mieć wszystko ułożone, zaplanowane, rozpisane. My żyjemy dniem dzisiejszym. Wy macie zegarki, my mamy czas. Co jutro, Bóg jeden wie.

Odpalając kolejnego papierosa, Hamza przedstawia mi plan działania na kolejne dni. Plan sprowadzający się do tego, z kim się spotkamy. Bo gdzie, to jest oczywiste – ja nie mogę przecież wyjść z domu. A o której? To też bez znaczenia. Tu z nikim nie umówisz się na konkretną godzinę, na przykład 18.15 albo 19.30. Możesz się co najwyżej umówić na porę dnia, a pora jest w zasadzie jedna, czyli po zachodzie słońca. I ten ktoś będzie wiedział, która to godzina.

Zresztą w okupowanym El Aaiúnie nic nie jest proste i nic nie jest pewne. El Aaiún nie jest wielkim miastem, liczy dwieście tysięcy mieszkańców. Saharyjczycy, rdzenna ludność rejonu, stanowią, według różnych szacunków, jedynie od dwudziestu do trzydziestu procent. Według szacunków, bo władze nie publikują takich statystyk. Reszta ludności to marokańscy osadnicy, zachęceni różnorakimi przywilejami, zwolnieniami z podatków i dwukrotnie wyższymi niż na terenie Maroka pensjami. Saharyjczycy mówią o nich pogardliwie hamala – tragarze. Bo przyszli na ich ziemie z tobołami na plecach.

– Kolejny dzień, a oni nadal nie wiedzą, gdzie jesteś – śmieje się Hamza, chodząc po pokoju z kadzidełkiem neutralizującym papierosowy dym. – Chyba ich wykiwaliśmy. Mogę się założyć, że szukają cię po całym mieście. Jak zrobimy, co mamy do zrobienia, to wtedy wyjdziemy na ulicę, zobaczysz, zabiorę cię na herbatę, do restauracji, pójdziemy sobie jak normalni ludzie, usiądziemy i zamówimy, co chcemy. I będziemy się z nich śmiać, wtedy, proszę, niech cię deportują, idioci, a mnie niech zamkną w więzieniu. Ale dopiero jak skończymy, tymczasem konspiracja.

Gdybym mieszkał w jednym z hotelów, dajmy na to w najtańszym Jodesa lub trochę lepszym Sahara Line, byłby nie lada kłopot. Musiałbym być przykładnym, niewzbudzającym cienia podejrzeń turystą. Wstawałbym rano, chodziłbym do kafejki leniwie wypić poranne espresso, zagryzane sypiącym się croissantem lub pain au chocolat. Śniadanie kontynentalne w stylu postkolonialnofrancuskim. By zadbać o moje bezpieczeństwo i chronić mnie przed groźnymi, czyhającymi wszędzie „separatystami”, przy śniadaniu towarzyszyłby mi jakiś pan siedzący dyskretnie przy stoliku obok ze swoją kawą, swoim rogalikiem i gazetą. Czasami zerkałby w moją stronę, by upewnić się, że jestem bezpieczny i że dobrze się bawię. A potem… potem w zasadzie nie wiadomo co, bo w El Aaiúnie turysta przecież nie ma co robić. Mógłbym co najwyżej wraz z moim incognito towarzyszem pojechać na oddaloną o trzydzieści kilometrów plażę. On jechałby za mną na swoim motorze lub w służbowym aucie. Potem swój kocyk rozłożyłby kilka metrów od mojego, czujny i zawsze gotowy bronić mnie niczym bulterier. Mógłbym też zapewne przejść się ulicami samego El Aaiúnu, kupić ręcznie robiony czajniczek i kilo herbaty. On trzymałby się z tyłu, może usiadłby na ławce lub zajrzał do sklepu obok. Potem odprowadziłby mnie do hotelu, może szepnąłby słówko recepcjoniście, a następnego dnia czekałby na mnie w hotelowym holu. Mógłbym pewnie zrobić też kilka zdjęć „z wakacji”, choć z tym to już ostrożnie i raczej niedużym aparatem, bo te duże znaczą niechybnie, że jesteś dziennikarzem. Dziennikarz ma przecież duży aparat i jeszcze większy obiektyw, robi zdjęcia ludziom i w dodatku chce z nimi rozmawiać. Zresztą nawet bez dużego aparatu każdy obcokrajowiec jest tutaj z góry podejrzewany o bycie dziennikarzem. Lub aktywistą zajmującym się prawami człowieka. Lub jakimś innym popaprańcem z wypaczonymi ideami, a tych nie lubi się tutaj nawet bardziej niż Saharyjczyków. Na pewno zaś na swoich wakacjach nie mógłbym się spotkać z Hamzą. Mój przymusowy towarzysz zadbałby o to, a w wypadku mojej niesubordynacji zabrałby mnie swoim autem na lotnisko i poprosił, bym niezwłocznie kupił bilet powrotny.

