Wybryk natury - Graham Masterton - ebook + książka

Wybryk natury ebook

Graham Masterton,

4,2

Opis

Czwarta – po Wirusie, Dzieciach zapomnianych przez Boga i Ludziach cienia – część cyklu o przygodach Jerry’ego Pardoe i Dżamili Patel, detektywów policji londyńskiej, którzy specjalizują się w nietypowych sprawach.

W okolicach Lavender Hill dochodzi w krótkim czasie do serii brutalnych zabójstw i napadów. Łączy je coś bardzo osobliwego – świadkowie utrzymują, że przestępcy byli częściowo niewidzialni. Jeden z nich nie miał stóp, drugi – głowy, a kolejnemu brakowało całej prawej połowy ciała. „Pogromcy duchów”, Patel i Pardoe, szybko ustalają, że siły nadprzyrodzone nie mają z przestępstwami nic wspólnego. Natrafiają też na trop człowieka o niezwykłych zdolnościach, który popełnia zbrodnie od naprawdę bardzo dawna i nie ma najmniejszego zamiaru przestać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (44 oceny)
19
15
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiak5580

Dobrze spędzony czas

Całkiem fajna,chwilami wciągająca, chciało mi się wracać do czytania . Przeczytalamym drugi raz.
00
Damvictus

Dobrze spędzony czas

książka ciekawa od samego początku wciąga :)
00
JustynaBLH

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka. Jak zawsze wciągająca.
00
aaniaa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Od lat ogromnie lubię wracać do książek Mastertona. Autor potrafi mnie wciągnąć w czytane historie i nieraz mnie zaskoczył. Jedną z takich zaskakujących historii była ta opisana w książce „Ludzie cienia”. Od razu po jej skończeniu, sięgnęłam po kolejną jej część, czyli „Wybryk natury”. Ponownie zostałam zaskoczona, gdyż nie takiej historii się spodziewałam. Po dziwnej sekcie kanibali przeszłam do morderstw popełnianych przez niepełnych ludzi. Jerry i Dżamila po raz kolejny zostali przydzieleni do wyjątkowej sprawy kryminalnej. Tym razem doszło do morderstw. Wydaje się, że łatwo będzie znaleźć sprawców, gdyż byli świadkowie, którzy ich widzieli. Jednak ich zeznania są dziwne. No bo jak ktoś mógłby popełnić przestępstwo bez głowy czy połowy ciała? Nasza dwójka policjantów szybko wpada na pierwsze tropy i sprawnie za nimi podąża. Czytelnik nie ma czasu się nudzić. Zaczyna się sporo dziać i to w szybkim tempie. Lubię książki Mastertona za to, że każda jest inna i każda jest na swój spo...
00
Hanka173

Dobrze spędzony czas

Na urlopie ludzie często robią coś innego niż zwykle, bo w okolicznościach przyrody, na luzie, stać ich na więcej szaleństwa. Ja przeczytałam horror. 🤣 Mastertona oczywiście choć i Dardę mam w planach. Detektyw sierżant Dżamila Patel i detektyw Jerry Pardoe z londyńskiej policji metropolitalnej mają reputację specjalistów od spraw dziwnych i nietypowych. W tym również tych o ponadnaturalnym charakterze. Lavender Hill jest światkiem dziwnego morderstwa kobiety. Pocięto ją prawdopodobnie rytualnie, a na miejscu zbrodni widziano mężczyznę bez głowy. Potem zrobiło się jeszcze dziwniej, bo na sklepikarza napadło lewe pół faceta. Zabito też nauczycielkę a dzieci w klasie widziały spacerujące po suficie stopy w męskim obuwiu. Materialnymi dowodami są niedopałki i kolorowy szalik. Detektyw sierżant Dżamila Patel i detektyw posterunkowy Jerry Pardoe zaczynają śledztwo. Czyżby w mieście grasował gang osób po amputacjach? Śledztwo oczywiście wyjaśni sprawę, ale łatwa to ona nie była, bo jak tu z...
00

Popularność




Polecamy

Tego autora nakła­dem

Domu Wydaw­ni­czego REBIS

uka­zały się m.in.

Bazy­li­szek

Czer­wony Hotel

Dzieci zapo­mniane przez Boga

Dzie­dzic­two

Dżinn

Festi­wal stra­chu

Kost­nica

Ludzie cie­nia

Mani­tou

Noc gar­gul­ców

Noc skor­piona

Panika

Rytuał

Trans śmierci

Wirus

Wojow­nicy nocy

Zemsta mani­tou

Dla mojego przy­ja­ciela Pio­tra Pocz­tarka, za bły­sko­tliwą opiekę nad pol­ską stroną inter­ne­tową gra­ham­ma­ster­ton.pl

1

Ken­neth pchnął ramie­niem drzwi wej­ściowe i zawo­łał:

– Gemma! Udało mi się zdo­być baha­rat, tę przy­prawę, któ­rej szu­ka­łaś! Znasz ten grecki sklep przy Ada Street? Tam ją mieli!

– Co zdo­by­łeś? – roz­legł się chra­pliwy głos z końca kory­ta­rza.

Ken­neth zmarsz­czył czoło i popa­trzył w ciem­ność. Zauwa­żył nie­wy­raźną syl­wetkę przy­sa­dzi­stego osob­nika sto­ją­cego pomię­dzy klatką scho­dową a drzwiami do salonu.

– Kim ty jesteś, do dia­bła? – zapy­tał ze zło­ścią.

Posta­wił na pod­ło­dze dwie pękate torby z zaku­pami, po czym prze­krę­cił włącz­nik świa­tła.

Zoba­czył niskiego męż­czy­znę o sze­ro­kich ramio­nach, ubra­nego w płowy piko­wany płaszcz o odcie­niu kar­me­lo­wym, z wysoko pod­nie­sio­nym brą­zo­wym aksa­mit­nym koł­nie­rzem. Męż­czy­zna miał na gło­wie brą­zowy fil­cowy kape­lusz o ron­dzie tak sze­ro­kim, że jego twarz pozo­sta­wała w cie­niu. Ken­neth dostrzegł jed­nak jego oczy, błysz­czące jak oczy zwie­rzę­cia kry­ją­cego się w jaskini.

– Prze­pra­szam! – wark­nął groź­nie, cho­ciaż jego głos zabrzmiał tro­chę zbyt piskli­wie. – Kim jesteś, do dia­bła, i co tutaj robisz?

– A ty? – ode­zwał się męż­czy­zna. – Mógł­bym ci zadać takie samo cho­lerne pyta­nie. Wła­śnie mam zamiar pójść do pubu, a ty wła­zisz tutaj, jak­byś był wła­ści­cie­lem tej cha­łupy, i zada­jesz mi jakieś głu­pie pyta­nia. Mam nadzieję, że się nie wybie­rasz do mojej kobiety, bo jeśli tak jest, to możesz się spo­dzie­wać cho­ler­nych kło­po­tów.

Ken­neth zbli­żył się do niego, ciężko oddy­cha­jąc. Rondo kape­lu­sza znaj­do­wało się na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej Ken­netha, ale męż­czy­zna roz­ta­czał wokół sie­bie groźną i nie­po­ko­jącą aurę. Zna­la­zł­szy się bli­sko, Ken­neth dostrzegł różową szramę, która wyglą­dała jak roz­cią­gnięty sznur i bie­gła od pra­wej kości policz­ko­wej do kącika ust. Jego płaszcz cuch­nął paskud­nym odo­rem dymu z papie­ro­sów.

– Do jasnej cho­lery, nie wiem, o czym mówisz – rzekł Ken­neth. – Ale dobrze zro­bisz, jeżeli natych­miast się stąd ulot­nisz, ponie­waż w prze­ciw­nym wypadku wezwę poli­cję.

Wycią­gnął z kie­szeni tele­fon.

Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę w lewo i prawo, spo­glą­da­jąc za jego plecy, w głąb kory­ta­rza.

– Naprawdę? Ścią­gniesz tu psy? A niby w jaki spo­sób to zro­bisz?

– Zadzwo­nię na dzie­więć-dzie­więć-dzie­więć, oczy­wi­ście – odparł Ken­neth.

– Tak? A w jaki spo­sób? Ni­gdzie nie widzę tele­fonu.

– A jak myślisz, co to jest? – zapy­tał Ken­neth i zbli­żył rękę z tele­fo­nem do jego twa­rzy.

– A skąd mam, kurwa, wie­dzieć? Jakaś fiku­śna zapal­niczka? Spie­przaj stąd, zanim naprawdę się wku­rzę.

– Rozu­miem! Sam tego chcia­łeś! Gemma! Gemma, gdzie jesteś? Gemma!

– Wła­śnie wycho­dzę spod prysz­nica, Ken! – usły­szał słaby głos z pię­tra. – Co się dzieje na dole?

– Mamy tu intruza! Nie chce odejść, więc dzwo­nię na poli­cję!

Męż­czy­zna dwu­krot­nie dźgnął Ken­ne­tha pal­cem w mostek.

– Nie­stety, facet, jesteś w błę­dzie. To ty stąd sobie pój­dziesz. Ty i ta panienka, która zakra­dła się na pię­tro, kim­kol­wiek ona jest.

Ken­neth zaczął wystu­ki­wać numer, ale męż­czy­zna, mimo że naj­wy­raź­niej nie wie­dział, z jakim urzą­dze­niem ma do czy­nie­nia, wytrą­cił mu tele­fon z ręki. Komórka upa­dła na pod­łogę.

Ken­neth pochy­lił się, żeby ją pod­nieść, ale intruz bez waha­nia pchnął go na schody, tak że jego głowa ude­rzyła w słu­pek porę­czy. Ken­neth szybko się wypro­sto­wał, dotknął pra­wego ucha i zoba­czył na pal­cach krew.

– Dobrze – powie­dział. – Wyno­cha.

Ni­gdy w życiu z nikim się nie bił, ale kiedy pra­co­wał dla samo­rządu w Newham, wziął trzy lek­cje ju-jitsu. Zła­pał męż­czy­znę za klapy płasz­cza i spró­bo­wał powlec go kory­ta­rzem w stronę drzwi wyj­ścio­wych. Męż­czy­zna był jed­nak zbyt ciężki, zbyt silny, i wyda­wał się nie­mal przy­kle­jony do pod­łogi. Pchnął Ken­ne­tha jesz­cze raz, tym razem znacz­nie moc­niej, przez co ten wypu­ścił z dłoni poły jego płasz­cza i prze­wró­cił się na plecy.

Kiedy pró­bo­wał się pod­nieść, męż­czy­zna się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni i wydo­był z niej duży czarny pisto­let auto­ma­tyczny. Trzy­ma­jąc go w obu rękach, wyce­lo­wał pro­sto w twarz Ken­ne­tha i ode­zwał się szorstko:

– Ostrze­ga­łem cię, stary, nie? Kurwa, ostrze­ga­łem cię! Nie możesz powie­dzieć, że cię nie ostrze­ga­łem!

Pocią­gnął za spust i roz­legł się ogłu­sza­jący huk. Nos Ken­ne­tha zapadł się do środka, a tył jego czaszki eks­plo­do­wał. Na ścianę za jego ple­cami, wykle­joną tapetą w paski, try­snęły krew i lśniące beżowe frag­menty tkanki mózgo­wej.

– Co się tam dzieje? Co to za hałas? – wrza­snęła Gemma z sypialni. – Ken, co się dzieje?

Ken­neth osu­nął się na pod­łogę, a nad jego głowę leni­wie nad­pły­nął dym z lufy pisto­letu. Cho­wa­jąc broń z powro­tem do kie­szeni, zabójca pokrę­cił głową i gło­śno cmok­nął, jakby był nie­za­do­wo­lony, że Ken­neth zmu­sił go do tak dra­stycz­nego kroku. Następ­nie pochy­lił się, zła­pał za koł­nierz ano­raka, w który ubrany był Ken­neth, i pocią­gnął trupa po pod­ło­dze kory­ta­rza.

Gemma pośpiesz­nie owi­nęła się różo­wym szla­fro­kiem i sta­nęła u szczytu scho­dów w tym samym momen­cie, w któ­rym męż­czy­zna dotarł do drzwi wej­ścio­wych.

– Stój! – zawo­łała. – Stój!

Męż­czy­zna przy­sta­nął, a potem odwró­cił się i spoj­rzał w jej kie­runku. Wyraz jego twa­rzy wystar­czył, żeby z prze­ra­że­nia zasty­gła. Cho­ciaż był mocno zbu­do­wany, zasko­czył ją widok jego nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­kich nóg. Wyda­wało się, że nie nosi butów. W grun­cie rze­czy chyba nie miał stóp. Kiedy się znowu odwró­cił i zaczął wywle­kać ciało Ken­ne­tha na próg domu, Gemma zoba­czyła, że jego pod­wi­nięte nogawki szo­rują po pod­ło­dze.

Zaczęła nie­po­rad­nie scho­dzić po stop­niach, ale było już za późno. Męż­czy­zna zepchnął zwłoki Ken­ne­tha w bok z cegla­nych scho­dów pro­wa­dzą­cych do domu, pro­sto na stromy klomb z pigwow­cem japoń­skim, a potem odszedł.

Gemma wybie­gła na zewnątrz, zbyt wstrzą­śnięta i zbyt prze­ra­żona, żeby znowu krzy­czeć. Popa­trzyła w lewo i w prawo na ulicę, lecz chod­niki były puste i nie dostrze­gła nawet śladu po męż­czyź­nie, który zabił Ken­ne­tha.

Padła na kolana obok jego ciała i wyszep­tała:

– Ken… Ken… sły­szysz mnie?

Jego twarz zamie­niła się już w krwawą maź, cho­ciaż oczy miał otwarte. Po chwili jego ciało prze­to­czyło się na brzuch, kobieta zoba­czyła z tyłu głowy wielką dziurę i cały jej świat w jed­nej chwili się zawa­lił.

2

– Mam szczerą nadzieję, że jesz­cze nie jedli­ście śnia­da­nia – powie­dział szef tech­ni­ków, pro­wa­dząc ich kory­ta­rzem.

Był zupeł­nie łysy, miał wyba­łu­szone zie­lone oczy i nie­sły­cha­nie wiel­kie uszy, a w obwi­słym bia­łym kom­bi­ne­zo­nie z tyveku jego głowa wyda­wała się zbyt mała w sto­sunku do reszty ciała. Nazy­wał się Derek Grant, ale Jerry zawsze uwa­żał, że wygląda jak obcy z fil­mów science fic­tion z lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku, więc nazy­wał go Mar­sja­ni­nem.

– Prawdę mówiąc, zamie­rza­łem zjeść tosta z fasolką, ale się oka­zało, że chleb już mi zzie­le­niał – odpo­wie­dział Jerry. Przed drzwiami salonu zatrzy­mał się i dodał: – A więc to znów jeden z tych ohyd­nych tru­pów? Taki, że jak go zoba­czę, to będę chciał wyrzy­gać wnętrz­no­ści?

– Cóż, obra­że­nia są nie­zwy­kłe, zapew­niam cię. Jesz­cze ni­gdy nie mia­łem z czymś takim do czy­nie­nia, a wyko­nuję tę robotę już od pięt­na­stu lat.

– Więc ja naj­le­piej pocze­kam na zewnątrz – ode­zwał się Jeżo­zwierz. – Zja­dłem wła­śnie bir­jani z kur­cza­kiem.

– Żar­tu­jesz! Na śnia­da­nie?

– Wczo­raj wie­czo­rem zasną­łem, zanim zdą­ży­łem zjeść kola­cję, którą przy­nio­słem do domu. A poza tym lubię zimne curry.

– Jezu. Teraz już wiem, dla­czego tak ci cuch­nie z ust. Ale nie wyobra­żaj sobie, że ci odpu­ścimy spo­tka­nie z tru­pem. Cho­ciaż będzie nam przy­kro, jeśli wyrzy­gasz śnia­da­nie razem z wła­snymi wnętrz­no­ściami.

Dwaj umun­du­ro­wani funk­cjo­na­riu­sze przy­wi­tali ich przed domem, a teraz szli za nimi do środka. Jeden z nich rzekł:

– Mówi­cie o rzy­ga­niu wnętrz­no­ściami? Nie unik­nie­cie tego, kole­dzy, gwa­ran­tuję. Mnie się to już przy­da­rzyło. Zwró­ci­łem dobrze prze­żute kieł­ba­ski.

Drugi poli­cjant dodał:

– Myśla­łem, że tą sprawą zaj­muje się komi­sarz Baker.

– Tak, ale się spóźni – odparł Jerry. – Wła­śnie docze­kał się dziecka.

– Freddy Baker? Nie wie­dzia­łem, że nosił dzie­ciaka w brzu­chu.

– Nie on. Jego żona.

Jerry i Jeżo­zwierz już wcze­śniej zało­żyli na buty pla­sti­kowe ochra­nia­cze. Teraz ukryli rów­nież twa­rze pod maskami chi­rur­gicz­nymi. Mar­sja­nin popro­wa­dził ich do salonu. Zasłony były zacią­gnięte, lecz salon i jadal­nia oświe­tlały silne reflek­tory na trój­no­gach.

– Rewe­la­cja – powie­dział Jeżo­zwierz. – Wygląda tu jak w domu mojej babci.

Ściany salonu okle­jone były tapetą z brą­zo­wymi chry­zan­te­mami, a na jego ume­blo­wa­nie skła­dały się dwa wyświech­tane fotele, rów­nie wyświech­tana brą­zowa sofa oraz niski sto­lik z koron­ko­wym obru­sem. Nad komin­kiem z cegieł wisiał opra­wiony w ramy Śpie­wa­jący lokaj Jacka Vet­triano – obraz przed­sta­wia­jący ele­gancką parę, tań­czącą na plaży ską­pa­nej w desz­czu, oraz ich słu­żącą i lokaja, przy­trzy­mu­ją­cych nad pań­stwem para­sole.

– Jezu – jęk­nął Jerry. – Już sam obraz wystar­czy, żebym puścił pawia. Bar­dzo podo­bał się mojej żonie.

– Pro­szę tędy, jeśli chcesz zoba­czyć ofiarę – powie­dział do niego Mar­sja­nin.

Pchnął roz­su­wane szklane drzwi, które oddzie­lały salon od jadalni. Trzej kolejni śled­czy, dwaj męż­czyźni i kobieta, ota­czali duży stół, wyko­nu­jąc foto­gra­fie, nagra­nia wideo i dokładne pomiary. Jerry roz­po­znał kobietę, z którą kil­ka­krot­nie już pra­co­wał, mimo że miała maseczkę na twa­rzy. Pozdro­wił ją otwartą dło­nią, ale była bar­dzo zajęta foto­gra­fo­wa­niem lewej ręki ofiary i tego nie zauwa­żyła.

– Cho­lera jasna – powie­dział Jeżo­zwierz i przy­ci­snął dłoń do swo­jej maseczki.

Ofiara leżała na ple­cach na stole. Była naga: biała kobieta, zda­niem Jerry’ego około czter­dziestki. Miała krę­cone ciem­no­rude włosy i wąski pió­ro­pusz wło­sów łono­wych w tym samym kolo­rze. Była osobą pulchną, z dużymi pier­siami i lekko obwi­słym brzu­chem, ale nie na tyle grubą, żeby Jeżo­zwierz uznał ją za opa­słą.

Nie było wąt­pli­wo­ści co do tego, w jaki spo­sób została zabita albo co jej zro­biono po śmierci. Jerry pomy­ślał, że lepiej byłoby dla niej, gdyby to wszystko się stało po śmierci, ale jej nad­garstki i stopy przy­wią­zano do nóg od stołu nylo­no­wymi sznu­rami do roz­wie­sza­nia pra­nia. Kobieta nie miała szansy się ruszyć, nawet gdyby oprawca zada­wał jej naj­bar­dziej strasz­liwy ból.

Jej gar­dło zostało prze­cięte do głę­bo­ko­ści kręgu, dla­tego głowę miała mocno odchy­loną, a w jej szyi widoczny był sze­roki otwór. Od twa­rzy do stóp została też pocięta w jodełkę, uko­śnymi nacię­ciami, powta­rza­ją­cymi się mniej wię­cej co pół­tora cen­ty­me­tra, głę­bo­kimi aż do kości. Piersi miała poprze­ci­nane w iden­tyczny spo­sób, aż do klatki pier­sio­wej, przez co przy­po­mi­nały dwie lep­kie por­cje pud­dingu.

Stra­ciła mnó­stwo krwi, choć ta teraz już zaschła, a takie obfite krwa­wie­nie dowo­dziło, że rany zadano jej za życia.

– Tem­pe­ra­tura ciała każe przy­pusz­czać, że śmierć nastą­piła praw­do­po­dob­nie około pół­nocy – powie­dział Mar­sja­nin. Mate­riał maseczki tłu­mił jego głos. – Została wyko­rzy­stana sek­su­al­nie, ale ni­gdzie nie natra­fi­łem na ślady nasie­nia. Do tej pory zabez­pie­czy­li­śmy jedy­nie ślady butów na dywa­nie i dro­binki jakie­goś osadu, które mogły się prze­do­stać do domu na pode­szwach sprawcy.

– Znamy jej per­so­na­lia?

– Tak – odparł umun­du­ro­wany funk­cjo­na­riusz, który stał za ple­cami Jerry’ego. – To Kath­leen Har­tley. Nauczy­cielka pra­cu­jąca na zastęp­stwach w Laven­der Hill School. Córka pary wła­ści­cieli tego domu, miesz­ka­jąca tutaj w cza­sie ich waka­cji na Tene­ry­fie.

– Wiemy o niej coś wię­cej? Zamężna? Zwią­zana z kimś?

– Samotna. Nic wię­cej do tej pory nie usta­li­li­śmy. Mieszka przy Elsley Road z inną nauczy­cielką, ale jesz­cze nie zdo­ła­li­śmy się z nią skon­tak­to­wać.

– Wia­domo, gdzie po raz ostatni widziano ją żywą?

Poli­cjant pokrę­cił głową.

– I wszystko wska­zuje na to, że dzi­siaj nie była potrzebna w szkole – dodał. – Roz­ma­wia­li­śmy już z sąsia­dami, któ­rych spo­tka­li­śmy na zewnątrz, ale oni nie widzieli jej od kilku dni.

– Dobrze. Będziemy musieli przejść się w naj­bliż­szej oko­licy od drzwi do drzwi, a także spraw­dzić, czy nie nagrały jej gdzieś kamery moni­to­ringu. Zdaje się, że są zain­sta­lo­wane w więk­szo­ści skle­pów.

Jerry znowu popa­trzył na ciało Kath­leen Har­tley, poprze­ci­nane do kości. Widy­wał już ofiary tor­tu­ro­wane przed śmier­cią przez mor­der­ców, ale jesz­cze ni­gdy się nie zetknął z tak licz­nymi ranami na zwło­kach. Przy­szło mu do głowy, że mor­der­stwo popeł­nił rzeź­nik albo szef kuchni, ponie­waż kobieta wyglą­dała tak, jakby przy­go­to­wano ją do umiesz­cze­nia w oknie wysta­wo­wym sklepu mię­snego albo upie­cze­nia w pie­kar­niku.

– Prze­pra­szam, Jer, muszę wyjść – powie­dział Jeżo­zwierz i gło­śno czknął. – Chyba bir­jani ruszyło w kie­runku mojego gar­dła.

Jerry odpo­wie­dział mu unie­sio­nym kciu­kiem. Sam nie zjadł jesz­cze śnia­da­nia, ale ohydny widok i zapach spra­wiły, że w jego ustach poja­wiła się kwa­śna kula o smaku kawy. Zdo­łał ją prze­łknąć, lecz nie miał pew­no­ści, czy zechce już na dobre pozo­stać głę­boko w jego wnętrz­no­ściach. Jego żołą­dek roz­sze­rzał się i zaci­skał jak pięść buk­ma­chera.

Rozej­rzał się po jadalni. Podob­nie jak w salo­nie, jej ściany wykle­jone były wybla­kłą tapetą w brą­zowe kwiaty. Poza sto­łem jadal­nym i sze­ścioma nie­pa­su­ją­cymi do sie­bie krze­słami w pomiesz­cze­niu znaj­do­wał się tylko tani lakie­ro­wany kre­dens i paty­ko­waty trzy­po­zio­mowy sto­jak na doniczki, z któ­rych wyra­stały dwie zie­listki i skrzy­dło­kwiat. Nad kre­densem wisiało duże znie­kształ­cone lustro, w któ­rym widoczne były wszyst­kie osoby obecne w pokoju.

– Prze­pra­szam – powie­działa jedyna kobieta w gro­nie śled­czych.

Sta­nęła przed krót­szym bokiem stołu i sfo­to­gra­fo­wała nogi oraz stopy Kath­leen. Jerry musiał się cof­nąć i potrą­cił sto­jak z donicz­kami. Przy­trzy­mał go szybko, dzięki czemu sto­jak nie runął na pod­łogę, ale donica ze skrzy­dło­kwia­tem się prze­wró­ciła i wypadł z niej nie­do­pa­łek papie­rosa.

– No i popatrz – powie­dział do Mar­sja­nina. – Ktoś wci­snął tu szluga.

Mar­sja­nin pod­szedł bli­żej i zaj­rzał do doniczki.

– Tak, oczy­wi­ście, zba­damy go – powie­dział. – Przy­pusz­czam, że Har­tley­owie nie palili papie­ro­sów. Ni­gdzie nie zauwa­ży­łem popiel­ni­czek, a ponadto w domu by­naj­mniej nie czuć dymu tyto­nio­wego. Nasza ofiara praw­do­po­dob­nie także nie paliła. Ani na jej pal­cach, ani na zębach nie ma prze­bar­wień niko­ty­no­wych.

Popro­sił kobietę, żeby wyko­nała kilka foto­gra­fii papie­rosa, a potem ostroż­nie zaci­snął na nim pęsetę. Zanim wrzu­cił nie­do­pa­łek do pla­sti­ko­wego woreczka, odchy­lił maskę i go pową­chał.

– Fuj – mruk­nął. – To jest jakiś strasz­nie ostry papie­ros.

Przy­trzy­mał go przez chwilę, żeby Jerry rów­nież mógł to spraw­dzić.

– O rety. Jesz­cze ni­gdy nie wącha­łem tak paskud­nego szluga. Śmier­dzi jak jasna cho­lera.

Mar­sja­nin zamknął wore­czek.

– Znasz Geoffa Baxtera z Lam­beth Road? To nasz facho­wiec, jeśli cho­dzi o wyroby tyto­niowe. Kiedy tylko wej­dziesz do pokoju, od razu powie ci, jakie papie­rosy ostat­nio pali­łeś, nawet jeśli nie będziesz miał żad­nego przy sobie. On nam powie, co to jest. Może znaj­dziemy na nim ślinę i dzięki temu zdo­bę­dziemy DNA.

Kobieta odło­żyła apa­rat foto­gra­ficzny i po raz pierw­szy popa­trzyła na Jerry’ego. Miała oczy zie­lone jak wino­grona, a spod jej kap­tura wydo­by­wało się kilka pase­mek jasnych wło­sów. Jerry pamię­tał, że kobieta nazywa się Molly Jakaś-Tam i że kiedy ostat­nio widział ją bez maseczki, miała zadarty nos i była cał­kiem uro­dziwa.

– Och… detek­tyw poste­run­kowy Par­doe! – ode­zwała się. – Prze­pra­szam, nie zauwa­ży­łam, jak wsze­dłeś.

– Wszyst­kie dziew­częta tak do mnie mówią.

– Co u cie­bie sły­chać? Dokąd zosta­łeś przy­dzie­lony po zamknię­ciu komi­sa­riatu w Tooting?

– Do Laven­der Hill. To nie­złe miej­sce, ale cho­ler­nie trudno się tam dojeż­dża, nie­ważne z jakiego kie­runku. No i bufet na komi­sa­ria­cie jest ohydny.

– Nie widzia­łam cię… od kiedy? Od tego zda­rze­nia na lodo­wi­sku w Stre­atham?

– Zga­dza się. Cho­dziło wtedy o bie­daka, któ­remu ktoś roz­wa­lił głowę łyżwą. – Jerry umilkł na chwilę, a potem rzu­cił: – Musie­li­by­śmy znowu się gdzieś we dwoje spo­tkać.

– Byłoby miło.

Ruchem głowy wska­zał zwłoki Kath­leen Har­tley.

– Co o tym sądzisz? Widzia­łaś kie­dyś coś podob­nego? To nie­wia­ry­godne. Odno­szę wra­że­nie, że mamy do czy­nie­nia z jakąś ofiarą rytu­alną, nie­praw­daż?

Molly Jakaś-Tam pokrę­ciła głową.

– Ow­szem, ale widy­wa­łam już gorzej potrak­to­wane ofiary. Ręce, nogi i głowy pood­ci­nane od reszty i zako­pane w wor­kach na śmieci w przy­do­mo­wym ogro­dzie. Takie modus ope­randi sprawcy nie jest niczym nie­zwy­kłym. Jed­nak żeby pona­ci­nać ciało w ten spo­sób… Wła­ści­wie w jakim celu? Pew­nie masz rację, Jim. Praw­do­po­dob­nie to rze­czy­wi­ście była rytu­alna ofiara, ale jesz­cze ni­gdy w życiu nie sły­sza­łam o takim rytu­ale.

– Jerry.

– Słu­cham?

– To moje imię. Jerry, a nie Jim.

– Och, prze­pra­szam. Zawsze myśla­łam, że Jim. Bar­dzo mi przy­po­mi­nasz brata mojego narze­czo­nego, a on ma na imię wła­śnie Jim.

– Jesteś więc zarę­czona?

Zanim Molly Jakaś-Tam zdo­łała mu odpo­wie­dzieć, do jadalni wszedł kolejny poli­cjant w mun­du­rze.

– Detek­tyw poste­run­kowy Par­doe? Przed domem stoi świa­dek, który widział, jak ofiara wcho­dziła wczo­raj późno w nocy do domu w towa­rzy­stwie męż­czy­zny.

– Naprawdę? Dobrze. Zaraz zamie­nię z nim słowo.

– Ma na imię Hugo – powie­działa Molly Jakaś-Tam. Po chwili dodała, jakby to wyja­śnie­nie było konieczne: – Mój narze­czony.

Jerry poki­wał głową. Sam przy­pusz­czał, że Molly jest zarę­czona z jakimś face­tem o imie­niu Nigel. Śliczne młode kobiety z reguły bywają zarę­czone.

Posłał ostat­nie dłu­gie spoj­rze­nie w kie­runku zma­sa­kro­wa­nych zwłok Kath­leen Har­tley. Spró­bo­wał sobie wyobra­zić cier­pie­nie tej kobiety, kiedy ktoś naci­nał jej ciało, i ogar­nąć umysł kogoś, kto potrak­to­wał ją z tak nie­wy­obra­żal­nym okru­cień­stwem. Trudno mu było zapa­no­wać nad wła­sną reak­cją wobec tej zbrodni. Ow­szem, przy­pra­wiła go o mdło­ści, ale też strasz­li­wie otę­piła, więc zasta­na­wiał się, dla­czego nie wstrzą­snęła nim bar­dziej gwał­tow­nie. Prze­cież zale­d­wie przed dwoma tygo­dniami, kiedy w Bat­ter­sea Park zoba­czył zwłoki czte­ro­let­niego chłopca udu­szo­nego przez wła­sną matkę, nie­omal się roz­pła­kał.

Wyszedł z jadalni i po chwili zna­lazł się na ulicy. Był zale­d­wie kwa­drans po trze­ciej, ale roz­ma­zane szare chmury na nie­bie spra­wiły, że dzień zro­bił się ponury i posępny. Jedna po dru­giej zaczy­nały się włą­czać lampy uliczne. Dostrzegł Jeżo­zwie­rza, który stał przy żywo­pło­cie przed domem i roz­ma­wiał z czar­no­skórą kobietą w srebr­nej kurtce Puffa. Miała włosy sple­cione w mnó­stwo dre­dów, a w nosie srebrny pier­ścio­nek.

– To jest Shan­telle – powie­dział Jeżo­zwierz, kiedy Jerry do nich pod­szedł. – Shan­telle, to detek­tyw poste­run­kowy Par­doe.

– Dobrze się czu­jesz, Jeżo­zwie­rzu?

– Tak, już lepiej, dzięki. O ile nie zaglą­dam za żywo­płot. Shan­telle, powtórz detek­ty­wowi Par­doe to wszystko, co mi powie­dzia­łaś.

– Co, wszystko od początku?

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko.

– Wra­ca­ły­śmy z imprezy w Sugar Cane, ja i moja przy­ja­ciółka Tamara. Wyszły­śmy stam­tąd wcze­śnie, bo było nudno. Szły­śmy Ben­ner­ley Road, wła­śnie tutaj, i zoba­czy­ły­śmy, że ten męż­czy­zna i ta kobieta stoją przed drzwiami domu. Nie wie­dzia­ły­śmy, co to za ludzie, ale męż­czy­zna zaci­skał rękę na ramie­niu kobiety, a ona chyba chciała, żeby się od niej odcze­pił, wyry­wała się, no, sam pan rozu­mie?

– Myślisz, że się pokłó­cili?

– No tak. Ona mówiła coś do niego, ale nie usły­sza­łam jej słów. I cią­gle chciała się od niego ode­rwać, nawet gdyby miał mu w ręce pozo­stać jej płaszcz.

– Czy ty albo twoja przy­ja­ciółka pró­bo­wa­ły­ście inter­we­nio­wać?

– Że co?

– Zapy­ta­ły­ście tę kobietę, czy potrze­buje pomocy?

– Chyba powin­ny­śmy. Ale obie wypi­ły­śmy po trzy zom­bie i kiep­sko sta­ły­śmy na nogach. Buty nio­sły­śmy w rękach, bo na bosaka łatwiej było nam iść. W każ­dym razie pomy­śla­ły­śmy, że to jest tylko kłót­nia domowa, jak nazy­wa­cie to w poli­cji. W piąt­kowe wie­czory wiele par znaj­duje powody, żeby się pokłó­cić. A poza tym męż­czy­zna wyglą­dał jakoś tak prze­ra­ża­jąco.

– Co zna­czy „jakoś tak prze­ra­ża­jąco”?

– Hmm, byłam nawa­lona, więc to może dla­tego. Ale kiedy ostatni raz się odwró­ci­łam i na niego popa­trzy­łam, to przy­się­gła­bym, że facet nie miał głowy.

– Prze­pra­szam. Nie miał głowy? Może po pro­stu wysoko posta­wił koł­nierz płasz­cza i jej nie widzia­łaś?

– Nie – powie­działa Shan­telle. – Przy­się­gam na Jezusa, że nie miał głowy. Żałuję, że nie zro­bi­łam mu zdję­cia.

– Byłem kie­dyś w Sugar Cane – ode­zwał się Jeżo­zwierz. – Zazwy­czaj jed­nemu klien­towi nie podają wię­cej niż dwie zom­bie.

Jerry znowu odwró­cił się do Shan­telle.

– Dobra, facet nie miał głowy – pod­jął. – Albo po pro­stu jego głowy nie widzia­łaś. Jak był ubrany?

– Nie wiem. Zauwa­ży­łam tylko ciemny płaszcz.

– A bez tej głowy był wysoki czy niski?

– Iden­tycz­nego wzro­stu jak ona. Może był tro­chę wyż­szy.

– Obser­wo­wa­łaś jesz­cze tę parę, widzia­łaś, co stało się póź­niej? Czy ta kobieta zdo­łała mu się wyrwać?

– Nie. Nie chcia­ły­śmy się w nic wplą­tać, chyba pan rozu­mie? Ale kiedy dotar­ły­śmy do rogu ulicy, usły­sza­ły­śmy, jak trza­snęły drzwi, naprawdę gło­śno. Wtedy się jesz­cze raz obej­rza­ły­śmy i tej pary nie było. Przy­pusz­czam, że oboje weszli do tego domu.

– Rozu­miem, Shan­telle, dzię­kuję, że nam o tym opo­wie­dzia­łaś. Nagra­łeś wszystko, Jeżo­zwie­rzu?

Jeżo­zwierz poma­chał mu przed oczami dyk­ta­fo­nem.

– Każde słowo, Jer. Dwu­krot­nie.

Kiedy Shan­telle ode­szła, z domu Kath­leen Har­tley wyszedł Mar­sja­nin. Pod­szedł do poli­cjan­tów, trzy­ma­jąc szary weł­niany sza­lik.

– Zna­leź­li­śmy to w ogro­dzie przed domem, obok przed­sionka. Z całą pew­no­ścią to jest męski sza­lik, a zatem praw­do­po­dob­nie zgu­bił go nasz sprawca.

– Widzę na nim metkę – powie­dział Jerry. – Co jest na niej napi­sane?

Mar­sja­nin odwró­cił sza­lik na drugą stronę i przy­mru­żył oczy.

– Wel­ling­ton and Smart. Ni­gdy nie sły­sza­łem o takiej fir­mie.

– Wel­ling­ton and Smart? – powtó­rzył Jeżo­zwierz. – To był kie­dyś duży dom towa­rowy w Cla­pham. Moja bab­cia robiła tam zakupy, ale ten dom stał przy torach kole­jo­wych i w cza­sie wojny został zbom­bar­do­wany. O ile wiem, w środku zgi­nęło wtedy wielu klien­tów, a także jeden z wła­ści­cieli. Albo Wel­ling­ton, albo Smart. Nie wiem który.

– I nie odbu­do­wano tego domu? A może wła­ści­ciel otwo­rzył firmę w innym miej­scu?

– Nie. Ten biz­nes już nie sta­nął na nogi. W tym miej­scu chyba jest teraz Argos.

– Ale to ozna­cza, że sza­lik ma co naj­mniej osiem­dzie­siąt lat. A tylko na niego popatrz. Wygląda, jakby był nowiutki, jakby ktoś go kupił zale­d­wie wczo­raj.

– Zro­bimy mu bada­nie na obec­ność izo­to­pów węgla – powie­dział Mar­sja­nin. – To pozwoli okre­ślić wiek sza­lika z dużą dokład­no­ścią. Zro­bimy też testy DNA, oczy­wi­ście. Jutro albo poju­trze będę w sta­nie prze­ka­zać wam wszyst­kie wyniki.

Mar­sja­nin wró­cił do budynku, pozo­sta­wia­jąc Jerry’ego i Jeżo­zwie­rza na ulicy. Jerry zauwa­żył fur­go­netkę Sky News zapar­ko­waną przy końcu ulicy i kilku dzien­ni­ka­rzy za żółtą taśmą poli­cyjną.

Dzien­ni­karz, któ­rego Jerry pamię­tał z „Sun”, poma­chał do niego i krzyk­nął: „Detek­ty­wie Par­doe!”, ale on odwró­cił się ple­cami. Wolał pocze­kać na przy­jazd komi­sa­rza Bakera i jemu pozo­sta­wić wąt­pliwą przy­jem­ność poin­for­mo­wa­nia repor­te­rów o tym, co zro­biono z Kath­leen Har­tley. Oba­wiał się, że gdyby to zada­nie spa­dło na niego, nie zdo­łałby zna­leźć odpo­wied­nich słów, żeby to opi­sać.

– Coś ci powiem, Jeżo­zwie­rzu. W tej spra­wie jest coś cho­ler­nie dzi­wacz­nego.

– Dzi­wacz­nego? Kobietę pocięto jak por­cję wędzo­nego bekonu i krę­cił się przy niej dziad bez łba? Nie, stary, w tym nie ma nic dzi­wacz­nego. Zwy­czajna sprawa. Prze­cież takie rze­czy zda­rzają się w Laven­der Hill codzien­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: What Hides in the Cel­lar

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Piotr Kuś, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce

© Des Pan­teva / Arcan­gel Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wybryk natury, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-765-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer