Złodziej - Megan Whalen Turner - ebook

Złodziej ebook

Megan Whalen Turner

3,8

Opis

 

Złodziej”, I tom cyklu, którym zachwycili się mistrzynie i mistrzowie gatunku, powraca po latach. Spróbuj go nie polubić! Idealna  propozycja dla fanów Leigh Bardugo, Kristin Cashore, Marie Lu, Patricka Rothfussa oraz George’a R.R. Martina.

 

 

Poznajcie jedną z najbardziej charyzmatycznych i niepoprawnych postaci literackich: utalentowanego złodzieja Eugenidesa. Powieści o nim są pełne przygód, intryg politycznych, spektakularnych bitew, niebezpiecznych podróży, boskich interwencji i gorących namiętności. „Złodziej” to idealna propozycja dla fanów Leigh Bardugo, Kristin Cashore, Marie Lu, Patricka Rothfussa oraz George’a R.R. Martina.

 

Odkryj, jeśli nie znasz. Odkryj na nowo, jeśli już się kiedyś spotkaliście.
Złodziej”, pierwszy tom cyklu, którym zachwycili się mistrzynie i mistrzowie gatunku, powraca po latach. Spróbuj go nie polubić!

 

Eugenides potrafi wszystko ukraść, a przynajmniej tak twierdzi. Przez swoje przechwałki trafił do królewskiego więzienia, z którego ucieczka wydaje się niemożliwa.

 

Kiedy więc mag króla proponuje mu udział w wyprawie po skarb do sąsiedniego królestwa, która ma być dla młodego złodziejaszka szansą na odzyskanie wolności, Gen przystaje na jego propozycję, zwłaszcza że legendarny przedmiot trzeba będzie wykraść.
Mag ma swoje plany wobec króla i kraju, a Gen jest dla niego tylko narzędziem. Jednak chłopak to oszust, poza tym chce zrealizować własny plan…

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (31 ocen)
9
12
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Boomi
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jakoś cicho jest o tej książce, a szkoda! Jeżeli lubicie motyw drogi w książkach (prawie cała akcja opiera się tu na podróży) to się tutaj nie zawiedziecie. Do tego świat inspirowany starożytną Grecją, główny bohater dający się lubić i nieoczekiwanie zwroty akcji w tak krótkiej książce. Bardzo polecam!
10
piotrpuscian

Dobrze spędzony czas

początek słaby po połowie się rozkręciło
00
krystyna48

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka ! Warto przeczytać
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Thief
Co­py­ri­ght © 1996, 2017 by Me­gan Wha­len Tur­ner Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Har­per­Col­lins Pu­bli­shers All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­mi­nika Ry­cerz-Ja­ku­biec Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Ilu­stra­cja na okładce: © 2016 by Vince Na­tale
Pro­jekt okładki: CHRI­STO­PHER STEN­GEL
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI/ga­rasz.pl
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: PAU­LINA ZA­BO­REK
Ko­rekta: JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA, JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-88-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Sandy Pas­sa­relli

ROZ­DZIAŁ

1

Nie mam po­ję­cia, ile czasu spę­dzi­łem już w kró­lew­skim wię­zie­niu. Dni wy­da­wały się ta­kie same, tyle tylko że z każ­dym ko­lej­nym by­łem co­raz bar­dziej brudny. Co rano ro­ze­dr­gany, po­ma­rań­czowy blask la­tarni umo­co­wa­nej tuż za drzwiami mo­jej celi za­mie­niał się w przy­ćmione, ale jed­no­lite świa­tło słońca pa­da­jące na główny dzie­dzi­niec. Wie­czo­rami, gdy znów ro­biło się ciem­niej, po­cie­sza­łem się, że je­den dzień mniej dzieli mnie od wyj­ścia na wol­ność. Dla za­bi­cia czasu sku­pia­łem się na mi­łych wspo­mnie­niach, ukła­da­jąc je w ko­lej­no­ści chro­no­lo­gicz­nej i przy­glą­da­jąc im się szcze­gó­łowo. W nie­skoń­czo­ność ana­li­zo­wa­łem plany, które wy­da­wały się ta­kie pro­ste, za­nim tra­fi­łem do wię­zie­nia, i przy­się­ga­łem so­bie, a także każ­demu bogu, ja­kiego zna­łem, że je­śli tylko uda mi się wyjść stąd cało, już ni­gdy, ni­gdy wię­cej nie zro­bię cze­goś tak idio­tycz­nie ry­zy­kow­nego.

Schu­dłem, od kiedy mnie aresz­to­wano. Opa­su­jąca moją ta­lię duża że­la­zna ob­ręcz zro­biła się luźna, jed­nak jesz­cze nie na tyle, bym dał radę prze­ci­snąć przez nią ko­ści bio­drowe. Nie­wielu więź­niów po­zo­sta­wało sku­tych we­wnątrz swych cel, je­dy­nie ci, któ­rych król szcze­gól­nie nie zno­sił: hra­bio­wie, ksią­żęta czy kanc­lerz skarbu po tym, jak po­in­for­mo­wał władcę, że nie ma wię­cej fun­du­szy na wy­datki. Nie by­łem wpraw­dzie żad­nym z nich, ale chyba można spo­koj­nie za­ło­żyć, że i mnie król nie zno­sił. Choć by­łem po­spo­lity jak kurz na dro­dze, a on na­wet nie pa­mię­tał mo­jego imie­nia, to i tak nie chciał, abym mu się wy­mknął. Oprócz że­la­znego pasa mia­łem jesz­cze łań­cu­chy na kost­kach i kom­plet­nie bez­u­ży­teczne okowy na nad­garst­kach. Na po­czątku zsu­wa­łem kaj­dany z dłoni, ale po­nie­waż cza­sami zmu­szony by­łem za­kła­dać je z po­wro­tem w po­śpie­chu, po­ob­cie­ra­łem so­bie prze­guby do ży­wego mięsa. Po pew­nym cza­sie do­sze­dłem do wnio­sku, że oszczę­dzę so­bie bólu, zo­sta­wia­jąc je w spo­koju. By ode­rwać się od snów na ja­wie, po­sta­no­wi­łem za­cząć ćwi­czyć bez­gło­śne po­ru­sza­nie się po celi.