Nigdy więc nie mógłbym się dowiedzieć, kim jest Hamza. Rocznik 1982, zawód: poeta, orientacja polityczna: pro-POLISARIO, aktywista. Tak mogłoby w skrócie wyglądać jego dossier leżące w zakurzonej teczce na biurku w jednym z marokańskich komisariatów. Do tego przypięte zszywką zdjęcie, a na nim pociągła twarz z długim, orlim nosem, szeroko otwartymi oczami, czarnym, gęstym zarostem i takimi samymi włosami. Słowem: Saharyjczyk, a jak Saharyjczyk, to separatysta. Można powiedzieć, że Hamza Lakhal jest osobą znaną zarówno policji, jak i swoim rodakom. Nie sławną, po prostu znaną, jakiekolwiek zabarwienie może mieć to słowo w tym kontekście. Niektórzy Saharyjczycy ponoć znają nawet jego wiersze, choć „znają” w tym przypadku nie oznacza „czytają”. Poezji Hamzy Lakhala w El Aaiúnie nie można przeczytać, można ją co najwyżej usłyszeć na jednym z wieczorów poezji organizowanych w ukryciu na dachu lub w piwnicy jednego z budynków gdzieś na przedmieściach.

– Zacząłem chyba jakieś dziesięć lat temu, może nawet więcej – mówi Hamza, odpalając następnego papierosa. – Zobacz, bez banderolki, z przemytu, właśnie okradam marokański budżet – śmieje się. – W 2002 roku próbowałem dostać się na jakiś wieczór poezji, oczywiście taki dla Marokańczyków, innych tutaj nie ma, a i tych jest niewiele. Za którymś razem udało mi się, wszedłem na scenę i wyrecytowałem swój wiersz. Na sali zapadła cisza. Już mnie tam więcej nie wpuścili.

Tego samego roku Hamza wyleciał z hukiem z liceum. Władze ukarały go, bo organizował studenckie protesty, arogancko domagając się, by w El Aaiúnie powstał pierwszy uniwersytet. By nie trzeba było jeździć do Agadiru lub jeszcze dalej, do Casablanki czy Rabatu. Jak dostaniesz miejsce na uczelni w Agadirze, to jeszcze pół biedy, bo to jedynie sześćset pięćdziesiąt kilometrów stąd, a autokar kosztuje dwieście dirhamów. Lecz Saharyjczyków zazwyczaj wysyłają dalej, czasami nawet do Tangeru, tysiąc czterysta kilometrów od domu. Teraz, po dziesięciu latach, jak dobrze pójdzie, Hamza będzie mógł podejść do matury, jest nadzieja, że władze pozwolą mu nawet pójść na studia. Tak naprawdę zawsze chciał być muzykiem, grać na gitarze, jak Mark Knopfler, David Gilmour. Albo malarzem. Malarzem nawet przez chwilę był, w domu ma kilka swoich obrazów, ale nie pokazuje ich. Jakoś tak się poukładało, sam nie wie zresztą czemu, że zamiast muzykiem został poetą. Mówi, że to przez warunki, w jakich przyszło mu dorastać, że przez poezję może uratować siebie z lat dzieciństwa.

– Ja się wtedy strasznie bałem. Byłem koszmarnie wystraszonym dzieciakiem. Teraz chyba staram się stawić czoło tym wszystkim wspomnieniom. Tym wybebeszanym poduszkom, rozbijanym meblom, książkom zrzucanym z półek, wybitym oknom, rozwalonym drzwiom. I ubranym na czarno policjantom, stojącym nad moimi rodzicami.

Hamza pisze w klasycznym arabskim, choć językiem Saharyjczyków jest dialekt hassanijja.

– Klasyczny arabski to taka baza dla wielu języków, które wy, z perspektywy Europy, traktujecie jako arabski – tłumaczy mi. – To trochę jak z łaciną w waszym przypadku. Jest bazą wielu języków, tyle że łacina jest językiem martwym, a klasyczny arabski nadal żyje.

Parę lat temu Hamza wydał nawet swój pierwszy tomik poezji. Nie mógł jednak tego zrobić w swoim mieście. Tu nikt nie wydałby wierszy Saharyjczyka, zwłaszcza mówiących cokolwiek o ojczyźnie czy niepodległości. Dzieła Hamzy zostały opublikowane we Francji nakładem wydawnictwa L’Harmattan. Harmattan to taki silny suchy wiatr. Wieje z Sahary.

– Nawet nie wiem, jak wygląda ten mój tomik – mówi z gorzkim uśmiechem Hamza. – Gdy został wydany, a wydawnictwo zaprosiło mnie na spotkanie autorskie do Francji, władze marokańskie odmówiły wydania mi wizy. Nie pojechałem. Potem chcieli mi chociaż przysłać paczkę pocztą, ale to też się nie udało. Więc nie mam nawet jednego egzemplarza.

Hamza chciałby zrobić kiedyś doktorat, najlepiej z filozofii. Ale na to szanse są marne, bo Saharyjczyków nie dopuszcza się do wyższych stopni naukowych. Jest więc z konieczności samoukiem, zupełnym i absolutnym. Bo w El Aaiúnie jak chcesz coś zrobić, to musisz to zrobić sam, nikt inny ci w tym nie pomoże. Chcesz nauczyć się angielskiego lub francuskiego? Kursów nie ma, więc uczysz się samemu, oglądając filmy w internecie i słuchając piosenek. Chcesz czytać? To sam musisz zdobywać książki, księgarni tu nie ma, bibliotek też nie, a jak zamówisz z zagranicy, to raczej nie przyjdzie. A Hamza czytać lubi, w domu, w kafejce, na pustyni. Wtedy choć przez chwilę nie musi być tu i teraz, w okupowanym El Aaiúnie. Książki zdobywa więc dzięki znajomym, którzy jeżdżą do Maroka. W Agadirze czy Rabacie można kupić wszystko, ktoś zawsze coś przywiezie. Lubi zwłaszcza literaturę arabską, ale europejską i amerykańską także. Za młodu uwielbiał Iliadę Homera.

– Wyobrażałem sobie, że sam jestem takim rycerzem w pięknej błyszczącej zbroi na wspaniałym koniu. I że jestem nieśmiertelny jak Achilles. A ci po drugiej stronie to Marokańczycy.

Z wiekiem przyszła pora na Szekspira, Marlowe’a i starożytnych filozofów z różnych kręgów kulturowych, Konfucjusza, Arystotelesa, Sokratesa. Najbardziej ceni tego ostatniego, za jego nieprzejednaną postawę. Przecież mógł uniknąć śmierci, a jednak nie zdecydował się uciec, choć nakłaniali go do tego jego uczniowie. Umarł za swoje poglądy, twardy i bezkompromisowy do samego końca. Ale najważniejszy dla Hamzy pozostaje Mahmud Darwisz, poeta palestyński, członek Organizacji Wyzwolenia Palestyny. „Widzę więzienie tak, jak chcę, różane dni, / co przeminęły, żeby ukazać we mnie dwoje obcych / na ławce w parku. Przymykam oczy: / jak szeroka jest ziemia, jak piękna jest ziemia / widziana przez ucho igielne”[3]. To Darwisz uświadomił Hamzie, że poezja może być bronią w walce o wolność, równie skuteczną jak karabin.

– Nie dlatego, że może zmienić rzeczywistość. Nie no, bez przesady, w to akurat nie wierzę. Ale otwiera okna wyobraźni i marzeń – kończy Hamza i zmienia muzykę. Tym razem koncert Erica Claptona.

Na początku miałem obawy, że moja obecność w domu Hamzy skończy się dla niego prędzej czy później problemami, być może nawet aresztem. Ale on mi wtedy odpowiadał z szelmowskim uśmiechem, żebym się o niego nie martwił, że najważniejsza jest moja praca i że pomóc mi to jego obowiązek.

Do domu Hamzy przychodzą każdego dnia różni ludzie – mężczyźni, kobiety, młodzi i starsi. To akurat nikogo nie dziwi. Tutaj ludzie odwiedzają się w domach, to w zasadzie jedyna rozrywka, przyjść do kumpla, do sąsiada, wypić herbatę, zapalić papierosa i pogadać, obejrzeć razem mecz. Większość Saharyjczyków nie ma pracy, bo posady są zarezerwowane dla marokańskich osadników. Mają więc dużo czasu i jeszcze więcej motywacji. Przychodzą o różnych porach dnia, najczęściej jednak późnym wieczorem bądź nocą. Niektórzy sami, inni z rodziną lub przyjaciółmi. I opowiadają.

– Dla Marokańczyka obcokrajowiec to pieniądze, nic więcej. Dla nas obcokrajowiec to szansa na wolność. Jedyna szansa, rozumiesz?

2

W listopadzie 1884 roku na zaproszenie Ottona von Bismarcka do Berlina zjechały delegacje z całego „cywilizowanego” świata. Dżentelmeni we frakach i cylindrach przez długie tygodnie obradowali przy wielkich mahoniowych stołach w rezydencji kanclerza II Rzeszy. Nad szczytem stołu na ścianie wisiała ogromnych rozmiarów mapa niezbyt zbadanego jak do tej pory kontynentu – Afryki. Kontynent ten, choć nieodległy od Europy, pozostawał, poza wybrzeżami, w zasadzie nieznany. W połowie XIX wieku ponad osiemdziesiąt procent terytorium Afryki nadal było pod władzą lokalnych afrykańskich plemion. Mapa była pełna białych plam, niejednokrotnie wielkości dużych europejskich krajów. Ale przywódcy Europy, nie bez racji, doszli do wniosku, że te białe plamy muszą kryć ogromne bogactwa, których w Europie było już coraz mniej. Tocząca się rewolucja przemysłowa wymagała taniej siły roboczej, nowych rynków zbytu i przede wszystkim ogromnych ilości surowców. Europa była już wtedy ciasna, zdecydowanie zbyt ciasna, by pomieścić ambicje europejskich królów, kanclerzy i premierów. Kolejne ekspedycje w głąb afrykańskiego lądu, w tym ta decydująca pod kierownictwem Henry’ego Stanleya, odkrywały niezmierzony potencjał Afryki, który należało jak najszybciej wykorzystać. Szkoda przecież, by się zmarnował. Poza tym należało nieść biednym, zacofanym afrykańskim ludom kaganek oświaty i koszyk wartości naszej wspaniałej, najlepszej bez wątpienia kultury i religii. Przy długim stole zasiadły więc delegacje Niemiec, Francji, Austro-Węgier, Belgii, Holandii, Danii, Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Wielkiej Brytanii, Rosji, Szwecji i Norwegii (w unii personalnej do 1905 roku). Na elitarne spotkanie zostały również zaproszone rosnące w siłę Stany Zjednoczone oraz Imperium Osmańskie. Miejsca przy stole obrad nie starczyło za to dla choćby jednego przedstawiciela państw afrykańskich.

Po trzech miesiącach, w lutym 1885 roku, ścierające się interesy państw europejskich udało się jakoś pogodzić i choćby na papierze zaspokoić głód królów. Wisząca na ścianie mapa Afryki pokryła się geometrycznymi wzorami, wyrysowanymi wzdłuż południków i równoleżników. Europejska potrzeba porządkowania, dzielenia, wytyczania została zrealizowana, a afrykański kontynent ubrany w siatkę granic został choć trochę oswojony. Każdy wiedział, gdzie jest jego część i co może z nią zrobić. Oczywiście zdobycze poszczególnych państw były wprost proporcjonalne do ich polityczno-militarnej siły w ówczesnym świecie. Organizatorzy konferencji, Niemcy, musieli się zadowolić koloniami na terenach dzisiejszej Namibii (Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia), Kamerunu, Togo oraz Tanzanii, Burundi i Rwandy (Niemiecka Afryka Wschodnia). Portugalia wykroiła dla siebie tereny obecnej Angoli i Mozambiku. Włochy dostały malutką Erytreę, dużą część obecnej Somalii, a po wojnie z Turcją w 1911 roku także Libię. Zdobyczą Belgii, a precyzyjniej mówiąc – króla Belgów Leopolda II, padło Kongo, siedemdziesiąt sześć razy większe niż sama Belgia. Największymi beneficjentami konferencji stały się jednak Wielka Brytania i Francja. Pierwsza objęła protektoratem tereny dzisiejszych: Egiptu, Sudanu, Ugandy, Kenii, Zambii, Zimbabwe, Botswany, RPA, Nigerii, Ghany i Sierra Leone. Francja zaś otoczyła opieką niemalże całą Afrykę Zachodnią i Północną: Tunezję, Algierię, Maroko, Mauretanię, Mali, Senegal, Gwineę, Burkina Faso, Wybrzeże Kości Słoniowej i Benin. Do tego jeszcze Niger, Czad, Republikę Środkowej Afryki, Kongo Brazzaville, Gabon, Dżibuti i Madagaskar. Tylko dwa państwa afrykańskie zachowały niepodległość po konferencji berlińskiej. Były to Etiopia i Liberia. Reszta została wchłonięta przez europejskie mocarstwa.

Niewielki wyjątek w opanowanej przez Francuzów Afryce Saharyjskiej stanowił teren między Marokiem i Mauretanią, przyznany w 1885 roku Hiszpanii trochę z litości. Choć Hiszpanie byli w tym rejonie już przed konferencją, to ich obecność tam miała wymiar czysto symboliczny. Zorganizowane naprędce w 1884 roku ekspedycje miały legitymizować prawa Hiszpanów do tego obszaru i uzasadnić powstanie kolonii. Inne państwa nie wyrażały większego zainteresowania tym terenem, nie było tam miast, nie odkryto tam żadnych wartościowych zasobów naturalnych. Hiszpańska kolonia w tym miejscu była również na rękę Brytyjczykom, którzy bali się nadmiernej francuskiej dominacji w regionie. Francuzi natomiast uznali, że Hiszpania może być dobrym i nieszkodliwym partnerem w eksploatacji Afryki Zachodniej. Hiszpanom zaś posiadłość w tym rejonie, mimo że uboga, pomogła uchronić strategicznie ważne Wyspy Kanaryjskie przed zakusami potężnych sąsiadów. Nie mając wyjścia, musieli zaakceptować ten niezbyt satysfakcjonujący, upokarzający wręcz kawałek ziemi. Największe mocarstwo kolonialne ostatnich czterech stuleci pod koniec XIX wieku trzęsło się w posadach i traciło pozycję na rzecz potężnego rywala – Stanów Zjednoczonych. Skrawek saharyjskiej pustyni, wciśnięty między potężne posiadłości francuskie, to jedyne, co Hiszpania mogła wywalczyć dla siebie w tym trudnym okresie. Były to tylko nagrody pocieszenia wobec klęski, której Hiszpania doznała w 1898 roku podczas wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Kolejne hiszpańskie kolonie przechodziły w ręce Amerykanów jedna za drugą, a dawne imperium hiszpańskie powoli, lecz nieuchronnie znikało z mapy. Do końca XIX wieku Hiszpania utraciła Filipiny, Portoryko, Kubę oraz mniejsze posiadłości rozsiane po wodach Pacyfiku i Atlantyku. Sahara stała się nadzieją na nowe możliwości. Tym bardziej, że niebawem kolonie hiszpańskie wzbogaciły się jeszcze o niewielkie tereny północnego Maroka (góry Rif) oraz malutkie enklawy na jego wybrzeżu, z których wkrótce utworzono Protektorat Północnego Maroka (Maroko Hiszpańskie). Słabość królestwa uniemożliwiała jednak jakąkolwiek eksplorację zajętych terenów. Granice hiszpańskich posiadłości, będących poza zainteresowaniem głównych graczy, na konferencji berlińskiej zostały wyznaczone po macoszemu, nieprecyzyjnie i dość ogólnikowo. Dopiero w 1912 roku, na konferencji w Fezie, podczas tajnych negocjacji francusko-hiszpańskich, udało się sformalizować kształt hiszpańskiej kolonii. Podzielono ją na dwie części różniące się statusem. Pierwsza, rozciągająca się od doliny rzeki Wadi Dara po równoleżnik 27°40′, tak zwany Obszar Tarfaja, została objęta Protektoratem Południowego Maroka. Druga, znacznie większa, ciągnąca się na południe aż po Przylądek Biały graniczący z francuską Mauretanią, składała się z dwóch prowincji: Saguia el Hamra i Rio de Oro i podlegała bezpośrednio władzy króla. Wszystkie te obszary wraz z nadbrzeżną enklawą Sidi Ifni oraz Protektoratem Północnego Maroka (rejon gór Rif) utworzyły Hiszpańską Afrykę Zachodnią. Wschodnia granica hiszpańskiej kolonii, dotąd bliżej nieokreślona, w 1912 roku została uporządkowana geometrycznym, zygzakowatym kształtem, niemającym nic wspólnego z układem geograficznym czy etnicznym tych obszarów. Szlachetna prostokreślna geometria abstrakcyjnej granicy została wzbogacona nieregularnym kształtem w rejonie mauretańskiego miasta Zuwirat, zapewniając Francuzom kontrolę nad wielkimi złożami żelaza.

© Bartek Sabela

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Z wiatru przybywasz / I w wiatr odchodzisz / Obcy jak ulotne ziarno piasku.

[2] W czasach hiszpańskich miasto nazywało się Villa Cisneros.

[3] Przekład Hanny Janowskiej.