Zbieracz Burz, tom 1 - Maja Lidia Kossakowska - ebook

Zbieracz Burz, tom 1 ebook

Maja Lidia Kossakowska

4,6

Opis

Boże miej litość! Miej nas w swojej opiece!

Moc Burzyciela Światów, ocknęła się, zatliła, lecz nie wypełniła potęgą Pana. Nie znalazła ujścia od czasu starcia z Siewcą Wiatru. Aż do teraz...

Boże w Trójcy Jedyny! Czemuż znowu budzisz swego Anioła Zagłady?

Porywasz za naczynie gniewu. Kielich, który gdy pęknie, wyleje niszczycielską zawartość na każdą krainę Kosmosu. Każdą Istotę. Każde dziecię Twoje.

I stanie się koniec... I nicość...

Boże czemuś nas opuścił? Eli, Eli lama sabachtani?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (205 ocen)
136
55
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CezaryOff

Nie oderwiesz się od lektury

cały cykl jest godny, dobrze się go czyta . zbieracz burz ma trochę przydługie wstępy do rozdziałów, trochę męczy kiedy czeka się na akcje, ale i tak warto!!:)
00
ArienneMooncake

Dobrze spędzony czas

Pozycja obowiązkowa dla osób, którym podobał się Siewca Wiatru.
00
arhkym

Dobrze spędzony czas

Lubię bardzo, ale Hija denerwuje bardzo.
00
Julie86

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna🙂 Nie mogę się doczekać kolejnej cześć 😊
00
piotrglodz89

Nie oderwiesz się od lektury

warto, na prawdę warto przeczytać
00

Popularność




Zastępy Anielskie

Żarna niebiosSiewca WiatruZbieracz Burz – tom 1Zbieracz Burz – tom 2
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

rew.

Zapach krwi. Smak krwi. Gorąca, pulsująca, lepka czerwień.

Która płynie. Która barwi myśli. Przynosi ulgę. Oszałamia.

Na Jasność, ależ oszałamia.

Niezbyt odpowiednia pobudka dla anioła, fakt. Nawet chwilowo bezrobotnego Abaddona, Tańczącego na Zgliszczach.

Daimon stał pośrodku ringu, dysząc ciężko. I uśmiechał się. Paskudnie. Naprawdę paskudnie.

Miał dziś niezły dzień. Pełen parującego szkarłatu, potu i zwycięstwa. Właśnie cztery rosłe dżinny zwlekały z areny ośmionogiego centaura. Dziewiątego pokonanego przeciwnika pod rząd. Jeszcze jeden i będzie dosyć. Umiar, przyjaciele. Porządny skrzydlaty we wszystkim musi zachować umiar. To złota zasada Królestwa. No nie?

Frey poruszył opuchniętymi, poobijanymi palcami, zacisnął dłonie w pięści.

Spokojnie. Spokojnie. Jest dobrze. Ten ostatni zaraz wyjdzie na ring. Już za chwilę zmażesz mu z gęby butny wyraz, zmienisz ją w kawał świeżego befsztyka, rozmażesz po ścianach i udekorujesz wybitymi zębami. A potem postarasz się opanować. Zdusisz palący się pod żebrami ogień, zalejesz go falą krzepnącej krwi, zmęczenia, euforii po skończonej walce. Uda ci się. Zawsze się udaje. Więc nie myśl o tym teraz. Nie teraz. Za jakiś czas. Kiedy już wyniosą kolejnego dupka z połamanymi kośćmi i zmasakrowanym pyskiem. Dzielnego idiotę, który ośmielił się stanąć do walki z Aniołem Zagłady.

Kiedy ochłoniesz.

Dżinny wreszcie zdołały wspólnym wysiłkiem ponieść bezwładne cielsko centaura. Nogi zakończone szerokimi racicami sterczały do góry niczym kołki połamanego płotu, gęste kudły, zrudziałe od stygnącej posoki, szorowały po podłodze wysypanej grubą warstwą trocin. Wywrócone białkami oczy oglądały już krajobraz po drugiej stronie tęczy.

Daimona nie obchodziło, czy przeciwnik się wyliże, czy umrze, ale rzadko się zdarzało, że pozbawiał kogoś życia. Nie przyszedł tu przecież zabijać. Tylko zgasić ten wszechwładny pożar, to szaleństwo, które kazało mu krzyczeć w nocnych koszmarach, a milczeć i zaciskać zęby za dnia. Moc Burzyciela Światów, która ocknęła się, zatliła, lecz nie przepełniła go potęgą Pana, nie znalazła ujścia od czasu sławnego starcia z Siewcą Wiatru.

Frey był teraz naczyniem gniewu, a to naczynie w każdej chwili mogło pęknąć, wylewając niszczycielską zawartość na każdą przypadkową krainę Kosmosu.

Dlatego brał udział w nielegalnych walkach za pieniądze w dalekiej, zakazanej dzielnicy Stref Poza Czasem.

Starcie, potyczka, konfrontacja, bijatyka na pięści trochę pomagały. Trochę.

Stanął w lekkim rozkroku, wstrząsnął skrzydłami, ponownie rozprostował i zacisnął palce. Gotów. Był gotów do kolejnego spotkania.

Tymczasem pod szarą plandeką namiotu, wielkiego jak sala audiencyjna w Pałacu Tronu, oszalały z emocji tłum wrzeszczał, wiwatował, klął i stawiał zakłady. Geniusze w pasiastych tunikach krupierów krążyli wśród publiki, potęgując zamieszanie. Licytator niezmordowanie wykrzykiwał stawki ochrypłym głosem wrony. Gnomy gestykulowały zaciekle, krzywiąc brzydkie trójkątne pyszczki. W wąskich, małpich łapkach ściskały pliki banknotów lub wielkie kamienie szlachetne najlepszej wody. Geniusze sypali czystym regenckim srebrem, wprost z mennic Królestwa. Fauny i koboldy na ogół w ogóle nie miały pieniędzy, ale wydzierały się głośniej niż inni. Kilku Dewich stawiało piękną starożytną biżuterię i zdobione gemmy. Dżinny targowały miedziakami lub, zależnie od statusu, porządnym złotem rodem z Otchłani. Liczni Głębianie niskich kast starali się przekrzyczeć zgromadzonych na trybunach nieskrzydlatych, oferując wszystkim wokół wyzwiska i podfałszowane oficjalne szekle Lampki.

Panował chaos gorszy niż w Czasach Ostatecznych.

Daimon nie zwracał uwagi na wrzaski. Chciał się bić. Po to tutaj przychodził, tylko tego szukał. Zapomnienia. Ukojenia. Walki.

– Koniec zakładów! Koniec zakładów! – ryknął wreszcie licytator, a Frey poczuł uderzenie tętna.

Bęgggg! – zaśpiewał gong.

Łup, zawtórowało serce anioła.

Natychmiast pod kopułą namiotu zaległa całkowita cisza. Zapowiadało się niezwykłe starcie. Jak zawsze, gdy do walki stawał sam Daimon Frey, Anioł Zagłady. Oczywiście tutaj nie używał swego imienia ani oficjalnych tytułów, jednak każdy ze zgromadzonych na trybunach wiedział, kim jest ten czarnowłosy, mroczny skrzydlaty.

Tłum rozstępował się, przepuszczając na ring zwalistego, rosłego mężczyznę z rudymi włosami i brodą. Towarzyszyły temu pełne zadowolenia i podniecenia pomruki publiczności, oznaczało to niewątpliwie, że przeciwnik Abaddona też okazał się nie byle jaki.

Ktoś ze starych bogów, pomyślał Daimon. Dziwne, rzadko się tu pojawiają.

Zawodnik wkroczył na arenę, zajął pozycję, a w tym samym momencie Frey rozpoznał szare oczy i znajome rysy twarzy dawnego wikińskiego bóstwa.

I roześmiał się. Dosłownie parsknął śmiechem.

Ależ długi musiały przycisnąć tego starego drania, pomyślał. Co za spotkanie. Nie wierzę. Nie wierzę, cholera! Na Jasność, jego lanista ma poczucie humoru. Albo nierówno pod sufitem.

Ruszyli ku sobie po łuku, ostrożnie, jak dwa rozwścieczone i zaprawione w bojach smoki. Zaciśnięte pięści Asa już zapłonęły bladymi czerwonymi płomieniami zaklęcia wspomagającego siłę, otaczając dłonie kłębem widmowego ognia. Frey nie zniżał się do używania magicznych rękawic. Sama moc destruktora starczała, żeby ręce nawykłe do dzierżenia Gwiazdy Zagłady, miecza burzącego światy, poznaczone bliznami i sinymi nitkami tatuaży, zapłonęły zimnym, niebieskim blaskiem.

Krążyli wokół siebie, a lodowe błyskawice i ogniste smugi co chwila biły w piach areny, podrywając w górę tumany trocin i drobin kwarcu. To rudowłosy zaatakował pierwszy. Runął na Daimona z rozwartymi ramionami, jakby pragnął go uściskać. Widocznie chciał wykorzystać swoją posturę i od razu zwalić szczuplejszego przeciwnika z nóg. Frey wyskoczył w górę, nawet nie używając skrzydeł, i wyprowadził serdecznego kopa, wywołując błękitną fontannę wyładowań. Lecz starożytny, cwany wiking przewidział ten manewr i zdołał zrobić unik. Anioł opadał już na arenę z mocą, która zatrzęsła drewnianymi ławkami trybun, gdy rudy podciął mu nogę. Ale Daimon się nie przewrócił. Wystarczyła drobna korekta skrzydłami, szybki zryw i znów pewnie stał na wysypanym trocinami ringu, tylko widzowie siedzący w pierwszych rzędach zbierali z podłogi nakrycia głowy strącone powiewem anielskich lotek. Mógł co prawda poderwać się w górę i kontynuować starcie z powietrza, bo tutaj wszystkie chwyty były dozwolone, ale nie miał zamiaru wykorzystywać tej przewagi. Poza tym latanie zwykle kończyło zabawę. Przeciwnik psuł się za szybko.

Dawny bóg warknął ze złością. Frey pokazał mu w uśmiechu zęby. Znów stali naprzeciwko siebie, dysząc lekko.

No, chodź, Panie Krętaczu, pomyślał Anioł Zagłady. Zobaczymy, co wykombinujesz tym razem.

Rudy znów ruszył pierwszy, zwalając się na skrzydlatego jak taran. Daimon śmignął pod płonącą pięścią wielkości kafara, ale obracając się, stracił na moment równowagę i wylądował na lewym kolanie. Starożytny natychmiast wyprowadził kopnięcie na twarz, lecz Frey błyskawicznie schwycił i wykręcił stopę przeciwnika. Wikiński bóg upadł ze stęknięciem, roztrzaskując kamienną bandę, strącając część publiki z siedzeń i osmalając kilka najbliższych ławek, ale poderwał się niemal tak szybko jak Abaddon. W powietrzu śmignęła chmura trocin, ciśnięta wprost w oczy Daimona. Anioł targnął głową, a wtedy ryży skoczył do zwarcia. Frey uchylił się w ostatniej chwili, pięść przeciwnika minęła o włos jego gardło i opadła po skosie w dół. Nagły ból przeszył obojczyk i bark Burzyciela Światów, zaś między zaciśniętymi palcami rudzielca błysnął srebrzyście polerowany metal.

Maleńki, lecz piekielnie ostry nóż kastetowy.

Źrenice anioła, ogromne jak lufy colta magnum, pełne kosmicznej czerni, zwęziły się groźnie.

Tymczasem starożytny odskoczył na bezpieczną odległość, szykując się do kolejnego cięcia. Ani lanista Daimona, ani nikt z publiczności nie mógł dostrzec ukrytej w jego pięści broni i krzyknąć, żeby zakończyć walkę. Rudy dobrze o tym wiedział. Teraz jego usta rozciągnęły się w leciutkim drwiącym uśmieszku.

Nie miał jeszcze pojęcia, jak poważny błąd popełnił.

Bo Daimon się wkurzył. Wkurzył się naprawdę.

Na ringu można było robić wszystko. Wydłubywać oczy, urywać uszy, wyrywać żebra, gruchotać kości, skręcać karki czy kopać w krocze. Ale pod żadnym pozorem nie wolno było posłużyć się jakąkolwiek bronią, choćby znalezionym pod nogami kamieniem. Nigdy.

Jeśli ktoś złamał tę zasadę, nie mógł liczyć na żadną litość. A już na pewno nie na litość Anioła Zagłady.

Żarty się skończyły. Teraz miał się zacząć prawdziwy, porządny oklep. I nikt nie zasłużył na niego bardziej niż Pan Krętacz we własnej osobie.

Daimon napiął mięśnie, czekając, aż As znów wystartuje do boju. Ułamek sekundy, zaciskające się palce przeciwnika, jeden głębszy haust powietrza. Teraz. Starożytny uderzył, lecz zanim zdołał postąpić krok i odchylić ramię do ciosu, Frey runął na niego. Potężne kopnięcie prosto w odsłonięty mostek posłało rudzielca na ziemię. Trzask pękających żeber zabrzmiał sucho jak odgłos łamania drewnianej szczapy. Twarz wikinga z miejsca zrobiła się szarozielona, rozwarte wargi z trudem łapały oddech.

Impet znów zdruzgotał bandę, zatrząsł trybunami, posyłając na ziemię kolejnych gapiów. Kamienny ring pękł z hukiem, wokół strzeliły płomienie magicznej osłony i chmura zmieszanych z piachem trocin. Wydawało się, że nad areną wstała trąba powietrzna.

Ale to tylko Anioł Zagłady spadł na powalonego, lecz już dźwigającego się z wyraźnym wysiłkiem Asa, jak wielki, szalony kruk. Pięść rannego, okręcona płomieniem, zbrojna w stalowe żądło, wystrzeliła w górę, godząc w bok szyi Daimona. Lecz ostrze nie zdążyło nawet drasnąć skóry w okolicy tętnicy, gdy lewa ręka Burzyciela Światów zacisnęła się na ręce wroga, miażdżąc mu palce. Widmowa czerwień ognistej rękawicy splotła się z błękitem i przygasła zduszona. Ostrze przebiło na wylot dłoń skrzydlatego, okrwawiona stal poszorowała po kościach, przecięła skórę, rozdzierając skomplikowane zawijasy magicznego tatuażu. Czerwień popłynęła ciężkimi kroplami na piach, natychmiast ciemniejąc.

Ani jeden z walczących nie wydał choćby jęku. Ścierali się zaciekle w całkowitym milczeniu.

Prawa ręka Freya sięgnęła do gardła przeciwnika, lecz rudy zasłonił się ramieniem, równocześnie kopiąc kolanem w splot słoneczny anioła. Zadudniło, jakby ktoś walnął młotem w beczkę. Daimonowi pociemniało przed oczami, a wtedy starożytny wyprowadził cios, który trafił anioła pod brodę. Snop iskier ciągnął się za Abaddonem niczym ogon komety. Być może złamałby kark słabszemu skrzydlatemu, lecz nie Tańczącemu na Zgliszczach.

Siła uderzenia znów tąpnęła ringiem, targnęła Freya w bok, sprawiła, że zwolnił nieco uścisk. Potrząsnął głową, spluwając gęstą, gorącą krwią. Ryży natychmiast wykorzystał sytuację. Wyszarpnął prawą rękę, pogłębiając ranę w dłoni anioła, i zamachnął się do kolejnego ciosu.

Dość! – pomyślał Daimon. Czas cię zgasić, kolego.

Odbił ramię napastnika, czując, jak ostrze broni tnie rękaw i kaleczy skórę, jednocześnie łokciem drugiej ręki z całej siły uderzył w pierś dawnego boga.

Zimne, niebieskie płatki płomieni rozkwitły niczym lodowa orchidea. Uderzenie wgniotło Asa w ziemię, między płyty połamanej areny. Wiking zawył z bólu. Nawet nie spróbował oddać ciosu. Dłoń z kastetem opadła bezwładnie, magiczne rękawice dopalały się z sykiem. Wyglądał jak trup, któremu nie udało się wydostać spod szczątków rozbitego sarkofagu. Ale ruszał się jeszcze, pojękując głucho, kaszląc, smarkając krwią i wypluwając białe, kościane kamyki zębów, a to oznaczało, że sprawa nie została ostatecznie zakończona. Tak zaś pozostać nie mogło. Jeśli się coś przedsięweźmie, trzeba to zrobić porządnie. Kolejna podstawowa zasada rodem z Królestwa.

Frey poprawił trzema krótkimi, brutalnymi uderzeniami w okoloną czerwoną brodą twarz i było po walce.

Dawny bóg leżał na ringu, blady niczym mgła nad Walhallą.

Daimon wstał z wysiłkiem, ostrożnie poruszył palcami poharatanej ręki. Bolało jak diabli, ale chyba nic nie było poważnie uszkodzone.

Grube czerwone krople, ciężkie jak rubiny gnomów, padały na arenę u stóp anioła.

W ustach czuł żelazisty smak i ciepło, więc splunął czerwienią i grudkami skrzepu. Szyja mu sztywniała, szczęka puchła, pocięty bark i przedramię paliły, jakby je pogryzła gorgona, a pod mostek, pomiędzy żebra, ktoś wetknął chyba zaostrzony kołek na wampiry.

Publiczność wyła, klaskała i gwizdała wściekle. Licytator ochrypłym wrzaskiem ogłaszał zwycięstwo skrzydlatego wojownika. Sypały się na przemian przekleństwa i gotówka.

Frey zbliżył się do powalonego przeciwnika, schylił z trudem i podniósł porzucony wśród trocin nóż. Szare, pociemniałe z bólu oczy patrzyły na niego nieprzytomnie.

Wargi Daimona wykrzywił brzydki uśmieszek.

– Hej, Loki – powiedział cicho. – Słyszałem, że podobno próbujesz mnie zastąpić. Nic z tego, bracie. Zapomnij. Nie ta liga.

Bóg Oszustów jęknął głucho i zamknął powieki.

Wyliżesz się, pomyślał Frey. Jak zawsze. Taki z ciebie fartowny skurwysyn. Masz to we krwi.

Odwrócił się, żeby zejść z ringu, gdy nagle poczuł, że wszystko wokół szarzeje, zastyga niczym tężejący klej. Czas spowalnia, zatrzymuje się, gaśnie. Powietrze gęstnieje jak rozlana żywica, rozpycha mu płuca, przy każdym oddechu eksploduje w piersi niczym mała raca.

W głowie zrodził się nagle nieznośny ucisk, jakby dziecko olbrzyma zapragnęło zgnieść ją w palcach niby orzech. W jednej chwili Daimon stracił wzrok. Błękitny płomień wypełnił przestrzeń, nie pozostawiając nic prócz zabójczej, niebieskiej jak milion błyskawic jasności.

I wniknął w niego, wlał się, spłynął niczym potworne wyładowanie elektryczne, budząc w sercu, niegdyś przebitym mieczem egzekutora, nieprzytomny, niemożliwy do zniesienia ból.

Wydało mu się, że za moment blask go rozerwie, podrze na strzępy, rozszarpie, a ognista kula, tak brutalnie wepchnięta pod żebra, eksploduje z siłą rodzącej się galaktyki.

Krzycząc ochryple, strasznie, zwalił się na kolana. Rozczapierzone palce darły piach i trociny, twarz, biała jak całun trupa, wykrzywiła się w nieludzkim cierpieniu.

Umieram. Znowu umieram, zdołał zrozumieć, zanim błękitna jasność wypaliła wszelkie myśli.

Poczuł, jak stara blizna na piersi rozdziera się powoli, niczym za mocno naciągnięty materiał i szalone światło strzela z niej nieprawdopodobnie jaskrawą wiązką, jakby połknął biały, oślepiający reflektor. I ten słup płonącego blasku naparł na niego, zmusił, żeby się wyprostował, wciąż na kolanach, odrzucił głowę do tyłu, rozwarł ramiona, niczym w oczekiwaniu na cud objawienia, oszalałą epifanię męki.

Krew ciekła z dłoni zranionej przez Lokiego, płynęła także z rozdziawionej jak roześmiane usta blizny na drugiej ręce, sączyła się gorącą strugą z piersi, otwartej niczym koperta ze złamaną pieczęcią szramy.

Sterczał na środku areny, nawleczony na wiązkę światła niby niedźwiedź na rohatynę, konając, krzycząc i płacząc, i wtedy właśnie światłość zechciała do niego przemówić.

Słuchał głosu w głowie, huczącego niby płomień w Morzu Ognistym, i krzyczał, i konał, i szlochał, lecz tym razem z niedowierzania i lęku.

Ale głos był bezlitośnie obojętny.

Konkretny. Konkretny niczym polecenie dowódcy.

Wypowiadał rozkaz swemu Abaddonowi, Burzycielowi Światów, Tańczącemu na Zgliszczach, a rozkaz ten był nieodwołalny.

– Nie! – jęczał Frey, dygocząc z męki.

Ale blask nie słuchał.

Powtarzał tylko swoją wolę, tak długo, aż cierpienie przekroczyło wartość krytyczną i umysł Daimona wyłączył się jak przegrzany bezpiecznik.

Po erupcji obezwładniającego blasku ciemność okazała się tak zaskakująca i głęboka, że aż sprawiała ból.

Frey zapadł w nią niczym w bagno, a potem po prostu przestał istnieć.

– Na Jasność, Frey! Nie możesz tak po prostu wyjść! O mało nie umarłeś! Miałeś jakiś atak czy coś w tym rodzaju. Nie pamiętasz? – Askalis, drobny, niemłody geniusz dreptał wzdłuż progu, zasłaniając rozłożonymi ramionami drzwi.

– Doskonale pamiętam. Aż za dobrze – warknął Daimon, obwiązując chustką skaleczoną rękę. – A teraz przepuść mnie albo przetrącę ci kark, kurduplu!

Był blady jak dym, cały unurzany w zakrzepłej krwi, jakby tarzał się w rzeźni. Czarne źrenice wydawały się martwymi dziurami prowadzącymi do samego piekła, tylko fosforyczne zielone otoczki płonęły szaleństwem.

– Mowy nie ma! – wrzasnął geniusz. – Po moim trupie. Nie pozwolę! Musi cię obejrzeć lekarz. Powinieneś leżeć, odpoczywać, a nie miotać się po przebieralni z tymi wilczymi ślepiami i wściekłym wyrazem pyska, wszystko wokół mażąc krwią. Jeszcze mi tu wyciągniesz kopyta i jak ja się potem wytłumaczę regentowi, co?

– Do cholery, Askalis, jesteś moim lanistą, a nie niańką! – wrzasnął wkurzony na dobre Frey. – Więc się łaskawie odpieprz. Zamknij się i nie rób trudności. Nic mi się nie stało. Wychodzę. To wszystko.

– Akurat nie stało! Padłeś jak podcięty, wyjąc, jakby cię topili w Jeziorze Płomieni, i strzelając we wszystkie strony strugami krwi, niczym pierdolony stygmatyk z Głębi, potem zrzygałeś się skrzepami i czymś, co przypominało twoje własne flaki porozrywane na kawałki, a na koniec zwaliłeś się bez przytomności. Nie ma co, pięknie to wyglądało. Jak rzeźba z fontanny samego Beliala. Brakowało ci tylko trąbki wystającej z pyska, żeby strumień posoki ładniej wystrzelał w górę. Rany, co za panika wybuchła. Połowa publiki pomyślała, że to jakaś egzotyczna zaraza. Druga, że zaraz wybuchniesz, rozpieprzając całe Strefy Poza Czasem. Ale był bal. Parę osób tłum zadeptał na śmierć. Ciągle broczysz posoką jak chimera, co ją Pan Gabriel miał fantazję upolować w zeszłym roku. Więc nie sadź się przede mną i nie strugaj bohatera. Nigdzie nie pójdziesz.

Daimon poczuł się nagle zmęczony jak Noe po ukończeniu arki. Usiadł ciężko na drewnianej, nieheblowanej ławie pod ścianą.

W garderobie było ciemnawo, na hakach wbitych w ściany wisiały nieświeże łachy, wokół walały się rozrzucone worki treningowe, w półmroku przypominające wołowe tusze, w kącie stał dzban z wodą i misa do mycia. Obok w krzywej szafce pozbawionej drzwiczek stały w obitych flakonikach mikstury leczące rany i uśmierzające ból. Kłęby brudnawych bandaży nieprzyjemnie przywodziły na myśl wnętrzności wyprute z jakiegoś zwierzęcia. Śmierdziało zastarzałym potem, pleśnią i nacieraną tłuszczem surową skórą. A nad tym wszystkim, niczym tajemna nuta w znanych perfumach, unosił się jak widmo słaby siarczany aromat uryny.

– Askalis, ja muszę. No, rozumiesz? Muszę iść. Stało się coś ważnego. Bardzo ważnego. I obawiam się, że sam Pan Gabriel, zamiast polować na chimery, powinien zaraz coś w tej sprawie zrobić. Dotarło?

Geniusz westchnął.

– Tak to jest, gdy nieskrzydlaty na stare lata zada się ze Świetlistym. Same kłopoty. Chyba mi rozum odjęło, że zgodziłem się zostać twoim lanistą.

Frey uśmiechnął się krzywo.

– Ale zarobiłeś nieźle na tym zaćmieniu umysłu, co, bracie? Starczy na porządną emeryturę.

– Albo na ładny nagrobek. Zresztą mnie się tam do emerytury nie spieszy. Więc mówisz, że nadchodzi jakaś rozróba, co? Mam zwijać interes, skitrać oszczędności czy wydawać wszystko lekką ręką w oczekiwaniu na zbliżający się koniec?

Daimon wzruszył ramionami.

– Skąd mam niby wiedzieć. Jestem tylko skrzydlatym, który lubi się bić. I tyle.

Wodniste, blade oczy Askalisa patrzyły drwiąco i serdecznie.

– Akurat uwierzę, Aker, czy jak tam każesz się zwać. Nikt tu nie ma wątpliwości, kim naprawdę jesteś. No to jak, co mi poradzisz? Uciekać? Inwestować? Ładować forsę w nieruchomości czy do słoja z odpowiednio wkurzonym dżinnem?

Anioł Zagłady poprawiał prowizoryczny bandaż na prawej dłoni. Rana rozharatana na lewej przez Lokiego już krzepła, ale ze starej blizny wciąż sączyła się krew.

– Nie wiem. Nie pracuję w finansach, jak sam się domyślasz. Tu, głęboko w Strefach Poza Czasem, nic nie powinno ci grozić, stary.

Askalis skinął głową.

– Aha, czyli draka wybuchnie w Królestwie.

– Nie, do diabła! Nic nie wybuchnie. A ty zrobisz lepiej, jeśli będziesz siedział cicho. Bardzo cicho i bardzo spokojnie.

Lanista zmierzył skrzydlatego bacznym spojrzeniem.

– Jak tam chcesz. Ja kłopotów nie lubię. W przeciwieństwie do ciebie, panie Aker – ostatnie słowo wymówił z naciskiem. – Źle wyglądasz. Obiecaj mi chociaż, że odwiedzisz jakiegoś lekarza, co?

Daimon zobaczył przed oczami pociągłą, chudą twarz Razjela, maga i Księcia Tajemnic.

– O tak, z pewnością – mruknął cierpko. – I to nie raz.

– Jak się trochę uspokoi i chłopcy rozliczą utarg, przekażę ci twoją część wygranej.

Anioł machnął lekceważąco ręką.

– Nie trzeba. Zatrzymaj sobie tę forsę. Na pamiątkę.

– Dobra, skoro taka twoja wola. Nie będę się spierał. Ale czekaj, mam coś dla ciebie.

Askalis sięgnął za pazuchę, pogrzebał chwilę, a potem wyciągnął zmiętą, brudnawą szmatkę wielkości pudełka zapałek.

– Masz – wyciągnął ją w stronę anioła.

– A to niby co? – sarknął Frey. – Fragment całunu potartego o tyłek Zgniłego Chłopca, tak na szczęście w hazardzie?

Lanista wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– Taaaa, żarty się ciebie trzymają, Abaddonie, znaczy Aker, przepraszam! To dywan. Latający, tak dla ścisłości. Nosiłem go przez lata przy sobie, na wszelki wypadek, gdyby trzeba było szybko wiać. Skoro nie przydał się do tej pory, nie przyda się i potem. No bierz. Przecież nie mogę cię w tym stanie puścić w drogę do Królestwa. Skrwawisz się jak zbiegłe z jatki prosię, zanim dotrzesz do najbliższego szlaku. Albo znów złapie cię ten dziwaczny paralusz, czy co to za cholerstwo było. Nie daj się prosić. Bierz.

Daimon uniósł ze zdumienia brwi, ale przyjął strzępek dywanu.

Askalis był lanistą, w dodatku geniuszem. Nigdy nikomu nic nie dał. Widocznie zarobił na walkach Freya więcej, niż przyznawał. A może naprawdę polubił mrocznego skrzydlatego z wilczą gębą i talentem do bójek?

Jasność tylko wie.

Burzyciel Światów wstał, obrócił w palcach brudny skrawek materiału.

– Dzięki, Askalis. Porządny z ciebie chłop, jak na lanistę.

Geniusz uśmiechnął się smutno.

– To co? Znaczy mam szukać sobie innego zawodnika, tak?

Wąskie usta Daimona wykrzywił gorzki grymas.

– Ano, na to wygląda, stary. Trzymaj się. Dobrze się z tobą pracowało.

– Ja też nie narzekam. Do zobaczenia, Aker.

– Moc! – powiedział dobitnie Abaddon.

Nie minęło więcej niż mgnienie i lanista został sam w garderobie.

– Uważaj na siebie, przyjacielu – szepnął. – Cokolwiek żeś tam usłyszał, na ringu, i cokolwiek zamierzasz zrobić, coś mi się widzi, że przyda ci się odrobina szczęścia. Niech cię Światłość prowadzi, Aniele Zagłady.

Gdy wylądował w ogrodzie własnego pałacu, poczuł się, jakby nagle znalazł się wewnątrz pięknej, lecz banalnej pocztówki. Nie był w domu od bardzo dawna, a i tak na widok znajomych murów i zakątków nie poczuł teraz żadnej radości.

Domostwo wydawało mu się puste i obce. Kwiaty, ścieżki, krużganki, mozaiki. Naprawdę kiedyś kazał to wszystko zbudować? Doglądał starannie każdego detalu, baseniku z fontanną, klombów, tarasów. Czy to możliwe, że kiedykolwiek zajmowały go klomby? Teraz było mu wszystko jedno, co zakwitnie w ogrodzie, byle nie były to wetknięte na tyki głowy ściętych skazańców.

Wszedł do środka budynku, kroczył po puchatych jak mech dywanach, mijał obite skórą kanapy i fotele, eleganckie komody i biurka. Ze ścian spoglądały na niego ulubione obrazy.

Na cholerę mi to wszystko? – myślał zdumiony. Naprawdę kiedyś mi na tym zależało?

Brudny, skrwawiony, osłabiony walką i eksplozją mocy Jasności, czuł się tutaj wyjątkowo nie na miejscu. Jak obleziony przez muchy ochłap mięsa na wykwintnie zastawionym stole.

To przecież mój dom. Mój własny dom, nie mógł zrozumieć. Czy aż tak bardzo się zmieniłem? I kiedy, na litość pańską?

Ale teraz nie to było najważniejsze. Potrzebował odpoczynku. Miękkiego łóżka, czystej pościeli. I wanny. Przede wszystkim wanny.

– Plesitea! – krzyknął ochrypłym, dobrze znanym całej służbie głosem.

Wystraszona skrzydlata wbiegła do komnaty i krzyknęła, zasłaniając usta dłonią. Jej oczy zrobiły się okrągłe z niedowierzania i zgrozy.

Pięknie muszę wyglądać, nie ma co, pomyślał cierpko.

– Przygotuj mi kąpiel. I przynieś wina. Nie, raczej piwa. Zimnego. Nie mam ochoty truć sobie żołądka kwasem z winogron Gabriela. Aha, i jakieś ubranie. A te szmaty wywal. Już się nie dopiorą.

– Witaj, panie. Tak, panie. Już przynoszę.

Plesitea ukłoniła się i uciekła, jakby zastała w pokoju nie chlebodawcę, lecz Kruka z Harap Serapel.

Daimon podszedł do okna i zapatrzył się na dachy i kopuły Hajot Hakados, najbardziej luksusowej dzielnicy Szóstego Nieba. W słońcu południa lśniły złotem, purpurą, szkarłatem i kobaltem, aż bolały oczy.

Czy ten przepych, zastanowił się ze smutkiem, to szaleństwo architektury, portyki z marmurów białych jak chmury, złote dachówki, ulice brukowane półszlachetnymi kamieniami, fontanny tryskające słodkim winem, te cholerne putta, chimery, skrzydlate lwy i smoki, stiuki, pilastry, gzymsy i attyki są nam naprawdę potrzebne? Czy wille, ogrody, parki, pałace budują potęgę i prestiż Królestwa, czy tylko odzwierciedlają rozdętą jak pęcherz Lewiatana pychę i próżność Świetlistych? Rany, jak możemy spokojnie kroczyć po bruku z agatów, onyksów, jaspisów i jadeitu? Przecież to chore. Chore jak cholera.

Uśmiechnął się gorzko, przypomniawszy sobie, że niegdyś uważał swój pałac za nieduży i skromny. Pałac i skromny. Dobre sobie.

– Taki sam z ciebie skurwysyn jak cała reszta – szepnął. – Rycerz Miecza. Abaddon. Akurat. Dworak przywiązany do zbytku i luksusów.

Weszła Plesitea ze szklanką piwa na srebrnej tacy. Frey sięgnął po naczynie, krople krwi pociekły na puchatą biel dywanu. Daimon podążył za wystraszonym wzrokiem służącej i spostrzegł, że cała podłoga jest przeszyta czerwonym ściegiem posoki.

– Natychmiast każę posprzątać, panie. Nie zostanie nawet plamka – zapewniła anielica.

Abaddon machnął ze zmęczeniem ręką.

– Nie trzeba. Wyrzuć ten dywan i kup inny. Jakikolwiek. Wszystko jedno. Wybierz sama. Jak tam kąpiel?

– Gotowa, panie.

Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Plesitei. Tym razem było pełne jawnego przerażenia.

Leżał w wannie, bezwiednie muskając palcami długą bliznę na piersi. Piekł go rozcięty bark i pokaleczone ręce. Od ciepła i wilgoci rany zaczęły znów nieznacznie krwawić. Ledwo się zanurzył, woda przybrała brudnoróżowy odcień, ale nie dbał o to.

To Pan, pomyślał. Pan do mnie przemówił. Ożywił we mnie siłę Burzyciela Światów. Wydał rozkaz. Lecz co to za rozkaz, do diabła! Na Siedem Nieb Królestwa, bodajbym go nigdy nie usłyszał. Czy to w ogóle możliwe, żeby Jasność oszalała? Postradała rozum niczym marcowa chimera? Na to wygląda. Do cholery, właśnie na to. Bluźnię. Jasne, że bluźnię. Ale co mam innego robić?

To przecież był głos Pana! Rozpoznałem natychmiast. Tknięcie Jasności. Dość burzliwe. Dość bolesne, w porządku, przyznaję. Cięższe niż kiedykolwiek. Ale z pewnością pochodzące ze strony Blasku. Dobra Światłości, nie mogło być inaczej! Nie pomyliłem się. Nie byłbym zdolny aż tak się pomylić. Tak nie mógł się odezwać Antykreator. To nie on się objawił. Wiem. Czuję to. Przecież dotykałem Cienia, walczyłem z nim. Rozpoznałbym tę mroczną, zabójczą, ciężką jak wieko od trumny moc Siewcy Wiatru. Teraz przemówił do mnie blask Pana. Sama Jasność. Tyle że chyba całkiem ześwirowana.

Słodka Światłości, co ja mam zrobić? Co zrobić, do wszystkich diabłów?!

Objął rękami głowę, ścisnął mocno. Mokre czarne włosy przylepiły mu się do twarzy.

Dopiero teraz, powoli, zaczął do niego docierać straszliwy sens rozkazu.

Nie mogę, pomyślał w popłochu. Nie zrobię tego. Za żadną cholerę. To obłęd. Coś się zepsuło na łączach. Na pewno chodziło o inny świat. Rany Pańskie musiało chodzić o inny. Czegoś nie zrozumiałem. Coś przeoczyłem. Popełniłem błąd w odczycie intencji Jasności. Nie ma innego wyjścia.

Ale zaraz potem przypomniał sobie ten huczący jak płomień głos bez głosu, ten przekaz czytelny i ostry jak miecz wbity w serce.

Nie, nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości. Pan objawił swą wolę. I nic już nie pozostało do gadania.

Nic.

Dobra Matko! To koniec. Ostateczny, zabójczy cios. Hasta la vista, baby!

Taniec Abaddona na zgliszczach.

Daimon zanurzył się głęboko w wannie, pozwalając, by woda zamknęła się nad nim, unosząc długie, falujące wodorosty włosów.

No i pięknie, pomyślał. Amen. Stało się. Pan wreszcie przemówił. Cieszcie się, głupie gnojki. Bo ja jakoś nie mogę. Na wszystkie pieprzone planety Kosmosu, ależ mam teraz przesrane! Na całej linii, aż po horyzont.

– No proszę! Kogo to ja widzę. Daimon! Syn marnotrawny wreszcie powrócił do Królestwa! Hosanna! Co cię sprowadza, bracie? Forsa ci się skończyła? Łachy wydarły? Potrzebujesz kompleksowej opieki medycznej? Wpadłeś wyciągnąć starych kumpli na piwo?

Gabriel siedział za biurkiem, obracając w palcach pierścień regenta. Aniołowi Zagłady wystarczył rzut oka, by zorientować się, że przyjaciel jest wściekły. Zmrużone oczy Pana Objawień miały teraz barwę jadowitej zieleni.

Lecz Frey nie zamierzał się z niczego tłumaczyć. Bez zaproszenia sięgnął po krzesło i usiadł naprzeciw archanioła. Bywał w gabinecie regenta nie raz, w tej chwili czuł się tutaj jak w buduarze pensjonarki. Odwykł od orzechowych giętych mebli, obić puchatych i zielonych jak mech, intarsjowanych stoliczków, ozdób, akwareli Labadiela przedstawiających rajskie krajobrazy, bibelotów z porcelany i szlachetnych kamieni oraz wszechobecnych jednorożców.

Elegancja rodem z Królestwa ostatnio zaczęła go dziwnie irytować.

Na diabła rycerzowi Pana kryształowy kałamarz i piórnik z rogatym konikiem? – pomyślał.

Sięgnął za pazuchę kurtki, wyciągnął wojskowego skręta z mirry i zaciągnął się dymem. Przez chwilę kusiło go, żeby strząsać popiół do emaliowanego flakonika na ołówki, ale się opanował.

– Ano, pewnie przydałoby się coś wypić i pogadać, Gabriel. Mam parę ciekawych nowin.

– No! – warknął regent Królestwa tonem zimnym jak listopadowy deszcz. – Co ty powiesz? Ale tak się składa, że ja też mam parę nowin. Specjalnie dla ciebie. Na pograniczu panuje taki burdel, że nawet Asmodeusz poczułby się skołowany. Smoki Chaosu łażą, gdzie chcą, zapuszczają się na szlaki karawan, paraliżując handel. Kupcy się boją, sprzęt się niszczy, towary przepadają zeżarte przez bezrozumne bestie. Michał wysyła tam wojsko, żeby odwalało robotę za ciebie. A to i tak nie wszystko. Odkąd odszedłeś na ten swój samowolny urlop, utworzyło się sześć nowych, kalekich wszechświatów. Rosną na tkance Kosmosu jak pieprzony nowotwór i tak też wyglądają. Cholerne kosmiczne gówno. Zdaje się, że ktoś powinien natychmiast posprzątać ten szajs, czy może się mylę?

Daimon poprawił się na krześle i wzruszył ramionami. Siedząc w ciemnym, przesyconym oliwkowymi zieleniami wnętrzu, miał wrażenie, że znajduje się na dnie akwarium. Dość dawno nieczyszczonego.

– Czy ja wyglądam na śmieciarza, chłopie? To nie moja działka, stary. Poślij tam ekipę Potęg. Oni mają się zajmować zaprowadzaniem porządku na szlakach wszechświata. Niech wreszcie zrobią coś pożytecznego.

Gabriel spurpurowiał z gniewu. Uniósł się z fotela, opierając ręce na blacie. Pierścień z brzękiem stoczył się na podłogę.

– A może tak dla odmiany coś pożytecznego zrobiłby mój Anioł Zagłady, co? Nie za wiele. Tylko swoją cholerną robotę! Nic więcej!

W odpowiedzi Daimon wybuchł ochrypłym śmiechem.

– O, jak pięknie! Szanownemu regentowi chyba woda sodowa odwala. Mój Anioł Zagłady? No, nieźle. Patrz, a ja cały czas żyłem w przeświadczeniu, że Pański. Jak to prosty skrzydlaty może się głupio pomylić, nie?

Pan Objawień oklapł, jakby ktoś spuścił z niego powietrze.

– Rany, Daimon, to nie tak. Przecież wiesz. Po prostu staram się coś zrobić, uporządkować ten fatalny bałagan pozostały po inwazji Cienia. Minęło już tyle czasu, a ciągle nie mogę doprowadzić spraw do ładu. Nie jest łatwo, musisz to zrozumieć. A ty mi nie pomagasz. Znaczy nam, Archaniołom Obecności. Jasne, wiem, wiele przeszedłeś i należy ci się wypoczynek, ale czy na pewno dobrze ci robi rozbijanie głów jakichś typów spod ciemnej gwiazdy w nielegalnych walkach na pięści? Nic nie daje, że posługujesz się tym głupim pseudonimem. I tak każdy wie, że Burzyciel Światów, Daimon Frey, uczestniczy w podejrzanych mordobiciach w zakazanych dzielnicach Stref Poza Czasem. Nie dość, że to niebezpieczne, to na dodatek naraża na szwank prestiż całego Królestwa. Jesteś osobą publiczną, jednym z najwyższych Świetlistych, Aniołem Zagłady osobiście powołanym do służby przez Pana. Co ci odbiło, żeby bić się za pieniądze?

Abaddon odchylił się na krześle, zaciągnął dymem. Ostry zapach wojskowej machorki sprawił, że Gabriel odruchowo zmarszczył nos.

Co nie uszło uwagi Anioła Zagłady, który ostentacyjnie wypuścił kolejny kłąb.

– Wiesz, Dżibril, gdybym miał starą ciotkę, pewnie gęgałaby w ten sam sposób. Bla, bla, bla, prestiż, obowiązek, pozycja. Jestem znużonym buntownikiem, bracie. Rozbijam łby, bo tak mi się podoba. I dalej będę rozbijał, jeśli bijatyka mi zagra w duszy. Nikomu nic do tego.

Regent Królestwa spojrzał na przyjaciela z niepokojem. Nie podobały mu się ani jego słowa, ani postawa. Niestaranne ubranie, nieuczesane włosy, brudne buty. Blada, poszarzała skóra, cienie pod oczami. Nie pasowały do Daimona, którego znał.

– Gadasz jak Samael – powiedział ponuro.

Frey spuścił wzrok.

Czy naprawdę? – pomyślał, nieco zbity z tropu. Cholera, a jeśli tak? Wszyscy powinniśmy odpocząć. Wariujemy powoli z nerwów i stresu.

– Jestem po prostu zmęczony. Zmęczony jak diabli. Na razie mam dość kłopotów. A nie szykuje się nic dobrego, obawiam się.

Gabriel sięgnął pod biurko, podniósł upuszczony pierścień.

– Och, nie kracz. Poradzimy sobie. Powoli wszystko doprowadzimy do ładu. Wcale nie jest tak źle, jak się wydaje. Królestwo się nie rozpadło, spisek nie wyszedł na jaw, nasza władza i władza Lampki wydają się stabilne. Zobaczysz, znów będzie po staremu. Potrzeba tylko trochę czasu. Grunt, że Antykreator przegrał. Uratowaliśmy Królestwo, Ziemię, Głębię, całe Uniwersum, a to już niezły wyczyn, co?

Daimon przygryzł wargę, spetował w popielniczce, która przypominała raczej ozdobną filiżankę zwieńczoną nieodzownym ażurowym motywem jednorożców.

Mylisz się, Dżibril, pomyślał ze smutkiem. Nic nie będzie po staremu. Nigdy. A ja muszę teraz stawić temu czoła. Co za cholerny koszmar, na Jasność.

Westchnął i zagapił się na własne palce. Zobaczył za paznokciami smugi brudu i krwi, wżarte tak głęboko, że nic nie pomagało szorowanie. Stygmaty destruktora.

Nie wiedział, jak to powiedzieć Gabrielowi. Nie umiał. Wprost w te zielone, niespokojne oczy? Teraz, po wojnie z Cieniem, w której zginęło tylu skrzydlatych? W której wszyscy ucierpieli? To gorzej, niż uderzyć go w twarz.

Nie mogę, zrozumiał. Nie dam rady. To draństwo mnie przerasta.

Ale musiał. Nie było wyjścia. Musiał, więc powiedział.

– Gabrielu, Pan do mnie przemówił – wyszeptał, wciąż patrząc na przesiąknięte krwią bandaże. Byle nie na oblicze przyjaciela.

Regent Królestwa zamarł.

– Naprawdę? – spytał, a w jego głosie obudziło się nagle tyle nadziei, aż Daimonowi zrobiło się słabo. – Odezwał się bezpośrednio do ciebie? Przepełnił cię mocą? Wydał rozkaz?

Frey z trudem przełknął lepką bryłę śliny.

– Aha – mruknął bez entuzjazmu.

– Jesteś pewien?

– Tak.

– Na Jasność! – Gabriel rozpromienił się jak lipcowe słońce. – To wspaniale! Cudownie! Fantastycznie! Pan znów rozmawia z jednym ze swoich skrzydlatych! Z tobą! Jestem... no, nie wiem, co powiedzieć! Słuchaj, a może to znaczy, że On wraca?! Że nam wybaczył, że znów będzie królował na Białym Tronie? Nie patrz tak, w porządku, rozumiem, poniosło mnie! Za dużo bym chciał naraz! Ale to cud! Cud, do cholery! On wrócił! Jest! Komunikuje się z nami! Odzywa! To... o rany, brakuje mi słów! Cudownie! Po prostu cudownie! Nareszcie! Niech Otchłań porwie te całe Smoki Chaosu i te jakieś głupie, popsute wszechświaty! Co one mnie obchodzą? Pan przemówił! Co za radość! Rany! Daimon! Pan! Nasz Pan powrócił! Dałbym sobie skrzydła odrąbać za takie wieści! Koniec tych diabelnych spisków, układów z Głębią, matactw i ukrywania prawdy! Pan wraca do Królestwa. Znów nami pokieruje, znów będziemy Mu służyć! Do cholery z regenturą, władzą, odpowiedzialnością! Znowu zostaniemy zwykłymi skrzydlatymi pod wodzą Jasności! Rany, chyba się upiję ze szczęścia!

Anioł Zagłady nawet nie próbował przerywać. Skulił się na krześle, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści.

Wiedziałem, że tak zareaguje, pomyślał. Zaraz zacznie tańczyć i chodzić na rękach jak dobry król Dawid. Och, diabli z tym! Wolałbym nie żyć. Szczerze mówiąc, wolałbym.

Pan Objawień wreszcie dostrzegł ponurą minę przyjaciela i zdziwiony zamknął usta.

Cisza zaległa w komnacie, ciężka jak oddech Dumy, Anioła Milczenia.

Frey westchnął, wbił wzrok w podłogę i zapatrzył się na własne buty.

– Ja bym się tak nie cieszył – powiedział głucho.

Pan Objawień spojrzał na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Daimon, co ty? Przecież od wieków na to czekaliśmy! Wtedy, w walce z Siewcą, objawienie się Pana to była sytuacja ekstremalna! Ale teraz! Teraz znów robi się normalnie! Mówi do ciebie, wydaje rozkazy, promieniuje Jasnością. Co może być nie tak?

– Wszystko. No, wszystko, do kurwy nędzy! – wrzasnął z rozpaczą Frey. – Wiesz, jaki rozkaz wydał mi Pan?! Nie domyślasz się? Nie?! To cię oświecę. Kazał mi zniszczyć Ziemię! Rozumiesz?! Rozwalić na kawałki! Wznieść miecz destruktora, Gwiazdę Zagłady, i palnąć prosto w ukochaną planetę Pana. W naszą ukochaną planetę. Znisz-czyć Zie-mię. Dotarło?

Policzki archanioła pobladły tak, jakby nagle pokryła je szadź.

– Nie – wyjąkał słabo. – Niemożliwe...

– Możliwe – szepnął Burzyciel Światów. – I właśnie nam się przytrafiło.

– Nie! – powtórzył regent Królestwa, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Na Otchłań! To jakaś bzdura! Jak Pan mógłby...? Jak miałby...? Daimon, to nie ma sensu! Zastanów się! Ziemia? Pełna ludzi? Pełna chwały pańskiej? Świat, który pokochał, na który zdecydował się posłać swego Syna? Ziemia, której służą wszyscy skrzydlaci, całe Królestwo? Obłęd! Czysty obłęd! Paranoja! To... nie może być prawda!

– Wiem. – Daimon odruchowo położył dłoń na piersi, w miejscu, gdzie blizna wciąż pulsowała słabym bólem. – Ale jest.

Gabriel krążył nerwowo po pokoju. Myślał intensywnie, starając się opanować emocje.

– Słuchaj – zaczął w końcu. – To naprawdę nie trzyma się kupy. Przecież wszyscy znamy na pamięć przyszłość Ziemi. Proroctwa, przepowiednie, wytyczne. Są zapowiadane od tysiącleci. Nadejście Czasów Ostatecznych, wielka bitwa, Sąd i zwycięstwo prawdy. A potem nowe Królestwo dla skrzydlatych i ludzi. Znaki. Mnóstwo znaków. Głosy trąb, złamane pieczęcie, zstąpienie Bestii, iluminacja. Gdzie to wszystko jest?

Daimon westchnął znowu.

– Bitwa była, jakbyś zapomniał. W księgach nie piszą przecież, kto wygra. Może my.

Pan Objawień parsknął.

– Och, jedna tam bitwa! To jeszcze nic nie znaczy. Widzisz jakieś pozostałe znaki? Bo ja nie. A skoro nie, to znaczy, że twoja wizja nie była prawdziwa. Jasność nie zmienia planów.

– Nie? – Frey splótł pokaleczone palce. – A niby kiedy zapowiedziała, że nas opuści, co? W jakim tomie znajdziesz to zapisane? Nawet Razjel nie miał pojęcia, że dojdzie do podobnego wydarzenia. Jak sądzisz, Pan podjął tę decyzję spontanicznie czy po prostu nie uznał za stosowne zawczasu podzielić się z nami swym planem?

Dżibril zacisnął usta.

– Daimon, nie zrozum mnie źle, lecz skąd wiesz, że to w ogóle rozkaz Jasności? Równie dobrze może pochodzić z twojej własnej, ostatnio nieco rozchwianej psychiki. Wybacz, ale nie zachowujesz się zbyt racjonalnie od czasu walki z Siewcą.

Czarne źrenice Abaddona rozbłysły.

– Aha, znaczy świr. Fajnie mnie oceniasz, bracie – warknął sucho.

– Nie świr, tylko ktoś, kto był zmuszony dotknąć Cienia, znaleźć się naprawę blisko potęgi, która jest zła i destruktywna niczym trucizna. I potrafi odcisnąć piętno na osobowości.

Anioł Zagłady wstał. Pomyślał, że jeśli zaraz nie wydostanie się z tego dusznego, eleganckiego akwarium, gotów jest zrobić lub powiedzieć coś, czego później na pewno pożałuje.

– Tego się właśnie bałem, Dżibril. Że niczego innego od ciebie nie usłyszę. Po prostu spełniłem powinność. Zameldowałem regentowi Królestwa o tym, co mnie spotkało. Wybacz, ale stuknięty czy nie, potrafię jeszcze odróżnić Jasność od Cienia. Idę do domu. Potrzebuję pomyśleć.

Ale Gabriel już stał przy drzwiach gabinetu, blokując wyjście. Daimon zmierzył go twardym spojrzeniem. I w zielonych, jasnych tęczówkach dostrzegł lęk. Pan Objawień się przestraszył. Przestraszył się nie na żarty.

– Nie, poczekaj. Nie możesz tak wyjść. Pogadajmy spokojnie. Zaskoczyłeś mnie, to jasne. W pierwszej chwili tak się ucieszyłem, a zaraz potem... ten rozkaz. Rozumiesz, jak strzał prosto w potylicę. To dla mnie zbyt nagłe, zbyt straszne. Nie umiem się z tym ot tak pogodzić. Przecież nie zarzucam ci ani kłamstwa, ani utraty zmysłów. Po prostu nie wiem, jak zareagować, bronię się, wymyślając różne opcje. Ale nigdy nie powiedziałem, że ci nie wierzę. W żadnym momencie. Prawda, stary? Musisz to przyznać, bracie. Ani razu.

Akurat, pomyślał z goryczą Daimon. Akurat... bracie.

Dżibril uśmiechał się nieszczerze, rozkładając uspokajająco ramiona, jakby próbował złapać spłoszonego konia.

– Jesteś wycieńczony, poraniony, oszołomiony tak samo jak ja. Pozwól, żeby obejrzał cię Razjel. Dobra? Zaczekaj na Razjela. Zaraz go zawołam. Każę przynieść wina, napijemy się, ochłoniemy. Razjel zaraz tu będzie. No jak? Zgadzasz się? W porządku?

Frey stał na środku gabinetu, czując, jak zaciska mu się gardło, coś boleśnie pulsuje w klatce piersiowej.

Mówi do mnie jak do niebezpiecznego wariata, stwierdził z goryczą. Tak samo na mnie patrzy. Tak samo myśli. Dla niego w tej chwili jestem tylko szaleńcem z brzytwą. Bardzo groźnym szaleńcem z brzytwą zdolną rozwalać światy. No, pięknie.

Przymknął powieki, skinął słabo głową.

– Dobrze, Dżibril. Niech będzie. Poczekajmy na Razjela.

Regent Królestwa, nie cofając się od drzwi, sięgnął po Oko Dnia.

– No i co? – spytał po raz dziesiąty Gabriel.

Książę Magów obrócił ku niemu pociągłą, chudą twarz, na której malował się wyraz irytacji. Przed nim, na blacie, leżały magiczne utensylia. Błękitny kryształ zamknięty w klatce złotych prętów, niczym nieszczęsny egzotyczny ptaszek, drżący wciąż i broczący blaskiem. Mosiężny walec opatrzony formułami błogosławieństw, z podziałką i wziernikiem z grubego szkła. Coś, co przypominało potrójną kombinację Oka Dnia, z tym że wydawało wysoki, wibrujący dźwięk i rozgrzewało się momentalnie do takiej temperatury, że na politurowanym blacie zdołało wypalić czarny, cuchnący spalenizną okrąg. Zestaw fiolek w drewnianym pudełku. Karty wróżebne zwane „Famami”. I zasuszony owoc, przypominający małą zmumifikowaną dynię, okręcony czerwoną wełną, zwieńczony nie kokardą, a żałośnie martwą łapką bazyliszka zalatującą podejrzanie formaliną. Przywodził na myśl paskudny prezent urodzinowy.

– Nic! Daimon rzeczywiście został tknięty potężną, nadprzyrodzoną mocą o niesłychanym natężeniu. Moim zdaniem, mało brakowało, żeby od tego umarł. Gdyby nie jego dziwna kondycja wskrzeszonego półtrupa, z pewnością nie przetrzymałby takiej eksplozji energii.

Pan Objawień nerwowo wyłamywał palce.

– No, widzicie? Ta dziwaczna epifania prawie go zabiła. Czy tak może wyglądać interwencja Jasności?

– Zawsze tak wygląda, Dżibril – wyjaśnił cierpko Razjel. – Coś podobnego dzieje się za każdym razem, gdy destruktora wypełnia moc Pana. Żaden inny anioł nie byłby w stanie przyjąć tego aspektu mocy Światła. Dlatego przed eonami Pan powołał Daimona do służby, wskrzeszając go z martwych. Niejako przygotował jego organizm do pracy w randze Anioła Zagłady. Rozumiesz, w ekstremalnych warunkach.

To chyba należy mi się dodatek specjalny, pomyślał Daimon, w milczeniu spoglądający na kłótnię przyjaciół z wyżyn parapetu, na którym przysiadł.

Za chłodną, przejrzystą pustką szyby widział ukwiecone drzewa, brukowane gemmami ścieżki, białe jak bezy fontanny i spacerowe portyki lśniące marmurem kolumnad. Pośród tego przepychu przechadzali się skrzydlaci w pięknych, kosztownych strojach.

Frey, dziwnie zniechęcony, odwrócił wzrok.

To teatr. Wszyscy bawimy się w teatr, zrozumiał. Tytuły, ceremoniały, celebra. Na Otchłań, dlaczego ostatnio tak bardzo mnie to męczy?

– No więc to naprawdę Jasność wydała rozkaz zniszczenia Ziemi? – jęknął Gabriel.

Pan Tajemnic ze złością palnął pięścią w stół.

– A skąd mam, do cholery, wiedzieć? Pan mi się nie spowiada, bracie!

– Ale wyczuwasz ślady mocy, tak? Jakieś resztki, pozostałości. Sam przed chwilą przyznałeś. No więc jaka ona jest? Jasna czy ciemna, co? Chyba tyle możesz nam objawić?

Razjel wzniósł oczy ku sufitowi, jakby szukał tam sojusznika.

– Pozostałości mocy! Jasne albo ciemne! A może zielone lub żółte! Ty myślisz, że co to jest?! Jakiś brud do wydłubania szpatułką? To energia, magia o wiele przerastająca moją. Co ci mam powiedzieć? O, ten kawałeczek to chyba odpadł od samej Jasności, ale tamten drugi to sam już nie wiem. Jakiś podejrzanie ciemnawy, chociaż może się tak po drodze uszargał!

Teraz nerwy puściły i regentowi Królestwa.

– Więc zabieraj te swoje czarodziejskie różdżki, kulki, pudełka i książeczki, a potem spadaj, skoro do niczego nie możesz się przydać! Książę Magów, który nawet nie umie odczytać, czy ma do czynienia z siłą nieczystą, czy dotknięciem Jasności! Pan Tajemnic, z których najważniejsza to jak dać dupy w każdej sytuacji! Gratulacje, Razjel! Królestwo jest z ciebie dumne!

– Może byś wziął na wstrzymanie, panie regencie, co? – warknął drugi archanioł. – Ja przynajmniej coś robię, zamiast wrzeszczeć i histeryzować!

– A może obaj byście wzięli na wstrzymanie, chłopcy? – odezwał się Daimon z parapetu. – Nawet jeśli będziecie się drzeć na siebie dłużej i głośniej, w niczym to nie zmieni decyzji Pana. Więc lepiej sobie darujcie.

Archaniołowie umilkli.

– Widzisz – zaczął po chwili Książę Tajemnic. – Problem w tym, że jak na razie nikt nie umie ustalić, czy to na pewno decyzja Pańska. I dlatego trochę nas nosi.

Frey skrzyżował ręce na piersi.

– Mylisz się, Razjel. Ktoś umie to ustalić. Ja.

Cisza, która zapadła, była ciężka i przykra jak awantura na stypie.

– Daimon, rozumiem, że moc destruktora przepełniała cię nie raz. Umiesz odróżnić dotknięcie Pana od wszelkich innych doznań – odezwał się Pan Objawień. – Owszem, przyznaję, takie doświadczenia są nam, archaniołom, obce. Dlaczego jednak jesteś przekonany, że tym razem, po tylu wiekach, wypełniła cię prawdziwa potęga Jasności, skoro tak źle to zniosłeś? Przecież sam przyznałeś, że potargało cię jak nigdy dotąd. Może więc to nie była prawdziwa Światłość? Może ktoś lub coś starało się ją udawać?

– Cień, tak? Nie, Dżibril, zapomnij. Cienia także dotknąłem, jak pamiętasz. To zupełnie inna siła. Straszna. Obumarła, a żywa. Aż ciarki przechodzą. To był głos Pana, przysięgam. Faktycznie, nieco mnie zmotłoszył. Ale dobrze wiesz, że wszyscy oddalamy się od Jasności. Gubimy ją, broczymy resztkami Pańskiego światła. Nie jestem już tym aniołem, którego Światłość powołała do służby. Zmieniłem się. Straciłem mnóstwo wiary, mnóstwo nadziei, całe litry miłości. Kontakt nie mógł przebiegać bezproblemowo. Jestem naczyniem woli Pańskiej, ale raczej potłuczonym, brudnym i dziurawym. Dlatego było tak trudno.