Łań­cuch po­zwa­lał mi na spa­cer po łuku od przed­niego na­roż­nika celi, przez jej śro­dek, do kąta w głębi. Tam wła­śnie znaj­do­wało się moje łóżko – ka­mienna półka przy­kryta wor­kiem tro­cin. Pod nim stał noc­nik. Poza mną, łań­cu­chem i do­star­cza­nym dwa razy dzien­nie je­dze­niem w celi nie było ni­czego wię­cej.

Drzwi sta­no­wiła za­kra­to­wana furta. Za­glą­dali przez nią pa­tro­lu­jący ko­ry­ta­rze straż­nicy, co do­brze świad­czyło o mo­jej re­pu­ta­cji. W ra­mach dą­że­nia do wiel­ko­ści bez­wstyd­nie prze­chwa­la­łem się swo­imi umie­jęt­no­ściami w każ­dej wi­niarni w mie­ście. Chcia­łem, aby wszy­scy wie­dzieli, że je­stem naj­lep­szym zło­dzie­jem od cza­sów stwo­rze­nia śmier­tel­ni­ków, i chyba udało mi się zbli­żyć do tego celu. Mój pro­ces przy­cią­gnął tłumy. Po aresz­to­wa­niu więk­szość straż­ni­ków przy­cho­dziła, aby mnie zo­ba­czyć, a ja wciąż tkwi­łem przy­kuty do łóżka, pod­czas gdy in­nym więź­niom po­zwa­lano cza­sem za­żyć nieco wol­no­ści i słońca na wię­zien­nym dzie­dzińcu.

Je­den ze straż­ni­ków przy­cho­dził za­wsze aku­rat wtedy, gdy sie­dzia­łem z twa­rzą ukrytą w dło­niach.

– A cóż to? – śmiał się. – Jesz­cze stąd nie ucie­kłeś?

Za każ­dym ra­zem, gdy to ro­bił, ob­rzu­ca­łem go obe­lgami. Było to nie­zbyt roz­sądne z mo­jej strony, ale jak zwy­kle nie umia­łem utrzy­mać ję­zyka za zę­bami. Co­kol­wiek bym jed­nak po­wie­dział, męż­czy­zna tylko bar­dziej za­no­sił się śmie­chem.

Wciąż to­wa­rzy­szyło mi przej­mu­jące zimno. Była wcze­sna wio­sna, kiedy mnie aresz­to­wano i wy­wle­czono siłą z wi­niarni Pod Cie­ni­stym Dę­bem. Do tej pory, poza ścia­nami wię­zie­nia, mia­sto mu­siały już do­tknąć let­nie upały, zmu­sza­jąc miesz­kań­ców do po­po­łu­dnio­wych drze­mek. Jed­nak do cel nie do­cie­rały pro­mie­nie sło­neczne, więc we­wnątrz było tak samo wil­gotno i zimno, jak wtedy, gdy tu tra­fi­łem. Go­dzi­nami ma­rzy­łem o cie­ple słońca i wy­obra­ża­łem so­bie, jak prze­nika ono miej­skie mury, na­grze­wa­jąc ich żółte ka­mie­nie, o które przy­jem­nie było się oprzeć jesz­cze wiele go­dzin po zmroku, jak wy­su­sza ka­łuże wody, a w nie­licz­nych przy­pad­kach także wino wy­le­wane w ofie­rze bo­gom na ulice przed karcz­mami.

Cza­sami od­da­la­łem się na tyle, na ile po­zwa­lały mi łań­cu­chy, i spo­glą­da­łem przez kraty w fur­cie na drugą stronę sze­ro­kiej ga­le­rii, kry­ją­cej w cie­niu inne cele, i na dzie­dzi­niec ską­pany w słońcu. Wię­zie­nie miało dwa pię­tra, cele zaś usy­tu­owano jedna nad drugą. Mnie ulo­ko­wano na wyż­szym po­zio­mie. Każde z po­miesz­czeń wy­cho­dziło na ga­le­rię, tę zaś od dzie­dzińca dzie­liły ka­mienne słupy. Nie było na­to­miast żad­nych okien w ze­wnętrz­nych mu­rach, gru­bych mniej wię­cej na metr i zbu­do­wa­nych z tak po­tęż­nych ka­mieni, że na­wet dzie­się­ciu męż­czyzn nie by­łoby w sta­nie ru­szyć ich z miej­sca. Jak gło­siła le­genda, dawni bo­go­wie po­usta­wiali je w je­den dzień.

