Z pamiętnika początkującego psychiatry - Adam Stern - ebook + książka
BESTSELLER

Z pamiętnika początkującego psychiatry ebook

Stern Adam

4,2

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Adam Stern – student psychiatrii państwowej uczelni medycznej – został zakwalifikowany do jednego z najbardziej prestiżowych programów rezydenckich w kraju. „Złoty rocznik” – tak nazwano grupę wybrańców, wśród których znalazł się Adam. Wydział pokładał w młodych psychiatrach olbrzymie nadzieje, i nie bez powodu: rekrutowali się oni z elitarnych uczelni i już na tym etapie kariery mogli pochwalić się znaczącymi osiągnięciami. Co więcej, Adam wychowywał się w rodzinie lekarskiej. Onieśmielony młody stażysta staje więc przed trudnym zadaniem: musi udowodnić – sobie i innym – że jego obecność w harwardzkim kampusie nie jest jedną wielką pomyłką.

W swoim pamiętniku Adam opisuje intensywne i trudne emocjonalnie lekcje, jakie on i jego koledzy odebrali podczas wyczerpującego czteroletniego stażu, pomagając pacjentom odnaleźć lepsze życie. Doświadczyli przy tym miłości i straty, poczucia więzi i beznadziei, smaku porażki i radości sukcesu.

Przeczytajcie tę bardzo osobistą i poruszającą opowieść o drodze, jaką musi pokonać psychiatra, by móc nieść skuteczną pomoc osobom dotkniętym rozmaitymi zaburzeniami psychicznymi, przy okazji próbując poukładać swoje własne zagmatwane życie osobiste. Stern na naszych oczach staje się lepszym lekarzem… i lepszym człowiekiem.

Ta jednocześnie zabawna i dramatyczna książka zdradza, co naprawdę trzeba zrobić, by zostać psychiatrą. – „People”

Hipnotyzująca... Stern poruszająco i z czułością portretuje swoich pacjentów, którzy zmagają się ze wszystkimi możliwymi zaburzeniami: od paranoi, przez anoreksję, po ciężką depresję… Empatyczna i szczera. – „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (968 ocen)
447
327
142
48
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iskra100

Nie oderwiesz się od lektury

Łatka przypisana lekarzom przywodzi na myśl, iż uważają się oni za "nadludzi", lepszą kategorię, a tymczasem książka ta pokazuje zmagania człowieka wkraczającego w ten zawód i zmagającego się z problemami stawania się specjalistą w swojej dziedzinie. Owszem, jak sam autor zauważa psychiatria jest dziedziną szczególną i nie zawsze cieszy się poważaniem wśród samych lekarzy, ale czytając tę książkę zmieniłam swój sposób postrzegania medyków. Nauczyłam się patrzeć na nich przez pryzmat ciężkich lat nauki i jeszcze cięższych początków w ich pracy- ilość rozterek oraz presja odpowiedzialności pod jaką działają dały mi wiele do myślenia.
71
Alupalua
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie miałam do czynienia z książką, która wręcz "przepłynęła" przez mój umysł i tak wartościowo uzupełniła luki wypełnione niepewnością co do własnego powołania. Historia jest mi tak bliska, jakbym słuchała przyjaciela. Przez chwilę mogłam poczuć się jak rezydentka Harvardu, poznająca pacjentów z bliska i przy tym odkrywająca siebie. Zostanie mi na długo w sercu, w szczególności, że sama jestem na podobnej drodze zawodowej. :) Najbardziej zakochałam się w prawdziwości autora. Dr Stern pokazuje prawdziwe oblicze lekarza, który niezależnie od ilości lat, które poświęcił nauce, stykając się z prawdziwym - praktycznym światem, nie wstydzi się pokazać słabości i tych wszystkich myśli, o których wiele osób - a w szczególności w zawodzie powszechnie narzucającym bycie zawsze silnym i niezawodnym - nie miałoby odwagi powiedzieć.
50
OlaOla1962

Z braku laku…

No coz....jak dla mnie zupelnie nie majaca odzwierciedlenia w prawdziwej psychiatrii i tym co sie dzieje w niedofinansowanych szpitalach psychiatrycznych.Zapewne taki ,,ludzki,, lekarz to jak igla w stogu siana. Przeczytalam ,ale pozostal pewien zarys przekoloryzowania i widealizowania.
51
Nunak

Dobrze spędzony czas

Książka napisana lekkim językiem. Jest to w pewien sposób spowiedź autora- jego myśli, uczucia, sytuacje związane zarówno z życiem zawodowym jak i prywatnym.
10
tomaszkargul

Dobrze spędzony czas

dobrze czyta się, lekko napisana
10

Popularność




Tytuł oryginału Committed. Dispatches from a Psychiatrist in Training

Tekst © 2021 by Adam Stern, MD

Przekład Iwona Michałowska-Gabrych, Patrycja Zarawska

Redakcja Dominika Rychel

Korekta Pracownia 12A

Okładka i skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Zdjęcie na okładceyoungvet / iStock.com

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-13-0

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Kolegom i koleżankom ze złotego rocznika naszym nauczycielom i naszym pacjentom

 

Od autora

Niniejsza książka osnuta jest wokół moich doświadczeń z okresu specjalizacji na oddziale psychiatrii. W miarę możliwości starałem się uzyskać pozwolenie wspominanych tu osób na pisanie o nich, a ponadto w wielu wypadkach zmieniałem imiona i szczegóły, by chronić ich prywatność. Opisy i okoliczności spotkań z pacjentami zostały celowo zmodyfikowane, by uniemożliwić ich identyfikację.

 

Przedmowa

Mam nawracający sen, w którym spoglądam w dół i zauważam, że unoszę się wysoko nad ziemią. Ogarnia mnie jednocześnie zachwyt i przerażenie. Nie wiem, jak oderwałem się od ziemi. Samo skierowanie wzroku w dół powoduje, że tracę zdolność szybowania. Muszę znaleźć sposób na utrzymanie się w przestworzach, póki grawitacja nie ściągnie mnie z powrotem i się nie roztrzaskam. Czasem się budzę, gdy zaczynam spadać, a kiedy indziej udaje mi się znaleźć nieoczekiwane rozwiązanie. Najwięcej przyjemności sprawia mi wariant, w którym zerkam w jedną czy drugą stronę i stwierdzam, że nie jestem sam. Kiedy widzę kogoś lecącego obok mnie, wciąż się boję, ale łatwiej mi pokonać ten lęk. Może razem uda nam się znaleźć rozwiązanie?

Na jawie czuję się podobnie. Nauka zawodu psychiatry była dla mnie tak naprawdę nauką o znaczeniu kontaktów międzyludzkich. Psychiatria to gałąź medycyny zmierzająca do pomagania pacjentom w odkryciu najlepszych wersji siebie i staniu się nimi na przekór towarzyszącym temu wielkim wyzwaniom, a może nawet dzięki nim. Kluczowe w naszej pracy jest przekonanie, że razem możemy więcej niż osobno.

Psychiatrów szkoli się, by popychali naprzód tych, którzy utknęli, i łapali tych, którzy spadają. Doświadczenie uczy nas, ludzi, że te części naszego życia, które widzimy, słyszymy i czujemy, mogą stanowić zaledwie okruch tego, co dzieje się wewnątrz. Zwykle jesteśmy tak skoncentrowani na skomplikowanym zadaniu szukania sensu w swoim niepewnym życiu, że potrafimy przegapić rzeczy ewidentne. Tu także z pomocą przychodzi psychiatria, pozwalająca wydobyć to, co dotąd nam umykało.

Ci, którzy zostają psychiatrami, stawiają czoło tym samym wyzwaniom również we własnym życiu. Wybrałem tę specjalizację, bo chciałem zostać specjalistą od człowieczeństwa – ale jak to zrobić w obliczu dręczącego poczucia, że nie zawsze ogarniam samego siebie? Jak ktoś, kto niekiedy czuje się przytłoczony najprostszymi wymaganiami życia, może zostać intelektualnym i emocjonalnym przewodnikiem dla pacjentów?

Ukończywszy mniej prestiżową uczelnię medyczną w północnej części stanu Nowy Jork, dostałem się do programu rezydenckiego na Harvard Medical School. Wszyscy wokół mnie byli tak błyskotliwi i mieli już takie osiągnięcia, że nie wyobrażałem sobie, jak zdołam im dorównać. Włączył mi się syndrom uzurpatora.

Moje życie zaczęło przypominać jedną z wersji nawracającego snu, o którym nie wiedziałem jeszcze, jak się skończy. Wzbiłem się w niebo jednego z najbardziej prestiżowych programów rezydenckich w kraju i trudno mi było uwierzyć w scenariusz, w którym nie roztrzaskuję się o ziemię.

Ta książka opowiada o czteroletniej przemianie, którą przeszedłem wraz ze swoim rocznikiem pod okiem naszych wspaniałych nauczycieli; o tym, jak połączyliśmy siły, by sprostać niewyobrażalnym wyzwaniom edukacji psychiatrycznej. Podobnie jak wielu pacjentów, od których uczyliśmy się zaangażowania, my także zmienialiśmy się i dokładaliśmy starań, by być coraz lepsi. Wspólnie poznawaliśmy smak porażki i docenialiśmy wyjątkowość sukcesu. Wrzuceni do jednego kotła przez okoliczności, uczyliśmy się nawiązywać więzi ze sobą nawzajem i z pacjentami. Często nie szło nam tak, jak byśmy chcieli, ale zawsze w końcu znajdowaliśmy sposób, by razem posuwać się naprzód.

CZĘŚĆ I

Pierwszy rok

1

Witamy w Longwood

Staliśmy w salce pacjenta na samym końcu oddziału zamkniętego na kampusie medycznym w Longwood. Luźne zasłony przepuszczały z zewnątrz światło latarni, ale i tak w pomieszczeniu było dość ciemno. Miałem wielką nadzieję, że nikt oprócz mnie nie jest świadom, jak bardzo pulsuje w moich żyłach adrenalina. Otaczali mnie trzej ochroniarze, z których jeden zdawał się ziewać mi do ucha, gdy patrzyłem na liczącego nie więcej niż dwadzieścia lat młodego człowieka przyjętego na oddział w stanie psychozy. Jego świat nie znajdował wspólnego języka z rzeczywistością, a instynkt lub przerażające wizje kazały mu wspiąć się na wysoką na niecałe dwa metry komodę, na której kucał w całkowitym bezruchu.

– Zejdź – powiedziałem cicho. – Chcemy ci pomóc.

– Jesteś agentem. Agentem szatańskiego CIA – odpowiedział.

– Proszę – namawiałem go jeszcze łagodniej. – Musisz zej…

Nim dokończyłem, skoczył w naszą stronę.

Dwaj ochroniarze przechwycili go w powietrzu, bezpiecznie – choć nie bezgłośnie – sprowadzili na ziemię i trzymali, póki pielęgniarka, która błyskawicznie weszła do sali z gotową strzykawką, nie dała mu w pośladek zastrzyku uspokajającego.

– Przykro mi, że to się stało – powiedziałem, klękając na podłodze i próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy. – Rozpracujemy to razem.

Odprowadzono mężczyznę do izolatki i zgodnie z prawem stanu Massachusetts oraz mglistą etyką postępowania w przypadku bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa przywiązano go do ramy łóżka. Obserwowałem to z odległości dwóch i pół metra.

Ktoś szturchnął mnie w żebro.

– Pierwszy raz? – Podniosłem wzrok i zobaczyłem pielęgniarkę. – Z czasem będzie łatwiej.

– Nie wiem, czy chcę, żeby było łatwiej.

– W takim razie sam pan sobie szkodzi. – Westchnęła i zwiesiła ramiona. – Chodźmy, doktorze. Mamy mnóstwo papierów do wypisania i troje nowych pacjentów do obejrzenia.

Miesiąc wcześniej

– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytałem tonem zdumionego dziecka.

Eliana rozejrzała się i pokręciła głową.

– Chyba nie ma drugiego identycznego miejsca. – Wbiła wzrok w mój harwardzki identyfikator.

– Nazwa tej uczelni przy nazwisku wywiera na mnie straszną presję – wyznałem.

– Na szczęście jesteś bahdzo hezolutny – odparła z przesadnym bostońskim akcentem.

Uśmiechnąłem się potulnie i dalej lustrowałem wzrokiem główny dziedziniec Harvard Medical School.

– To miejsce należy do ludzi znacznie bardziej rezolutnych niż ja.

Miejscowi nazywają czasem harwardzki kampus i okoliczne budynki mekką medycyny. Na pięciu kwartałach mieszczą się tam bowiem tak szacowne instytucje jak Beth Israel Deaconess Medical Center, Brigham and Women’s Hospital, Boston Children’s Hospital czy Dana Farber Cancer Institute. To epicentrum odkryć i dokonań w bionauce. Wielu znanych naukowców związanych z medycyną wcześniej czy później przewinęło się przez ten kampus. Nie da się uciec od poczucia majestatu, zwłaszcza że niemal wszystko wokół, od ścian po barierki i schody, pokryte jest marmurem.

Prawdopodobnie nie powinienem był spacerować tamtędy w czerwcu ze swoją od niedawna byłą dziewczyną. Po spędzonych razem czterech latach college’u i studiów medycznych wciąż zostało nam wiele przyzwyczajeń i chwilami łatwo było zapomnieć, że się rozstaliśmy. W ciągu poprzedniego roku zrywaliśmy ze sobą parokrotnie, ale ostateczny cios naszemu związkowi zadał fakt, że dostałem się na rezydenturę do Harvardu, podczas gdy ona układała sobie życie w Nowym Jorku. Miło, że mnie odwiedziła, gdy zaczynałem się zadomawiać w nowym miejscu, ale jej wizyta jeszcze wzmogła moje poczucie niepewności związane z zaczynaniem wszystkiego od nowa samotnie w miejscu tak przytłaczającym jak Harvard Medical School.

Nigdy w życiu nie czułem się tak mały i kruchy jak wtedy, gdy po raz pierwszy szedłem tamtym dziedzińcem. Kruszące się cegły i wyblakły beton, do których przywykłem na dawnej uczelni, ustąpiły miejsca przepychowi. Dopiero później miałem odkryć, że i na Harvardzie można znaleźć obłupane cegły, tyle że nie na pierwszym planie, a w starszych skrzydłach budynków, nie przypadkiem zajmowanych przez niedofinansowany oddział psychiatryczny centrum medycznego.

Był to mój trzeci dzień w Bostonie, ale dotąd nie przespałem w całości żadnej nocy. Nerwy miałem w strzępach. Nikogo nie znałem. Nie miałem nawet pojęcia, co to znaczy być psychiatrą z Harvardu. Nie mogłem się pozbyć poczucia, że algorytm decydujący o tym, dokąd przydzielić kandydatów, potwornie się pomylił. Ukończyłem Upstate Medical University na State University of New York – wspaniałej uczelni w Syracuse, o której jednak niewiele osób w Bostonie w ogóle słyszało, więc zakładałem, że moje miejsce w rankingu nie będzie zbyt wysokie. Sama nazwa uczelni – Upstate* – była tak znamienna, że niektórzy sądzili, iż ją zmyśliłem.

Tymczasem większość moich nowych kolegów i koleżanek ukończyła uczelnie w rodzaju Yale, Duke czy samego Harvardu – a więc te, które cztery lata wcześniej nie zaszczyciły mnie zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.

Zanim poszedłem na medycynę, zawsze uważałem, że jestem wystarczająco inteligentny, by sobie poradzić z większością spraw w życiu. Na wcześniejszym etapie edukacji zwykle zdawałem egzaminy celująco. W wielkiej loterii, w którą gramy w momencie poczęcia, wyciągnąłem wiele świetnych losów, a jednym z najważniejszych była zdolność idealnego trafiania z wiedzą matematyczną potrzebną na danym poziomie testowania: najtrudniejsze zadanie na egzaminie zupełnie przypadkowo było zarazem najtrudniejszym, jakiemu potrafił podołać mój umysł. Podanie na uczelnię podparłem doskonałą średnią i kilkoma znaczącymi osiągnięciami w zajęciach dodatkowych.

Byłem więc wystarczająco bystry, by się dostać do odpowiedniego college’u, choć oczywiście miałem świadomość, że na świecie żyje wiele osób znacznie ode mnie bystrzejszych, które są potrzebne społeczeństwu do robienia rzeczy wielkich. Nie miałem zadatków na wielkiego matematyka ani fizyka wyjaśniającego zagadki wszechświata, ale liczyłem na to, że będę mógł służyć ludziom jako lekarz.

W rodzinie Sternów zostanie lekarzem było czymś w rodzaju rytuału przejścia. Tata miał w rodzinie lekarzy i choć początkowo studiował inżynierię biomedyczną na MIT (Massachusetts Institute of Technology) i marzył o projektowaniu protez, wybrał perspektywę stabilnego zajęcia, w którym będzie mógł wykorzystywać swoje zacięcie naukowe, i został kardiologiem. Gdy dorastałem, obaj ze starszym bratem podziwialiśmy ojca za to, że nie tylko zapewnia nam dostatnie życie, ale i zmienia świat na lepsze. Wiedzieliśmy, że medycyna jest nauką, w której będziemy mogli dawać upust wrodzonej żyłce naukowej. Szczerze mówiąc, gdybym uważał, że dam radę zarabiać na życie jako scenarzysta w Hollywood, być może mielibyście teraz przed sobą zupełnie inny pamiętnik, ale zawsze, również przy wyborze zawodu, starałem się unikać nadmiernego ryzyka. Mój brat w college’u osiągał wyniki poniżej swoich możliwości, więc po jego ukończeniu musiał przez kilka lat ciężko pracować na to, by wreszcie dostać się na medycynę. Nauczony na jego błędzie, podczas nauki w college’u zmieniłem się w maszynę zaprogramowaną na jeden cel: dostanie się na medycynę za pierwszym podejściem. I dopiąłem swego. 15 września 2005 roku – w pierwszym dniu rozpatrywania podań – zadzwoniono do mnie z działu rekrutacji Upstate Medical University na SUNY (State University of New York) z wiadomością, że zostałem przyjęty. Wkrótce potem mój brat dostał się na Downstate College of Medicine na Brooklynie, również będący częścią SUNY. Nasza rodzina przeżywała radosne chwile.

Kiedy jednak jesienią zaczęliśmy naukę, mój dobry nastrój prysł. Okazało się, że studia medyczne wymagają zupełnie innej inteligencji niż ta, do której przywykłem w trakcie dotychczasowej edukacji. Jeśli chcesz mieć dobre oceny, musisz poświęcić na naukę niemal cały swój czas z wyjątkiem tego, który przeznaczasz na sen. Ślęczenie nad podręcznikami nie leżało w mojej naturze i szybko się przekonałem, że na moim roku jest kilkadziesiąt osób, którym zapamiętywanie medycznej wiedzy przychodzi z łatwością, o jakiej sam mogłem tylko pomarzyć. Patrzyłem z podziwem, jak wykuwają na blachę całe tomy szczegółów składających się na ludzkie życie – choćby biochemiczny cykl Krebsa, pozwalający na uwalnianie energii z oddychania aerobowego, czy złożoną sekwencję czynników krzepnięcia, ponumerowanych od I do XIII nie w kolejności, w jakiej następują, lecz w takiej, w jakiej je odkrywano, co wydaje się całkowicie odporne na mnemonikę i inne techniki zapamiętywania.

Zapamiętanie, a następnie prawdziwe zrozumienie tak złożonych procesów, było dla mnie niemal niewykonalne. Kiedy mój brat na Brooklynie wstępował na ścieżkę, która miała go zaprowadzić do zawodu kardiologa pracującego na tym samym stanowisku co nasz ojciec, moje trudności w czerpaniu ze zdroju medycznej wiedzy po części pchnęły mnie w kierunku psychiatrii, w której zapamiętywanie procedur wydawało się mniej istotne niż poznawanie historii pacjentów. Miałem poczucie, że moim jedynym sposobem na sukces w medycynie będzie zajęcie się jej najbardziej humanistyczną dziedziną.

Zastanawiałem się, czy ktokolwiek spośród nowych towarzyszy, wykształconych na bardziej prestiżowych uczelniach medycznych, podziela moje problemy. Przerażała mnie myśl o tym, jak błyskotliwi muszą być, i automatycznie zakładałem, że będą zarazem egocentryczni i wyniośli. Czas pokazał, jak bardzo się myliłem.

Większość z czternaściorga współstażystów** poznałem w niedzielę, zanim jeszcze rozpoczęliśmy zajęcia wprowadzające. Z jakichś pięciu metrów dostrzegłem ludzi gromadzących się na miejscu piknikowym w pobliżu wejścia do szpitala. Serce zabiło mi mocniej i ruszyłem pędem w ich kierunku. Nagle drogę zastąpił mi rozczochrany mężczyzna w czapce bejsbolówce.

Ledwie zdążyłem wyhamować.

– Przepraszam pana – powiedział. – Przyjechałem na…

– Nie ma sprawy – odparłem. – Biegłem na spotkanie z…

Nie pozwolił mi dokończyć ani odejść.

– Przyjechałem na chemię.

Zdjął czapkę, ukazując mi kilka wyraźnych łysych placków.

– Przykro mi.

– Nie, chodzi o to, że…

Czułem, jak zgromadzone o rzut beretem osoby zaczynają się na mnie gapić.

– Przepraszam, naprawdę muszę…

– Bo wie pan – kontynuował, podnosząc lekko głos – źle wszystko zaplanowałem. Przez chemię miesza mi się w głowie i chyba zatankowałem za mało benzyny.

– Hmm… – Lepszej odpowiedzi nie znalazłem.

– Czy mógłby… – Wbił wzrok w swoje buty, jakby się wstydził tego, co musi powiedzieć. – Czy mógłby mi pan pożyczyć dziesięć dolców, żebym dojechał do domu? Proszę mi podać adres, a zwrócę panu forsę. Jestem uczciwy.

– Dziesięć dolców?

Czułem, że robi mnie w konia, ale nie mogłem znieść wzroku pozostałych stażystów. Sięgnąłem po portfel.

– Mam tylko dwudziestkę – jęknąłem żałośnie.

– Może być. Wezmę. Niech mi pan poda swój adres, a ja…

Czułem, jak rumienią mi się policzki. Musiałem się z tego wykaraskać, najlepiej bez wdawania się w kłótnię z nieznajomym na oczach ludzi, wśród których miałem spędzić najbliższe cztery lata.

– No dobra – powiedziałem.

Szybkim ruchem wcisnąłem mu banknot do ręki i ruszyłem w kierunku swojej grupy. Oddalałem się pospiesznie z nadzieją, że obserwujący nie uznali mnie za dziwaka. Czy na Harvardzie popularne było dawanie pieniędzy nieznajomym, którzy znaleźli się w potrzebie? Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. A może jednak nikt nie zwrócił na nas zbytniej uwagi?

– Bóg panu zapłać, doktohku! – zawołał na cały głos z bostońskim akcentem mężczyzna.

Wtedy już wszyscy na mnie spojrzeli, a opiekująca się nami starsza rezydentka Rebecca podeszła i podała mi rękę.

– Widzę, że poznałeś Cwanego Nicka – rzekła z uśmiechem. – Mieszka w pobliskim DPS-ie. Nie, nie ma raka. Te placki na głowie to skutek niegroźnego schorzenia. Wyżebrał coś od ciebie?

– Ta. Dwadzieścia dolców.

– Dwadzieścia dolców! No trudno. Nie przejmuj się. Jak już będzie wiedział, że tu pracujesz i go przejrzałeś, raz-dwa da ci spokój. Po pewnym czasie nawet przyjemnie jest widzieć go po wyjściu z trudnego dyżuru albo przed rozpoczęciem długiej zmiany.

Przedstawiła mnie pozostałym. Wszyscy witali mnie uśmiechami i pytaniami o zainteresowania, z dziedziny psychiatrii i nie tylko. Wyjaśniłem, że medycyną interesowałem się od dawna, ale dopiero podczas zajęć z psychiatrii na studiach doszedłem do wniosku, że to specjalność dla mnie. Mówiłem o tym, że każdy pacjent ma swoją historię i wygląda na to, że idealny patent na jego leczenie można znaleźć, starając się jak najlepiej zrozumieć go jako osobę. Cała medycyna zajmuje się leczeniem istot ludzkich, ale w psychiatrii sam fundament stanowi człowieczeństwo, a nie – na przykład – budowa nerek czy szkieletu. Obawiałem się, że mogę wyjść na hipisa albo idiotę, ale wkrótce się okazało, że wielu moich rozmówców myśli podobnie. Nie do wiary! Byłem przeszczęśliwy.

Rześkie bostońskie popołudnie spędziliśmy na poznawaniu swego nowego miasta za pomocą pieczołowicie zaaranżowanej przez Rebeccę gry miejskiej. Dostawaliśmy zadania w rodzaju „Znajdź wielki szyld Citgo w pobliżu Fenway Park” czy „Usiądź na rzeźbie »Zrób przejście dla kaczuszek« w Public Garden”. Wydawało się głupkowate, że grupa poważnych i dogmatycznie wyedukowanych młodych profesjonalistów tak dziecinnie się bawi, ale dzięki temu spędziliśmy razem całe popołudnie i liznęliśmy trochę miasta, które miało się stać naszym domem na co najmniej cztery lata.

Ubiór i pozytywne nastawienie Rebekki przywiodły mi na myśl nauczycielkę plastyki z podstawówki i po raz kolejny zmusiły do zakwestionowania moich wyobrażeń o psychiatrach z Harvardu. W ciągu naszej eskapady zdążyła porozmawiać z każdym z nas i naprawdę interesowało ją, co mamy do powiedzenia. Później przekonałem się, że taka umiejętność empatycznego słuchania stanowi jedno z kluczowych narzędzi psychiatrii.

– A ty, Adamie, skąd przyjechałeś?

– Mmm… z SUNY Upstate. To w Syracuse. – Wystarczyło pół sekundy ciszy po tych słowach, by wzbudzić we mnie potrzebę szybkiego powiedzenia czegoś na swoją obronę: – Nie mam pojęcia, jakim cudem się tu dostałem.

– Cóż, przyjmują tylko tych, których naprawdę chcą. Zapamiętaj to sobie. Cokolwiek się stanie, nie trafiłeś tu przez przypadek. Jesteś u siebie – odparła.

Przez chwilę naprawdę w to wierzyłem.

Gdy odhaczaliśmy ostatnie punkty gry, uświadomiłem sobie, że spora część tego dnia upłynęła nam na poznawaniu się nawzajem. Miranda na przykład, podobnie jak ja, wychowywała się na Long Island, ale kiedy wchodziła w wiek nastoletni, przeniosła się wraz z rodziną do Massachusetts. Jej wyobrażenie o życiu na południowym brzegu Long Island było równie romantyczne co moje wyobrażenie o letnich koloniach, gdy miałem osiem lat. Z kolei sposób mówienia Erin wskazywał, że z pewnością jest bardzo inteligentna, ale i przepełniona nerwowym powątpiewaniem w siebie. Uwidaczniało się to w każdym wypowiadanym przez nią słowie. Może i rzeczywiście wszystkie te osoby były ode mnie bardziej błyskotliwe, ale zarazem bardziej życzliwe i ciekawe. Każdy, z kim rozmawiałem, miał w zanadrzu jakąś czarującą historię i nie mogłem się już doczekać, aż poznam je wszystkie. Patrzyłem na swoich nowych towarzyszy z podziwem i optymizmem. Może jednak znajdziemy wspólny język?

Następnego dnia, gdy rozpoczynaliśmy oficjalne zajęcia w centrum medycznym, dotarła ostatnia osoba z naszej grupy. Przyjechała prosto ze ślubu przyjaciółki, przez który nasza gra miejska przeszła jej koło nosa. Jak na mój gust, dziewczyna była wyjątkowo ładna i poruszała się z bezpretensjonalną gracją. Podszedłem i z szerokim uśmiechem wyciągnąłem rękę.

– Cześć, jestem Adam. Miło mi cię poznać.

Patrzyła na moją dłoń chyba przez wieczność, nim w końcu bez entuzjazmu podała mi swoją. Wylewna też nie była.

– Rachel – mruknęła i odwróciła się.

Odtrącony i upokorzony, szybko zrobiłem to samo, czując, jak rumienią mi się policzki.

* „Upstate” oznacza północną część stanu; w odniesieniu do stanu Nowy Jork słowo to jest synonimem jego prowincjonalnej części w kontraście do położonej na południu metropolii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek).

** Autor używa określenia „stażyści” (interns) w odniesieniu do osób będących na pierwszym roku programu rezydenckiego.

2

Złoty rocznik

Naukę rozpoczęliśmy od tygodniowego wdrożenia. W poniedziałkowy ranek całą piętnastką pojawiliśmy się przed salą wcześnie, w swoich najlepszych ciuchach, chcąc pokazać, że zostaliśmy słusznie wybrani. Wszyscy wyglądali na sparaliżowanych lękiem. Tylko niejaka Gwen, która dostała się do naszego programu prosto po Harvard Medical School, wydawała się spokojna. Niewątpliwie było jej łatwiej niż pozostałym. Znała już szpitale, w których mieliśmy pracować podczas swojej nauki w Harvard Longwood.

– Czy my jesteśmy w piwnicy? – zapytała Dana.

– Skoro weszliśmy tu prosto z ulicy, musi to być parter – odparł Ben.

– Niby tak, ale czy nie masz wrażenia, że to miejsce przypomina piwnicę?

Dana i Ben znali się z uczelni i byli w zażyłych stosunkach.

– Gwen – ciągnęła Dana – ty skończyłaś tu studia. Wszystkie pomieszczenia są takie?

– Jakie? – zapytała z przekąsem Gwen.

Dana szukała właściwych słów.

– Agent obrotu nieruchomościami opisałby je jako czarujące.

– Cóż, akademickie centra medyczne często umieszczają psychiatrię w niezbyt zachęcających lokalizacjach – stwierdziła Gwen.

– Dlaczego?

– Szpital bardzo mało na nas zarabia, a poza tym nie mamy prawie żadnego nowoczesnego sprzętu, który wymagałby odnowionych pomieszczeń – wtrąciłem.

Nie miałem pojęcia, czy to dobra diagnoza, ale chciałem wyjść na mądrego. Jarzeniówki nad głową i ciągły szum dobiegający ze starego klimatyzatora zdecydowanie ujmowały temu miejscu prestiżu, a jednak z jakiegoś powodu w takich warunkach czułem się jeszcze bardziej onieśmielony.

Miranda ponownie spróbowała otworzyć drzwi sali konferencyjnej.

– Wciąż zamknięte. – Zaśmiała się. – Tylko sprawdzałam, czy potrafię zaklinać rzeczywistość.

Była absolwentką innej uczelni z Ivy League i kipiała energią, która balansowała między nerwowością a ekscytacją.

Ukradkiem zerknąłem na Rachel. Bałem się, że zauważy moje spojrzenie, ale najwyraźniej w jej świecie nie istniałem.

Odczekaliśmy jeszcze dziesięć minut, po czym doszliśmy do wniosku, że coś nie gra. Po kolejnej serii wymuszonych pogaduszek Ben w końcu odważył się zapytać, czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu. Dana wpadła na pomysł skontaktowania się z Tiną, administratorką odpowiedzialną za nasz program, i okazało się, że pierwsza osoba, która miała prowadzić z nami zajęcia, zapomniała o nas.

Tina przybiegła z drugiego końca budynku i ratowała honor wykładowczyni głodnymi kawałkami o tym, że pierwszy tydzień zawsze jest szalony i że im trudniej nam będzie na początku, tym szybciej staniemy na nogi.

Była od nas trochę starsza – przypuszczam, że miała jakieś trzydzieści pięć lat – i nie dało się przejść obok niej obojętnie. Nosiła ciemne ubrania, eleganckie, ale nawiązujące do subkultury gotyckiej, jedną połowę głowy miała ogoloną do skóry, a na drugiej długie czarne włosy. Jej wydatnych kości policzkowych nie powstydziłaby się niejedna modelka. Później się dowiedziałem, że oprócz opieki nad rezydentami ma też drugie zajęcie: realizuje się na undergroundowej scenie artystycznej Bostonu, pisząc i reżyserując horrory zdobywające nagrody w lokalnych konkursach filmów krótkometrażowych. Tak czy inaczej, w pracy z nami była bardzo kompetentna. Jeśli któreś z nas czegoś potrzebowało, dzwoniło do niej. Sprawiała wrażenie jedynej osoby na całym wydziale, która wiedziała, jak wszystko załatwić. Była mistrzynią skuteczności.

Zwróciła się, do kogo trzeba, i już po chwili siedzieliśmy w sali konferencyjnej. W końcu zjawiła się też dyrektorka programu, doktor Carol Redding. Wyprostowaliśmy się na krzesłach.

– Po pierwsze: skoro tu jesteście, to znaczy, że tu jest wasze miejsce. Inaczej byśmy was nie przyjęli. Po drugie: wiem, że nie czujecie się jeszcze psychiatrami. W porządku. Tak właśnie ma być. Celem tego programu jest nauczenie was, jak być psychiatrami. – Przemawiała z łagodną stanowczością, która natychmiast zaskarbiła jej naszą uwagę i szacunek. – Po trzecie: nie zmuszajcie mnie, żebym kiedykolwiek musiała was wzywać do gabinetu i napominać, żebyście się odpowiednio ubierali. Nie znoszę tego. – Urwała na moment. – I nie każcie mi precyzować, co znaczy „odpowiednio”. Jesteście dorośli i powinniście to wiedzieć. A skoro już o tym mowa, powinniście też wiedzieć, że jestem bardzo podekscytowana, dostając was pod swoje skrzydła. Macie zdecydowanie najwyższą średnią spośród wszystkich naszych dotychczasowych roczników i z radością witam was w naszych progach.

– Złoty rocznik – szepnęła do mnie Miranda.

Powiedziała to żartem, a ja mimo wcześniejszych słów doktor Redding poczułem się jeszcze bardziej jak uzurpator. Prześladowała mnie myśl, że jestem balastem, który nie pozwoli tej cudownej ekipie rozwinąć skrzydeł.

Gdy doktor Redding skończyła swoją powitalną pogawędkę, Tina rozdała nam identyfikatory. „Wydział Pychiatrii” – widniało na moim. Hmm, pomyślałem, brzmi pysznie.

– Pychiatrii? – zapytałem, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

– Może to jakiś nowy wydział stworzony tylko dla ciebie – zasugerowała z uśmiechem Dana.

– W takim razie będę kierownikiem, gronem pedagogicznym, sekretarzem i portierem – stwierdziłem.

Ilekroć w następnych latach miałem jakieś problemy, zawsze zwalałem je na wewnętrzne nieporozumienia na wydziale pychiatrii.

Następnie poznaliśmy Ninę, która miała prowadzić zajęcia zatytułowane „Jak zostać psychiatrą”. Nalegała, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, choć tradycja nakazywała raczej używanie oficjalnego „pani doktor”. Próbowała nam wytłumaczyć, na czym polegają te zajęcia, lecz choć rozumieliśmy każde słowo z osobna, złożone razem stawały się mniej jasne.

– Chodzi o dydaktykę bez tradycyjnego curriculum, za to ze zdefiniowanymi celami rozwoju jednostki i grupy – wyjaśniała. – Będziemy wykorzystywać własne doświadczenia jako punkt wyjścia na drodze od miejsca, w którym jesteście teraz, do tego, w którym znajdziecie się za cztery lata. Spora część będzie polegała na analizie własnych emocji, choć zdecydowanie nie będą to sesje terapii grupowej.

– Więc to będą zajęcia o uczuciach? – zapytała Rachel.

– Coś w tym stylu. – Nina roześmiała się wraz z nami.

Od pierwszej chwili ją polubiłem i wyobrażałem sobie, że w ciągu najbliższych lat będzie nam bardzo potrzebna. Mieliśmy odczuwać mnóstwo złożonych emocji, a Nina wydawała się wiedzieć, jak się wśród nich poruszać.

Gdy już nadaliśmy ćwiczeniom nieoficjalną nazwę, zabraliśmy się do omawiania pierwszych emocji i okazało się, że wszyscy jesteśmy przerażeni.

– Czy ktoś z was czuje, że wie, jak zostać lekarzem? – zapytała Erin. – Bo ja nie mam zielonego pojęcia. Co będzie, jeśli kogoś zabiję?

– Ja tylko mam nadzieję, że ktoś naprawdę nas zaasekuruje, kiedy coś zepsujemy, bo od naszych decyzji może zależeć czyjeś życie – dodałem. – Przypomnijcie mi, dlaczego postanowiłem zostać lekarzem.

– A jeśli nieświadomie zapiszę dwa leki serotoninergiczne i wywołam zespół serotoninowy? Nie wiem nawet, jak wygląda odruch spastyczny, nie licząc tego, co widziałam na YouTubie. Jak mam wiedzieć, jak czegoś nie robić, skoro nigdy tego nie robiłam? – zapytała Miranda.

Temperatura w sali wyraźnie rosła.

– Na studiach byliśmy trochę pod kloszem – dodała Dana. – Jak dzieci, którym nie daje się do ręki niebezpiecznych dla nich zabawek. A teraz przychodzimy tu i mamy robić wszystko tak, jakbyśmy robili to od zawsze? Tak po prostu wejść w poniedziałek na oddział i być lekarzami? Nie wierzę.

Zdumiewało mnie, że koledzy i koleżanki, którzy trafili tu z Ivy League, są równie przerażeni jak ja. Tylko Rachel zachowywała stoicki spokój.

– Będzie dobrze – powiedziała. – Po prostu róbcie to, co uważacie za słuszne, a jeśli czegoś nie wiecie, sprawdźcie to albo zapytajcie kogoś bardziej doświadczonego. Przy takim podejściu medycyna okazuje się całkiem prosta.

– W istocie – przytaknęła Nina. – Mamy tu taką mantrę stworzoną przez osobę z kierownictwa wydziału: „Nigdy nie martw się sam”.

Po raz pierwszy tego dnia wszyscy rozluźniliśmy się trochę.

3

To minie i wszystko będzie dobrze

Z odległości metra wyglądała na martwą. A jeśli faktycznie nie żyła? Co miałbym zrobić? To był mój pierwszy dzień konsultacji na neurologii i byłem potwornie zagubiony. Świeżo wyprasowany biały fartuch wydawał się ważyć tonę, dłonie przez cały czas miałem spocone. Zastanawiałem się, czy nadszedł właśnie dzień, w którym wielka przygoda na Harvardzie skończy się z hukiem w wyniku odkrycia mojego ewidentnego braku umiejętności medycznych.

Każde z nas rozpoczynało pierwszy rok szkolenia na innym oddziale. Po tygodniu zajęć wprowadzających zostałem przydzielony na neurologię, na której każdy stażysta musi spędzić dwa miesiące. W poniedziałkowy poranek szefowa poprosiła mnie o zbadanie starszej kobiety, która przeżyła epizod asystolii – jej serce zatrzymało się na kilka minut – po czym udało się ją przywrócić do jakiejś formy życia. Lekarze zwrócili się do oddziału neurologicznego z prośbą o ocenę, czy u pacjentki nastąpiła śmierć mózgu.

Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić, ale ratowały mnie dobre chęci i świadomość, że szpitale na ogół mają dostęp do wielu specjalistycznych serwisów internetowych, które mogą udzielić mi wskazówek, jak określić, czy nastąpiła śmierć mózgu. Zalogowałem się do bazy danych o nazwie UpToDate i dowiedziałem, co muszę zrobić, by się dowiedzieć, czy mózg wykazuje jakąś aktywność. Nim ruszyliśmy na obchód, przez niemal godzinę bez żadnego wsparcia starałem się rozszyfrować przedstawione w bazie wytyczne.

Ostrożnie zbliżyłem się do leżącego nieruchomo na OIOM-ie ciała. Jarzeniówki świeciły tak mocno, że miałem ochotę zasłonić oczy. W pobliżu nie było nikogo, choć dzwonki i piski otaczających mnie urządzeń mogły od biedy uchodzić za towarzystwo. Pacjentka otrzymywała przez kroplówkę zimne płyny mające obniżać temperaturę ciała. Jej skóra była lodowata.

Przyjrzałem się dokładniej. Nadal wyglądała na martwą. Miałem właśnie rozpocząć badanie, gdy do sali wparowała ekipa z oddziału.

– O, pan z neurologii? Świetnie! Dzięki za przyjście – powiedział szef.

– Ależ nie – wybąkałem. – Jestem tylko stażystą.

– Stażysta? To pański pierwszy dzień? Mój drogi, proszę to mówić z dumą! Jest pan teraz lekarzem! Wracamy za dwadzieścia minut. Proszę wpisać swoje ustalenia w karcie pacjentki.

Ruszyli na dalszy obchód, a ja wróciłem do oględzin. Pochyliłem się nad pacjentką i próbowałem zmierzyć puls na szyi, czując na ręce jej zimny oddech. Puls okazał się silniejszy, niż się spodziewałem. Następnie wkładałem palce w jej otwarte dłonie, a ona odruchowo je zaciskała. Kiedy unosiłem jej powieki i obracałem głowę z boku na bok, wzrok wędrował w przeciwną stronę. Według UpToDate był to dobry znak.

Ku własnemu zdziwieniu przedstawiłem się na głos, po raz pierwszy jako doktor Stern. Przeprosiłem za to, że muszę poświecić jej w oczy, i omal nie podskoczyłem pod sufit na widok normalnych reakcji źrenic. Kiedy ucisnąłem koniuszek palca, staruszka się wzdrygnęła. Znów przeprosiłem. Znalazłem odpowiedź: wszystko wskazywało na to, że u żadnego z nas nie nastąpiła jeszcze śmierć mózgu.

Po napisaniu notatki w karcie niemartwej kobiety udałem się do kolejnej pacjentki, którą przywieziono do szpitala z czymś o nazwie przejściowa amnezja globalna – rzadkim, zwykle niegroźnym zaburzeniem, wskutek którego mózg spontanicznie traci na pewien czas zdolność tworzenia nowych wspomnień. Przeprowadziłem z nią wnikliwą, jak mi się zdawało, rozmowę na temat jej wychowania, małżeństwa i pracy, której nienawidziła, po czym wyszedłem z sali po młotek neurologiczny. Kiedy wróciłem, było tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy: przedstawiła się i zaczęła mi wyjaśniać, że nie ma pojęcia, dlaczego znalazła się w szpitalu. Jej mąż wskazał kartkę, na której napisano:

Jesteś w szpitalu, bo masz problemy z pamięcią.

To minie. Wszystko będzie dobrze.

Zafascynowała mnie ta interakcja. Była jak scena z Memento, tyle że nieobciążona morderstwem i tragedią. W ciągu następnych godzin mózg kobiety wyleczył się bez mojej pomocy. Podobnie jak w przypadku przemijających napadów padaczki czy migren, po prostu się zresetował. Z ulgą przyjąłem fakt, że moja bezużyteczność nie zaszkodziła zdrowiu pacjentki.

Reszta dnia zmieniła się w niewyraźną plamę, przez którą przemknąłem na adrenalinie euforii, że oto wreszcie jestem prawdziwym lekarzem. Mocno odczuwałem syndrom uzurpatora, który towarzyszy wszystkim początkującym lekarzom, ale silniejsze były duma i zapał, z jakimi przystępowałem do każdego zadania.

Przeprowadziłem jeszcze trzy konsultacje: osoby z podejrzeniem udaru, osoby uderzonej w głowę przez spadającą gałąź oraz osoby ze stwardnieniem zanikowym bocznym (SLA), u której postępująca choroba spowodowała trudności z oddychaniem. Miałem wrażenie, że jakimś cudem udało mi się nawiązać kontakt z każdym z pacjentów, choć w jednym przypadku spotkała mnie przykra niespodzianka. Pacjent z SLA miał założoną rurkę tracheostomijną, która miała mu pomagać w oddychaniu, ale nie była prawidłowo zamknięta. Los chciał, że podczas badania wykaszlał wydzielinę, która przeleciała przez pokój i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wylądowała na moich ustach i brodzie. Przeprosiłem w popłochu i szybko obmyłem te miejsca, po czym poprosiłem pielęgniarki o mydło i płyn do płukania ust. Przekonany, że właśnie złapałem HIV, zapalenie wątroby typu B i ebolę za jednym zamachem, wyjaśniłem jednej z nich, co się stało. Myślałem, że każe mi natychmiast iść do działu BHP, który spryska mnie wszelkimi możliwymi środkami ochronnymi, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

– Ryzyko zawodowe, mój drogi.

Prawdopodobnie powinienem był jednak tam pójść, ale nie miałem dowodów na obecność u pacjenta chorób zakaźnych, za to pozostawało mi dużo do zrobienia. Nie chcąc wyglądać jak uczeń podstawówki idący do higienistki z bólem brzucha, postanowiłem dzielnie kontynuować pracę.

O osiemnastej przebrałem się z odzieży roboczej w luźny komplet lekarski i ruszyłem w stronę zamkniętego oddziału psychiatrycznego na 4 South. Choć odbywałem staż na neurologii, miałem nocny dyżur na psychiatrii, a ponieważ był to mój pierwszy nocny dyżur, musiałem zostać wprowadzony w tajniki tej pracy przez starszą rezydentkę czuwającą nad stażystami. Ku mojej uldze okazała się nią znana mi już Rebecca, opiekunka naszej grupy.

Gdy zgodnie z ustaleniami spotkaliśmy się przed wejściem na oddział, zaskoczyła mnie, przytulając na powitanie.

– Będzie ci to potrzebne – powiedziała, po czym zaczęła dokładnie opisywać zasady funkcjonowania zamkniętego oddziału psychiatrycznego: – Kiedy masz nocny dyżur, wszyscy tylko patrzą, jak by cię wykorzystać. Mogą cię skrzywdzić. Potrzebujesz zbroi przeciwko nim. Ja na przykład lubię sobie wyobrażać, że noszę niewidzialny kapelusz z wystawionymi środkowymi palcami z każdej strony.

– Hmm. Chyba masz syndrom wypalenia – odparłem.

– Cóż za przenikliwość, doktorze Stern! – Położyła mi dłoń na ramieniu.

Otworzyła drzwi identyfikatorem i weszliśmy na oddział. Dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie był w takim miejscu, może to być trudne przeżycie. Powitało nas beznamiętne spojrzenie osoby, której zadaniem było pilnowanie pacjentów. Co piętnaście minut musiała ich liczyć i sprawdzać, czy są w miarę bezpieczni. Oddział zamknięty ma wiele zadań: jest wśród nich terapia indywidualna, grupowa, zajęciowa i fizyczna, a także, oczywiście, optymalny dobór leków, lecz podstawowym celem jego istnienia jest powstrzymywanie pacjentów przed zrobieniem krzywdy sobie lub innym. Osoba pilnująca pełni więc rolę oczu i uszu personelu medycznego.

Następnie minęliśmy kobietę w średnim wieku, która mówiła do siebie, nie nawiązując z nami kontaktu wzrokowego.

– Nie o tę chodzi, tylko o tamtą! – mamrotała. – Nie! – krzyknęła po chwili. – O tamtą!

– To Ginger. Od dwudziestu lat regularnie tu trafia, ale wciąż nie mamy pojęcia, kim jest „tamta”.

Weszliśmy do dyżurki pielęgniarek. Były tam rzędy komputerów i okienko do świetlicy, w której przebywali pacjenci, gdy nie mieli zajęć ani zabiegów. Spojrzałem przez nie i zobaczyłem szereg osób z ewidentnymi problemami. Wśród nich była młoda kobieta cierpiąca na anoreksję – skóra i kości – intensywnie wpatrująca się w mały stolik po swojej lewej stronie. Na prawo od niej mężczyzna z wielką, krzaczastą siwą brodą, wyglądający na pięćdziesiąt parę lat, trwał w giętkości woskowej – charakterystycznym dla osób w silnej katatonii stanie polegającym na zastyganiu w nietypowych pozycjach.

Rebecca podążyła za moim wzrokiem.

– Roger w gruncie rzeczy ma się znacznie lepiej niż kiedy go przyjęliśmy. Pomagają elektrowstrząsy. Niekiedy całymi godzinami bywa stosunkowo rozluźniony i sprężysty. Kiedy jego stan bardzo się pogarsza, dajemy dwa miligramy lorazepamu IM.

– IM?

Złożyła palce w kształt igły, wskazała swoje pośladki i bezgłośnie wymówiła słowo intramuscularis – „domięśniowo”.

Potem spojrzała w głąb sali.

– Martwię się o tych dwoje.

Wskazała parę trzymającą się za ręce. Wyglądali w miarę zdrowo.

– Bo?

– Syndrom Romea i Julii. Poznali się na oddziale i nie odstępują się na krok. Osoba pilnująca kilka razy przyłapała ich razem pod prysznicem. Miej ich na oku.

Zaczęła pakować swoje rzeczy.

– Możesz zaczynać. W razie czego daj znać pagerem.

– Czekaj, nie możesz mnie tak zostawić! Co mam robić, jak znajdę ich razem pod prysznicem? Albo…?

– Kombinuj! – zawołała przez ramię, idąc ku drzwiom. – A jak się nie uda, wzywaj starszego rezydenta!

– A jeśli nie odpowie?

– Jesteś teraz lekarzem!

– „Nigdy nie martw się sam” – mruknąłem pod nosem, nie mając pojęcia, jak przetrwam tę noc bez katastrofy.

Po trzech przeprowadzonych bez komplikacji przyjęciach na oddział, które wydawały się polegać głównie na wypełnianiu papierków, zacząłem czuć, że jestem u siebie. Wypełniałem formularz „planu bezpieczeństwa”, w którym musieliśmy napisać, co należy zrobić, jeśli pacjent nie czuje się bezpieczny, formularz „dopasowania leków”, mający potwierdzić, że podajemy odpowiednie leki, i – chyba najważniejszy – formularz „zgody warunkowej”, w którym pacjent podpisywał, że wyraża zgodę na przyjęcie na oddział. Jeśli odmawiał, mógł być przetrzymywany wbrew swojej woli do trzech dni roboczych albo do momentu decyzji sądu. De facto więc, jeśli trafił do szpitala w piątkowy wieczór, można go było zatrzymać na pięć dni.

Przyjmując pacjentów, zorientowałem się, że wszyscy spędzili dużo – często zbyt dużo – czasu na SOR-ze i w większości przypadków z ulgą przyjmowali fakt, że wreszcie znaleźli się w sali. Przyjmowanie na oddział to nie czas na rozmowy o uczuciach, dzieciństwie czy czymkolwiek innym, co standardowo kojarzy się z psychiatrią. Wyczerpanie fizyczne i emocjonalne potrafi być potężniejsze nawet od psychozy czy myśli samobójczych: cała trójka przyjmowanych przeze mnie tej nocy pacjentów chciała jak najszybciej odbębnić wywiad i móc się położyć.

Skończyłem papierologię i postanowiłem się zdrzemnąć w nocnej dyżurce – małej, sterylnej klitce z szerokim łóżkiem, komputerem i telefonem, pomalowanymi betonowymi ścianami i wyłożoną płytkami podłogą. Ledwie zgasiłem światło, nadciągnęła pierwsza fala wezwań.

Roger potrzebował lorazepamu. Jedna z nowo przyjętych osób nie dostała leku antypsychotycznego o nazwie kwetiapina. Kilkoro pacjentów nie mogło spać i prosiło o różne leki. Wszystko to jednak musiało zaczekać, bo Ginger nie mówiła już do siebie pod nosem. Była trzecia w nocy, a ona krzyczała tak głośno, że słyszałem ją w tle, gdy pielęgniarka rzeczowym tonem prosiła mnie przez telefon, żebym wrócił na oddział i spróbował coś zrobić.

Kiedy się tam zjawiłem, zobaczyłem Ginger przechadzającą się nerwowo po pokoju dziennym i nieszczęsnego Rogera siedzącego przy swoim stole pośrodku w całkowicie nienaturalnej pozycji, z uniesionym i wygiętym za ucho ramieniem. Sprawiał wrażenie nieświadomego, co się wokół niego dzieje.

– Nie ta, sukinsynu! Tamta! Chodzi o tamtą!!! Ty piździelcu jebany. Tamta. Na boga przeklętego!

Sprawdziłem kartę Ginger, zawierającą szczegółowe instrukcje od zespołu dziennego dotyczące tego, jak sobie radzić z pobudzeniem lub innymi prawdopodobnymi problemami. Pacjentka dostała już wszystkie swoje PRN-y – leki pro re nata, co po łacinie znaczy mniej więcej „w razie potrzeby”. Musiałem znaleźć sposób na rozładowanie sytuacji, najlepiej bez konieczności używania innych leków niż te przepisane przez zespół dzienny.

– Ginger… – powiedziałem cicho po wejściu do sali. – Jestem doktor Stern. Mam dziś nocny dyżur na oddziale.

Zatrzymała się gwałtownie, po czym ruszyła szybko w moją stronę, jakby chciała się na mnie rzucić. Odruchowo napiąłem mięśnie, ale ona zatrzymała się w odległości metra. Wtedy się zorientowałem, że nie jest agresywna, tylko wystraszona.

– Pomoże mi pan?

– Mam nadzieję. Czy możemy pójść do sali sensorycznej i porozmawiać o tym, co się dzieje?

Poprowadziłem ją korytarzem do pomieszczenia mającego działać uspokajająco. Ściany wyłożono tapetą imitującą las.

Gestem wskazałem jej sofę położoną w głębi sali, a sam usiadłem na krześle najbliżej wyjścia. Podczas tygodnia wprowadzającego nauczono nas, że ze względów bezpieczeństwa zawsze powinniśmy być bliżej drzwi niż pacjent, choć w niektórych przypadkach bywa odwrotnie, bo pacjent cierpiący na paranoję może się wówczas poczuć zagrożony. W tamtej chwili jednak Ginger nie wyglądała w moich oczach na osobę z urojeniami. Była po prostu zdenerwowana.