Zamiana ról - Natalia Bieniek - ebook + audiobook + książka

Zamiana ról ebook i audiobook

Bieniek Natalia

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Alicja żyje jak w bajce, jest współczesną wersją księżniczki. Razem z mężem biznesmenem mieszka otoczona luksusem w penthousie na warszawskim Żoliborzu, stać ją na wszystko. Ale nawet najgładsze powierzchnie, jeśli spojrzeć na nie uważnie, kryją pęknięcia. Okazuje się, że mąż nie mówił jej wszystkiego.

Pewnego dnia wysyła ją w podróż, która całkowicie odmienia jej życie. Zamiast na luksusowych wakacjach kobieta budzi się w zagraconym mieszkaniu z obcą rodziną u boku, która wmawia jej, że nazywa się inaczej i jest matką trójki małych dzieci. Alicja musi przejść długą drogę, nim pozna mroczny sekret, który stoi za zagadkową roszadą. Ta droga zmieni jej spojrzenie na wszystko.

Natalia Bieniek urodziła się i wychowała w Łodzi. Z wykształcenia jest anglistką, obecnie pracuje jako copywriterka. Zadebiutowała w 2002 r. na łamach „Esensji” opowiadaniem „Diabeł Morski”, które ukazało się również w języku angielskim i hiszpańskim. Autorka powieści obyczajowych „Uśpione marzenia”, „Dom sekretów” i „Dom na skraju lasu”. Mieszka z mężem i córką w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Lektor: Małgorzata Gołota
Oceny
4,1 (19 ocen)
10
3
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola6891

Nie oderwiesz się od lektury

Mnie się podobała
00
Gonia125

Nie polecam

nie zainteresowała mnie beznadziejna
00
mobali

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, bardzo wciągająca.
00
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Dość szybko mnie wciągnęła, chociaż nie ma zbyt wartkiej akcji, jest kilka ciekawych wątków, są miejsca gdzie można się uśmiechnąć. I przyda się osobom, które żyją ponad stan, lub nie zniżają się poziomu zwykłego śmiertelnika, żeby odkryć, że ludzie mogą mieć prawdziwe problemy.
00
madzia935

Całkiem niezła

Pierwsza połowa dużo lepsza. Całość mnie nie usatysfakcjonowała.
00

Popularność




Copyright © Natalia Bieniek, 2024

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© SensorSpot/Getty Images

© HN Works/Adobe Stock

© Sofia Zhuravetc/Adobe Stock

© Halfpoint/Adobe Stock

© JuanM/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-712-3

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Ewie

PROLOG

Zajrzałam do terminarza. Dzień zapowiadał się przyjemnie: o dziesiątej kosmetyczka, o trzynastej lunch w galerii handlowej z innymi żonami takimi jak ja, a potem wizyta w luksusowym spa. Czyli pan Amadeusz, półbóg w królestwie masaży, i jego sprawne dłonie na moich udach, plecach i pośladkach. Mężowi powiedziałam, że masażystka ma na imię Penelopa. Zresztą nie musiałam mówić, o nic przecież nie pytał.

Wieczorem wyjście na miasto. Trzeba sobie organizować czas w sposób twórczy i kompleksowy, żeby w pełni korzystać z życia. Ciekawe, czy Agnes będzie mogła wyskoczyć na kilka drinków do tego nowego klubu na Powiś­lu. Jej mąż jest na konferencji w Lozannie, podobnie jak mój niedawno. Ten jej produkuje walce turbinowe. Chyba. Nieważne. Agnes się śmieje, że chętnie by go przejechała walcem i że sam jest jak jeden wielki tłok czy tłumok, wszystko jedno… Mój małżonek robi bliżej nieokreślone interesy w branży finansowej, jakieś lokaty, sraty taty – mało mnie to obchodzi, byle przynosiło dochody. Mógłby nawet na rurze tańczyć albo być Bondem (ani o jedno, ani o drugie go nie podejrzewam). Najważniejsze, że jest kasa.

Pomyślicie z zawiścią: kolejna bogata idiotka, pusta jak wielkanocna wydmuszka i tak samo tandetnie kolorowa. Być może macie rację, nie wszystko jednak jest tak różowe, jak mogłoby się wydawać. Też mam prawo do szczęścia i korzystam z niego w najlepszy możliwy sposób. Nikogo nie ograbiłam, nie zabiłam i nie zamęczyłam. Nie weszłam facetowi na siłę do łóżka, nie pindrzyłam się w jedynym wiadomym celu i nie pomagałam usilnie swojemu szczęściu.

Szczęście spotkało mnie pewnego wiosennego dnia, gdy spacerowałam po rozświetlonym słońcem parku tuż po maturze. Rozprawka z polskiego napisana, zaliczona, prawie zapomniana. Temat: „Kanony miłości w poezji romantyków polskich” całkiem mi się spodobał, jak się zapewne spodziewacie. Nigdy nie byłam pilna, ale jakoś dałam radę wymalować na egzaminacyjnym papierze w kratkę kilka składnych zdań o miłości. A potem rozpięłam kołnierzyk białej bluzki i wyfrunęłam na wolność.