Wię­zie­nie wi­dać było z nie­mal każ­dego punktu w mie­ście, jako że mia­sto zbu­do­wano na wzgó­rzu, a wię­zie­nie na sa­mym jego szczy­cie. Je­dyną inną bu­dowlą znaj­du­jącą się w tym miej­scu był kró­lew­ski dom – me­ga­ron. Kie­dyś stała tu jesz­cze świą­ty­nia ku czci daw­nych bo­gów, ale ją znisz­czono, a ba­zy­likę po­świę­coną no­wym bo­gom wznie­siono nieco ni­żej. Daw­niej kró­lew­ski dom był praw­dzi­wym me­ga­ro­nem, po­je­dyn­czym po­miesz­cze­niem z tro­nem i pa­le­ni­skiem, w bu­dynku wię­zie­nia zaś znaj­do­wała się agora, gdzie spo­ty­kali się miesz­kańcy, a kupcy sprze­da­wali swój to­war. Cele były kra­mami peł­nymi ubrań, wina, świec czy bi­żu­te­rii im­por­to­wa­nej z wysp. Co wy­bit­niejsi oby­wa­tele sta­wali na ka­mien­nych blo­kach i wy­gła­szali prze­mowy.

A po­tem w dłu­gich ło­dziach przy­byli na­jeźdźcy, zu­peł­nie ina­czej pod­cho­dzący do kwe­stii han­dlu. Wy­miany dóbr do­ko­ny­wali pod go­łym nie­bem, na tar­go­wi­skach przy swych stat­kach. Kró­lew­ski me­ga­ron stał się sie­dzibą ich gu­ber­na­tora, a so­lidny ka­mienny bu­dy­nek agory zmie­niono w wię­zie­nie. Zna­mie­nici miesz­kańcy skoń­czyli przy­kuci do ka­mien­nych blo­ków, za­miast na nich stać.

Sta­rych na­jeźdź­ców wy­parli nowi, aż wresz­cie So­unis się zbun­to­wało i przy­wró­ciło na tron wła­snego króla. Mimo to wciąż pro­wa­dzono han­del na na­brzeżu. Lu­dzie po pro­stu przy­zwy­cza­ili się do tego. Nowy władca po­sta­no­wił na­dal uży­wać daw­nej agory w cha­rak­te­rze wię­zie­nia. Tak było mu na rękę, tym bar­dziej że nic nie łą­czyło go z ro­dami, które rzą­dziły mia­stem w prze­szło­ści. Nim sam skoń­czy­łem za krat­kami, więk­szość miesz­kań­ców już dawno za­po­mniała, że bu­dy­nek wię­zie­nia speł­niał kie­dyś inną funk­cję niż prze­trzy­my­wa­nie prze­stęp­ców oraz tych, któ­rzy nie pła­cili po­dat­ków.

Le­ża­łem w swo­jej celi na ple­cach z no­gami w gó­rze, owi­nięty w łań­cuch pro­wa­dzący od mo­jej ta­lii do pier­ście­nia umo­co­wa­nego wy­soko na ścia­nie. Było późno, słońce za­szło wiele go­dzin temu, a wię­zie­nie było oświe­tlane przez pło­nące ka­ganki. Po­rów­ny­wa­łem za­lety po­sia­da­nia czy­stych ubrań wzglę­dem lep­szego je­dze­nia i nie zwra­ca­łem naj­mniej­szej uwagi na od­głosy kro­ków do­bie­ga­jące zza drzwi mo­jej celi. Po wą­skiej stro­nie bu­dynku znaj­do­wały się że­la­zne wrota pro­wa­dzące do po­koju straż­ni­ków. Do­zorcy prze­cho­dzili przez nie kilka razy dzien­nie. Dawno prze­sta­łem re­ago­wać na szczęk tych drzwi, by­łem więc kom­plet­nie za­sko­czony, kiedy do wnę­trza wlało się świa­tło lampy. Chcia­łem wy­plą­tać nogi z łań­cu­cha i usiąść na pry­czy w taki spo­sób, by wy­dać się gib­kim, peł­nym gra­cji i może odro­binę dzi­kim. Jed­nak wzięty z za­sko­cze­nia i nie­malże ośle­piony oka­za­łem się nie­zdarny i nie­wiele bra­ko­wało, a spadł­bym z ka­mien­nej półki, gdyby nie po­wstrzy­mał mnie łań­cuch wciąż owi­nięty wo­kół jed­nej stopy.

– To ten?

Nic dziw­nego, że w gło­sie po­brzmie­wało zdu­mie­nie. Wy­pro­sto­wa­łem się i za­mru­ga­łem, wciąż wi­dząc nie­zbyt wiele za sno­pem świa­tła. Straż­nik za­pew­nił ta­jem­ni­czego przy­by­sza, że rze­czy­wi­ście je­stem tym, kogo szuka.

– No do­brze. Wy­cią­gnij­cie go stąd.

– Jak ka­żesz, magu – od­po­wie­dział straż­nik, otwie­ra­jąc za­kra­to­waną furtę, dzięki czemu do­wie­dzia­łem się, kto sta­nął przed moją celą tak późną nocą. Je­den z naj­po­tęż­niej­szych do­rad­ców króla. W cza­sach po­prze­dza­ją­cych przy­by­cie na­jeźdź­ców uwa­żano kró­lew­skiego maga za cza­ro­dzieja, te­raz jed­nak nie wie­rzyli w to już na­wet naj­bar­dziej prze­sądni oby­wa­tele. Mag był uczo­nym. Czy­ty­wał zwoje i księgi we wszyst­kich ję­zy­kach oraz stu­dio­wał wszystko to, co zo­stało spi­sane, a także to, czego nie utrwa­lono na pi­śmie. Je­śli król po­trze­bo­wał in­for­ma­cji, ile zboża ro­sło na kon­kret­nym akrze ziemi, mag mógł mu to po­wie­dzieć. Gdy zaś chciał wie­dzieć, ilu rol­ni­ków bę­dzie gło­do­wało, je­śli spali ten akr ziemi, mag wie­dział i to. Mą­drość tego czło­wieka w po­łą­cze­niu z da­rem prze­ko­ny­wa­nia po­zwa­lała mu wpły­wać na władcę i czy­niła z niego ważną per­sonę na kró­lew­skim dwo­rze. Mag był obecny w trak­cie mo­jego pro­cesu. Wi­dzia­łem, jak sie­dział na ga­le­rii za ple­cami sę­dziów z nogą za­ło­żoną na nogę i skrzy­żo­wa­nymi na piersi ra­mio­nami.

Kiedy udało mi się wresz­cie wy­plą­tać z łań­cu­chów, straż­nicy roz­pięli mi pier­ście­nie na sto­pach, uży­wa­jąc do tego klu­cza tak gru­bego jak mój kciuk. Po­zo­sta­wili wpraw­dzie kaj­dany sku­wa­jące moje dło­nie, ale od­pięli łań­cuch od ob­rę­czy ści­ska­ją­cej mnie w pa­sie. Po­tem siłą po­sta­wili na nogi i wy­wle­kli z celi. Mag zmie­rzył mnie wzro­kiem i zmarsz­czył nos, za­pewne z po­wodu za­pa­chu.

Chciał wie­dzieć, jak mam na imię.

– Gen – po­wie­dzia­łem.

Nie in­te­re­so­wało go nic wię­cej.

– Pro­wadź­cie go za mną – rzu­cił, od­wra­ca­jąc się ple­cami i od­cho­dząc. Nie­stety wy­glą­dało na to, że moje wy­czu­cie rów­no­wagi i rytm ru­chów ciała po­zo­sta­wały w cał­ko­wi­tej sprzecz­no­ści z pre­zen­to­wa­nymi przez do­zor­ców, więc prze­mie­rza­łem por­tyk z gra­cją cho­rego kota, na zmianę to szar­pany, to po­py­chany. Prze­szli­śmy przez po­miesz­cze­nie straż­ni­ków i skie­ro­wa­li­śmy się w stronę drzwi w ze­wnętrz­nej ścia­nie bu­dynku, pro­wa­dzą­cych na ka­mienne schody i na dzie­dzi­niec od­dzie­la­jący wię­zie­nie od po­łu­dnio­wego skrzy­dła kró­lew­skiego domu. Mury me­ga­ronu wzno­siły się cztery pię­tra nad na­szymi gło­wami, ota­cza­jąc nas z trzech stron. Pod rzą­dami na­jeźdź­ców ma­leńka twier­dza za­mie­niła się w pa­łac, a w póź­niej­szych cza­sach jesz­cze bar­dziej uro­sła. Prze­szli­śmy przez dzie­dzi­niec, po­dą­ża­jąc za straż­ni­kiem z la­tar­nią, i do­tar­li­śmy do scho­dów wzno­szą­cych się ku drzwiom w mu­rze me­ga­ronu.

Po dru­giej stro­nie białe ściany ko­ry­ta­rza od­bi­jały świa­tła mnó­stwa la­tarni, po­tę­gu­jąc je tak, że w środku było ja­sno ni­czym za dnia. Rzu­ci­łem głową na boki i wy­szarp­ną­łem rękę z uści­sku straż­nika, by za­kryć oczy. Blask wy­dał mi się czymś nie­malże ma­te­rial­nym, ata­ku­ją­cym mi głowę ni­czym groty włóczni. Obaj straż­nicy się za­trzy­mali. Je­den z nich pró­bo­wał po­chwy­cić moje ra­mię, ale znów mu je wy­rwa­łem. Mag także się za­trzy­mał, kiedy jego uwagę zwró­ciły na­głe ha­łasy.

– Daj­cie mu chwilę, żeby jego oczy zdą­żyły się przy­zwy­czaić – po­le­cił.

Wpraw­dzie po­trze­bo­wał­bym na to znacz­nie wię­cej czasu, ale i po tej mi­nu­cie po­czu­łem się le­piej. Mru­ga­niem udało mi się po­zbyć czę­ści łez i ru­szy­li­śmy da­lej. Sze­dłem ze spusz­czoną głową i przy­mknię­tymi oczami, więc nie­wiele wi­dzia­łem z mi­ja­nych ko­ry­ta­rzy. Miały mar­mu­rowe pod­łogi. Li­stwy przy­ścienne zdo­biły ma­lunki li­lii, żółwi albo od­po­czy­wa­ją­cych pta­ków. Zna­leź­li­śmy się na klatce scho­do­wej, gdzie sfora my­śliw­skich psów go­niła lwa, we­szli­śmy na górę, skrę­ci­li­śmy za róg i za­trzy­ma­li­śmy się przed drzwiami.

Mag za­pu­kał, po czym znik­nął we wnę­trzu po­miesz­cze­nia. Z nie­ja­kim tru­dem straż­ni­kom udało się po­dą­żyć wraz ze mną jego śla­dem przez wą­skie przej­ście. Roz­glą­da­łem się na wszyst­kie strony, by zo­ba­czyć, kto też mógł być świad­kiem mo­jego nie­zdar­nego wej­ścia, ale po­kój wy­da­wał się zu­peł­nie pu­sty.

Czu­łem eks­cy­ta­cję. Krew bu­rzyła mi się w ży­łach ni­czym wino chlu­po­czące w dzba­nie, by­łem jed­nak strasz­li­wie zmę­czony. Wcho­dze­nie po scho­dach przy­po­mi­nało wspi­naczkę na szczyt góry. Ko­lana ugi­nały się pode mną, więc się cie­szy­łem, że pod­trzy­my­wali mnie straż­nicy, na­wet je­śli byli nie­zbyt de­li­katni. Kiedy mnie pu­ścili, stra­ci­łem rów­no­wagę i mu­sia­łem so­lid­nie na­młó­cić się rę­kami, żeby nie upaść. Moje łań­cu­chy za­grze­cho­tały wście­kle.

– Mo­że­cie odejść – po­wie­dział mag do do­zor­ców. – Wróć­cie po niego za pół go­dziny.

Za pół go­dziny? Na­dzieja, która zdą­żyła już we mnie uro­snąć, pod­upa­dła nieco. Gdy straż­nicy wy­szli, ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu. Było nie­wiel­kie i mie­ściło biurko oraz kilka po­roz­sta­wia­nych w róż­nych miej­scach wy­god­nych krze­seł. Mag sta­nął przy bla­cie. Okno za jego ple­cami po­winno wy­cho­dzić na więk­szy dzie­dzi­niec me­ga­ronu, ale ma­leń­kie szybki od­bi­jały je­dy­nie blask lamp pło­ną­cych we­wnątrz. Spoj­rza­łem znów na krze­sła. Wy­bra­łem so­bie naj­ład­niej­sze i usia­dłem. Mag ze­sztyw­niał. Jego zmarsz­czone brwi utwo­rzyły kre­skę prze­ci­na­jącą w po­przek górną część twa­rzy. Wciąż były ciemne, choć więk­szość jego wło­sów po­kryła się już si­wi­zną.

– Wsta­waj – roz­ka­zał.

Za­pa­dłem się jesz­cze głę­biej w wy­peł­nio­nych pie­rzem po­dusz­kach na sie­dze­niu i opar­ciu krze­sła. Uczu­cie było nie­mal tak przy­jemne jak po­sia­da­nie czy­stego odzie­nia. Nie mógł­bym się zmu­sić do wsta­nia, choć­bym pró­bo­wał. Moje ko­lana wciąż były za słabe, a żo­łą­dek roz­wa­żał po­zby­cie się tych nie­wiel­kich ilo­ści po­ży­wie­nia, które ostat­nio zja­dłem. Górna kra­wędź me­bla zna­la­zła się tuż za mo­imi uszami, więc opar­łem na niej głowę i spoj­rza­łem na maga, który nie ru­szył się z miej­sca. Wi­dzia­łem go tuż nad ko­niusz­kiem nosa.

Męż­czy­zna dał mi chwilę, bym prze­my­ślał swoje po­ło­że­nie, po czym pod­szedł do krze­sła, na któ­rym sie­dzia­łem. Po­chy­lił się nade mną, aż czu­bek jego nosa zna­lazł się w od­le­gło­ści za­le­d­wie kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów od mo­jego. Wcze­śniej nie mia­łem oka­zji oglą­dać jego twa­rzy z tak bli­ska. Mag miał gar­baty nos, po­dob­nie jak więk­szość miesz­kań­ców mia­sta, ale oczy ja­sno­szare, a nie brą­zowe. Czoło po­kry­wała mu sia­teczka zmarsz­czek spo­wo­do­wa­nych zbyt czę­stym prze­by­wa­niem na sil­nym słońcu i marsz­cze­niem brwi. Przy­szło mi do głowy, że za­nim za­czął czy­ty­wać księgi, mu­siał wy­ko­ny­wać ja­kieś prace na ze­wnątrz, ale wła­śnie w tym mo­men­cie prze­mó­wił. Prze­sta­łem roz­my­ślać o jego twa­rzy i spoj­rza­łem mu w oczy.

– Być może pew­nego dnia na­sze re­la­cje będą się opie­rać na wza­jem­nym sza­cunku – po­wie­dział ci­cho.

Prę­dzej zo­ba­czę bo­gów stą­pa­ją­cych po ziemi, po­my­śla­łem.

– Na ra­zie jed­nak wy­star­czy mi twoje po­słu­szeń­stwo – do­koń­czył.

Miał nie­zwy­kłą zdol­ność za­wie­ra­nia ogromu gróźb w za­le­d­wie kilku sło­wach.

Prze­łkną­łem ślinę, a ręce oparte na pod­ło­kiet­ni­kach za­drżały mi lekko. Ogniwa łań­cu­cha za­dzwo­niły o sie­bie, ale wciąż nie pró­bo­wa­łem wstać. Nie utrzy­mał­bym się na no­gach. Mag mu­siał zda­wać so­bie z tego sprawę, wie­dział też, że wy­ra­ził się do­sta­tecz­nie ja­sno, po­nie­waż cof­nął się, oparł o biurko i mach­nął ręką z obrzy­dze­niem.

– To nie­istotne. Na ra­zie mo­żesz zo­stać tam, gdzie je­steś. Krze­sło i tak trzeba bę­dzie wy­czy­ścić.

Po­czu­łem, że po­liczki mi płoną. To nie była moja wina, że tak śmier­dzia­łem. Po­wi­nien sam spę­dzić kilka mie­sięcy w kró­lew­skim wię­zie­niu, a wtedy by­śmy się prze­ko­nali, czy na­dal pach­nie sta­rymi księ­gami i per­fu­mo­wa­nym my­dłem. Przy­glą­dał mi się przez kilka chwil, ale nie wy­da­wało się, bym zro­bił na nim wra­że­nie.

– Wi­dzia­łem cię w trak­cie pro­cesu – ode­zwał się wresz­cie.

Nie przy­zna­łem się, że rów­nież go tam za­uwa­ży­łem.

– Schu­dłeś.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Po­wiedz mi – za­czął – czyżby ciężko ci było opu­ścić na­sze go­ścinne strony? W cza­sie pro­cesu oznaj­mi­łeś, że nie za­trzy­mają cię na­wet mury kró­lew­skiego wię­zie­nia, więc spo­dzie­wa­łem się, że już cię tam nie za­stanę. – Wy­glą­dało na to, że do­brze się bawi.

Skrzy­żo­wa­łem nogi i osu­ną­łem się jesz­cze ni­żej na krze­śle. Męż­czy­zna się wzdry­gnął.

– Na pewne rze­czy trzeba tro­chę czasu – od­par­łem.

– Ja­kież to praw­dziwe – skwi­to­wał mag. – A jak ci się wy­daje, ile to­bie go trzeba?

Ko­lejne pół go­dziny, po­my­śla­łem, ale nie po­wie­dzia­łem tego na głos.

– Bo we­dług mnie cał­kiem sporo. My­ślę, że może ci to za­jąć resztę ży­cia. Osta­tecz­nie po śmierci nie bę­dziesz już dłu­żej w kró­lew­skim wię­zie­niu, prawda? – za­żar­to­wał.

– Pew­nie nie. – Moim zda­niem wcale nie był za­bawny.

– W cza­sie pro­cesu mó­wi­łeś wiele róż­nych rze­czy. Jak są­dzę, były to je­dy­nie pu­ste prze­chwałki.

– Po­tra­fię wy­kraść wszystko.

– Tak przy­naj­mniej twier­dzi­łeś. W każ­dym ra­zie ten za­kład, czy co to było, za­pew­nił ci po­byt za krat­kami. – Pod­niósł z biurka sta­lówkę pióra i przez chwilę ob­ra­cał ją w dło­niach. – Źle dla cie­bie, że in­te­li­gen­cja nie za­wsze idzie w pa­rze z da­rami ta­kimi jak twój, ale do­brze dla mnie, że nie in­te­re­suje mnie twoja in­te­li­gen­cja, a je­dy­nie umie­jęt­no­ści. O ile rze­czy­wi­ście je­steś tak do­bry, za ja­kiego się uwa­żasz.

– Po­tra­fię wy­kraść wszystko – po­wtó­rzy­łem.

– Z wy­jąt­kiem wy­krad­nię­cia sa­mego sie­bie z kró­lew­skiego wię­zie­nia? – za­py­tał mag, uno­sząc tym ra­zem tylko jedną brew.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami. Mo­głem zro­bić i to, ale po­trze­bo­wał­bym tro­chę czasu. W za­sa­dzie to cał­kiem sporo, więc wo­la­łem, by za­ofe­ro­wał mi szyb­sze roz­wią­za­nie.

– Cóż, przy­naj­mniej na­uczy­łeś się trzy­mać ję­zyk za zę­bami – rzu­cił mag. Ode­rwał się od biurka i za­czął cho­dzić po po­koju.

Gdy od­wró­cił się do mnie ple­cami, od­gar­ną­łem włosy z oczu i raz jesz­cze ro­zej­rza­łem się po­śpiesz­nie po po­miesz­cze­niu. Słu­żyło ma­gowi za pra­cow­nię, ale tyle już wie­dzia­łem. Na pół­kach pię­trzyły się stosy ksiąg i sta­rych zwo­jów. Była tam też pod­nisz­czona ława za­sta­wiona am­fo­rami i in­nymi gli­nia­nymi na­czy­niami. Nie za­bra­kło szkla­nych bu­te­lek. Na końcu po­koju znaj­do­wała się wnęka prze­sło­nięta ko­tarą, spod któ­rej wy­sta­wała le­d­wie wi­doczna para stóp w skó­rza­nych bu­tach. Od­wró­ci­łem się z po­wro­tem na krze­śle, ale coś jakby ści­snęło mi żo­łą­dek.

– Mo­żesz skró­cić ten czas, nie skra­ca­jąc przy tym swo­jego ży­cia – po­wie­dział mag.

Pod­nio­słem na niego wzrok. Kom­plet­nie zgu­bi­łem wą­tek. W ciągu kilku chwil po­trzeb­nych, by go od­zy­skać, zda­łem so­bie sprawę, że kró­lew­ski do­radca rów­nież zdra­dza oznaki zde­ner­wo­wa­nia. Roz­luź­ni­łem się nieco i osu­ną­łem ni­żej na krze­śle.

– Mów da­lej.

– Chcę, że­byś coś ukradł.

Uśmiech­ną­łem się.

– Po­trze­bu­jesz kró­lew­skiej pie­częci? Mogę ją dla cie­bie zdo­być.

– Na twoim miej­scu – upo­mniał mnie mag – prze­stał­bym się tym prze­chwa­lać. – Jego głos za­brzmiał szorstko.

Mój uśmiech zro­bił się jesz­cze szer­szy. Złoty pier­ścień z gra­we­ro­wa­nym ru­bi­nem znaj­do­wał się aku­rat pod jego opieką, kiedy go ukra­dłem. By­łem pe­wien, że utrata tej bły­skotki za­szko­dziła po­zy­cji maga na dwo­rze. Męż­czy­zna spoj­rzał prze­lot­nie po­nad moim ra­mie­niem na prze­sło­niętą wnękę, po czym prze­szedł do sedna sprawy.

– Jest pewna rzecz, którą miał­byś ukraść. Je­śli to dla mnie zro­bisz, do­pil­nuję, że­byś nie wró­cił już do wię­zie­nia. Je­śli od­mó­wisz, rów­nież do­pil­nuję, że­byś już tam nie wró­cił.

Osa­dzeni w wię­zie­niu cały czas opusz­czali jego bu­dy­nek. Ka­mie­nia­rze, cie­śle, ko­wale, wszy­scy wy­kwa­li­fi­ko­wani rze­mieśl­nicy mo­gli ocze­ki­wać, że od­pra­cują swój wy­rok w służ­bie dla króla. Nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków kilka razy do roku od­sy­łano do ko­palni sre­bra na po­łu­dnie od mia­sta. Mało kto stam­tąd wra­cał. Na­to­miast po­zo­stali więź­nio­wie po pro­stu zni­kali.

Było ja­sne, którą z tych moż­li­wo­ści miał na my­śli mag. Kiw­ną­łem głową.

– Co mam ukraść? – Tylko to mnie in­te­re­so­wało.

On jed­nak zlek­ce­wa­żył moje py­ta­nie.

– Szcze­gó­łów do­wiesz się w póź­niej­szym cza­sie. Na ra­zie mu­szę wie­dzieć, czy dasz so­bie z tym radę.

Czyli czy po­byt w wię­zie­niu nie za­owo­co­wał ja­kąś cho­robą, ka­lec­twem albo za­gło­dze­niem do stanu bez­u­ży­tecz­no­ści.

– Dam radę, ale mu­szę wie­dzieć, co mam ukraść.

– Do­wiesz się. Na ra­zie to nie twoja sprawa.

– A je­śli mi się nie uda?

– My­śla­łem, że po­tra­fisz wy­kraść wszystko – za­drwił.

– Z wy­jąt­kiem wy­krad­nię­cia sie­bie z kró­lew­skiego wię­zie­nia – przy­zna­łem.

– Nie uda­waj ta­kiego spry­cia­rza. – Mag po­krę­cił głową. – Kiep­sko ci to wy­cho­dzi. – Otwo­rzy­łem usta, by po­wie­dzieć coś, czego nie po­wi­nie­nem, ale męż­czy­zna nie dał mi dojść do słowa. – Do­tar­cie do miej­sca, gdzie znaj­duje się przed­miot, na któ­rym mi za­leży, zaj­mie nam tro­chę czasu. Wszyst­kiego do­wiesz się po dro­dze.

Po­pra­wi­łem się na krze­śle uspo­ko­jony i ura­do­wany. Je­śli uda mi się wy­do­stać z So­unis, nikt nie bę­dzie w sta­nie spro­wa­dzić mnie tu z po­wro­tem. Mag mu­siał jed­nak zda­wać so­bie sprawę z tego, co cho­dziło mi po gło­wie, bo po­now­nie na­chy­lił się bli­sko.

– Nie bierz mnie za głupca.

Nie był głup­cem, to prawda. Bra­ko­wało mu jed­nak mo­jej mo­ty­wa­cji. Oparł się znów o biurko, ja zaś od­chy­li­łem się na krze­śle z my­ślą, że oto bo­go­wie wy­słu­chali wresz­cie mych mo­dłów. I wtedy zza ple­ców do­biegł mnie dźwięk kó­łek u gór­nej kra­wę­dzi ko­tary prze­su­wa­ją­cych się po kar­ni­szu i przy­po­mnia­łem so­bie dwie stopy wy­sta­jące z głębi ni­szy. Żo­łą­dek, który do­piero co zdą­żył się uspo­koić, znów pod­szedł mi do gar­dła.

Roz­legł się od­głos kro­ków, a czy­jaś ręka się­gnęła po­nad opar­ciem krze­sła i chwy­ciła mnie za włosy. Jej wła­ści­ciel uniósł mnie i ob­szedł me­bel, by sta­nąć ze mną twa­rzą w twarz.

– Mnie rów­nież nie bierz za głupca – po­wie­dział.

Był ni­ski, zu­peł­nie jak jego oj­ciec, i krępy. Włosy w ko­lo­rze ciem­nego złota skrę­cały mu się w loki wo­kół uszu. Każ­demu in­nemu nada­łoby to znie­wie­ściały wy­gląd. Matka mu­siała uwa­żać go za uro­cze dziecko, jed­nak te­raz nie było w tym męż­czyź­nie ni­czego uro­czego. Włosy za­częły mi się od­ry­wać od czaszki, więc sta­ną­łem na czub­kach pal­ców, by nieco je od­cią­żyć. Po­ło­ży­łem obie ręce na jego dłoni, pró­bu­jąc ścią­gnąć ją w dół, i na­gle za­wi­słem w po­wie­trzu.

Męż­czy­zna upu­ścił mnie na zie­mię. Nogi ugięły mi się pod cię­ża­rem reszty ciała, więc ru­ną­łem na pod­łogę z ło­sko­tem, który aż wstrzą­snął mną ca­łym. Po­tar­łem rę­kami głowę, sta­ra­jąc się na po­wrót przy­kleić do niej wy­szar­pane włosy. Kiedy pod­nio­słem wzrok, król wy­cie­rał dłoń o szatę.

– Wsta­waj – rzu­cił.

Po­słu­cha­łem go, ale nie prze­sta­łem ma­so­wać so­bie czaszki.

Król So­unis nie był czło­wie­kiem wy­twor­nym. Ani im­po­nu­ją­cym męż­czy­zną o roz­mia­rach niedź­wie­dzia, tak jak władcy z ba­śni opo­wia­da­nych mi przez matkę. Był za ni­ski i zbyt ob­le­śny, a do tego odro­binę za gruby, by od­bie­rano go jako ele­ganc­kiego. Nie bra­ko­wało mu jed­nak sprytu. Sys­te­ma­tycz­nie po­dwa­jał po­datki i miał na po­do­rę­dziu liczną ar­mię, by nie do­pu­ścić do buntu pod­da­nych. Po­datki szły na utrzy­ma­nie woj­ska, a gdy i ono za­częło sta­no­wić za­gro­że­nie, po­słał je do walki z są­sia­dami. Zwy­cię­stwa za­si­liły kró­lew­ski skar­biec. So­unis stało się więk­sze niż kie­dy­kol­wiek od czasu, gdy na­jeźdźcy za­częli na­gra­dzać swo­ich so­jusz­ni­ków nada­wa­niem im wło­ści. Król wy­parł At­to­lij­czy­ków z ziem le­żą­cych po so­unij­skiej stro­nie Gór He­fe­stiań­skich, zmu­sza­jąc ich do po­dróży przez wą­ską prze­łęcz i te­reny na­le­żące do Ed­dis, ku swej od­le­głej oj­czyź­nie. Krą­żyły plotki, że władca pla­no­wał za­ję­cie i tego ob­szaru oraz że At­to­lia szy­ko­wała się do wojny.

Nie zwra­ca­jąc uwagi na maga, So­unis pod­szedł do ławy sto­ją­cej pod ścianą obok mo­jego krze­sła. Wziął z niej nie­wielką szka­tułkę i za­niósł ją do biurka, by tam od­wró­cić do góry dnem. Cięż­kie złote mo­nety po­sy­pały się ka­skadą na blat. Każda wy­star­czy­łaby do wy­ku­pie­nia go­spo­dar­stwa wraz z ca­łym in­wen­ta­rzem. Kilka spa­dło ze stołu i z brzę­kiem wy­lą­do­wało na pod­ło­dze. Jedna po­to­czyła się ku mym sto­pom i te­raz le­żała, ły­piąc na mnie ni­czym żółte oko.

Już mia­łem się po­chy­lić, by ją pod­nieść, ale po­wstrzy­ma­łem się i po­wie­dzia­łem:

– Mój wuj trzy­mał taki stos pod łóż­kiem i co noc spraw­dzał jego li­czeb­ność.

– Łżesz – skwi­to­wał król. – Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łeś tyle złota.

Nie wie­dział, że pew­nej nocy nad­uży­łem nieco jego go­ścin­no­ści, prze­mie­rza­jąc ko­ry­ta­rze me­ga­ronu, i prze­czoł­ga­łem się przez prze­strzeń, gdzie bie­gły rury hy­po­cau­stum, by ukryć się w skarbcu. Prze­spa­łem cały dzień w dusz­nej ciem­no­ści na zbo­czach gór ku­frów z kosz­tow­no­ściami.

So­unis po­kle­pał pu­stą skrzynkę le­żącą przed nim.

– To jest złoto, które mam za­miar za­ofe­ro­wać każ­demu z tego czy in­nego kraju za spro­wa­dze­nie cię do mnie. – Po­sta­wił szka­tułkę pro­sto i za­trza­snął wieko.

Po­czu­łem, jak żo­łą­dek za­ci­ska mi się w wę­zeł. Trudno prze­bić taką na­grodę. Będę ści­gany od jed­nego krańca świata po drugi.

– Oczy­wi­ście za­ży­czę so­bie do­stać cię ży­wego – do­dał, po czym prze­szedł do do­kład­nego opi­sy­wa­nia wszyst­kich pa­skud­nych rze­czy, które spo­tkają mnie, je­śli zo­stanę poj­many. Pró­bo­wa­łem wy­łą­czyć się po kilku pierw­szych przy­kła­dach, ale on nie milkł, a ja słu­cha­łem jak za­hip­no­ty­zo­wany, nie­ru­cho­mie­jąc ni­czym ptak przed wę­żem. Mag stał z rę­kami za­ło­żo­nymi na piersi i rów­nież bacz­nie nad­sta­wiał ucha. Nie wy­glą­dał już na zde­ner­wo­wa­nego. Spra­wiał ra­czej wra­że­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego, że król za­ak­cep­to­wał jego plany i że jego groźby zmo­ty­wują mnie do pracy. Z moim żo­łąd­kiem było co­raz go­rzej.

Cela, gdy po­now­nie mnie do niej ode­skor­to­wano, wy­dała mi się cie­pła i bez­pieczna w po­rów­na­niu z pra­cow­nią maga. Gdy straż­nicy ode­szli, po­ło­ży­łem się na ka­mien­nej półce i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­rzu­ci­łem z głowy króla i jego groźby. I tak były zbyt nie­przy­jemne, bym miał za­przą­tać so­bie nimi my­śli. Za­miast tego sku­pi­łem się na wi­zji opusz­cze­nia wię­zie­nia. Przy­ją­łem moż­li­wie naj­wy­god­niej­szą po­zy­cję i za­sną­łem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki