Żaden koniec - Zośka Papużanka - ebook + książka

Żaden koniec ebook

Zośka Papużanka

4,3

Opis

Zośka Papużanka wraca do sag rodzinnych, lecz zamiast na narodzinach, koncentruje się na odchodzeniu.

Żaden koniec to próba zrekonstruowania historii rodziny, która rodziną w gruncie rzeczy nie jest. To kilka pokoleń ludzi, którzy niewiele o sobie wiedzą, nie potrafią mówić o swoich trudnościach i przyznawać się do porażek. Dzieci i wnuki Krystyny, tolerując jej dziwactwa, bezskutecznie próbują odszyfrować sekrety zmarłych, obalić mur nieporozumień, usłyszeć przemilczane historie, by odpowiedzieć sobie na pytanie, kim są i jak ich własne losy splecione są z losami przodków.

Splątanie tych historii zostaje oddane przez przemieszanie narracji i brak chronologii zdarzeń – skąd zresztą wziąć chronologię, skoro czasu nie ma? Wiele tu pytań, niewiele odpowiedzi. Powieść nie musi dawać rozwiązań ani się kończyć, skoro Żaden koniec nie jest ani potrzebny, ani możliwy.

Tak, to jeszcze jedna książka o miłości – tej, której człowiek szuka, choć ma ją w zasięgu ręki – i o śmierci, która nas wszystkich znajduje. Jeszcze jedna opowieść o tym samym – ale co właściwie jest ważniejszego? Tylko to powraca, miłość i śmierć, nieustannie.

Zośka Papużankaz wykształcenia teatrolożka, pracuje jako nauczycielka języka polskiego. Za debiutancką powieść Szopka (2012) była nominowana do Paszportów Polityki 2012 oraz do Nagrody Literackiej „Nike” 2013. Za powieść On (2016) otrzymała nominację do Gryfii – Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej dla Autorki. W Marginesach ukazały się jej powieści Przez (2020) i Kąkol (2021). Publikowała w „Tygodniku Powszechnym”, „Radarze” i „Nowych Książkach”. Mieszka w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (78 ocen)
42
24
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonMoz

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem pod wrażeniem języka i stylu autorki.
00
100jedynka

Nie oderwiesz się od lektury

Jednym tchem!
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham prozę Zośki Papużanki. Pięknie utkana historia.
00
Balijka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca, smutna w wymowie. Piękny język. Duży zachwyt.
00
angibangi

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, genialna w swoim początku, rozwinięciu i końcu. Książka ta jest o przemijaniu, życiu i tym ,co dalej.
00

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja MI­CHAŁ OLECH
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ilu­stra­cja na okładce © Han Cao
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by Zośka Pa­pu­żanka Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-28-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

dla E. z wdzięcz­no­ścią

dla Ł. to, co mogę od­dać

Naj­pierw na­leży zro­bić ży­cie, wła­sne lub cu­dze, nikt nie spraw­dza; tech­nika do­wolna, farby pla­ka­towe, pa­stele, ołó­wek, li­no­ryt, można na­wet wy­dzier­gać na szy­dełku. Na­stęp­nie my wy­ci­namy ele­menty we­dług na­de­sła­nego ry­sunku. Kro­imy ży­cie na dwa ty­siące ele­men­tów, pa­ku­jemy, wy­sy­łamy pod wska­zany ad­res. Za­czy­nasz ukła­dać i w ogóle cię to nie zaj­muje, bo kto po­wie­dział, że ukła­da­nie puz­zli jest in­te­re­su­jące, że sami dla sie­bie je­ste­śmy in­te­re­su­jący. A po po­łu­dniu, kiedy masz go­tową ramkę i ka­wa­łek ob­razka, przy­cho­dzi kot, kła­dzie się na środku, ty oczy­wi­ście się de­ner­wu­jesz i pod­no­sisz głos, a on od­cho­dzi, bar­dzo ob­ra­żony, z waż­nymi ele­men­tami niby nie­chcący przy­kle­jo­nymi do łap.

Naj­gor­szą rze­czą jest stwier­dzić, że bra­kuje jed­nego ele­mentu. Śmieszne, że gdy się zgubi dwa­dzie­ścia, nikt się tym nie przej­muje.

Nie wy­ko­nu­jemy mo­deli prze­strzen­nych. Ży­cie jest pła­skie jak ka­łuża.

.

Wcze­śnie. Kwie­cień wcho­dzi przez uchy­lone okno, przy­no­sząc złotą smugę słońca na brzegu stołu, szmer pierw­szych sa­mo­cho­dów, biały puch to­poli tak po­wszechny, jakby ktoś roz­pruł ogromną koł­drę, zde­ner­wo­wany, że znów nie może za­snąć. Taki sam dzień jak wtedy, jak osiem­dzie­siąt, trzy­dzie­ści lat temu, jak dwa dni temu i jak za dwa dni. Wiemy to co­dzien­nie od rana i za­po­mi­namy, bo nie da się z tą my­ślą żyć, mu­sie­li­by­śmy co­dzien­nie umie­rać.

Ja­kub po­trafi za­snąć w każ­dej sy­tu­acji, w każ­dym miej­scu. Przy­kłada głowę do po­duszki i za­sy­pia. Na­pełni brzuch obia­dem, za­pada w fo­telu i za­sy­pia. Żona trąca go w nocy łok­ciem z py­ta­niem, czy śpi. Ona nie śpi i chcia­łaby po­ga­dać, naj­lep­sze roz­mowy są wtedy, gdy przy­naj­mniej jedna osoba spo­śród tych, które mo­głyby po­ga­dać, nie śpi, ale Ja­kub śpi, mru­czy coś przez sen i jego żona musi po­ga­dać sama ze sobą albo z jego mru­cze­niem. To na­wet śmieszne; ona pyta: ko­chasz mnie? On od­bur­kuje: uhm. A co chciał­byś do­stać na uro­dziny? Hmhmhm. Lor­netkę? Mhmh. Nie lor­netkę? Yhm. To co chciał­byś do­stać? Hmhmhm. Mo­to­cykl? Mhmh! Ja­kub de­ner­wuje się przez sen, że żona nie po­trafi zro­zu­mieć ta­kich pro­stych rze­czy, a ona śmieje się ra­zem ze swoją po­duszką. Coś trzeba ro­bić, gdy się nie umie za­sy­piać.

Ja­kub umie i za­sy­pia, ale bu­dzi się bar­dzo wcze­śnie, mimo że nie ma ta­kiej po­trzeby, nie po­wi­nien, jest nie­dziela i nikt nie po­wi­nien wsta­wać tak wcze­śnie. Je­śli ktoś jed­nak wsta­nie, musi na­kar­mić kota. Ja­kub to wie i kot to wie, sie­dzi już obok mi­ski i pręży drżący ogon. Ja­kub wy­mie­nia wodę, na­sy­puje kotu ko­cie je­dze­nie, znaj­duje puszkę z ludzką kawą, ale wciąż nie o to cho­dzi, wciąż ma po­czu­cie, że nie­dziela obu­dziła go nie­po­trzeb­nie i przed­wcze­śnie, po­nie­waż ist­nieje ja­kaś po­trzeba i na coś jest zbyt późno.

Kot już zjadł i aż do dru­giego śnia­da­nia może znowu spać. Ja­kub też mógłby, gdyby miał po­dob­nie na wszystko wy­wa­lone. Spo­śród stwo­rzeń cho­dzą­cych po świe­cie tylko kot na­daje się w stu pro­cen­tach do ży­cia w spo­łe­czeń­stwie, kot ma wy­wa­lone. Lu­dzie zu­peł­nie nie na­dają się do ży­cia z ludźmi. Ja­kub też się nie na­daje, nie umie mieć wy­wa­lone, idzie do ła­zienki, myje zęby i goli się szybko, na pa­mięć, jakby je­chał po swo­jej twa­rzy świet­nie znaną trasą dom–sklep czy szkoła–dom.

Ogląda się w lu­strze bez szcze­gól­nej od­razy, ale też bez przy­jem­no­ści. Czter­dziestka jest trudna do wy­tłu­ma­cze­nia.

W po­koju na krze­śle wisi ja­sna ko­szula; żona Ja­kuba już w so­botę wie­działa, że w nie­dzielę nie bę­dzie się jej chciało pra­so­wać, a wy­pra­so­wana ko­szula się przyda. Żony są ta­kie prze­ni­kliwe, ro­zu­mieją czas. Wy­pra­so­wana ko­szula ozna­cza, że te­ścio­wie przy­cho­dzą do nas na obiad albo my idziemy na obiad do te­ściów, my­śli Ja­kub, ale już wie, że ten obiad nie na­stąpi, nie od­bę­dzie się, że te­ścio­wie ani tu, ani tam, po­nie­waż on musi na­tych­miast wło­żyć ko­szulę i wyjść. Ja­kub nie wie, skąd wie, że musi wło­żyć ko­szulę i wyjść. Za­pina gu­ziki, za­raz wyj­dzie. Lu­dzie cza­sem ro­bią coś, co trzeba zro­bić, cho­ciaż nie wie­dzą dla­czego. Koty wie­dzą, ale nie po­wie­dzą. Może jego żona by wie­działa, ale udaje, że śpi. Może udaje, bo wie, że Ja­kub musi te­raz na chwilę odejść bez tłu­ma­cze­nia, może tego tłu­ma­cze­nia nie ma, może tak bę­dzie le­piej albo ja­koś po pro­stu bę­dzie. Lu­dziom trudno się do tego przy­znać.

Ja­kub nie wie, dla­czego ma na so­bie nie­dzielną ko­szulę wy­pra­so­waną w so­botę, dla­czego na stole, na któ­rego bla­cie co­raz sze­rzej i sze­rzej pa­no­szy się świa­tło z okna, przy­go­to­wuje port­fel, klu­cze i te­le­fon, dla­czego otwiera szafę i zdej­muje z wie­szaka ma­ry­narkę i dla­czego stara się dzia­łać po ci­chu, a robi to na tyle gło­śno, że bu­dzi żonę. Za­raz o coś za­pyta. Pauza dia­lo­gowa, wielka li­tera.

– Już wsta­łeś?

Ja­kub uwiel­bia od­po­wia­dać w nie­po­trzebny spo­sób na nie­po­trzebne py­ta­nia. Już. Co to zna­czy już. Jest dwa­dzie­ścia po siód­mej. Już wsta­łeś? Prze­cież wi­dać. Stoję. Wsta­łem. Nie leżę. Wsta­łem. Ale mał­żeń­stwo w du­żej mie­rze po­lega na od­po­wia­da­niu so­bie na oczy­wi­ste i nie­po­trzeb­nie za­dane py­ta­nia, więc Ja­kub od­po­wiada, że tak, ko­cha­nie, że wstał i to się stało już. Na łóżko wska­kuje kot i roz­po­czyna kon­cert ad­re­so­wany do pierw­szej na­iw­nej, nic nie ja­dłem, nic nie pi­łem, w tym domu się gło­dzi zwie­rzęta, je­ste­ście skan­da­licz­nie ludzcy.

– Trzeba na­kar­mić kota – mówi żona Ja­kuba.

– Już mu da­łem jeść. Wstrętny kłam­czuch.

– Nie chcesz przyjść tu do mnie? – Żona wy­sta­wia stopy spod koł­dry. Wiecz­nie jest jej zimno w stopy, na­wet w kwiet­niach, a mają ich za sobą tyle zgod­nie spę­dzo­nych w zgod­nym mał­żeń­stwie peł­nym zbęd­nych py­tań.

Ja­kub my­śli, że miło by­łoby wsko­czyć do cie­płego łóżka, zrzu­cić kota z koł­dry, wsu­nąć chłodne stopy żony po­mię­dzy swoje cie­płe uda i po­mru­czeć do jej ucha, że jesz­cze chwilkę, że jest nie­dziela, tak wcze­śnie, i nikt ni­czego nie musi. Ale on wła­śnie musi. Wła­śnie tej nie­dzieli musi coś. Te­raz, w tej chwili. Już.

– Nie – od­po­wiada, wkła­da­jąc klu­cze do kie­szeni ma­ry­narki. – Chcę, chcę bar­dzo, ale nie. Mu­szę, coś mu­szę.

Kot cie­szy się, gdy Ja­kub, ten zdrajca, wy­cho­dzi. Nie ma te­raz żad­nych świad­ków, któ­rzy by go wi­dzieli przy pierw­szym po­siłku, i można z całą ko­cią bez­czel­no­ścią że­brać o drugi.

.

Ja­kub jest tro­chę po­dobny do swo­jego kota. Działa sys­te­ma­tycz­nie i z roz­my­słem. Głodny – jeść. Zmę­czony – spać. Głodny – jeść znowu. Praca – pra­co­wać. Na tym polu kot oczy­wi­ście wy­grywa, bo ma wy­wa­lone na ka­pi­ta­lizm i nie pra­cuje, bez­czel­nie je je­dze­nie, na które Ja­kub za­ro­bił, i śpi w po­ścieli, którą Ja­kub ku­pił. Te­raz aku­rat kot ma wy­wa­lone i śpi, a Ja­kub pierw­szy raz od dawna nie działa z roz­my­słem i sys­te­ma­tycz­nie. Po­wi­nien le­żeć w łóżku obok żony albo na­kar­mić kota po raz trzeci, a on tym­cza­sem je­dzie sa­mo­cho­dem i słu­cha mu­zyki. Słu­cha gło­śno, żeby za­głu­szyła my­śli na­pra­sza­jące się o wy­ja­śnie­nie tego, co się wła­śnie stało, żeby za­ma­lo­wała po­wsta­jący w gło­wie Ja­kuba ry­su­nek jego sa­mego. Na tym ry­sunku Ja­kub w wy­pra­so­wa­nej ko­szuli je­dzie sa­mo­cho­dem, szcze­góły są wy­raźne, ale sa­mo­chód je­dzie po ni­czym i do ni­kąd i Ja­kub wo­lałby po pro­stu je­chać, za­miast o tym my­śleć. Ja­kub nie chce tych my­śli, bo nie zna od­po­wie­dzi. Nie wie. Może wie, ale nie ma czasu ko­mu­kol­wiek się tłu­ma­czyć, na­wet sa­memu so­bie, bo wjeż­dża na au­to­stradę i po­wi­nien się skon­cen­tro­wać.

Ruch jest nie­duży, co ra­czej oczy­wi­ste, nie­dziela rano, wszy­scy śpią lub kar­mią koty. Włą­czona mu­zyka ryt­micz­nie pro­wa­dzi sa­mo­chód i pró­buje wy­łą­czyć my­śle­nie, ale my­śle­nie wy­grywa i do­maga się in­for­ma­cji, do­kąd się je­dzie. I po co.

Ja­kub wła­ści­wie wie­dział to od po­czątku, wie­dział w chwili prze­bu­dze­nia, wie­dział, gdy się go­lił i gdy szu­kał ma­ry­narki, cały czas wie­dział, ale uwiel­bia su­spens. Chce się zo­ba­czyć z bab­cią. Obu­dziło go prze­świad­cze­nie, że po­wi­nien się zo­ba­czyć z bab­cią, zu­peł­nie jakby był Czer­wo­nym Kap­tur­kiem.

Co obu­dziło kota – nie wia­domo.

Dla­tego Ja­kub się ogo­lił, zna­lazł ma­ry­narkę, wsiadł do sa­mo­chodu. Żeby zo­ba­czyć się z bab­cią. Nie ma ko­szyczka ze sma­ko­ły­kami i le­kar­stwami, ale to nic, bab­cia jest zdrowa i pew­nie wcale nie je, a Ja­kub nie jest Czer­wo­nym Kap­tur­kiem. Za­dzwoń do: tata, mówi Ja­kub do te­le­fonu, a te­le­fon wy­łą­cza mu­zykę w sa­mo­cho­dzie i od­po­wiada – dzwo­nię do: tata, mo­bile.

– Cześć, tato – mówi Ja­kub.

– Cześć – mówi tata.

– Jadę do was.

– Co ta­kiego? – pyta tata. Ja­kuba dziwi jego zdzi­wie­nie.

– Jadę. Chcia­łem się zo­ba­czyć z bab­cią. Je­stem w dro­dze, będę za ja­kieś pół go­dziny, do­brze?

– Do­brze – od­po­wiada tata. – Ale bab­cia umarła go­dzinę temu.

.

Kie­rowca srebr­nego wy­pa­sio­nego audi, które je­dzie za Ja­ku­bem, na­ci­ska klak­son. I ma ra­cję, Ja­kub nie po­wi­nien tak zwal­niać na au­to­stra­dzie, to nie­bez­pieczne. Srebrne audi wy­mija Ja­kuba, jego kie­rowca osten­ta­cyj­nie zwal­nia na le­wym pa­sie, uchyla okno i po­ka­zuje Ja­ku­bowi faka, wiel­kiego faka na całą au­to­stradę. Nie­dziela rano, kwie­cień, piękna po­goda i na­gle taki fak.

Ja­kub za­ci­ska ręce na kie­row­nicy i jego wzrok za­trzy­muje się na rę­ka­wach ko­szuli zdję­tej z opar­cia krze­sła, rę­kawy wy­sta­jące spod ma­ry­narki, wy­ję­tej z szafy przed go­dziną. Równo go­dzinę temu.

.

A ja by­łam wtedy w Ba­zy­lei, mówi Ju­styna. Ale jesz­cze nie te­raz, dużo póź­niej mówi. Wiele lat i wiele spraw póź­niej.

.

Coś w Ja­ku­bie mówi mu, że na­leży za­dzwo­nić do Ju­styny. Za­dzwoń do: Ju­styna, mówi Ja­kub do te­le­fonu, a te­le­fon od­po­wiada – dzwo­nię do: Ju­styna, mo­bile. Jego sa­mo­chód wy­peł­nia się dźwię­kiem wo­ła­nia, od­bierz, od­bierz, głu­chym dźwię­kiem, jak z grobu. Od­bierz, od­bierz, te­le­fon Ja­kuba prosi te­le­fon Ju­styny, ale Ja­kub wie, że Ju­styna nie od­bie­rze. Wie tak samo do­kład­nie, jak wie, że po­wi­nien do niej za­dzwo­nić. Ma zresztą na­dzieję, że Ju­styna nie od­bie­rze, bo mu­siałby wtedy jej po­wie­dzieć. Z dwojga złego le­piej taką rzecz po­wie­dzieć niż na­pi­sać, na­pi­sana ja­koś moc­niej się staje, wy­raź­niej jest. Dla­tego Pan Bóg świat po­wie­dział, a nie na­pi­sał, i wszystko jest ta­kie nie do końca. Oprócz śmierci. Śmierć jest do końca i Pan Bóg to zro­bił spe­cjal­nie nam na złość. Ale Ja­kub o tym nie my­śli. W ogóle w tej chwili nie my­śli, bo te­le­fo­nuje i pro­wa­dzi sa­mo­chód. Zo­staw wia­do­mość, mówi na­grany głos Ju­styny, ale Ja­kub się roz­łą­cza. Nie ma żad­nej wia­do­mo­ści do na­gra­nia. To, co ma, na pewno nie jest wia­do­mo­ścią. Wia­do­mość ma Ju­styna, która pi­sze: Cześć, Kuba, nie mogę te­raz roz­ma­wiać, je­stem w Ba­zy­lei.

– By­łam wtedy w Ba­zy­lei – mówi Ju­styna. – Nie ode­bra­łam. Prze­stra­szy­łam się. Prze­cież ty ni­gdy do mnie nie dzwo­nisz.

.

Ona czę­sto po­dró­żuje, może jest w Ne­apolu, może w Bar­ce­lo­nie, może być na­wet w Ba­zy­lei, mówi do sie­bie Ja­kub. Ale cała Ba­zy­lea ra­zem ze swo­imi ba­zy­lisz­kami i Ar­nol­dem Böc­kli­nem, i Ju­styną gdzieś tam w środku nie wie­dzą na ra­zie, że Ja­kub je­dzie i je­dzie, i bę­dzie je­chał, po­nie­waż ży­cie wła­śnie po­ka­zało mu faka i po­nie­waż nie można zwal­niać na au­to­stra­dzie. Można tylko je­chać, można też ewen­tu­al­nie na­pi­sać książkę, ale le­piej nie te­raz, nie pod­czas jazdy au­to­stradą. Wielu lu­dzi za­trzy­muje się i pi­sze książki, ale nie­wiele z tego wy­nika.

.

Wielu lu­dzi za­trzy­mało się i na­pi­sało o śmierci wiele ksią­żek. Za­trzy­mu­ją­cych śmierć. Smut­nych, w więk­szo­ści. Ale mimo tych wszyst­kich smut­nych ksią­żek śmierć jest na­dal i nie musi być po niej smutno. Ja­kub czy­tał wiele smut­nych ksią­żek o cu­dzych śmier­ciach, ale nie­wiele z tego wy­ni­kło. Śmierć się za­trzy­muje, bo tak, ale lu­dzie nie umieją, ich in­te­re­suje to, co da­lej. Kła­mią jak kot, że nie je­dli jesz­cze śnia­da­nia.

Lu­dzie są or­dy­narni. Nie dość, że nie wsty­dzą się pi­sać, cho­ciaż nie po­tra­fią, to jesz­cze nie wsty­dzą się pi­sać o spra­wach, któ­rych po­winni się wsty­dzić. Wsty­dzą się umie­rać, ale pi­sać o tym się nie wsty­dzą ani tro­chę.

.

He­lenka stała pod bu­dyn­kiem. Cze­kała i pa­liła jed­nego pa­pie­rosa za dru­gim. Nie umiała nie ro­bić ni­czego, dla­tego już wiele lat wcze­śniej opa­no­wała pa­le­nie pa­pie­ro­sów, żeby można było za­pa­lić, bo wtedy dzieje się ja­kieś dzia­nie się. Dla He­lenki w świe­cie bar­dziej jest coś niż nic, nie znio­słaby wi­doku sa­mej sie­bie bez ja­kie­goś dzia­nia się ani nie znio­słaby my­śli, że ktoś wi­dzi ją w cza­sie nie­ro­bie­nia ni­czego, dla­tego pa­liła pod­czas każ­dego an­traktu w jej ży­cio­wej nar­ra­cji. Ja­kub i jego żona nie pa­lili, ale nie mu­sieli, po­nie­waż ro­bili coś, kłó­cili się, gdzie za­par­ko­wać sa­mo­chód, par­ko­wali sa­mo­chód, wy­sia­dali, wyj­mo­wali rze­czy z ba­gaż­nika, wi­tali się z He­lenką. Bar­dzo wiele mieli do zro­bie­nia i Ja­kub za­pa­lił do­piero po tym wszyst­kim, gdy pa­pie­ro­sowy po­ca­łu­nek jego matki przy­po­mniał mu, że nie pa­lił pra­wie dwie go­dziny. Żona Ja­kuba nie pa­liła, wo­lała nic od cze­goś, ale mo­głaby pa­lić, miała całą masę pu­stych miejsc w nar­ra­cji, żadne wy­daw­nic­two nie za­in­te­re­so­wa­łoby się jej pa­mięt­ni­kami. Wła­ści­wie te­raz nar­ra­cja też nie jest jej, tylko cu­dza, jest nar­ra­cją Ja­kuba, ale żona Ja­kuba też była Ja­kuba, więc różne rze­czy mieli wspólne, ja­kieś od­cinki w nar­ra­cji rów­nież. A poza tym sam ją po­pro­sił, żeby ten od­ci­nek opo­wie­ści roz­dzie­lić mię­dzy ich dwoje, żeby z nim po­je­chała.

– Po­jedź ze mną – po­wie­dział. – Sam so­bie z nimi obiema nie po­ra­dzę.

– Ale dla­czego z obiema? – za­py­tała. – Prze­cież mamy je­chać do two­jej babci.

– Moja matka też tam bę­dzie. Po­wie­dzia­łem jej, że przy­je­dziemy od­wie­dzić bab­cię, więc po­wie­działa, że też tam bę­dzie.

– Ale po co?

– Nie wiem. Pew­nie po to, że­bym nie mógł so­bie z nimi obiema po­ra­dzić.

– To dla­czego jej po­wie­dzia­łeś, że chcesz przy­je­chać od­wie­dzić bab­cię. Wie­dzia­łeś, że też przyj­dzie.

– Wie­dzia­łem. Po­wie­dzia­łem. Nie wiem.

.

Ja­kub za­wsze mó­wił wszyst­kim wszystko. Jego praca opie­rała się na mó­wie­niu. Był wy­kła­dowcą od wy­kła­da­nia słów. Uczył więc tau­to­lo­gii, au­to­te­ma­ty­zmu, me­ta­ję­zyka i tro­chę ko­mu­ni­ka­cji. Mó­wił o mó­wie­niu. Wra­cał z uczelni do domu i mó­wił o tym, co było w pracy, po­tem od­bie­rał te­le­fony, od­dzwa­niał. Wy­ja­śniał, tłu­ma­czył, opo­wia­dał. Bar­dzo ład­nie i mą­drze mó­wił, trzeba przy­znać, ale za dużo. Gdyby słu­chał babci, wie­działby, że nie trzeba tak wiele mó­wić, że w ogóle nie trzeba mó­wić, żeby po­usta­wiać cały świat. Sło­wami to każdy po­trafi.

– Jak po­dróż? – spy­tała He­lenka, jakby przy­je­chali co naj­mniej z Mek­syku. Żona Ja­kuba skie­ro­wała na niego bła­galne spoj­rze­nie, ty po­wiedz, a Ja­kub opo­wie­dział He­lence, jak po­dróż, do­kład­nie i z pi­kant­nymi szcze­gó­łami w po­staci re­montu na dro­dze, po­stoju na kawę oraz że się za­no­siło na deszcz, ale się w końcu nie roz­pa­dało, nie ma o czym mó­wić, ale można po­wie­dzieć.

– Wcho­dzimy? – za­py­tała He­lenka.

– Za­raz, skoń­czę pa­lić – od­parł Ja­kub.

– To ja też so­bie jesz­cze jed­nego za­palę – po­wie­działa He­lenka, świa­doma, że nie można so­bie po­zwo­lić na pu­sty prze­bieg w po­ezji. W pro­zie tak, ale nie w li­ryce. A umie­ra­nie to chyba ra­czej po­ezja, przy­naj­mniej tego się spo­dzie­wamy, otwie­ra­jąc książkę, przy­zwy­cza­ili­śmy się, książki nas przy­zwy­cza­iły. – Ona już chyba nie­długo umrze. Tak wy­gląda.

.

Bab­cia wy­glą­dała, jakby umarła już dawno temu i tylko ją trzy­mali ku prze­stro­dze in­nym sta­rusz­kom. Na bar­dzo szczu­płej twa­rzy le­żały oczy, pra­wie prze­zro­czy­ste, barwy roz­tworu że­la­tyny, wiel­kie, za­brane z twa­rzy ko­goś in­nego. Głowa oparta zo­stała na trzech po­dusz­kach, a ręce uło­żone we wgłę­bie­niach koł­dry przy­go­to­wa­nych spe­cjal­nie do roz­miaru chu­dych dłoni, wy­go­to­wa­nych nó­żek kur­czę­cia uło­żo­nych tak, jakby cze­kały na za­sty­gnię­cie gli­nia­nej formy. Bab­cia, po­lu­zo­wany kur­czak trzy­ma­jący się dzięki pod­par­ciom z wy­kroch­ma­lo­nych po­du­szek. Rzeźbę babci oto­czono ze wszech stron wo­tami w po­staci sło­ików z ro­so­łem i barsz­czem, ozdo­bio­nych na­klej­kami RO­SÓŁ i BARSZCZ, wy­ka­li­gra­fo­wa­nymi jak na kon­kurs na ka­li­gra­fię ku­li­narną, pu­deł­kami peł­nymi ko­tle­tów, pie­ro­gów, bi­go­sów, kro­kie­tów, po­tra­wek z dro­biu, ude­ko­ro­wa­nych fan­ta­zyj­nymi kom­po­zy­cjami z po­ma­rań­czy i ba­na­nów oraz ka­pry­sami ar­chi­tek­to­nicz­nymi z cze­ko­la­do­wych ba­to­ni­ków.

Spo­śród wszyst­kich pro­duk­tów zu­ży­tych do przy­go­to­wa­nia tej laurki or­ga­nizm babci od lat po­dej­mo­wał się tra­wie­nia wy­łącz­nie ba­na­nów i mar­chwi, o czym było wia­domo, gdyż bab­cia tę wie­dzę upo­wszech­niała. Wie­działa o tym rów­nież He­lenka, au­torka mar­twej na­tury z bab­cią. Wie­działa, ale mimo to go­to­wała, przy­no­siła i ukła­dała. Z kilku po­wo­dów. Po pierw­sze – lu­biła go­to­wać, cze­kać, aż wy­sty­gnie, na­rze­kać, że tak długo, wkła­dać do pu­dełka i dźwi­gać, i za­no­sić, i py­tać, czemu nie jesz, i mar­twić się, że się zmar­nuje. Po dru­gie – bab­cia prze­by­wała w spe­cjal­nym za­kła­dzie ocze­ki­wa­nia po­boż­nej śmierci pro­wa­dzo­nym przez za­kon­nice, które go­to­wały smacz­nie i co­dzien­nie, głów­nie zaś po­trawy skła­da­jące się z mar­chwi i ba­na­nów, z prze­zna­cze­niem dla żo­łąd­ków stu­let­nich. Sam fakt, że obiad był smaczny i co­dzienny, wy­star­czał, we­dług He­lenki, by sta­nąć w szranki z klasz­torną kuch­nią. A poza tym wi­działa w je­dze­niu mi­łość, dużo mi­ło­ści, i ogrom­nie chciała się za­pre­zen­to­wać jako naj­lep­sza sy­nowa naj­star­szej i naj­chud­szej pen­sjo­na­riuszki. Jak by to mia­no­wi­cie wy­glą­dało, że bab­cia nie leży na oł­ta­rzu je­dze­nia. Miała le­żeć. Le­żała. Je­dze­nie po ja­kimś cza­sie się psuło, można było je wy­rzu­cić i przy oka­zji po­pła­kać so­bie, jak to trud czło­wie­czy jest nie­do­ce­niany i że tyle serca się wkłada. I to też jest bar­dzo po­trzebne, ta­kie po­pła­ka­nie. Po otar­ciu łez można bo­wiem ugo­to­wać wszystko od nowa, ostu­dzić, spa­ko­wać do pu­de­łek i po­now­nie ozdo­bić po­kój, sto­sow­nie do oka­zji w ka­len­da­rzu świec­kim lub li­tur­gicz­nym. Je­dze­nie jest sza­le­nie te­ra­peu­tyczne.

Ja­kub po­chy­lił się nad bab­cią, żeby jak naj­de­li­kat­niej po­ca­ło­wać ją w czoło, i za­wa­dził łok­ciem o pu­dełko z pie­ro­gami. Pie­rogi po­spa­dały pod łóżko, żona Ja­kuba schy­liła się, żeby je po­zbie­rać, i od­kryła księ­ży­cowe kró­le­stwo bu­te­lek z wodą mi­ne­ralną i ob­li­za­nych z wierz­chu ta­ble­tek, któ­rych wy­rzu­ca­niem bab­cia wy­ra­żała swoją zgodę na śmierć oraz sprze­ciw na za­kon­nice.

– Dzień do­bry, bab­ciu – po­wie­dział Ja­kub.

– Wożą mnie do ka­plicy – wy­szep­tała bab­cia. – Ja im mó­wię, nie za­bie­raj­cie mnie do tej ka­plicy, nie będę się mo­dlić, a one mó­wią, że ja się po­win­nam mo­dlić. Cho­ciaż tro­chę. Może i tak, ale skąd one to mogą wie­dzieć?

– Do­brze się czu­jesz, bab­ciu? – za­py­tał Ja­kub.

– Taka jedna do mnie za­ga­duje, czy ja je­stem wie­rząca. A ja mó­wię, że nie, tylko że mnie do za­kon­nic od­da­li­ście, bo było naj­bli­żej. Ni­g­dzie da­lej się mnie nie dało prze­wieźć, bo­bym się roz­pa­dła, roz­sy­pała się jak pu­dełko za­pa­łek. Ja je­stem nie­wie­rząca, a Panu Bogu wszystko jedno, czy ja się po­mo­dlę, czy się nie po­mo­dlę! Wszyst­kim jest wszystko jedno!

– Masz tu ko­le­żanki ja­kieś? Ta­kie do po­ga­da­nia?

Łóżko pod dru­gim oknem za­skrzy­piało i spod koł­dry wy­ło­niła się za­spana twarz sta­ruszki z pla­strem na czole.

– A do mnie też wnuki przy­cho­dzą! Dzień do­bry!

– Siedź ci­cho! – burk­nęła bab­cia w stronę pla­sterka. – Nie mam żad­nych ko­le­ża­nek! Do ni­kogo się nie od­zy­wam.

Żona Ja­kuba wy­ło­niła się spod łóżka babci, otwarła stopą kosz na śmieci i wy­rzu­ciła zna­le­zione pie­rogi. He­lenka wes­tchnęła.

– Bab­cia nic nie je.

– Jak to nie jem? Ja­dłam wczo­raj! Her­batę z cu­krem!

– Her­bata jest do pi­cia.

– Ale cu­kier jest do je­dze­nia! A nie jem, bo one chcą mnie otruć, te za­kon­nice.

– Jak to otruć, bab­ciu? – Żona Ja­kuba po­gła­skała ją po dłoni. – Prze­cież my pła­cimy za po­byt babci tu­taj. Im się nie opłaca otruć.

– No wła­śnie – szep­nęła bab­cia. – Otrują mnie, scho­wają ciało w piw­nicy, nie po­wie­dzą wam o mo­jej śmierci i będą jesz­cze pół roku brać pie­nią­dze. Już tak ro­biły wcze­śniej! Na pewno i nie raz!

– Ale prze­cież He­lenka jest tu co drugi dzień, to chyba by za­uwa­żyła, że babci nie ma?

– Co­dzien­nie pra­wie – uzu­peł­niła He­lenka.

– A może by nie za­uwa­żyła? Może by pod­ło­żyli ko­goś in­nego? Wiesz, ilu tu mają pra­wie nie­bosz­czy­ków? A po śmierci każdy tak samo wy­gląda. Albo by po­wie­dzieli, że je­stem aku­rat w ka­plicy na nie­szpo­rze.

Ja­kub się za­śmiał. Żona Ja­kuba się za­śmiała. Sta­ruszka nu­mer dwa też się za­śmiała. Cały bu­dy­nek się za­śmiał. Słońce się za­śmiało i chmurki, i trawa, i pie­sek na tra­wie. Tylko bab­cia się nie za­śmiała.

Ja­kub usi­ło­wał so­bie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek w ogóle wi­dział, jak bab­cia się śmieje. Nie przy­po­mniał so­bie.

.

– Umrę – po­wie­działa bab­cia.

Miała słusz­ność. Lu­dzie umie­rają. Trudno nie spo­strzec. Na pod­sta­wie ob­ser­wa­cji ludz­ko­ści bab­cia wy­cią­gnęła wnio­sek co do swo­jej przy­szło­ści, nie­zbyt, umówmy się, od­le­głej, gdy się jest już bab­cią. Miała ab­so­lutną ra­cję. Umarła. Tak, tak.

– Nie umrzesz, jak coś zjesz – za­pro­po­no­wała He­lenka, świa­doma tym­cza­so­wo­ści ta­kiego roz­wią­za­nia.

– Ju­sty­sia mi ugo­to­wała – za­wy­ro­ko­wała bab­cia, po­dzi­wia­jąc ko­lek­cję sło­ików i pu­deł. – Bo wy mnie chce­cie otruć. A Ju­sty­sia by mnie nie otruła.

– Idę za­pa­lić – po­wie­działa ci­cho He­lenka i już stała w drzwiach.

Ja­kub oparł się łok­ciami o me­ta­lową po­ręcz łóżka. Po­czuł chłód prawdy, która cze­kała, aż od­waży się ją wy­sło­wić, nie li­cząc ab­so­lut­nie na zro­zu­mie­nie. Li­cząc na nie­zro­zu­mie­nie wła­ści­wie. Wy­ka­zał się wielką od­wagą oczy­wi­ście, bo­ha­ter­stwem pra­wie się od­zna­czył, ale figa z ma­kiem z pa­ster­na­kiem.

– Bab­ciu. To nie Ju­sty­sia. Ju­sty­sia nie umie go­to­wać. A poza tym Ju­stysi tu nie ma.

– Kła­miesz – po­wie­działa spo­koj­nie bab­cia, pa­trząc jego praw­dzie głę­boko w oczy. – Tylko Ju­sty­sia umie go­to­wać i tylko Ju­sty­sia jest tu­taj. Ona jedna do mnie przy­cho­dzi. A wy nie przy­cho­dzi­cie ni­gdy i chce­cie mnie otruć.

He­lenka stała za za­mknię­tymi drzwiami i pod­słu­chi­wała jesz­cze przez chwilę, choć nie było to naj­ła­twiej­sze, bo łzy pły­nęły jej przez całą twarz do nosa i do ucha. Nie trzeba się ma­lo­wać, gdy się chce tak ry­czeć. Nie­wy­godne łzy. Durne i nie­wy­godne. Dzie­cinne. Dzieci wy­ko­rzy­stują łzy, do­ro­śli wy­ko­rzy­stują pa­pie­rosy, ale nikt nie za­zna ulgi. Tylko śmierć po­maga.

– Wiem, że chce­cie, że­bym umarła – oznaj­miła bab­cia. – A ja umrę i tak!

.

Ju­sty­sia umiała go­to­wać. Na­uczyła się pod­czas licz­nych po­dróży; cza­sem ja­dła mule w ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji, cza­sem bułkę z pasz­te­tem pod nie­ele­ganc­kim skle­pem. Z każ­dego z tych po­sił­ków wy­cią­gała wnio­ski i stwo­rzyła so­bie w gło­wie nie­złą książkę z prze­pi­sami ze wszyst­kich stron świata, ale w tej chwili nie mo­głaby ni­komu ni­czego ugo­to­wać ani ni­kogo otruć, po­nie­waż aku­rat była w Li­mie i ja­dła ce­vi­che.

Ce­vi­che to su­rowa ryba, ma­ry­no­wana w soku z li­monki, przez co staje się mniej su­rowa. Choć na­dal. Ale trzeba spró­bo­wać, ja za­wsze pró­buję wszyst­kiego, po­wie­działa Ju­styna.

Po­wie­działa to o wiele póź­niej, wiele lat zło­żo­nych z wielu dni póź­niej, u sie­bie w domu, gdy skoń­czyli już jeść pie­czo­nego ło­so­sia, ra­ta­to­uille, sery z wi­no­gro­nami i lody pi­sta­cjowe i gdy mąż Ju­styny otwie­rał trze­cią bu­telkę wina, a żona Ja­kuba za­rze­kała się, że je­śli jesz­cze jest szar­lotka, to ona pęk­nie, ale może ma­lutki ka­wa­łe­czek. Ja­kub i jego żona sie­dzieli w domu u Ju­styny i jej męża, dwa ty­go­dnie wcze­śniej Ju­styna i jej mąż sie­dzieli w domu u Ja­kuba i jego żony i bez względu na oko­licz­niki miej­sca i czasu otwie­rali trze­cie wino, i sie­dzieli tak jesz­cze, i ga­dali, i otwie­rali wiele win wiele dni wcze­śniej i póź­niej, ale do­piero gdy bab­cia umarła. Nikt się nie spo­dzie­wał ta­kiego za­koń­cze­nia tego zda­nia, a ono było wła­śnie ta­kie od po­czątku. Śmierć babci otwarła wiele do­mów i wiele bu­te­lek wina. Ale ta śmierć mu­siała się zro­bić, przyjść, mu­siała wy­peł­nić sobą nic, ina­czej wino tkwi­łoby w bu­tel­kach, a lu­dzie w swo­ich do­mach i swo­ich gło­wach.

Ja­kub po szar­lotce miał zgagę, za­rzu­cił więc szybko kurtkę i wy­szedł na ta­ras na pa­pie­rosa. Woda z sodą od razu po­maga na zgagę, po­wie­dzia­łaby bab­cia. Za­pa­liło się świa­tło i Ja­kub zo­ba­czył pierw­szy w tym roku śnieg, który za­czął pa­dać mię­dzy ło­so­siem a drugą bu­telką wina, spa­dał na cie­płą zie­mię, zdzi­wioną jego spo­ko­jem, i top­niał na­tych­miast, jak czło­wiek po usły­sze­niu nie­spo­dzie­wa­nego kom­ple­mentu. Ja­kub nie spo­dzie­wał się wielu słów, pra­wie się z Ju­styną nie znali. Za­czy­nali do­piero. Ja­kub mó­wił dużo, lu­bił słu­chać swo­ich me­ta­for, za­ma­lo­wu­ją­cych czas jak roz­pusz­czone w wo­dzie akwa­rele, dzięki któ­rym wi­dać, że śnieg nie jest biały, tylko nie­bie­ski. Ju­styna mó­wiła nie­wiele, słu­chała i po­da­wała pu­entę, ob­ry­so­wy­wała ich słowa czar­nym fla­ma­strem, jakby były okien­kami ko­miksu. Oboje czuli się do­brze ze swo­imi hi­sto­riami.

Ja­kub stał i nie pla­no­wał my­śleć o ni­czym, chciał tylko skrę­cić so­bie pa­pie­rosa i po­pa­trzeć na nie­bie­ski śnieg, ale gdy ukła­dał ty­toń na bi­bułce, oka­zało się, że osiem­dzie­siąt lat temu, a może na­wet wię­cej, wiele lat zło­żo­nych z wielu dni temu, bar­dzo dawno i zu­peł­nie gdzie in­dziej, czyli te­raz i tu­taj, do­kład­nie tu­taj, gdzie Ja­kub stał, ga­pił się na śnieg i skrę­cał pa­pie­rosa, osiem­dzie­siąt lat wcze­śniej w tym sa­mym mo­men­cie wy­szło z domu małe dziecko, pię­cio­let­nia dziew­czynka, któ­rej umarła mama.

.

Mama