Skakałam właśnie z nóżki na nóżkę jak rącza gazela w parku wokół kwitnącego bzu, kiedy w moją stronę szedł przystojny biznesmen w eleganckim garniaku. Jakżeby inaczej. Przystojny i w garniaku. Łypnęłam na niego okiem pomiędzy jednym podskokiem a drugim. Prawie zawisłam w powietrzu z zachwytu. Tego pięknego dnia wszystko wydawało się wzniosłe i pełne czaru. Wolność po zdanym egzaminie nieziemsko uskrzydlała, dlatego do mnie nie dotarło, że nieznajomy jest o jakieś piętnaście lat ode mnie starszy i zaczyna siwieć. (Nie wiedziałam też, że w teczce ma podejrzane umowy i inne dowody na prowadzenie szemranych interesów). Nie było to jednak ważne, gdyż nastała boska jasność między nami. Nasze losy powiązały się na zawsze. I wcale nie było tak, że od razu poszliśmy do łóżka. Nie szłam też do ołtarza z brzuchem. Ale o tym później.

*

Teraz jestem dobrze sytuowaną panią domu, mieszkam w penthousie w zielonej dzielnicy Warszawy, z okien apartamentu widzę piękny park. Mam do dyspozycji ogród zimowy z jacuzzi pośrodku. Latem wprost z sypialni wychodzę na zalany słońcem taras i stopy grzeje mi drewniana podłoga, jak na molo podczas upalnych wakacji. Zimą leżę w wannie, a egzotyczne drzewka potrząsają nade mną liśćmi w pięknym soczystozielonym kolorze, tak innym od wszechobecnej na zewnątrz szarości. Kiedy zapalam pachnące świece, czuję się w domu jak w spa, gdzie nie docierają troski dnia codziennego.

Pani Luiza, przemiła pomoc domowa, dba o czystość w moich włościach. Poleruje srebra stołowe po przodkach męża (bo przecież nie po moich), pastuje błyszczącą podłogę ze szlachetnego drewna, ściera delikatną ściereczką kurze z wazy pseudo-Ming. Robi też przepyszną kawę z pianką przy pomocy mojej kuchennej maszynerii, której sama nie umiem używać. (Tak między nami, sprzęt domowy, zwłaszcza ten dla kobiet, powinien być jednak maksymalnie uproszczony w obsłudze). Pani Luiza jakoś daje radę z naszym wielkim wielofunkcyjnym ekspresem do kawy, a ja nie, co jest powodem żartów ze mnie i ogólnej wesołości. „Moja mała wiewióreczko”, mawia z czułością małżonek. (Dowiedziałam się, że to cytat ze słynnego dramatu Ibsena Dom lalki; tam mąż w podobny sposób zwraca się do żony). „Mój ty misiu słodki!”, odpowiadam równie czule. Następnie daję mu całusa w policzek lub przesyłam go na odległość, zależnie od tego, czy siedzimy na tej samej kanapie.

Jestem współczesną wersją wielkopańskiej hrabiny. Poślubiona w wieku lat dziewiętnastu, dziewczęciem będąc, nie zaznałam samodzielnego życia. Obce mi są trudy i znoje codzienności. Zajmuje mnie urządzanie apartamentu i domu pod Warszawą, dobór zasłon do mebli i mebli do zasłon. Plus lunche i kolacje biznesowe w towarzystwie męża. Muszę nosić wyjściowe sukienki i zabawiać gości uprzejmą rozmową. Nikt nigdy nie brał mnie za siksę. Stroje mam eleganckie, początkowo dobierane przez męża, niewulgarne, by uniknąć wiadomych skojarzeń z paniami lekkich obyczajów. Dopiero ostatnio, kiedy wszyscy w środowisku mnie już znają, pozwalam sobie na nieco ekstrawagancji. Zaczęłam nosić krótkie spódniczki, krzykliwe szpilki Louboutina i złote torebki Yves Saint Laurent. Żyć nie umierać!

*

Przejrzałam perfumy na półce w pokoju kąpielowym. Otworzyłam flakonik stojący najbliżej lustra. Zapach zatańczył w powietrzu. Choć to drogi delikatny kwiatowy motyw, wyczułam pod nim cierpki alkohol. Ostry, czysty etylowy wyziew dotarł do mnie jako pierwszy, dlatego nie jestem fanką perfum. Mogłabym rozdać je ludziom na ulicy albo podarować kasjerkom w marketach. Zakręciło mi się w głowie. Pewnie ten etyl zwalił mnie z nóg. Pora wyjść na taras. Trochę pada, świeże powietrze mnie orzeźwi.

Pani Luiza wycierała właśnie płytki tarasowe. Mop leżał na środku, pod drzwiami. Wolę, kiedy sprząta podczas mojej nieobecności, ale miałam być teraz u kosmetyczki.

– Już to zabieram. – Przesunęła mop spod moich nóg. – Przepraszam, myślałam, że pani nie ma.

Opadłam na wiklinową kanapę.

– Odwołałam wizytę. Proszę sobie nie przeszkadzać, pani Luizo.

Popatrzyła na mnie z ukosa, ale z sympatią. Zabrała mop i wiadro.

– Dokończę taras po drugiej stronie domu.

– Jak pani uważa.

Zamknęła przesuwne drzwi i zostałam sama. Na stoliku kolorowe pisma, głównie moda i uroda. Brukowców nie muszę czytać – to największy obciach w moich kręgach. Nie mam potrzeby oglądać gwiazd i gwiazdeczek w drogich stylizacjach, bo w każdej chwili mogę ubrać się tak jak one. Trendy też niekoniecznie muszę śledzić, zrobią to za mnie moje liczne przyjaciółki, które są świetnie zorientowane w świecie mody.

Prawdę mówiąc, skonstatowałam, przeglądając czasopismo z projektami domów, to chyba troszkę mi się to życie nudzi. Trzydziestka przekroczona, chęć do zabawy i zakupów jakby mniejsza… Starzeję się. Potrzebuję nowych wrażeń. Może pójdę na studia? Coś przyjemnego, na przykład historia sztuki albo dekorowanie wnętrz. Oczywiście na prywatnej uczelni, jak najmniejszym kosztem. Mówię o własnych siłach, bo koszty finansowe nie mają znaczenia. Rzecz ma być łatwa. Ewelina zdecydowała się na wyższą szkołę makijażu – z jej wiedzą na temat produktów kosmetycznych taka szkoła to formalność. Nawet zachęcała, żebym poszła z nią na te kursy, żebym „się rozwijała” i „zrobiła coś dla siebie”, ale odmówiłam. Dekorowanie wnętrz to lepszy pomysł. Zorientuję się w ofercie i podejmę decyzję.

O wilku mowa. Zadzwoniła Ewelina.

– Hej, Alice, my dear! – usłyszałam w słuchawce. – Jak tam po botoksie? Możesz mieć trochę spuchniętą twarz, ale do jutra przejdzie.

Nie czekając na odpowiedź, nawijała dalej:

– Może skoczymy na lunch? Na Moko? Wiesz, jest nowa kolekcja u Dono i Hono. W butiku. Właśnie oglądam. Mają megafajne sukienki i buty Blahnika!

– Co ty nie powiesz, nowa kolekcja?

Buty Blahnika to absolutny szał. Nawet szpile od niego są wygodne.

– Wiosenna kolekcja! Wpadaj jak najszybciej! Obkupimy się i potem na lunch – ekscytowała się Ewelina.

– Na piętnastą mam masaż tajski – przypomniałam sobie.

– Boski Leo?

– Nie, Amadeusz.

– Uuu, to nie będę przeszkadzać. Zapisz mnie na jutro, kochana. Pliz!

– Nie jestem pewna, czy będę pamiętać. Zawsze po masażu zapominam, jak się nazywam. – Zaśmiałam się do słuchawki.

Nie wiedziałam, że te słowa były prorocze.

*

Plan na ten dzień, jak widzicie, już jest – grafik wypełniony aż nadto. Niepotrzebny mi concierge, jestem całkowicie samodzielna. Pod pewnymi względami samodzielne życie mam opanowane do perfekcji.

Także przyszły tydzień wygląda ciekawie: w czwartek impreza z okazji otwarcia nowego butiku, w piątek otwarcie nowego gabinetu kosmetycznego. Będzie trzeba się wyszykować i wystylizować – możliwe, że trafię do kolorowej prasy, stylizacja musi być przemyślana i zgodna z trendami. Powinnam wcześniej uzupełnić żel na paznokciach. Całkiem o tym zapomniałam. Na palcach widnieją już białe obwódki odrostów.

Przejrzałam terminarz – nie umówiłam wizyty u pani Lusi. Co za niedopatrzenie. Trzeba natychmiast do niej zadzwonić. Może już nie mieć dla mnie terminu na środę. Cóż, najwyżej obsłuży mnie jej pomocnica. Nie mam fisia na punkcie paznokci, ale pani Lusia naprawdę potrafi zrobić coś z niczego.

Zabębniłam sztucznymi paznokciami w kolorze tropikalnego morza w stolik na tarasie. Brakowało tylko drinka z parasolką i krzyku śródziemnomorskich ptaków. Świeca zapachowa drgała rytmicznie w takt mojego dudnienia żelowymi szponami. Wysoka wieża apartamentowca, na której szczycie siedziałam, zdawała się kołysać na wietrze.

Współczesna wersja bajki o Kopciuszku. Kopciuszek siedzi w szpilkach Louboutina, z odpryskującym żelem na sztucznych paznokciach.

*

– Moja ty mała wiewióreczko! – dobiegł mnie głos męża.

Mąż powinien być w pracy. Albo gdziekolwiek indziej, ale nie w domu o tej porze. Zresztą nieważne, straciłam już rozeznanie, co on całymi dniami robi.

– Pakuj się, jedziemy w podróż.

– Ale kochanie, jaki wyjazd? Tak nagle? – zakrzyknęłam w jego stronę. – Mam plany na dziś…

Wszedł do pokoju z walizką pełną moich ugniecionych ciuchów.

– Więc cię porywam! – Skoczył do mnie z udawanym przejęciem.

Miałam ochotę puknąć się w czoło.

– Spakowałem twoje najładniejsze sukienki.

Wyglądało na to, że jest w wesołym wakacyjnym nastroju.

– Seszele czy Kajmany, najdroższa? – Szarmancko ujął mnie za rękę.

Wykonaliśmy kilka kroków tanga. Bez muzyki w eterze, za to z muzyką w sercach. Byłam ubrana w sposób mało wyrafinowany – proste dżinsy i T-shirt, ale nasz spontaniczny taniec wyglądał bardziej romantycznie, niż gdybym miała na sobie wieczorową suknię z boa. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Mąż czarował uśmiechem, nawet po tylu latach związku. Westchnęłam z czułością. Niespodziewana namiętność dała wyraz w tanecznych piruetach. Tango jest tak cielesne, że miałam ciary. Kopciuszek na balu z pewnością tańczył z księciem tango. Nie mogło być inaczej.

Odpłynęłam do słodkiej krainy wyobraźni.

– No dobrze, moja droga. Wystarczy – rzekł mąż, zatrzymując taniec w dość niewygodnej dla mnie pozycji.

Utknęłam z głową do tyłu, podtrzymywana przez mężczyznę mego życia.

– Czas na nas. – Postawił mnie do pionu.

Odetchnęłam. Głęboki szybki wdech. Jak podczas jogi.

Mąż patrzył na mnie przenikliwym wzrokiem. Silny, zdecydowany facet, lider i przywódca stał znów przede mną w pełnej krasie. Żarty na bok, romantyzm docenimy później. Mamy przecież zadanie do wykonania. Tylko jeszcze nie wiem jakie.

– Nie bierz dużo rzeczy. Zrobisz zakupy na miejscu – uprzedził.

W jego niby-promiennym głosie wyczułam cień troski i być może smutku. Wizja Kopciuszka nie do końca wywietrzała mi z głowy.

– Gdzie jedziemy? – Przysiadłam na pufie.

Ukucnął koło mnie jak ojciec przed kilkuletnią córką.

– Zarzucałaś mi, że jestem mało spontaniczny. Mówiłaś, że nasz związek potrzebuje nowej energii.

Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście, zdarzyło mi się zrobić z tego powodu awanturę. Krzyczałam jak mała dziewczynka, odgrywałam pożałowania godne sceny wyimaginowanej zazdrości i widowiskowo trzaskałam drzwiami na taras albo do sauny. Czułam się zdana sama na siebie, spędzając samotne dni w wielkim penthousie, podczas zakupów lub imprez w klubach. Wszędzie chodziłam sama, mój mąż w domu jedynie bywał, a raczej sypiał. I to nie zawsze.

Tym bardziej zdziwiła mnie jego nagła propozycja wyjazdu we dwójkę na koniec świata.

– Zamówiłem taksówkę na dworzec. Tu masz bilet. – Podał mi kopertę.

– Ty nie jedziesz?

No tak, można się było tego domyślić.

– Dołączę do ciebie.

Kolejny wykręt.

– Mówiłeś, że to nasz wspólny wyjazd – pisnęłam z zawodem w głosie.

– Bo tak będzie. Muszę coś jeszcze załatwić. Zaufaj mi.

– Już to widzę – prychnęłam. – Zabiegi spa od rana do wieczora, a ciebie nawet nie zobaczę. Znowu…

– Tym razem będzie inaczej.

Prorocze słowa.

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Z głębi mieszkania dochodziły stłumione odgłosy odkurzacza i szuranie stóp pani Luizy. W lustrze naprzeciw mnie widniała moja twarz – wymęczona, bez podkładu, szara i z worami pod oczami. Tak nie wyglądają księżniczki, nawet w tych bardziej ponurych baśniach. Co się ze mną dzieje… Z pewnością nie powinnam tak wyglądać na otwarciu butiku w czwartek.

Mąż też nie wyglądał promiennie, choć chciał sprawiać takie wrażenie. Chyba się dziś nie czesał, a krawat pewnie zakładał w pośpiechu, bo wisiał krzywo tuż pod niedogoloną brodą.

Zatrzepotałam rzęsami. Mąż się uśmiechnął. W jego oczach zobaczyłam znajomy błysk czułości.

– Ta podróż to prezent z okazji rocznicy naszej znajomości – powiedział.

Zajrzałam do walizki. Upchnął tam kilka moich letnich sukienek i sandałów.

– Czyli Meksyk – podsumowałam cierpko. – Albo Malibu… Kourtney i Kim jadą do Malibu, co?

Nawiązałam do programu telewizyjnego, którego on, jak sądzę, nie jest targetem. Dla zabicia czasu oglądam reality shows. Szczególnie upodobałam sobie perypetie rodziny Kardashian. Pieruńsko bogata, ale całkiem sympatyczna Kim z dużym tyłkiem i rzęsami do nieba, która zrobiła karierę na sekstaśmie i paru wystąpieniach w „Playboyu”, jej koszmarnie bogata, ale równie sympatyczna mamuśka Kris, charyzmatyczna pani po niezliczonych liftingach, oraz ich duża, bogata i oczywiście sympatyczna rodzina, która na ekranach telewizorów przeżywa kolejne śluby, rozwody, kolacje w restauracjach, treningi fitness, problemy z psem, przygotowania do sesji zdjęciowych, wyjazdy do luksusowych hoteli i inne meandry luksusowego życia.

Wydawałoby się, że skoro moje życie jest takie samo, to nie potrzebuję oglądać tego typu programów. Nic bardziej mylnego. Nikt nie zrozumie dylematów Kardashianki lepiej niż ja. Swój trzyma się swego. Poklask dla kolorowego życia grupki nierobów jest mi mocno na rękę. Nie jestem w swoim stylu życia osamotniona. Ponadto nie miałabym nic przeciwko dużej rodzinie. Takiej, jaką mają Kardashianki. (Tak wielkiego tyłka i cycków mieć nie muszę, ale rodzinki zazdroszczę). Wspaniale jest próżnować wspólnie. Próżnowanie w towarzystwie, ku ogólnemu przyzwoleniu, nabiera nowego wymiaru. Zresztą Kardashiankom nie można odmówić talentu. Zrobić coś kompletnie z niczego to wielka sztuka.

No, ale wracam do rzeczywistości. Mąż chce mnie wysłać w podróż. Może to i dobrze. Możliwe, że faktycznie odświeżymy tym sposobem nasz związek… Bardzo bym tego chciała. Bo idealne życie, choćby nie wiem jak było idealne, też potrzebuje świeżości.

Zresztą pomysł męża z nagłym wyjazdem nie jest niczym dziwnym. Ludzie majętni mają skłonność do ekstrawagancji wyrytą w liniach papilarnych. Kto nie ryzykuje, ten nie żyje. Oto nasze motto życiowe.

Pamiętam zakręcone przygody moich przyjaciółek. W porównaniu z nimi jestem stateczną matroną z uporządkowanym, nudnym życiem.

Isabel na przykład pewnego dnia wylądowała prywatnym odrzutowcem męża w Paryżu. Wcześniej została zgarnięta z zajęć jogi – prawie nago, z rękoma w pozycji lotosu. (Instruktor też był nagi, i to zupełnie; on oczywiście do Paryża nie poleciał). Isabel lubi ubarwiać rzeczywistość, zdjęcia, które mi pokazała, dowodzą jednak niezbicie, że do Paryża leciała w samych stringach, a także z kieliszkiem szampana w dłoniach. Dobrze, że był to prywatny lot – choć po kilku drinkach poprzedzonych hajem po marihuanie być może wolałaby znaleźć się w klasie ekonomicznej pełnej rodzin z dziećmi – na białej skórzanej kanapie w odrzutowcu siedział bowiem jej milczący mąż, który napawał się widokiem ośmieszonej żony. Wymierzał jej właśnie szytą na miarę luksusową karę. Instruktorowi jogi ktoś tego samego dnia obił twarz i nie był już taki ładny. Isabel wyszła na płytę lotniska z wysoko uniesioną głową, zawinięta w brudny mundur stewardesy. Mąż pokiwał groźnie palcem: Zapamiętaj. Niech mi to będzie ostatni raz. Isabel obróciła całą historię w żart, opowiadała ją potem na raucie u ambasadora Rumunii jako wspomnienie swych niezwykłych przygód. Rzecz jasna, z kieliszkiem szampana przy piersi i z białym proszkiem w nozdrzach.

Viola natomiast została znienacka napadnięta, kiedy wychodziła z psem na spacer. (Jej okropny chihuahua zawsze przyprawiał mnie o mdłości; jak można trzymać te brzydactwa?) Ktoś przewiązał jej oczy czarną szarfą i poprowadził do podziemnego garażu. Myślała, że została porwana, i najadła się strachu. Kopała, wywijała się, drapała… Jest słabą kobietą, lecz buty Louboutina z trzynastocentymetrową szpilą oraz ostatni krzyk mody w postaci ostro opiłowanych paznokci dodały jej sił. W garażu tymczasem stał nowy mercedes. Prezent urodzinowy od męża. Zdjęto jej opaskę z oczu, nastała jas­ność. Nowiutka karoseria lśniła metalicznym blaskiem. Śmiechu było co niemiara, tylko ochroniarzom nie było wesoło, bo to ich wcześniej skopała louboutinami i dowaliła im w czułe miejsca torebką Vuittona (w środku miała podręczną metalową kasetkę z zestawem stu cieni do powiek).

Różne zatem rzeczy widziałam. Zamożni ludzie też mają swoje schizy. Im też czasem odwala, też świrują i zachowują się mało poważnie. Na trzeźwo i po używkach, których nie brakuje. Evelin wylądowała na odwyku u słynnego lekarza celebrytów. (Cieszyła się, spotkała tam ulubioną serialową aktorkę). Cała nasza kobieca drużyna zaciekle jej wtedy kibicowała. A potem omijała ją szerokim łukiem. Wiadomo, imprezowanie jest git, ale tabletki od psychiatry już niekoniecznie. Agnes natomiast dosłownie zwariowała na punkcie butów. Kiedy dowiedziała się, że wykupiono na pniu najnowszą kolekcję Blahnika z butiku przy Mokotowskiej, a ona nie dotarła na czas, bo wypadek na Marszałkowskiej spowodował gigantyczny korek, wpadła w taki szał, iż ze stanem przedzawałowym trafiła do szpitala. Leczyła się z depresji przez kilka kolejnych tygodni u przystojnego doktora Walikonia.

Tak… Wiele widziałam. Teraz trafię pewnie do Malibu albo do Meksyku. Gorsze dziwactwa trapią klasę wyższą niż nagła podróż z jedną walizką. Odmiana zresztą dobrze mi zrobi.

Mąż podał mi kieliszek szampana.

– Za nas! Za przyszłość.

Wznieśliśmy toast.

– Za udaną podróż. – Pocałował mnie delikatnie w policzek.

Wypiłam alkohol i oblizałam wargi.

Łączy mnie z mężem szczególna więź. Nie chcę się teraz wdawać w szczegóły, ale wyciągnął mnie z trudnego położenia. Pomógł mi, podał mi pomocną dłoń. Początkowo nic nie chciał w zamian. Długo znaliśmy się, zanim doszło między nami do zbliżenia. Więc to nie jest tak, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka, że słodka idiotka i majętny biznesmen. Że łóżko i seks. To znaczy łóżko owszem, i seks też, ale nie od razu i nie tylko. Kiedy miałam dziewiętnaście lat, wyprowadziłam się z rodzinnego domu i zamieszkałam z nim. To mi wystarczyło.

Teraz trzeba wykorzystać to życie na maksa, każdą kroplę wycisnąć jak cytrynę do słodkiej herbaty, aż z owocu pozostanie zmasakrowana żółta skórka. Należy mi się zadośćuczynienie. Za to, co było, a może bardziej za to, czego NIE było. Nieważne. Ważny jest spokój. I żeby nikomu nie robić krzywdy.

Nie myślcie jednak, że wydaję tylko na buty i kosmetyczkę. Raz w miesiącu wykonuję przelew na dowolnie wybrany cel charytatywny. Najczęściej jest to chore dziecko z biednej rodziny, której nie stać na operację serca za setki tysięcy lub na pełną kurację antyrakową. Przelew robię anonimowo, nikt ze znajomych nie wie, jakie mam tajemne hobby. I że czasem płaczę nad internetowym opisem chorej Zuzi lub Szymka. Uciszam tym sposobem sumienie.

*

Mąż podszedł i ucałował mnie w policzek.

– Muszę iść. Trzymaj się, kochanie. Spotkamy się na miejscu.

Gdzieś w tle stali jego goryle. To znaczy biznesmeni oczywiście, ładnie umięśnieni i łysi. Widziałam ich kątem oka. Wśród nich mojego znajomka Gabrysia; łypnęłam dyskretnie w jego stronę. Był w kaszkiecie i miał na sobie elegancki płaszcz, zupełnie nie w jego stylu. Tym razem sytuacja temu nie sprzyjała, ale zazwyczaj ucinamy sobie z Gabrysiem małą pogawędkę – a to przy kawie, a to nad świeżo przeczytaną lekturą, lubimy bowiem klasyków. Nie, nie przesłyszeliście się. Ochroniarz mojego męża, napakowany łysy mięśniak, w wolnych chwilach podczytuje Czechowa, Mickiewicza i Flauberta. Znosi mi książki z biblioteki, o których potem dyskutujemy, przy czym to wcale nie on uczy się ode mnie, tylko ja od niego.

Nie mamy romansu, co to, to nie. Łączy nas specyficzne pokrewieństwo dusz, ale nigdy nie doszło między nami do niczego fizycznego. Chodzą słuchy, że Gabryś to gej i dlatego nasze relacje nie wzbudzają podejrzeń. Raczej mało w to wierzę, by był gejem, a nawet jeśli, to nie ma to dla mnie znaczenia.

Gabryś wyglądał dziś jakoś inaczej, bardziej intelektualnie, o ile o intelektualizmie może świadczyć elegancki płaszcz. Odwrócił się w moją stronę i położył na fotelu książkę.

– Rok 1984. Piękna opowieść. Za miesiąc trzeba będzie oddać do biblioteki na Bielanach. – Mrugnął porozumiewawczo, a ja jeszcze nie wiedziałam, że ta informacja okaże się na wagę złota i że nic nie było w tej scenie przypadkowe.

Włożyłam książkę do torebki, zaraz potem ochroniarze męża wyszli z pomieszczenia. Drzwi gabinetu trzasnęły głucho. Zapadła ciężka i smutna cisza.

Mąż patrzył na mnie czule. Przystanął, jakby chciał mi coś jeszcze powiedzieć. Dziwna chwila. Jakbym jechała Bóg wie dokąd, a to przecież tylko wakacje na Seszelach.

– Czy stało się coś, o czym nie wiem? – spytałam.

Odwrócił wzrok.

– Zaufaj mi.

Nie patrzyliśmy na siebie.

Cisza wisiała w powietrzu i wysysała energię.

– Naprawdę muszę iść. Za pół godziny będzie taksówka, którą ci zamówiłem. Miłej podróży.

Wyszedł z mieszkania, a ja poszłam na taras.

Czekałam na obiecaną taksówkę.

W ogrodzie zimowym natknęłam się na panią Luizę, która wycierała okna. Jej duże ciało okutane w powłóczystą sukienkę zasłaniało przesuwne drzwi do salonu.

– Pani usiądzie, pani Luizo. Pogadamy. Właściwie to jest tu czysto.

Luiza wzruszyła ramionami. Wytarła ręce, poprawiła włosy niedbale zebrane w koczek.

– To ja może herbatę zrobię… – zaproponowała.

– Nie trzeba. Chyba że pani chce się napić.

Na mojej twarzy wykwitł rumieniec zakłopotania. Nie nadaję się na szefową domowego personelu. Niedługo dojdzie do tego, że to ja zacznę sprzątać, podczas gdy ona będzie pić herbatę na tarasie.

– Jak u córki? – Podsunęłam gosposi ciasteczka.

Pani Luiza ma córkę w moim wieku i kilkoro małych wnucząt. Z tego, co wiem, nie przelewa im się, w rodzinie nie dzieje się najlepiej – tatuś sobie poszedł albo coś w tym stylu. Luiza powinna być już na emeryturze i bawić wnuki, zamiast sprzątać czyjeś apartamenty, nie zdołała jednak wypracować stażu pracy i musi nadal zarabiać. Pracując, pomaga córce utrzymać dom, a córka może dzięki temu sama zajmować się swoimi dziećmi, zamiast na przykład sprzątać czyjeś apartamenty.

U mnie Luiza ma dobre warunki zatrudnienia, nie oszczędzam na niej i nie jestem wymagająca. Czasem daję jej sowite napiwki, chociaż zaciekle się broni, wcale nie chce ich przyjąć. Wtedy mówię, że to dla wnuków, żeby im kupiła coś nowego. Nie mogła lepiej trafić z tą pracą u mnie. A ja nie mogłam lepiej trafić na pomoc domową: mam pełny pakiet sprzątania, codziennych porad, niezobowiązujących rozmów. Oraz namiastkę normalnego życia. Sygnały spoza szklanej wieży apartamentowca.

– Jakoś dajemy radę. – Gosposia chrupała wafelka, a jej drugi podbródek rytmicznie falował. – Maciek będzie zdejmował buty ortopedyczne. Lekarz już postanowił.

– To wspaniale!

Przytaknęła.

– Może ja jednak z tą kawą przyjdę…

– Nie zdążę wypić. Czekam na taksówkę.

Pewnie sądziła, że znów kosmetyczka albo spotkanie z dietetykiem.

– Tym razem wyjeżdżam na dłużej – wyjaśniłam.

– Wakacje?

– Można tak powiedzieć. – Uśmiechnęłam się. – Uwierzy pani, nawet nie wiem, dokąd jadę. To ma być prezent od męża.

Cmoknęła z uznaniem.

– No, no, ten pani mąż to romantyk! Przyda się pani wyjazd. – Przyjrzała mi się. – Pani coś blado wygląda.

– Pewnie z wrażenia. – Wzruszyłam ramionami. – Tyle się ostatnio dzieje.

Nie miałam ochoty spowiadać jej się z tego wczorajszego botoksu, bo przeczuwałam, że to nie był najlepszy pomysł. Znieczulenie miejscowe musiało uderzyć mi do głowy, wory pod oczami też nie powstały przypadkiem. I tak to jest, jak słucha się ślepo koleżanek. Ale może one mają rację, może najpierw trzeba się nacierpieć w imię piękna, by to piękno uzyskać.

A teraz prawda była taka, że siedziałam na walizkach (Luis Vuitton, a jakże), ale nie miałam ochoty nigdzie jechać. Czy nawet mając pieniądze, muszę ciągle robić to, czego chcą ode mnie inni? O ja niewdzięczna, narzekałam w myślach. Nie chciało mi się ruszyć z kanapy, żeby pozwiedzać Maroko lub inny Marrakesz. Coraz mocniej kręciło mi się w głowie i najchętniej zamknęłabym oczy. Niepotrzebnie piłam szampana.

Uderzyła mnie pewna skrajnie niedorzeczna myśl… I zrobiło mi się jeszcze bardziej słabo. Nie, to niemożliwe… Przecież bardzo uważam, stosuję wszelkie możliwe zabezpieczenia. To naprawdę niemożliwe. Zdecydowanie wbrew biologii. Zresztą my ostatnio prawie wcale nie… Och, nieważne. Odepchnęłam niewygodne myśli byle dalej, w zaświaty świadomości. Oboje z mężem mamy nieciekawą przeszłość i jesteśmy co do jednej sprawy nadzwyczaj zgodni: nadajemy się do wszystkiego, poza rodzicielstwem.

Tak po prawdzie to miałam ostatnio robione różne badania. One mogą sporo wyjaśnić. Wyniki miały być w tym tygodniu, ale zapomniałam je odebrać.

W żyłach jakby mi zawrzało. Musiałam mieć dziwaczny wyraz twarzy, bo Luiza pospiesznie wstała z fotela.

– Ja jednak pójdę po tę kawę, przed wyjazdem się przyda.

Zmarkotniałam jeszcze bardziej. Zapadłam się w fotelu.

Luiza wróciła z tacą, na której stały dwie fajansowe filiżanki pełne aromatycznej kawy i posrebrzany imbryczek.

– Będzie dobrze – pocieszyła mnie.

– Oczywiście, że tak! – zameldowałam niczym harcerka na apelu.

Piłyśmy w ciszy przez dłuższą chwilę. Cierpki smak kofeiny pobudzał zmysły.

– Pani czegoś dodała do kawy… – Badałam językiem płyn. – Syrop klonowy? Cynamon?

Luiza uśmiechnęła się szeroko.

– Odrobina miodu. Na rozgrzanie przed podróżą.

Smak rzeczywiście był nietypowy, ale dobry.

Luiza upiła kilka małych łyczków, delektując się jak przedwojenna dama.

Potem patrzyłyśmy obie na krajobraz. Gołe gałęzie drzew drżały na wietrze, głaskały delikatnie dachówki i balustrady mojego wielkiego domostwa. Latem widok jest przepiękny – zieleń parku i błękit kanału nieopodal przenikają się malowniczo. Niestety zimą mam wrażenie, że mieszkam w wysokiej wieży, w totalnej głuszy pośród mokradeł i grzęzawisk, choć całkiem niedaleko jest Starówka i centrum miasta.

– Pani Luizo, czy chciała pani kiedyś coś zmienić? – zagadnęłam.

Pytanie było retoryczne i Luiza dobrze o tym wiedziała. Oczywiście, że chciałaby wiele pozmieniać. Wolałaby mieć zaradną córkę i zaradnego zięcia, który utrzymuje rodzinę, a nie zwala wszystko na barki kobiet. Chciałaby zajmować się wnukami, a nie sprzątać czyjeś mieszkania. Chciałaby, żeby wnuki pojechały kiedyś nad morze albo w góry, bo nigdy nie były i nic nie zapowiadało zmiany. Ogólnie jest jednak zadowolona z życia i nie lubi narzekać. Nic więc nie odpowie na moje z gruntu retoryczne pytanie. Ludzie, którzy wiodą prosty żywot, korzystają z tego, co mają. Banalne, ale prawdziwe. Do pozazdroszczenia.

Upiłam solidny łyk miodowej kawy, a jej cierpki zapach krążył mi w nozdrzach.

Przez moment miałam wrażenie, że to nie jest mój taras w wielkomiejskim penthousie, tylko wieża na mokrad­łach, a osoba przede mną to nie pani Luiza, sześćdziesięcioletnia sprzątaczka o obłych kształtach i spracowanych dłoniach, tylko wróżka z bajki, która zaraz wyciągnie magiczną różdżkę i rzeczywistość wokół odzyska prawdziwy kształt. Jakikolwiek on jest.

Ech, ta wyobraźnia, zawsze cierpiałam na jej nadmiar. Zerknęłam przez przeszklone tarasowe drzwi na moje dwie wielkie walizy, które czekały na przybycie taksówki. Czyli wszystko w porządku, po staremu. Zaraz wyjadę w kolejną rozrywkową podróż, która przegoni kiepskie wczesnowiosenne myśli i na nowo rozpali we mnie radość życia.

Luiza poprawiała koczek, wierciła się w fotelu – wyraźnie nie miała co zrobić z rękoma. Siorbała kawę, dodała cukru, znów spróbowała, znów mieszała – i tak w kółko.

– Teraz przez jakiś czas mnie nie będzie. – Przeszłam do konkretów. – W gabinecie na biurku jest notatnik i lista moich zajęć w tym tygodniu. Proszę odwołać zaplanowane lunche… Pani przeprosi i tak dalej… Zresztą oni są przyzwyczajeni do nagłych odwołań. Proszę powiedzieć, że mam spotkania biznesowe.

Luiza wyjęła z przepastnych kieszeni fartucha ołówek i kartkę.

– Kochanieńka, pani pozwoli, już nie te lata… – Poprawiła okulary na nosie.

– Miałam odebrać wyniki badań… – Potarłam z roztargnieniem czoło. – Teraz nie zdążę, a pani nie wydadzą. Mąż też nie odbierze. Trudno. Przez tyle lat się nie badałam, to kilka tygodni mnie nie zbawi. Miałam też zamówione dostawy ze sklepów internetowych, trzeba przyjąć kurierów.

Doszłam do wniosku, że mam całkiem „pracowite” codzienne życie. W sensie, że dużo spotkań i sprawunków każdego dnia.

– Oj! – Złapałam się za głowę. – Miałam zrobić przelew na Mag…

Ugryzłam się w język. Pani Luiza nie wiedziała, że dotuję te biedne chore dzieciaki. I że kolejna na mojej liście jest niespełna roczna Madzia z guzem jak brzoskwinia w małym brzuszku. Zgodnie z moim planem wpłat przelew miał pójść dzisiaj. Pewnie nie zdążę przed wyjazdem. Cóż, zrobię to z zagranicy. Gdziekolwiek się znajdę. To niezbyt wysoka cena, by uciszyć sumienie. By choć przez chwilę mnie nie męczyło.

Luiza popatrzyła na mnie przenikliwie. Miałam wrażenie, że wiedziała więcej, niż mogłoby się zdawać.

– Ktoś dzwoni do drzwi. – Wstała od stołu.

Dziwne, bo nie słyszałam dzwonka.

– Pewnie taksówkarz.

Wyjrzała przez balustradę.

– Tak, podjechała taksówka. Pójdę otworzyć szlaban na podjazd.

Zniknęła za przeszklonymi drzwiami do salonu.

Byłam tak zakręcona, że wpadłam na mosiężny wieszak. Nie zdążyłam się pożegnać z Luizą, która zginęła gdzieś w przepastnym mieszkaniu. Wyszłam bez słowa przed budynek. Czy mi się wydawało, czy ktoś wystawił moje walizki na zewnątrz? Nie pamiętam kto i kiedy. Z pewnością to nie ja je targałam.

Pamiętałam później, że na podjeździe stały dwie taksówki.

Wsiadłam do tej bardziej kolorowej. Nawet nie spytałam, czy to na mnie czekał taksiarz. Nieważne. Pomachałam na pożegnanie w stronę mego ślicznego domu. Pewnie Luiza stała w którymś z okien. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi i samochód łagodnie ruszył, przymknęłam oczy i wpadłam w coś w rodzaju półsnu. Samochód kołysał delikatnie, a ja czułam błogą senność. I kompletnie mnie nie obchodziło, dokąd tak naprawdę zmierzałam ani co już wkrótce dane mi będzie przeżyć.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI