Zabiję Cię - Vquiet - ebook

Zabiję Cię ebook

Vquiet

4,7

Opis

Trzy miliony wyświetleń na Wattpadzie!

Jak wygląda życie z fobią społeczną? Życie bez jakichkolwiek uczuć? Maddie to wie. Krzywdzi innych dlatego, że kiedyś sama została skrzywdzona. Zamknięta w zbroi zbudowanej z okrucieństw walczy z własnymi demonami. Dziewczyna traci nadzieję, że ma jeszcze szanse je pokonać, że to w ogóle fizycznie możliwe. Czy ktokolwiek mógłby pomóc jej się wyzwolić?

Czy Tim, chłopak ze szkoły, stanie się jej kolejną ofiarą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 783

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
14
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CAR00LAK

Nie oderwiesz się od lektury

Ta. książka. mnie. zabiła.
20
Elalapkowska

Całkiem niezła

było Ok
00
Emilura

Nie oderwiesz się od lektury

Wow
00
book_123

Dobrze spędzony czas

Jejuuu, nie mam siły do tej książki. Fajna, ale koniec to jakiś żart. Zaraz się popłaczę, no proszę was 😭
00
Wisien79

Nie oderwiesz się od lektury

WARTO SIĘ ZAPOZNAĆ!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2023 by Be­ata Ku­lecka Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładkiTa­nia Sta­rićka
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ni­niej­szy utwór jest fik­cją li­te­racką. Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci – ży­ją­cych obec­nie lub w prze­szło­ści – oraz do rze­czy­wi­stych zda­rzeń i miejsc jest czy­sto przy­pad­kowe.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-556-8
Must Read Sto­ries jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla prze­pięk­nej Magdy i sza­lo­nej Mar­tyny.

Dla Se­ba­stiana, który tego ni­gdy nie prze­czyta.

Dla Ma­rysi, która za­wsze cie­szyła się

moim szczę­ściem bar­dziej ode mnie.

Dla Wik­to­rii, która po­now­nie

po­ka­zała mi piękno czy­ta­nia.

Dla Pau­liny, która wpro­wa­dzi­łam­nie w świat Wat­t­pada.

Dla Mi­ski.

Dla Ro­dzi­ców, któ­rych ko­cham

naj­moc­niej na świe­cie.

FO­BIA SPO­ŁECZNA to za­bu­rze­nie lę­kowe, gdzie chory w gro­nie lu­dzi nie­ustan­nie do­świad­cza stra­chu przed kom­pro­mi­ta­cjąi utratą kon­troli nad za­cho­wa­niem, które przy­niosą mu wstyd. Czę­sto my­lona z nad­mierną nie­śmia­ło­ścią i igno­ro­wana, nie­rzadko wy­śmie­wana, co spra­wia, że osoba chora za­głę­bia się w swoim stra­chu co­raz bar­dziej. Nie­le­czona fo­bia spo­łeczna może przy­czy­nić się do roz­woju in­nych za­bu­rzeń, m.in. de­pre­sji lub uza­leż­nień.

SIĘ­GNIĘ­CIE PO PO­MOC NIE JEST PO­WO­DEM DO WSTYDU.

  SHAWN MEN­DES  

 #1 Bad Re­pu­ta­tion

 #2 A Lit­tle Too Much

 #3 Ima­gi­na­tion

 #4 Like This

 #5 There’s No­thing Hol­ding Me Back

 #6 Ne­ver Be Alone

 #7 Treat You Bet­ter

 #8 Stit­ches

 #9 Bring It Back

Ona jest strasz­nie skom­pli­ko­wana. Nie­ła­two do niej do­trzeć. Ma ja­kąś ta­jem­nicę, jest taka... zimna. Samo prze­by­wa­nie w jej to­wa­rzy­stwie po­wo­duje ciarki na ple­cach. Biją od niej chłód i prze­raź­liwy smu­tek. W jej ciem­nych oczach nie wi­dać nic. Od­kąd pa­mię­tam, nie było w nich ani błysz­czą­cych iskie­rek, ani łez.

Tylko pustka.

Dwie star­sze pa­nie, wra­ca­jąc z cmen­ta­rza z gra­biami w rę­kach, pro­wa­dziły oży­wioną roz­mowę. Na­gle tuż koło nich śmi­gnął ktoś na ro­we­rze.

– Pa­mię­tasz ją? – spy­tała si­wo­włosa sta­ruszka swo­jej ko­le­żanki.

– Oczy­wi­ście – po­twier­dziła.

– Zmie­niła się. – Po­pra­wiła torbę na­rzę­dzi na ra­mie­niu. – Wcze­śniej bie­gała w ko­lo­ro­wych ubra­niach, do­kar­miała przy­błędy i ła­pała owady. Po­tra­fiła na­wet wy­le­czyć zra­nione skrzy­dło mo­tyla! – Ro­ze­śmiała się ser­decz­nie. – Była nie­sa­mo­wi­cie wraż­liwą dziew­czynką o zło­tym sercu.

– Jest po pro­stu nie­szczę­śliwa – zga­dy­wała jej to­wa­rzyszka, spo­glą­da­jąc za dziew­czyną. – To naj­gor­sze, co może spo­tkać czło­wieka.

– Nie tylko. – Po­krę­ciła głową. – Ma w oczach taką... pustkę i strach. Ba­ła­bym się ją spo­tkać po zmroku.

– Ale prze­cież ma wszystko – ob­ru­szyła się ko­bieta. – Dach nad głową, je­dze­nie, ro­dzinę.

– Niby tak, ale jej wzrok mówi...

– „Za­biję cię” – do­koń­czyła sta­ruszka.

– Wi­dzisz go? – spy­tała Stella, dys­kret­nie wska­zu­jąc na chło­paka sie­dzą­cego pod swoją klasą. – Gapi się na cie­bie bez prze­rwy od kilku dni. – Za­chi­cho­tała.

– Za­uwa­ży­łam – mruk­nę­łam, spo­glą­da­jąc w jego stronę.

Był bar­dzo ni­ski i chudy. Nie­ob­ci­nane z pół roku, tłu­ste włosy opa­dały mu na czoło. Ubrań nie zmie­nił chyba od swo­jego pierw­szego dnia w szkole. Nie­rzadko uno­sił się wo­kół niego nie­przy­jemny za­pach, co jesz­cze bar­dziej za­ni­żało jego apa­ry­cję. Ni­gdy z ni­kim nie roz­ma­wiał. Wy­da­wało się, że cała jego klasa za­po­mniała o jego ist­nie­niu.

– No chyba so­bie żar­tu­jesz, ohyda – jęk­nę­łam, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Może być twoją ko­lejną ofiarą – za­pro­po­no­wała z cwa­nym uśmiesz­kiem moja przy­ja­ciółka.

Ten ar­gu­ment w su­mie tro­chę mnie za­chę­cił.

– No może. – Uśmiech­nę­łam się.

– Je­steś dziec­kiem sza­tana. – Stella wy­buch­nęła śmie­chem.

Nie mo­głam się z nią nie zgo­dzić. Od nie­spełna roku moje nowe hobby cał­kiem uroz­ma­icało nam ży­cie. Po­le­gało ono na za­ba­wia­niu się cu­dzymi uczu­ciami. Do­świad­czy­li­ście pew­nie tego nie raz i nie dwa. Okropne, prawda? Kiedy tylko za­uwa­ża­łam ko­goś, kto jest mną za­in­te­re­so­wany, sama się do niego gar­nę­łam. Za­pra­sza­łam na por­talu spo­łecz­no­ścio­wym, pi­sa­łam do niego, spra­wia­łam, że się przy­wią­zy­wał, wa­li­łam ckli­wymi tek­ści­kami i czu­łymi prze­zwi­skami, da­wa­łam na­dzieję, a na sam ko­niec – zry­wa­łam zna­jo­mość bez żad­nych wy­ja­śnień. Wszystko miało jed­nak swoją gra­nicę w In­ter­ne­cie i ni­gdy, prze­nigdy nie mo­gło wyjść poza nią. Mimo to, w tych cza­sach więk­szość zna­jo­mo­ści utrzy­my­wano przez por­tale spo­łecz­no­ściowe, więc na­wet w ten spo­sób można było ko­goś so­lid­nie skrzyw­dzić. I o to cho­dziło. Spra­wiało mi to ogromną ra­dość i da­wało fał­szywą sa­tys­fak­cję.

– Po­twier­dzam. – Kiw­nę­łam głową. W tym mo­men­cie roz­brzmiał dzwo­nek.

– Do­bra, chodź, so­cjo­patko – do­gry­zła mi Stella, po czym ra­zem we­szły­śmy do klasy.

Było to je­dyne czułe prze­zwi­sko, które lu­bi­łam. I nie mo­głam się z nią nie zgo­dzić. Rze­czy­wi­ście, nieco przy­po­mi­na­łam so­cjo­patę – czło­wieka bez uczuć, serca i wy­rzu­tów su­mie­nia. Do więk­szo­ści spraw pod­cho­dzi­łam zu­peł­nie bez emo­cji, przy­naj­mniej tak było do tej pory. W do­datku nie przej­mo­wa­łam się, czy ko­goś zra­nię moją za­bawą. Wręcz prze­ciw­nie, im bar­dziej ofiara mi za­ufała, tym więk­szą przy­jem­ność z tego czer­pa­łam.

O mo­jej nie­co­dzien­nej na­tu­rze i spe­cy­ficz­nym hobby wie­działy tylko moje dwie je­dyne i naj­lep­sze przy­ja­ciółki: Stella i Mil­lie.

Stella była ni­ską blon­dynką o sza­rych oczach. Za­przy­jaź­ni­ły­śmy się, gdy żadna z nas nie miała ni­kogo bli­skiego. Lu­bi­łam ją za to, że mnie ro­zu­miała i ak­cep­to­wała to, że mia­łam tro­chę nie­równo pod su­fi­tem. Czę­sto za­pew­niała mi roz­rywkę, snu­jąc opo­wie­ści z udzia­łem róż­nych chło­pa­ków, któ­rzy jej się po­do­bali.

Mil­lie nie cho­dziła ze mną do szkoły – skoń­czyła gdzie in­dziej niż Stella i ja, głów­nie przez swo­ich świr­nię­tych ro­dzi­ców. Miesz­kała jed­nak do­słow­nie na­prze­ciwko mnie i mo­głam z nią po­ga­dać o wszyst­kim i o ni­czym, kiedy tylko chcia­łam. Miała ciemne włosy do ra­mion i ja­sne, zie­lone oczy.

Ni­gdy nie lu­bi­łam opi­sy­wać sie­bie. W pa­mięt­niku za­wsze roz­po­czy­na­łam swoją notkę od zwy­czaj­nego: „Je­stem Mad­die”. Do­piero za­czę­łam szkołę śred­nią, więc nie­dawno skoń­czy­łam sie­dem­na­ście lat. Mia­łam dość dłu­gie ciem­no­brą­zowe włosy, ale Stella za­wsze mi wma­wiała, że są czarne. Po­dob­nie oczy, któ­rych barwa nie­mal zle­wała się ze źre­ni­cami. Po­liczki po­kryte były pie­gami, któ­rych nie­na­wi­dzi­łam, ale nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak za­wrzeć z nimi po­kój – osta­tecz­nie do­da­wały mi dzie­cię­cej nie­win­no­ści. Nie prze­pa­da­łam także za swoim wzro­stem, gdyż by­łam równa z więk­szą czę­ścią płci mę­skiej, a ja nie lu­bi­łam się wy­róż­niać.

Mimo nie­ustan­nej mę­skiej aten­cji, która do­da­wała mi tro­chę pew­no­ści sie­bie, nie uwa­ża­łam się za szcze­gól­nie atrak­cyjną. Kłó­ciło się to z moją opi­nią so­cjo­patki, lecz za­wsze w ja­kiś spo­sób mu­sia­łam od­sta­wać od normy. Moje dość ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści po­zwa­lało mi więc dzia­łać ze swoim „hobby” tylko w sieci. Naj­wi­docz­niej można było nie­na­wi­dzić sie­bie i być ego­istą jed­no­cze­śnie.

Przez mój dość nie­winny wy­gląd nikt się nie do­my­ślał, jaka by­łam w rze­czy­wi­sto­ści. Żeby się prze­ko­nać, kogo skry­wa­łam pod ma­ską, trzeba by mnie do­brze po­znać. W szkole rzadko się od­zy­wa­łam i od­gry­wa­łam rolę tej ci­chej, nie­śmia­łej sza­rej myszki. To dla­tego, że nie lu­bi­łam lu­dzi. Wszyst­kich, bez roz­dzie­la­nia na worki.

I nie była to tylko „nie­śmia­łość”, jak inni zwy­kli wy­po­mi­nać. Nie dzia­łało: „Wyjdź na dwór, po­znaj ko­goś”, bo już samo słowo „wyjdź” przy­pra­wiało mnie o ciarki. Nie była to też wina mo­jej in­tro­wer­tycz­nej na­tury – która, choć mo­gła się odro­binę do tego przy­czy­nić – na­dal nie była przy­czyną. Wszystko wy­ja­śniło się w chwili, gdy dwa lata temu zdia­gno­zo­wano u mnie za­bu­rze­nie lę­kowe zwane fo­bią spo­łeczną. Ni­gdy nie chciało mi się do końca w to wie­rzyć – prze­cież nie było ze mną aż tak źle! Jed­nak pod­czas jed­nej z ostat­nich wi­zyt psy­cho­log wy­tłu­ma­czył mi, że żadna fo­bia nie jest pro­stą li­nią w wy­kre­sie. Każdy czło­wiek jest inny i każdy ina­czej re­aguje na różne czyn­niki, na­wet cho­ru­jąc na to samo. Nie­któ­rzy mają na­pady pew­no­ści sie­bie, inni na­pady głodu, a jesz­cze znaj­dzie się kil­koro ta­kich, co jed­nego dnia będą kró­lami im­prezy, a na­stęp­nego za­czną trząść się ze stra­chu. Wszy­scy jed­nak mie­li­śmy ten sam pro­blem. Pa­nika przed stycz­no­ścią z czło­wie­kiem.

Ale dla­czego mę­czy­łam się z tym już drugi rok? Nie, nie by­łam jedną z tych osób, co to uwa­żały, że psy­cho­log jest tylko dla wa­ria­tów. No, ja aku­rat się kwa­li­fi­ko­wa­łam, ale mniej­sza z tym. Oso­bi­ście bar­dzo chcia­łam wy­zdro­wieć i być nor­malną osobą. Moi ro­dzice – nie do końca. Kwi­tek ze skie­ro­wa­niem do psy­cho­te­ra­peuty i kwoty, ja­kie mu­sie­liby w to wło­żyć, spra­wiły, że ma­gicz­nie za­po­mnieli o ca­łej spra­wie.

Lek­cja po­woli do­bie­gała końca. Wy­rwana z za­my­śle­nia gło­śnym dzwon­kiem, pierw­sza wy­szłam z klasy. Spoj­rza­łam z obrzy­dze­niem na chło­paka z tłu­stymi wło­sami.

– Jak się na­zywa? – mruk­nę­łam z nie­chę­cią.

– Wie­dzia­łam, że się zde­cy­du­jesz. – Stella się za­śmiała. – Monty Eve­ning.

– No, mia­łaś ra­cję. Je­stem głodna cier­pie­nia. – Te­atral­nie po­tar­łam ręce o sie­bie.

W tym mo­men­cie za­czy­nała się za­bawa.

Ostatni raz zer­k­nę­łam na chło­paka. Uśmiech­nę­łam się zło­śli­wie i szep­nę­łam:

– Le­piej się przy­go­tuj, bo już nie­długo za­biję cię.

Z ulgą we­szłam do domu. Po jeź­dzie w za­tło­czo­nym au­to­bu­sie mu­sia­łam za­czerp­nąć po­wie­trza. Miesz­ka­łam na wsi, kilka ki­lo­me­trów od mia­sta, gdzie cho­dzi­łam do szkoły. Od­le­głość spra­wiała, że do­jazd ko­mu­ni­ka­cją miej­ską był nie­unik­niony.

Ode­tchnę­łam, cie­sząc się pustką i bra­kiem ja­kich­kol­wiek lu­dzi. Uwiel­bia­łam sa­mot­ność. Świa­do­mość, że by­łam w sta­nie usły­szeć tylko wła­sny od­dech, na­pa­wała mnie ra­do­ścią. Rzu­ci­łam ple­cak w kąt ko­ry­ta­rza. Głu­chy dźwięk roz­legł się mię­dzy ścia­nami. Na­stęp­nie wbie­głam po scho­dach po trzy stop­nie na górę do swo­jego po­koju. Usia­dłam na sta­rym, dziu­ra­wym krze­śle ob­ro­to­wym i otwo­rzy­łam lap­topa, od któ­rego by­łam cał­ko­wi­cie uza­leż­niona. Gdy tylko się włą­czył, pu­ści­łam mu­zykę z ogrom­nych gło­śni­ków.

Cały dom za­drżał, a ja roz­ko­szo­wa­łam się me­lo­dią. Roz­luź­niała moje na­pięte mię­śnie, od­stre­so­wy­wała i po­zwa­lała za­po­mnieć na chwilę o rze­czy­wi­sto­ści.

We­szłam na Fa­ce­bo­oka i wpi­sa­łam w „szu­kaj” Monty Eve­ning. Oczy­wi­ście nie miał pro­fi­lo­wego, bo ina­czej nikt by go na­wet nie przy­jął do zna­jo­mych, lo­giczne.

Bez wa­ha­nia za­pro­si­łam chło­paka, który za­ak­cep­to­wał za­pro­sze­nie nie­mal od razu. Otwo­rzy­łam okienko roz­mowy.

Z uśmie­chem na twa­rzy pi­sa­łam pierw­szą wia­do­mość. Ach, jak mi tego bra­ko­wało.

Me: Hej, Monty. Co tam u Cie­bie sły­chać?

Monty: hej nudy a tam

Zmarsz­czy­łam brwi. Bę­dzie ła­two i nudno, ale nie­stety tacy się zda­rzają.

Me: Wła­śnie słu­cham mu­zyki, a Ty co ro­bisz?

Monty: hmm oglą­dam twoje zdję­cia masz chło­paka?

Pro­sto z mo­stu. Cie­ka­wie. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać.

Me: Nie mam. Tak w ogóle wi­dzia­łam Cię

dzi­siaj w szkole, przy­stoj­niak z Cie­bie!

Monty: dzięki ty też je­steś śliczna wiesz bar­dzo mi się po­do­basz

Me: Tak szcze­rze to Ty mi też!

Wiesz, mu­szę już koń­czyć, pa.

Monty: papa <3

Spoj­rza­łam z obrzy­dze­niem w ścianę. Za­że­no­wa­nie spra­wiło, że po­czu­łam dreszcz na ple­cach. Mimo to wła­śnie tego mi bra­ko­wało. Mu­sia­łam jed­nak szybko za­koń­czyć roz­mowę, po­nie­waż ów Monty był bar­dzo ła­twą i na­iwną zdo­by­czą, która po pierw­szej wy­mia­nie zdań mo­głaby za­pro­po­no­wać mi zwią­zek.

Szybko wy­łą­czy­łam dla niego chat, po czym spraw­dzi­łam inne por­tale spo­łecz­no­ściowe. Ko­lejna drama na Twit­te­rze o ustach Jen­ner, głu­pie wy­kre­ślanki naj­pięk­niej­szych osób na In­sta­gra­mie i pi­jac­kie żale osób z klasy na Snap­cha­cie. Nie było ni­kogo wię­cej, z kim mo­gła­bym po­pi­sać, więc włą­czy­łam ko­lejny od­ci­nek Dr Ho­use’a. Ko­cha­łam ten se­rial.

Czas le­ciał na nim nie­ubła­ga­nie. Zbli­żała się dwu­dzie­sta. Za­mknę­łam lap­topa, chwy­ci­łam w ręce duże słu­chawki i bez­na­dziejny, stary te­le­fon, po czym ze­sko­czy­łam po scho­dach na pię­tro ni­żej. Ro­dzice byli w po­koju. Za­pewne oglą­dali te­le­wi­zję.

Moje sto­sunki z ro­dzi­cami były ta­kie, jak... No do­bra, wcale ich nie było. Od­zy­wali się je­dy­nie, kiedy coś chcieli. Mieli to­tal­nie w du­pie, kiedy wy­cho­dzę, kiedy wra­cam i czy w ogóle wra­cam. Mil­lie i Stella za­zdro­ściły mi tego braku za­in­te­re­so­wa­nia, po­nie­waż ich ro­dzi­ciele byli bar­dzo na­do­pie­kuń­czy. Jak dla mnie, nie było czego za­zdro­ścić. Chcia­ła­bym mieć nor­mal­nych ro­dzi­ców, któ­rym mo­gła­bym się wy­ża­lić, z któ­rymi mo­gła­bym po­ga­dać czy po pro­stu miło spę­dzić czas. Żeby cho­ciaż za­dzwo­nili w środku nocy, kiedy nie ma mnie w domu, py­ta­jąc, czy żyję. Na tak wiele nie mo­głam jed­nak li­czyć. Kie­dyś mnie to bo­lało. Te­raz, na szczę­ście, już nie.

Na­cią­gnę­łam czarną, starą bluzę, wsu­nę­łam stopy w tego sa­mego ko­loru buty i wy­szłam z domu. Mia­łam na so­bie cien­kie dżinsy, więc przy zde­rze­niu z zim­nym, wie­czor­nym po­wie­trzem lekko za­drża­łam.

Było szaro. Słońce za­szło już za ho­ry­zont, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie po­woli za­ni­ka­jącą, ró­żową po­światę. Ode­tchnę­łam świe­żym po­wie­trzem. Ko­cha­łam ciem­ność. Prze­szłam przez po­dwórko, wy­pro­wa­dzi­łam ro­wer z po­miesz­cze­nia i wsko­czy­łam na sio­dełko. Na­ło­ży­łam słu­chawki, pu­ści­łam swoją ulu­bioną pio­senkę i ru­szy­łam.

Jeź­dzi­łam po ca­łej oko­licy. Pod tym wzglę­dem cie­szy­łam się nie­zmier­nie, że miesz­ka­łam na wsi. Uwiel­bia­łam jeź­dzić ro­we­rem ze słu­chaw­kami na uszach, naj­le­piej w nocy. Wtedy było naj­mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że spo­tkam ja­kie­kol­wiek ludz­kie ist­nie­nie.

Skrę­ci­łam w po­lną drogę pro­wa­dzącą do lasu. Po nie­ca­łym kwa­dran­sie już by­łam w swoim ulu­bio­nym miej­scu.

Opar­łam ro­wer o drzewo, po czym wspię­łam się po ka­mie­niach na tory ko­le­jowe. Koło nich stał ogromny głaz. W ciem­no­ści le­dwo go do­strze­głam. Usia­dłam na nim, cze­ka­jąc na po­ciąg. Pod­krę­ci­łam gło­śność pio­senki w słu­chaw­kach. Luźno ko­ły­sa­łam no­gami w rytm mu­zyki.

Głaz był od­da­lony od to­rów za­le­d­wie o trzy me­try.

W końcu do­strze­głam zbli­ża­jący się po­jazd. Tory za­częły ci­cho dzwo­nić. Szum na­si­lał się z se­kundy na se­kundę. Ścią­gnę­łam słu­chawki.

Ma­szyna ze świ­stem prze­jeż­dżała koło mnie. Czu­łam wiatr na skó­rze, który swoim chło­dem prze­nik­nął mnie aż do ko­ści. Sły­sza­łam ogromny ha­łas, za­głu­sza­jący od­po­wie­dzial­ność i roz­wagę. Uwiel­bia­łam to uczu­cie. Ode­rwa­nie od rze­czy­wi­sto­ści, usu­nię­cie zmy­słów i bli­skość nie­bez­pie­czeń­stwa przy­po­mi­nały ką­piel w lo­do­wa­tej wo­dzie. Po kilku ko­lej­nych po­cią­gach zde­cy­do­wa­łam się na po­wrót. Wsko­czy­łam na ro­wer i pół go­dziny póź­niej już by­łam na po­dwórku. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga.

Mu­sia­łam od­ro­bić lek­cje, co na szczę­ście nie za­jęło mi dużo czasu. In­ter­net, moi dro­dzy.

Wol­nym kro­kiem po­wle­kłam się na ma­te­ma­tykę. Szcze­rze nie­na­wi­dzi­łam tego przed­miotu. No, chyba że coś ro­zu­mia­łam.

Nie tym ra­zem.

Lo­ga­rytmy spra­wiały mi ogromną trud­ność. Nie ro­zu­mia­łam to­tal­nie nic. Wpa­try­wa­łam się tępo w ta­blicę, na­wet nie sły­sząc, co mówi za­bie­gana na­uczy­cielka. Moje próby ogar­nię­cia tego, co się dzieje w tej chwili na lek­cji, się wy­czer­pały. Prze­sta­łam się wy­si­lać.

Ko­lej­nym mi­nu­sem ma­te­ma­tyki były po­je­dyn­cze ławki przy­dzie­lone od po­czątku do końca roku. Nie było więc na­wet moż­li­wo­ści po­ga­da­nia ze Stellą.

Wes­tchnę­łam ze znu­dze­niem i opar­łam głowę na ręce. Wy­grze­ba­łam z piór­nika ołó­wek i za­czę­łam gry­zmo­lić po ławce. Od prze­róż­nych kó­łek, trój­ką­tów i bli­żej nie­okre­ślo­nych kształ­tów do wy­ra­zów.

„Też tego nie ku­masz?”.

Miało się to od­nieść do osoby, która bę­dzie tu­taj sie­działa za go­dzinę, za­pewne tak samo znu­dzona jak ja. No cóż.

Po­woli za­czę­łam zma­zy­wać swoje ar­cy­dzieła. Już mia­łam ze­trzeć na­pis, kiedy roz­brzmiał gło­śny dzwo­nek.

Wrzu­ci­łam piór­nik do ple­caka i wy­bie­głam z klasy.

Po pa­ru­na­stu dniach wy­miany bez­sen­sow­nych, jed­no­wy­ra­zo­wych wia­do­mo­ści, za­czę­łam się nu­dzić. Naj­lep­sza za­bawa była, gdy rze­czy­wi­ście dało się z kimś nor­mal­nie po­roz­ma­wiać. Po­pi­sać o tym, jak mi­nął dzień, co lubi ro­bić wie­czo­rami, z kim się wła­śnie po­kłó­cił, o któ­rej cho­dzi spać, co lubi jeść, czego pra­gnie i o czym ma­rzy. Wtedy czło­wiek wy­lewa swoje sprawy na drugą osobę, nie­świa­do­mie się do niej przy­wią­zuje. A ciężko póź­niej się od­zwy­czaić od ko­goś, z kim pi­sa­łeś dzień w dzień. Na szczę­ście ja nie mia­łam ta­kich pro­ble­mów.

Monty: hej jak tam?

Me: Hej, nic cie­ka­wego, a tam?

Monty: też, może się spo­tkamy?

Moje ciało na­tych­miast spięło się na tę jakże nor­malną pro­po­zy­cję. Nie­na­wi­dzi­łam spo­tkań, nie li­cząc osób, które zna­łam, jak Stella czy Mil­lie. Ni­gdy z ni­kim się nie uma­wia­łam, zwłasz­cza z osob­ni­kami płci mę­skiej. A więc można było się do­my­ślić, że ni­gdy nie mia­łam praw­dzi­wego chło­paka, nie mó­wiąc o przy­tu­la­niu czy pierw­szym po­ca­łunku, pod­czas gdy wszy­scy wo­kół zmie­niali swoje dru­gie po­łówki jak rę­ka­wiczki. Nie było w tym nic złego – tak wy­glą­dał każdy film o sie­dem­na­sto­lat­kach. Ja jed­nak ży­łam w in­nym uni­wer­sum, które nie po­zwa­lało mi na zbli­ża­nie się do ko­go­kol­wiek w ta­kim stop­niu. Moim je­dy­nym kon­tak­tem z płcią prze­ciwną było wy­mie­nia­nie wia­do­mo­ści, co dla nie­któ­rych – jak już zdą­ży­łam za­uwa­żyć – było jak skła­da­nie przy­siąg na ślub­nym ko­biercu.

Za to kon­takt fi­zyczny był dla mnie czymś okrop­nym. Ni­gdy nie ro­zu­mia­łam, jak lu­dzie mogą to lu­bić i ufać in­nym na tyle, aby dać się do­tknąć. Przy­tu­la­nie się było dla mnie jed­nym z naj­dziw­niej­szych kon­cep­tów, ja­kie rasa ludzka wy­my­śliła. Skle­ja­nie się ze sobą bez żad­nego kon­kret­nego po­wodu miało spra­wiać przy­jem­ność? Prze­cież wtedy czło­wiek jest bez­bronny! Nie wi­dzisz na­wet twa­rzy osoby, która do­słow­nie trzyma cię w rę­kach. Kto wie, ja­kie ma za­miary? W każ­dej chwili może cię udu­sić, wbić nóż w plecy czy tru­ci­znę w ra­mię.

Me: Nie­stety, nie­długo wy­jeż­dżam do babci.

Może kiedy in­dziej?

Monty: ok a co tam kotku?

Skrzy­wi­łam się. Czu­łam obrzy­dze­nie, kiedy ktoś, kogo zu­peł­nie nie zna­łam, na­zy­wał mnie w ja­ki­kol­wiek czuły spo­sób. Mój cy­nizm spra­wiał, że zbie­rało mi się na wy­mioty od ta­kich wia­do­mo­ści.

Me: Może dasz mi ja­kieś swoje zdję­cie?

Monty: no nw

Me: Pro­szę!

Monty: no ok

Zdję­cie, które otrzy­ma­łam, było złe pod każ­dym wzglę­dem. Nie­ko­rzystne świa­tło, kąt, tłu­ste ko­smyki na twa­rzy i nie­do­go­lone po­liczki to do­piero po­czą­tek, lecz naj­gor­sze były nie­udol­nie skrzy­wione usta, chyba pró­bu­jące mnie uwieść.

Wy­buch­nę­łam szcze­rym, nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem. Nie na­leży się śmiać z czy­je­goś wy­glądu, ale tu aku­rat nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Nie­które zdję­cia po pro­stu ni­gdy nie po­winny uj­rzeć świa­tła dzien­nego – dziwne, że on tego nie wi­dział. Nie po­trze­bo­wał wiele, aby wy­glą­dać le­piej, lecz naj­wy­raź­niej nie był fa­nem hi­gieny oso­bi­stej. Chi­cho­ta­łam do sie­bie, spla­ta­jąc dło­nie i roz­my­śla­jąc nad ko­lej­nym ru­chem.

W końcu do­czoł­ga­łam się do lap­topa z głup­ko­wa­tym uśmie­chem. Nie za­wsze po­prze­sta­wa­łam na sa­mym zry­wa­niu zna­jo­mo­ści. Cza­sami tro­chę po­mę­czy­łam swoją ofiarę.

Me: Wow, może usta­wisz na pro­fi­lowe?

Monty: na pewno się na­daje?

Me: Ja­sne!

I tu­taj koń­czył się mój udział. Kilka mi­nut póź­niej chło­pak rze­czy­wi­ście usta­wił zdję­cie jako pro­fi­lowe. My­śla­łam, że się udu­szę ze śmie­chu. Znowu.

Oczy­wi­ście wszystko po­szło po mo­jej my­śli. Do­stał masę hej­tów od spo­rej czę­ści mo­jej szkoły, a lu­dzie za­ska­ki­wali mnie swoją kre­atyw­no­ścią. Na ko­niec do­łą­czy­łam do ko­men­ta­rzy. Dziwne, że jesz­cze nie zgar­nęli mnie za cy­ber­stal­king.

Za­śmia­łam się i włą­czy­łam na­szą roz­mowę. Na­pi­sa­łam krótką, lecz zwię­złą wia­do­mość za­wie­ra­jącą dość ja­sny prze­kaz. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­blo­ko­wa­łam chło­paka. Po­szło zde­cy­do­wa­nie zbyt ła­two. Za­pewne nie miał przy­ja­ciół, a ja by­łam je­dyną, która oka­zała mu nieco za­in­te­re­so­wa­nia, więc mimo krót­kiej zna­jo­mo­ści, tak cham­skie za­gra­nie go za­boli. Uśmiech­nę­łam się zło­śli­wie, czu­jąc spe­cy­ficzną sa­tys­fak­cję.

Było zde­cy­do­wa­nie cie­ka­wiej, kiedy pi­sa­łam z ofiarą o wiele dłu­żej. Wtedy się przy­wią­zy­wała, po­kła­dała we mnie za­ufa­nie i żyła w na­dziei. A ja do­sad­nie ją od­bie­ra­łam, wy­cho­dząc z tego bez szwanku. Skut­ko­wało to o wiele głęb­szym uszczerb­kiem na zdro­wiu psy­chicz­nym.

Spoj­rza­łam na swoją li­stę za­blo­ko­wa­nych.

Pierw­szą ofiarą był Ted. Ni­ski i łysy, ale z cał­kiem nor­mal­nym cha­rak­te­rem. Przy­naj­mniej mo­głam z nim nor­mal­nie po­pi­sać. Pa­lił jed­nak fajki, ki­blo­wał, ćpał i pił. Nie­zbyt do­bry kan­dy­dat na chło­paka. Ga­pił się na mnie jak pies na szynkę – na prze­rwie, na dwo­rze, gdy szłam, sie­dzia­łam, pi­łam czy na­wet ja­dłam ka­napkę. Każdą pro­po­zy­cję spo­tka­nia lub roz­mowy twa­rzą w twarz zby­wa­łam wy­mówką cho­roby lub obiet­nicą, że umó­wimy się kie­dyś w lep­szym miej­scu.

Po mie­sią­cach pi­sa­nia roz­po­czę­łam ak­cję. W dro­dze do szkoły, cał­kiem przy­pad­kiem nie­da­leko niego (jed­nak w bez­piecz­nej od­le­gło­ści), za­dzwo­niła do mnie Mil­lie. Za­czę­łam mó­wić do te­le­fonu, że tę­sk­ni­łam, że cie­szę się, że wró­cił, że go ko­cham i jest moim skar­bem. Przy­gnę­biony Ted stał i prze­stał się od­zy­wać, a ja śmia­łam się z tego cały ko­lejny ty­dzień.

Zje­cha­łam wzro­kiem na ko­lejne na­zwi­sko na li­ście – był nim Ga­vin.

Wsty­dliwy, mały dzi­wak z krzy­wym uśmiesz­kiem. Cho­dził do szkoły ra­zem z Mil­lie. Po­dobno zo­ba­czył mnie na im­pre­zie, na któ­rej by­łam z Mill, i tam się we mnie za­ko­chał. Pi­sa­li­śmy może ze dwa mie­siące. Już na samo wspo­mnie­nie jego eks­tra słod­kich tek­stów na pod­ryw prze­szedł mnie dreszcz. Na ko­niec spy­tał, czy coś do niego czuję i czy chcia­ła­bym z nim cho­dzić. Jak zwy­kle spła­wi­łam go, wy­śmia­łam i ze­rwa­łam kon­takt.

Na­stępny był Pat­ton. Straszny pod­ry­wacz i ro­man­tyk. Miał twarz jak ka­la­fior, do­słow­nie. No­sił za małe oku­lary i po­gnie­cione ko­szulki. Po nie­ca­łym mie­siącu, bo wię­cej nie wy­trzy­ma­łam, po pro­stu na­pi­sa­łam mu do­bra­noc i że na­pi­szę póź­niej. Nie na­pi­sa­łam. Od tam­tej pory go nie wi­dzia­łam.

Stella na­pi­sała do Cie­bie...

Uśmiech­nę­łam się pod no­sem. Pew­nie za­uwa­żyła już zdję­cie i falę hej­tów na bied­nego ce­bu­laczka. Za­pewne do­my­śliła się, że to moja sprawka.

Stella: Je­steś nie­obli­czalna, sza­ta­nie

Me: Dzięki, dzięki

Stella: Nie jest ci ich cza­sem, no nie wiem, żal?

Me: Hm... Nie.

Z uśmie­chem za­mknę­łam lap­topa. Wsko­czy­łam pod prysz­nic, cie­sząc się, że ko­lejna osoba do­łą­czyła do mo­jej li­sty. Se­ryjni mor­dercy też zbie­rali pa­miątki od swo­ich ofiar, prawda? Ja ko­lek­cjo­no­wa­łam na­zwi­ska, ni­czym De­xter próbki krwi. Za­bie­ra­łam mi­kro­sko­pijne ka­wa­łeczki du­szy każ­dego z nich, ob­wią­zane za­ufa­niem, a zo­sta­wia­łam kro­pelkę traumy, bólu i wstydu. Cie­kawe, ilu z nich bę­dzie od­czu­wało chęć ze­msty w przy­szło­ści i za­cznie za­cho­wy­wać się po­dob­nie wo­bec in­nych. To pra­wie jak by­cie dumną matką. Woda spły­nęła mi po twa­rzy, kiedy opu­ści­łam pod­bró­dek. Nie mia­łam żad­nych wy­rzu­tów su­mie­nia.

Jesz­cze wtedy nic mnie nie ob­cho­dziło.

Kiedy we­szłam do szkoły, jak za­wsze lekko się spię­łam na wi­dok tłumu. Mimo że nikt nie zwra­cał na mnie uwagi, czu­łam, jakby każdy wier­cił dziurę w moim ciele spoj­rze­niem. Całe szczę­ście, że mia­łam koło sie­bie Stellę. Ina­czej bym zwa­rio­wała.

Prze­rwy oczy­wi­ście spę­dzi­ły­śmy na czy­ta­niu wia­do­mo­ści z Mon­tym. Stella zwi­jała się ze śmie­chu, a ja po chwili do niej do­łą­czy­łam.

– To co, szu­kamy na­stęp­nej osoby? – Przy­ja­ciółka spoj­rzała na mnie z cwa­nym uśmiesz­kiem.

– Bez wąt­pie­nia. – Kiw­nę­łam głową.

W tym mo­men­cie zo­ba­czy­łam Monty’ego. Sie­dział pod salą ze spusz­czoną głową. Po­cze­ka­łam, aż zła­pie ze mną kon­takt wzro­kowy. Kiedy spoj­rzał na mnie, w jego oczach zo­ba­czy­łam łzy od­bi­ja­jące świa­tło. Jego ko­le­dzy z klasy stali parę me­trów da­lej, śmie­jąc się i wy­ty­ka­jąc go pal­cami. Po­sła­łam mu zło­śli­wie zwy­cię­ski uśmiech.

Czy go „za­bi­łam”? Nie do­słow­nie. Ale uszko­dze­nie sa­mo­oceny, ży­cia w szkole i ja­kie­go­kol­wiek po­wo­dze­nia u płci prze­ciw­nej mo­gło go tro­szeczkę zra­nić.

We­szłam do klasy ma­te­ma­tycz­nej z miną, jak­bym szła co naj­mniej na ścię­cie. Oczy­wi­ście wle­kłam się ostat­nia, więc za­mknę­łam drzwi i po­szłam do swo­jej ławki na sa­mym końcu. Rzu­ci­łam ple­cak pod ścianę, opie­ra­jąc głowę na ręce. Po­pa­trzy­łam chwilę na na­uczy­cielkę, póź­niej na ta­blicę, po­tem za okno, a na­stęp­nie za­czę­łam li­czyć ro­śliny w do­nicz­kach w kla­sie.

Do­kład­nie dwa­na­ście.

Wes­tchnę­łam ze znu­dze­niem, kie­ru­jąc wzrok na ławkę. Ze zdzi­wie­niem za­uwa­ży­łam pod moim wczo­raj­szym na­pi­sem: „Też tego nie ku­masz?”, nowy.

„Nie­stety, też. Co po­le­casz ro­bić na tak nud­nej lek­cji?”.

Uśmiech­nę­łam się do sie­bie. Na­pis był po­pra­wiony chyba kil­ka­na­ście razy. Nie­źle mu­siało się ko­muś nu­dzić.

„Li­czę do­niczki”.

Pi­sa­łam po­woli, do­kład­nie po­pra­wia­jąc każdą li­terę. Na tym zle­ciały mi ostat­nie mi­nuty do końca lek­cji. Z głup­ko­wa­tym uśmie­chem wy­szłam z sali. Cie­kawe, kto to na­pi­sał. Chło­pak, dziew­czyna? Z któ­rej klasy?

Jed­nak nie chcia­łam się tego do­wia­dy­wać.

– Mad­die! – krzyk­nęła Stella, pę­dząc za mną.

– Czego? – spy­ta­łam.

– Jadę już, mama po mnie przy­je­chała. Je­dziemy do den­ty­sty, mó­wi­łam ci wczo­raj. – Prze­wró­ciła oczami, wi­dząc moje zdzi­wie­nie.

– Co? Ale że tak już? – spy­ta­łam prze­ra­żona.

– Tak, te­raz! – Za­śmiała się.

Na­bra­łam po­wie­trza, za­ci­ska­jąc dłoń. Nie chcia­łam wyjść na jesz­cze więk­szą wa­riatkę.

– Do­bra, jedź. Po­wo­dze­nia. – Zmu­si­łam się do sztucz­nego uśmie­chu.

– Po­ra­dzisz so­bie, pa! – Po­ma­chała mi i wy­bie­gła ze szkoły.

Sta­łam na środku ko­ry­ta­rza, nie ma­jąc ni­kogo, z kim mo­gła­bym iść lub po­ga­dać. Nogi trzę­sły mi się jak ga­la­reta, a twarz zro­biła się za­pewne cał­ko­wi­cie blada. Spoj­rza­łam na grupkę chło­pa­ków pro­wa­dzą­cych gło­śną roz­mowę. Śmiali się.

W mo­jej gło­wie na­tych­miast po­ja­wił się wy­ima­gi­no­wany ob­raz, w któ­rym każdy z nich od­wra­cał głowę. Każdy z nich na mnie pa­trzył. Pary oczu zle­wały się w jedno, roz­ma­zu­jąc wi­dok. Zbli­żyli się. Nie­znacz­nie, jed­nak moż­li­wość ucieczki nie­bez­piecz­nie ma­lała. Sta­nęli w kręgu do­okoła mnie, a ich gło­śny śmiech bo­le­śnie wwier­cał mi się w skro­nie.

Po­trzą­snę­łam głową. Ob­raz znik­nął. Chło­pacy na­dal sie­dzieli pod klasą, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwagi. Jed­nak mój atak pa­niki był co­raz bli­żej. Zo­sta­łam sama. Mu­sia­łam stąd wyjść.

Po­czu­łam, jak ob­lewa mnie zimny pot, a po ple­cach prze­biega dreszcz. Le­dwo sta­łam na no­gach. Z prze­ra­że­nia roz­sze­rzy­łam oczy, nie do końca wie­dząc, gdzie je­stem. Kiedy za­uwa­ży­łam ko­lejną grupkę, która praw­do­po­dob­nie ze­szła ze scho­dów, stra­ci­łam kon­trolę.

Wbie­głam do ła­zienki, za­my­ka­jąc się w ka­bi­nie. Ode­tchnę­łam głę­boko dzie­sięć razy. Po­wie­trze po­woli do­pły­wało do mó­zgu, a dło­nie prze­stały drżeć. Ataki nie były co­dzien­no­ścią. Już nie. Te­raz zda­rzały się tylko raz na ja­kiś czas, ale wciąż da­wały w kość.

Stella o ni­czym nie wie­działa. Są­dziła, że je­stem po pro­stu nie­śmiała. Za­wsze by­łam. Ale nie chcia­łam wy­pro­wa­dzać jej z błędu. Nie chcia­łam, żeby kto­kol­wiek o tym wie­dział. Stella by mnie nie zo­sta­wiała i pew­nie sta­ra­łaby się mi po­móc.

Ale nie chcia­łam wyjść na ko­goś, kto ob­nosi się ze swo­imi pro­ble­mami. Ni­gdy tego nie ro­bi­łam. Lu­dzi gówno ob­cho­dzą na­sze pro­blemy. Każdy ma swoje ży­cie i chce jak naj­le­piej dla sa­mego sie­bie. Żadna po­moc nie jest bez­in­te­re­sowna, a po­cie­sza­nie w więk­szo­ści to zwy­kły bul­l­shit. Przy­kre, ale taka prawda. Wszy­scy je­ste­śmy ego­istami.

Wresz­cie wy­szłam z ka­biny. Ob­my­łam twarz zimną wodą. Wy­glą­da­łam jak zjawa. Kilka czar­nych ko­smy­ków za­częło mi się krę­cić. Prze­cze­sa­łam włosy pal­cami i wy­szłam z to­a­lety.

Za­ci­snę­łam zęby i szyb­kim kro­kiem po­szłam w stronę klasy. Sta­ra­łam się nie pa­trzeć na mi­ja­jące mnie ta­buny lu­dzi. Z ulgą usia­dłam pod ścianą i za­sło­ni­łam się czarną torbą. Głę­boko od­dy­cha­jąc, cze­ka­łam na ko­niec prze­rwy. Wo­la­łam już nudne lek­cje, kiedy sie­dzia­łam so­bie grzecz­nie i ci­chutko w ławce, ni­komu nie prze­szka­dza­jąc. Nikt na mnie nie pa­trzył ani nie zbli­żał się do mnie, z wy­jąt­kiem na­uczy­cieli.

W końcu roz­brzmiał dzwo­nek, który był moim zba­wie­niem. Po­szłam na fi­zykę, któ­rej nie­na­wi­dzi­łam, byle tylko uciec od cze­goś, czego nie­na­wi­dzi­łam jesz­cze bar­dziej. Usia­dłam z ulgą w mo­jej uko­cha­nej, ostat­niej ławce i wy­cią­gnę­łam pod­ręcz­nik. Po­woli sta­bi­li­zo­wa­łam od­dech, cie­sząc się nie­na­ru­szoną strefą kom­fortu. Oby tylko nie wzięła mnie do ta­blicy.

Od­po­wiedź na środku klasy była dla mnie praw­dziwą tor­turą. Nie cho­dziło o to, że cze­goś nie wie­dzia­łam. Naj­czę­ściej by­łam przy­go­to­wana do lek­cji. Jed­nak kiedy wszy­scy na mnie pa­trzyli z wy­cze­ki­wa­niem i kpią­cym spoj­rze­niem, tra­ci­łam ja­sność umy­słu. Ręce mi się trzę­sły, ob­raz po­kry­wały mroczki, a w gło­wie sły­sza­łam je­dy­nie echo chy­trego śmie­chu uczniów, który sto­sun­kowo czę­sto był wy­two­rem mo­jej wy­obraźni.

Na­uczy­ciele nie wie­dzieli o mo­jej fo­bii, dla­tego bar­dzo czę­sto tra­fia­łam do ta­blicy. W ogóle nie po­dej­rze­wali, że mój stres jest spo­wo­do­wany czymś in­nym niż stra­chem przed złą oceną czy nie­przy­go­to­wa­niem. Z tego po­wodu więk­szość na­uczy­cieli za mną nie prze­pa­dała i zło­śli­wie mściła się, wy­wo­łu­jąc do od­po­wie­dzi czę­ściej niż in­nych. Nie wpły­wało to do­brze na mój i tak kiep­ski stan, ale sama by­łam so­bie winna. Wo­la­łam zo­stać tu, niż tra­fić do wa­riat­kowa.

Przej­rza­łam ostatni te­mat na wszelki wy­pa­dek. Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy do od­po­wie­dzi po­szedł naj­gor­szy uczeń z klasy – Sa­muel. Nie zdzi­wi­łam się ani tro­chę, kiedy po cią­gnię­ciu go za ję­zyk zdzi­ro­wata na­uczy­cielka oce­niła jego wie­dzę na okrą­głe je­den. No cóż.

Po dłu­gich mę­czar­niach, sły­sząc ostatni dzwo­nek, ze­rwa­łam się z ławki i po­pę­dzi­łam ni­czym wiatr na plac przed szkołą. Chcia­łam iść do au­to­busu, ale stwier­dzi­łam, że dość już kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich na dzi­siaj. Skrę­ci­łam więc w prze­ciwną stronę. Przede mną wid­niało osiem dłu­gich ki­lo­me­trów cią­gną­cych się przez pu­sty las. We­szłam do niego z uśmie­chem i ulgą wy­pi­saną na twa­rzy.

Po­czu­łam się wolna i od­stre­so­wana. Cię­żar spadł z klatki pier­sio­wej, a sku­lone ra­miona w końcu się roz­luź­niły. Roz­po­star­łam ręce. Uczu­cie było po­dobne do wyj­ścia z wą­skiego ko­ry­ta­rza na nie­ogra­ni­czoną ścia­nami prze­strzeń.

Fo­bia spo­łeczna była jak klau­stro­fo­bia, ale ściany, które nas du­siły, były żywe i od­dy­cha­jące. Nie mo­gli­śmy znieść by­cia w za­mknię­ciu przez tłum lu­dzi. A naj­gor­sze było to, że prze­szka­dzał nam na­wet mały słu­pek na ogrom­nej po­wierzchni. Na­wet jedna osoba była w sta­nie nas zła­mać.

Te­raz się uwol­ni­łam z ja­kich­kol­wiek ścian. Wresz­cie mo­głam od­dy­chać.

Wło­ży­łam słu­chawki do uszu i pu­ści­łam pierw­szą pio­senkę z play­li­sty. Szłam po­woli le­śną ścieżką, roz­ko­szu­jąc się sa­mot­no­ścią. Pró­bo­wa­łam wy­rzu­cić z głowy dzi­siej­szą sy­tu­ację. Mimo że zda­rzały się cią­gle, nie dało się do nich przy­zwy­czaić. Ni­gdy nie wie­dzia­łam, kiedy na­stąpi ko­lejny atak. Za­wsze za­ska­ki­wał i przy­cho­dził znie­nacka. Nie pa­no­wa­łam nad tym.

Ro­zej­rza­łam się, kon­tro­lu­jąc, czy do­okoła mnie ni­kogo nie ma. Nie­da­leko jed­nak prze­cho­dziła śliczna para, trzy­ma­jąc się za ręce. Czę­sto się za­sta­na­wia­łam, co bym te­raz ro­biła, gdyby to wszystko się nie wy­da­rzyło i gdy­bym była zdrowa. Oraz czy kie­dy­kol­wiek się to zmieni.

Wiele osób jako wy­znacz­nik szczę­ścia i naj­waż­niej­szy cel w ży­ciu obie­rało zna­le­zie­nie dru­giej po­łówki. Dla mnie to ni­gdy nie był prio­ry­tet, ale te­raz ab­so­lut­nie nie wy­obra­ża­łam so­bie sie­bie z kim­kol­wiek w bliż­szej re­la­cji. By­łam pewna, że ni­gdy się nie prze­ła­mię pod wzglę­dem kon­taktu fi­zycz­nego, który jest nie­zbędny w re­la­cjach. Nie mó­wiąc już o okrop­nych rze­czach, które nie­ustan­nie ro­bi­łam. Do­sko­nale wie­dzia­łam, że prze­ko­na­nie, iż chłopcy lu­bią nie­grzeczne dziew­czynki, było błędne. Z jed­nej strony chcie­liby sza­loną, groźną bad bitch, ale z dru­giej – chłopcy tak na­prawdę nie lu­bią wred­nych suk. Nikt ich nie lubi. Są iry­tu­jące, za­kom­plek­sione i nie mają zna­jo­mych – cała ja.

Jed­nak naj­waż­niej­szą kwe­stią, która cał­ko­wi­cie ni­we­lo­wała ja­ką­kol­wiek zmianę mo­jego sto­sunku do lu­dzi w przy­szło­ści, był brak umie­jęt­no­ści od­czu­wa­nia emo­cji. Głów­nie tych po­zy­tyw­nych. Nic nie po­tra­fiło mnie uszczę­śli­wić ani wpra­wić w eu­fo­rię, nic nie po­tra­fiło mnie za­smu­cić ani do­pro­wa­dzić do pła­czu. A naj­waż­niej­sze: nie po­tra­fi­łam już ko­chać. Kie­dyś tę­sk­ni­łam za uczu­ciami, jed­nak to spra­wiało zbyt duży ból. Pod­da­jąc emo­cje, pod­da­łam także ból. Wszystko to za­marło i znik­nęło za grubą ścianą.

Wła­śnie ten ciąg we­wnętrz­nych wo­jen stał się przy­czyną mo­jego „hobby”. Pierw­sze ofiary były pew­nego ro­dzaju spraw­dzia­nem, czy jesz­cze coś we mnie zo­stało. Pi­sząc z kimś, pró­bo­wa­łam się do­wie­dzieć, czy za­czyna mi za­le­żeć lub czy coś czuję do dru­giej osoby. Nie­ko­niecz­nie coś o pod­łożu ro­man­tycz­nym. Co­kol­wiek. Przy­jaźń, tro­skę, za­ufa­nie. Nie­stety ani razu nie po­czu­łam ni­czego oprócz zło­śli­wej sa­tys­fak­cji po ze­rwa­niu kon­taktu.

Lu­bi­łam tę sa­tys­fak­cję. Tylko ona mi po­zo­stała, ra­zem ze stra­chem. A jedno za­głu­sza­łam dru­gim i od­wrot­nie.

Przez za­my­śle­nie, pa­trze­nie w zie­mię i słu­cha­nie mu­zyki nie za­uwa­ży­łam osoby idą­cej z na­prze­ciwka. Na­gle ude­rzyło we mnie dość ma­sywne ciało. Słu­chawki wy­pa­dły mi z uszu, dyn­da­jąc po obu stro­nach szyi.

Na­tych­miast się spię­łam. Ude­rze­nie, mimo iż było słabe, ode­brało mi umie­jęt­ność od­dy­cha­nia. Po­czu­łam ból w klatce pier­sio­wej. Z prze­ra­że­niem cof­nę­łam się o kilka du­żych kro­ków. Od razu ob­lał mnie zimny pot, a jego kro­pelki po­czu­łam na le­wej skroni. Od­ru­chowo unio­słam głowę.

Pierw­sze, co za­uwa­ży­łam, to ciemne adi­dasy. Po luź­nych dżin­sach po­zna­łam, że to chło­pak. Jesz­cze bar­dziej się spię­łam, wbi­ja­jąc pa­znok­cie w skórę. Mimo to unio­słam wzrok. Miał na so­bie roz­piętą, czarną kurtkę, pod którą znaj­do­wała się biała ko­szulka.

Spoj­rza­łam na twarz. De­li­kat­nie za­ry­so­wana szczęka uzu­peł­niała dość mocno wy­su­nięty pod­bró­dek. Brą­zowe oczy sku­piły się na mnie, co au­to­ma­tycz­nie spra­wiło, że po­czu­łam się dwa razy mniej­sza. Chło­pak uniósł lewą brew, de­li­kat­nie marsz­cząc przy tym czoło. Ana­li­zo­wa­li­śmy swoje syl­wetki, do­póki nie­zna­jomy się nie ode­zwał.

– Wszystko okej?

– T-tak... – Sta­ra­łam się opa­no­wać. Nie­zau­wa­żal­nie wy­co­fa­łam się jesz­cze ka­wa­łek, po­woli wcią­ga­jąc po­wie­trze. Mu­sia­łam na­pra­wić strefę kom­fortu. Jesz­cze odro­binę da­lej, no, od­suń się!

Nie od­su­nął się, ale też się nie zbli­żał, więc od­zy­ska­łam kon­trolę nad swoim umy­słem. Gwał­towne na­ru­sze­nie mo­jej prze­strzeni zro­biło na niej rysę, która spra­wiała mi nie­mal fi­zyczny ból. Chcia­łam ucie­kać, jed­nak pod­świa­do­mość pod­po­wia­dała mi, że to bę­dzie jesz­cze gor­sze. Z do­świad­cze­nia.

Chło­pak wło­żył ręce do kie­szeni kurtki, spo­glą­da­jąc na mnie z góry. Wtedy do­strze­głam na jego nad­garstku nie­bie­ską, gu­mową bran­so­letkę. Czu­łam się cho­ler­nie nie­kom­for­towo i mimo wszystko chcia­łam ucie­kać, jed­nak do­słow­nie wro­słam w zie­mię.

– Wy­glą­dasz, jak­byś zo­ba­czyła du­cha. – Po­now­nie uniósł brew, za­sta­na­wia­jąc się za­pewne nad po­wo­dem mo­jego dziw­nego za­cho­wa­nia. – Ktoś cię goni?

Tak, prze­szłość mnie goni, nie­ustan­nie i nie­prze­rwa­nie, z każ­dej moż­li­wej strony, o każ­dej moż­li­wej po­rze. Nie po­tra­fi­łam roz­ma­wiać z ludźmi. A tym bar­dziej nie umia­łam po­ro­zu­mie­wać się z ob­cymi. Byli dla mnie jak ty­rani, dla­tego w tam­tej chwili nie mia­łam po­ję­cia, co od­po­wie­dzieć. Moje dło­nie drżały, co zdra­dzało sta­ran­nie ukrytą pa­nikę. Pró­bu­jąc coś wy­my­ślić, lekko przy­gry­złam dolną wargę. Błą­dzi­łam wzro­kiem do­okoła, co­raz po­waż­niej za­sta­na­wia­jąc się nad wy­mi­nię­ciem chło­paka i ucieczką.

Wtedy przy­po­mnia­łam so­bie naj­sku­tecz­niej­sze wyj­ście z ta­kiej sy­tu­acji. Zbierz się w so­bie i za­bij uprzej­mo­ścią, aby nikt nie mógł ci nic za­rzu­cić. Ze­bra­łam wszyst­kie siły, które mia­łam, żeby te słowa wy­po­wie­dzieć spo­koj­nie i nor­mal­nie.

– Nie, nikt. Prze­pra­szam, że na cie­bie wpa­dłam. – Uśmiech­nę­łam się obo­jęt­nie, po czym sze­ro­kim łu­kiem omi­nę­łam bru­neta i przy­spie­szy­łam kroku. Mu­sia­łam się bar­dzo sta­rać, aby nie oglą­dać się za sie­bie i nie za­cząć biec.

Głę­boko ode­tchnę­łam. Po ja­kimś cza­sie ob­ró­ci­łam się, spraw­dza­jąc, czy aby na pewno zo­sta­łam tu sama.

Nie­zna­jomy rów­nież się ob­ró­cił, ła­piąc na uła­mek se­kundy mój wzrok. Za­raz po tym znik­nął mię­dzy drze­wami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki