Zniknięcie - Caroline Eriksson - ebook + książka

Zniknięcie ebook

Caroline Eriksson

3,2

Opis

Pewnego wieczoru Greta, Alex i ich czteroletnia córeczka Smilla wypływają łódką na cieszące się złą sławą jezioro Mara. Docierają do maleńkiej wysepki i ojciec z córką schodzą na ląd, żeby ją zbadać. Greta zasypia w łódce, ukołysana mgłą i leciutkim bujaniem. Kiedy się budzi, Alexa i Smilli wciąż nie ma. Grecie nie udaje się ich znaleźć. Zniknęli bez śladu. Greta chce zadzwonić do Alexa, żeby się upewnić, że Smilla jest bezpieczna, albo skontaktować się z policją, ale komórka też zniknęła. Gdy wraca do domku, znajduje swój telefon ukryty pod prześcieradłami. Ona to zrobiła? A może ktoś się włamał? Ale kto i dlaczego? Kiedy stara się zebrać w całość kawałki układanki, Grety nie opuszcza strach, że to jej przeszłość powróciła, żeby ją dręczyć, albo że w końcu straciła kontakt z rzeczywistością...

Wspomnienia rodzinnego dramatu znów dają o sobie znać. Pojawiają się pytania, co jest prawdą, a co kłamstwem, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fantazja. Czy legendy o złych siłach drzemiących w wodach jeziora mają w sobie ziarno prawdy? Czy istnieje związek między zniknięciem Alexa a wydarzeniem sprzed wielu lat, dniem, w którym zginął ojciec Grety?

W tej mrocznej psychologicznej gonitwie – która ma więcej zakrętów niż ma labirynt i pozbawia oddechu częściej niż kolejka górska – Greta, jeśli chce odkryć prawdę, musi stawić czoło temu, co zawsze starała się ukryć.

 

Caroline Eriksson (ur. 1976) skończyła psychologię społeczną i przez ponad dziesięć lat pracowała w HR. Jej dwie pierwsze książki – oparte na rzeczywistych szwedzkich przypadkach morderstw – otrzymały fantastyczne recenzje, a jej debiut z 2013 roku został nominowany do Stora Ljudbokspriset. Caroline mieszka w Sztokholmie z mężem i dwójką dzieci. Zniknięcie to jej pierwszy thriller psychologiczny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (67 ocen)
15
16
13
16
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału DE FÖRSVUNNA
Przekład PAULINA ROSIŃSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta GRZEGORZ BOGDAŁ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki DAVID DRUMMOND
Adaptacja projektu okładki PIOTR ZDANOWICZ
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © Caroline Eriksson 2015 First published by Bokförlaget Forum, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland Copyright © for the translation by Paulina Rosińska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-22-5
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Babci i dziadkowi

za wakacje w domku letniskowym

za naleśniki i klopsiki

za entuzjastyczne wsparcie dla moich marzeń o karierze pisarskiej

i za wszystko inne

1

Niewielka łódka tnie czarnozieloną otchłań wody z precyzją noża. Słońce wisi nisko nad horyzontem, jest późny letni wieczór. Siedzę na dziobie z zamkniętymi oczami, krople wody pryskają mi na twarz, staram się zwalczyć mdłości, które przetaczają się przeze mnie z każdym ruchem łódki. „Niech trochę zwolni” – myślę. Alex – jak gdyby telepatycznie odebrał moją prośbę – zwalnia. Ostrożnie odwracam się w jego stronę. Siedzi na rufie, z dłonią opartą na rumplu silnika. Męskość i poczucie absolutnej kontroli aż biją z jego sylwetki. Ogolona głowa, wyraźnie zaznaczona szczęka i świadcząca o koncentracji zmarszczka u nasady nosa. O mężczyznach nie mówi się zazwyczaj, że są piękni, ale Alex taki właśnie jest. Zawsze tak uważałam. Nadal tak uważam.

Bez uprzedzenia wyłącza silnik. Łódka półkolistym ruchem osiada na wodzie. Na ławeczce między nami chwieje się Smilla. Pochylam się w jej stronę, chwytam ją i przytrzymuję od tyłu, póki nie odzyska równowagi. Instynktownie zaciska paluszki na mojej dłoni, a mnie zalewa fala ciepła. Kiedy powietrza nie przepełnia terkot silnika, otacza nas już tylko cisza. Delikatne lniane loczki wiją się na karku Smilli, ledwie dziesięć centymetrów ode mnie. Gdy się przysuwam i zanurzam twarz w jej miękkich włosach, Alex sięga po wiosła.

– Chcesz spróbować?

Smilla od razu mnie puszcza i zrywa się z ławki.

– No to chodź – mówi Alex z uśmiechem – tata pokaże ci, jak się wiosłuje.

Wyciąga do niej dłoń, podtrzymuje ją, by mogła przejść tych kilka kroków dzielących ją od rufy. Potem Smilla sadowi się w jego ramionach i zadowolona klepie go po kolanach. Alex pokazuje jej, jak trzymać wiosła, następnie obejmuje dłońmi jej rączki i powolnymi ruchami zaczyna wiosłować. Smilla śmieje się zachwycona, perliście, jak tylko ona potrafi. Wpatruję się w dołeczek na jej lewym policzku tak intensywnie, aż oczy zachodzą mi mgłą. Wtedy kieruję wzrok w stronę jeziora, zatracam się w jego bezkresie.

Alex twierdzi, że ten zbiornik wodny „z pewnością ma oficjalną nazwę w jakimś rejestrze”, ale tutejsi mieszkańcy od zawsze nazywali go Marą. Mówi więcej. Opowiada historie, jedną straszniejszą od drugiej, o jeziorze i o tym, do czego rzekomo jest zdolne. Powtarza miejscowe legendy, które głoszą, że te wody są zaklęte i że zło z jeziora potrafi wnikać w ludzi, mącić im zmysły i skłaniać do popełniania potwornych czynów. Dorośli i dzieci znikali w tych stronach bez śladu, lała się krew. Tak w każdym razie mówią legendy.

Płaczliwe, upiorne echo rozbrzmiewa nad wodą i wyrywa mnie z rozmyślań. Odwracam się w kierunku, skąd dochodzi dźwięk, kątem oka niewyraźnie dostrzegam, że Alex i Smilla robią to samo. Znów się rozlega. Cichy, suchy odgłos, który zmienia się w chrapliwy, przeciągły krzyk. Coś zatrzepotało i kawałek dalej po wodzie przebiega cień. Chwilę później już go nie ma, jakby pochłonęło go jezioro. Ani plusku, ani jednej zmarszczki na powierzchni. Alex otacza ramieniem Smillę, drugą ręką wskazuje.

– To nur – wyjaśnia. – Czasami mówi się, że to ptak prehistoryczny. Pewnie przez ten odgłos. Dla wielu brzmi on przerażająco.

Zerka na mnie, ale ja patrzę na Smillę i nie odwzajemniam jego spojrzenia. Smilla długo i w skupieniu wpatruje się w miejsce, w którym zniknął nur. W końcu odwraca się do Alexa i pyta zaniepokojona, czy ptak niedługo wyjdzie, żeby zaczerpnąć powietrza. Alex śmieje się, gładzi ją po włosach i wyjaśnia, że nur może wytrzymać pod wodą kilka minut. Smilla nie musi się martwić. Poza tym, dodaje, rzadko wynurza się w tym samym miejscu, w którym zniknął.

Alex znów chwyta za wiosła i sam pokonuje ostatni odcinek. Smilla, tak jak wcześniej, siedzi na środku łódki, plecami do mnie, a ja od tyłu i nieco pod kątem obserwuję jej profil, miękkie zaokrąglenie policzka, kiedy dziecko nieustannie przeszukuje wzrokiem powierzchnię jeziora. Ptak. Nie potrafi przestać o nim myśleć, o tym, gdzie teraz jest i jak sobie poradzi, tak długo pozostając pod wodą. Podnoszę rękę, żeby uspokajająco pogładzić wąskie dziecięce plecy. W tej samej chwili Smilla odsuwa się i przekręca głowę tak, że już nie widzę jej twarzy. Alex uśmiecha się do niej i domyślam się, że ona odwzajemnia uśmiech. Ufnie. Pełna nadziei. Skoro tata powiedział, że ptak sobie poradzi, to tak będzie.

Do brzegu zostało jeszcze tylko kilka metrów. To mała wysepka, na samym środku Mary. Wpatruję się w wodę, staram się przeniknąć wzrokiem jej powierzchnię. W końcu zdaje mi się, że dostrzegam dno pod nami, zarośnięte i falujące. Robi się coraz płycej. Wypływające wodorosty czepiają się łódki niczym zielone oślizgłe palce. Wysokie trzciny za burtą pochylają się nad naszymi głowami. Gdy dobijamy do brzegu, Alex wstaje i przechodzi obok Smilli i mnie. Jego ruchy sprawiają, że łódka tańczy pod naszymi stopami. Mocno chwytam się burty i zaciskam powieki, dopóki wszystko się nie uspokoi.

Alex zarzuca linę wokół najbliższego drzewa i starannie cumuje łódkę. Potem wyciąga rękę, a wtedy Smilla przeciska się obok mnie, jednocześnie ściągając kamizelkę ratunkową. W pośpiechu depcze mi po nodze i wbija łokieć w moją prawą pierś. Wydaję głośny jęk, ale ona nie zwraca na to uwagi. A może po prostu się nie przejmuje. Tak bardzo chce do taty, że wszystko inne jest nieważne. Nikt, kto widzi ich razem, nie ma wątpliwości, że Alex to wielka miłość Smilli. Kiedy niedawno zmierzaliśmy z domku letniskowego do pomostu, to u boku ojca szła, a raczej biegła w podskokach. Ukośne promienie słońca przeciskające się przez plątaninę gałęzi przy wąskiej leśnej ścieżce zlewały się z entuzjastycznym paplaniem dziecka. Niedługo dotrą na bezludną wyspę, tata i Smilla. Jak prawdziwi piraci. Ona jest piracką księżniczką, a tata... może królem piratów? Roześmiana ciągnęła Alexa za rękę. Nie mogła się doczekać, kiedy dostaną się do jeziora. Ja trzymałam się kilka kroków za nimi.

Patrzę, jak stoją blisko siebie, Smilla opiera się o Alexa, obejmując miękkimi, drobnymi ramionami jego nogę. Nierozerwalna całość. Ojciec i córka. Oni oboje na lądzie, ja wciąż w łódce. Tym razem Alex wyciąga rękę w moją stronę i ponagla mnie nieznacznym uniesieniem brwi. Dostrzega, że się ociągam.

– Chodź, kochanie. To ma być przecież rodzinna wycieczka.

Szczerzy zęby w uśmiechu. Mój wzrok biegnie ku Smilli, nasze spojrzenia się spotykają. Ta jej mała dziecięca broda, sposób, w jaki ją wysuwa.

– Idźcie sami – mówię zachrypniętym głosem. – Ja tu poczekam.

Alex podejmuje kolejną nieudaną próbę, żeby mnie zachęcić, lecz gdy znów kręcę głową, wzrusza ramionami i odwraca się do Smilli. Wybałusza na córkę oczy i robi taką minę, że jej źrenice aż iskrzą z oczekiwania.

– Niech wszyscy na wyspie mają się na baczności, nadchodzą Tata Pirat i Piracka Księżniczka Smilla!

Wykrzykując te słowa, Alex podnosi ją, przerzuca sobie przez ramię i rusza biegiem pod górkę, a Smilla aż piszczy rozradowana. Tu, gdzie przybiliśmy, teren wznosi się nieco bardziej stromo, lecz Alex porusza się energicznie, nie pozwala, by stromizna spowolniła jego krok. Wydaje mi się, że czuję zakwasy w jego nogach. I łaskotanie w brzuchu Smilli, zwieszonej głową w dół. Wreszcie docierają na górę i znikają mi z oczu.

Siedzę, nasłuchując oddalającego się echa ich głosów. Po chwili pochylam się i ostrożnie rozmasowuję bolący, zesztywniały kręgosłup. Coś każe mi wyciągnąć się jeszcze bardziej i wychylić przez reling. Woda pod łodzią niemal znieruchomiała, jezioro zamyka się przed moim wzrokiem. Nie widzę już, co skrywa pod powierzchnią. Jedyne, co odwzajemnia moje spojrzenie, to odbicie mojej sylwetki o poszarpanych konturach. W końcu pozwalam przyjść myślom o tym, co wydarzyło się wczoraj wieczorem i w nocy. Analizuję każde słowo, każdy gest, nieprzerwanie wpatrując się we własne oczy unoszące się na wodzie przede mną. Odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym fragmentem, który składa się na przebieg wydarzeń, spojrzenie w tafli jeziora coraz bardziej ciemnieje. Mimowolnie dotykam szyi. Trwa to chwilę. Kilka minut. Całą wieczność.

Wreszcie mrugam powiekami, wydaje mi się, że obudziłam się z drzemki. Straciłam poczucie czasu. Jak długo tak siedzę? Drżę z zimna, zaczynam machać rękami, żeby trochę się rozgrzać. Słońce zniża się ku drzewom, zalewając niebo smugami krwistej czerwieni. Nadciąga chłodna wieczorna bryza, która sprawia, że coraz bardziej marznę. Wychylam się w stronę brzegu i nasłuchuję, lecz nie docierają do mnie wesołe okrzyki Alexa ani dźwięczny szczebiot Smilli. Słyszę tylko samotny głos nura, tym razem z daleka. Przebiega mnie dreszcz. Czy nie czas kończyć tę zabawę w piratów i eksplorowanie lądu? A potem przypominam sobie zachwyt Smilli. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie chciała tak szybko rezygnować z przygody. Pewnie postanowili obejść wyspę. Może bawią się w chowanego po drugiej stronie. Może właśnie dlatego ich nie słyszę.

Zamykam oczy i przypominam sobie, jak we dwójkę rozrabiali w kuchni dziś rano. Energia Alexa i ta jego cierpliwość, która pozwala mu na długie zabawy, bardzo długie. Tak długie, że inni ojcowie już dawno padliby ze zmęczenia. „Chodź, skarbie, wracamy do łódki, mama czeka”. Alex nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Jest dobrym tatą. Otwieram oczy. Jeszcze raz wychylam się za burtę, czuję, że coś ciągnie mój wzrok ku ciemniejącej tafli wody.

Dobry tata.

Dobry tata.

Dobry tata.

Prostuję się, nadal nie dociera do mnie żaden dźwięk. Nie słychać głosów, nie słychać śmiechu. Nie słychać nawet krzyku nura. Siedzę tak chwilę, bez ruchu, nasłuchując. A potem, nagle, po prostu wiem. Nie trzeba z niepokojem okrążać wyspy, nie trzeba szukać ani rozpaczliwie wołać ich po imieniu. Nie, nie muszę nawet wstawać i wychodzić z łodzi, żeby mieć pewność.

Alex i Smilla już nie wrócą. Zniknęli.

2

Oczywiście i tak schodzę na ląd, żeby ich szukać, chociaż instynkt podpowiada mi, że to nie ma sensu. Granatowa bluza Alexa leży zwinięta na rufie. Biorę ją i wstaję, żeby przyciągnąć łódkę do brzegu. Czuję się nieswojo, po plecach przebiegają mi ciarki. Niezgrabnie, ni to idąc, ni skacząc, schodzę na ląd. Wołam Alexa, potem Smillę. Żadne nie odpowiada. Wciągam bluzę przez głowę, ramiona mam sztywne. Męski zapach wciąż jest wyczuwalny na dzianinie, otula mnie. Zapach Alexa.

Czuję silne uderzenie w okolicy żołądka, lecz nie zwracam uwagi na ból i ruszam pod górę. Już po kilku krokach klatka piersiowa kurczy się, a oddech się skraca. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak stromo. Ciężkie i odrętwiałe ciało nie ma siły współpracować, ale zaciskam zęby i zmuszam się, by iść dalej, pod górę. Poślizgnęłam się na błocie i muszę podeprzeć się dłonią, żeby nie upaść i nie stoczyć się tyłem ze zbocza.

W końcu docieram na szczyt. Znów usiłuję wołać, ale wydobywam z siebie jedynie chrapliwe dźwięki. Pali mnie w gardle, jakby protestowało ono przeciw tym wysiłkom, klatka piersiowa wydaje się o dwa rozmiary za mała. Chociaż staram się, jak mogę, płuca nie zdołają wydusić z siebie dość powietrza. To jak próbować krzyczeć, śniąc koszmar. Żołądkiem targają skurcze. Kolejny raz chcę zawołać, lecz wtedy moje ciało aż zgina się wpół. Pochylam się, po głośnym beknięciu wypływa ze mnie żółtobrązowa breja. Na drżących nogach odsuwam się kawałek dalej i padam na kolana.

Rękawem wycieram usta. Siedzę tak chwilę, jakbym uległa przewadze potężnego wroga. Ledwie jednak ta myśl świta mi w głowie, odpycham ją od siebie. Wróg? Potężny? Nie! Wstaję. Ciało wciąż jest słabe, ale przynajmniej posłuszne. Zamiast kolejny raz próbować wołać, koncentruję się na przeszukiwaniu wzrokiem tej części wyspy, która znajduje się w moim polu widzenia. Niewiele tu otwartej przestrzeni. Między rozproszonymi drzewami i krzakami głogu rosną wysokie po pas trawy i chaszcze. Niełatwo tu się przemieszczać, zwłaszcza jeśli ma się ze sobą czteroletnią dziewczynkę. Nigdzie nie widzę Alexa i Smilli.

Chwiejnym krokiem posuwam się naprzód, wiem, co muszę zrobić, ale nie jestem pewna, którędy iść. W jednym miejscu trawa wydaje się odgarnięta, ziemia wygląda na podeptaną. Ruszam w tę stronę, podążam za tym, co, jak sądzę, jest śladem mężczyzny i dziewczynki pogrążonych w zabawie. Raz po raz zatrzymuję się i wołam ich po imieniu. Ogarnia mnie poczucie, że działam machinalnie, że postępuję według z góry określonego schematu. Robię to, co powinnam. Robię to, co muszę. Jakbym odgrywała rolę.

Cisza zalega wśród drzew, ciężka i złowroga. Nagle coś szeleści w trawie, ledwie metr ode mnie. Wzdrygam się i instynktownie zaciskam pięści. Po chwili widzę jeża, drepczącego tak szybko, jak pozwalają mu krótkie nóżki. Kiedy znów patrzę przed siebie, trawa nie wydaje się już odgarnięta na bok ani podeptana. Nic nie wskazuje na to, że niedawno przechodzili tędy mężczyzna i mała dziewczynka. Szybko odwracam się, spoglądam w przeciwnym kierunku. A potem znów przed siebie. Na boki. Nigdzie nie widać jednak śladów pozostawionych przez innych czy przeze mnie. Stoję w morzu wysokich traw. Ciche i niewzruszone, otaczają mnie ze wszystkich stron.

Dostaję tak silnych zawrotów głowy, że muszę zasłonić oczy i wyciągnąć rękę w bok, żeby utrzymać równowagę. W chwili, gdy odrywam dłoń od twarzy i otwieram oczy, za wierzchołkami drzew na przeciwległym brzegu jeziora chowa się ostatni szkarłatny promień słońca. Jestem sama w obcym miejscu, sama w ciszy i mroku, który gęstnieje coraz bardziej. Na chybił trafił wybieram kierunek i przedzieram się dalej przez niegościnny teren.

Mężczyzna i dziewczynka schodzą z łódki na małą wyspę. Nie wracają. Co mogło się stać? Istnieje całe morze prawdopodobnych powodów – wmawiam sobie. Mogli zapomnieć się w zabawie, stracić poczucie czasu albo po prostu... Gorączkowo usiłuję wymyślić więcej możliwych scenariuszy. Wiarygodnych. Dających poczucie bezpieczeństwa. Cały kłopot w tym, że żaden z nich nie wyjaśnia, dlaczego Alexa i Smilli wciąż nie ma, dlaczego nie odpowiadają, kiedy ich wołam. Otwieram usta, żeby znów to zrobić, lecz tym razem krzyk jest tak histeryczny, że wzdrygam się na dźwięk własnego głosu.

Brnąc dalej, przeszukuję wzrokiem ziemię i przestrzeń między drzewami. Nogi niosą mnie coraz szybciej, poruszam się coraz bardziej nerwowo. Bezwiednie idę przed siebie, nie wiem już, dokąd zmierzam ani skąd przyszłam. Jestem tak roztrzęsiona, że zupełnie straciłam orientację. Nigdzie nie dostrzegam choćby śladu ludzkiej obecności. Z mojej piersi wyrywa się łkanie. Smilla!

W tej samej chwili zwracam na coś uwagę. Przystaję, czuję, jak całą mnie ogarnia drżenie. Kilka metrów przede mną leży kamień. A kawałek dalej coś jeszcze. Ciemny przedmiot. Chociaż nie od razu zdaję sobie sprawę, na co patrzę, każda komórka mojego ciała wie, że nie jest to naturalny element występującej na wyspie roślinności. To coś należało do człowieka. Zbliżam się powoli, przepełniona lękiem przed tym, co mogę tam znaleźć. Dopiero kiedy staję obok, ucisk, który czuję w piersi, słabnie, a ja kucam przy znalezisku w trawie. To czarny bucior bez pary, stary i znoszony. Dziurki, przez które kiedyś przewleczone były sznurowadła, są puste. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie należy ani do Alexa, ani do Smilli, to pewne. Choć nie rozumiem dlaczego, moja ręka wędruje w powietrzu, czuję, jak coś powoli, acz nieubłaganie przyciąga ją do buta. Tak jakby moimi palcami kierowała jakaś zewnętrzna siła, pochodząca z ziemi pod moimi stopami.

Ciężko oddychając, przysuwam dłoń do siebie i się prostuję. Co to za dziwne pomysły i wrażenia wkradają się do mojej głowy? To pewnie strzępy opowiadanych przez Alexa upiornych historii, które wciąż tkwią w mojej świadomości. Historie o Marze i jej złych mocach. Pospiesznie idę dalej, napominam się, że to tylko brednie o duchach i stare zabobony, nic więcej. Mimo to nie potrafię się powstrzymać i kilka razy oglądam się za siebie. Moje nogi tną trawę coraz szybciej, wreszcie zaczynam biec truchtem.

Posuwam się naprzód między drzewami, ich cienie wydłużają się, a sękate konary wyciągają się ku mnie niczym długie, złe ręce. Coś wczepia się we mnie, gałęzie jak szpony szarpią moją głowę, wydaję z siebie krzyk, głośny, nawet nie próbuję go stłumić. Dźwięk własnego strachu to już dla mnie zbyt wiele. Myśli uwalniają się, pędzą dziko przed siebie, a ja nie potrafię nad nimi zapanować, wzniecają we mnie coraz potężniejsze fale uczuć. Nie odnajdę ich. Nigdy ich nie odnajdę.

Nagle – właśnie w tym momencie – doznaję olśnienia. Zadzwonić. Jeśli nie będę mogła ich znaleźć, muszę przecież zadzwonić. To pierwsze, co należy zrobić, gdy ktoś zaginie. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Zwalniam kroku i zdyszana sięgam ręką do kieszeni rybaczek. Jest pusta. Przesuwam palcami po drugiej, lecz tam też nie ma komórki. Co się z nią stało? Zgubiłam ją gdzieś na wyspie? Czy może została na łódce? Obrazy w pamięci nabierają ostrości, aż wreszcie układają się w całość.

Nie wzięłam telefonu, gdy wychodziliśmy z domku. To była spontaniczna wycieczka, a ja właściwie nie miałam zamiaru się przyłączać. Zmieniłam jednak zdanie. Znów czuję ucisk w piersi, lecz jego przyczyną nie jest ciężki oddech po wysiłku. Kolejny raz się rozglądam, rozpaczliwie wypatruję choćby skrawka bladoróżowej sukienki, falujących na wietrze jasnych włosów. Ale jej już tu nie ma, wiem to, czuję. Telefon został w domku, pewnie leży w mojej torebce. W takiej sytuacji można zrobić tylko jedno.

Mimo wszystko czuję, że to nie w porządku. Jak mogę opuścić wyspę bez Alexa i Smilli? Jak mam zostawić ich własnemu losowi? Własnemu losowi... W tych słowach, w samej myśli o tym, tkwi coś, co uwiera. To nie może być prawda. Coś tu się nie zgadza, i to bardzo. O, nie! Odpycham od siebie złośliwe podszepty, znów przyspieszam kroku. Gdy znajdę telefon, wszystko się ułoży. Będę mogła zadzwonić do Alexa, a on do mnie. Kto wie, może już próbował się ze mną skontaktować? Idę jeszcze szybciej, ignoruję zmęczenie. Muszę jak najprędzej znaleźć telefon. Pytanie tylko, jak mam trafić do miejsca, w którym zacumowaliśmy łódkę.

Robię kolejny krok i omal nie pochłania mnie ciemność. Ziemia pod moimi stopami znika. W ostatniej chwili zdołałam utrzymać się na nogach i zachować równowagę, ale aż ściska mnie w żołądku. Ochłonąwszy, stoję tak dłuższą chwilę, wpatruję się w widok, jaki rozpościera się przede mną. To zbocze, którym tu przyszłam. Z tej strony okazuje się ono być zdradliwym urwiskiem, stromo opadającym w dół. Jak to możliwe, że tak szybko wróciłam? Skoro w całym tym zamęcie nawet nie wiedziałam, w jakim kierunku się przemieszczam. Lecz proszę bardzo. W dole wyraźnie widać łódkę, kołysze się w trzcinach, jak gdyby nigdy nic. Spoglądam na nią rozdarta. Wprawdzie Alex i Smilla nie czekają tam na mnie, z drugiej strony jednak przynajmniej łódka wciąż jest na swoim miejscu. Sekundę później zdaję sobie sprawę, jak dziwna to myśl. Bo dlaczego łódka miałaby zniknąć?

Coś drażni mnie w środku. Może to niepokój. Czy raczej skrucha? Gdybym mogła cofnąć czas, postąpić inaczej, sprawić, by odstało się to, co się stało... Strząsam z siebie to uczucie i znów oglądam się do tyłu. Ale jest już ciemno, mrok nie przepuszcza mojego wzroku. Wyobrażam sobie, że dwie postaci, wyższa i niższa, wyłaniają się z ciemności i wśród krzyków i śmiechu biegną w moją stronę. Ale nikogo tu nie ma, nikt nie nadchodzi.

Obok przelatuje ptak, tak blisko, że niemal czuję podmuch powietrza spod jego skrzydeł. Dostrzegam zarys wydłużonej sylwetki i sztyletowaty dziób. Nur opada ku powierzchni wody. Patrzę za nim przez chwilę. Potem stawiam krok za krawędź urwiska.

3

Jakoś udaje mi się wrócić. Uruchamiam silnik i staram się jak najszybciej oddalić od wyspy, prosto na drugi brzeg, do nieco zwichrowanego pomostu. Kołysze się tam sporo zacumowanych łódek drewnianych i niedużych plastikowych, ale wszystkie są puste. Drżą mi dłonie, a palce odmawiają posłuszeństwa, kiedy próbuję przybić do brzegu. Cała spięta i sztywna biegnę niezgrabnie wąską ścieżką w głąb lądu, ledwie starcza mi tchu. Potykam się o wystający korzeń i omal nie upadam. Daje o sobie znać dawny ból w udzie, ale zaciskam zęby i brnę dalej pod górę. Domek stoi pogrążony w ciszy oczekiwania, ostatni w rzędzie na tej ulicy. Przed ciekawskimi chronią go z jednej strony wysokie tuje, a z drugiej – stroma skała. Klucz jest tam, gdzie go zostawiliśmy, pod schodami prowadzącymi do drzwi wejściowych.

Zgrabiałe palce poruszają się niezdarnie. Dopiero gdy biorę kilka głębokich wdechów, udaje mi się w końcu otworzyć. Chcę zamknąć drzwi, a wtedy obok moich nóg przemyka coś włochatego i wślizguje się do środka. Rozlega się gniewne miauczenie, jakby Tirith długo czekał, by go wpuszczono, i teraz chciał pokazać, że czuje się tym urażony. Ignoruję kota i nie ściągając butów, wchodzę do domku, zapalam światła, po kolei otwieram drzwi i wołam. Wielokrotnie wołam Alexa i Smillę. Lecz nikt nie odpowiada. Wszystko wygląda tak, jak przed naszym wyjściem. Jakby w tamtej chwili zatrzymał się czas. Na stole w kuchni obok talerza z zaschniętymi resztkami kefiru leży sterta gazet. Na podłodze poniewierają się lalki Barbie Smilli. Kiedy przypominam sobie, jak dzisiaj się tu nimi bawiła, czuję jeszcze większy ucisk w piersi.

Wtedy dostrzegam coś na podłodze. Pojedynczy ślad buta. Ciemny, wilgotny, wyraźne kontury podeszwy. Wytrzeszczam oczy i cofam się instynktownie. Myśli kotłują mi się w głowie. Ktoś zakradł się do domku podczas naszej nieobecności? Ktoś tu był? Czy może... Podnoszę wzrok, czuję gęsią skórkę na karku i przedramionach. Ktoś jest tu teraz? Czai się pod łóżkiem albo w garderobie i czeka na odpowiedni moment, żeby się na mnie rzucić? Przechodzą mnie ciarki. Dostrzegam jeszcze jeden ślad, potem kolejny. Wszystkie biegną w tym samym kierunku, prowadzą w to samo miejsce. Do mnie.

Spoglądam w dół i zauważam moje różowe tenisówki. Których nie zdjęłam, bo tak mi się spieszyło. Jedna nadal wygląda dość porządnie, ale drugą pokrywają brązowe plamy. Kiedy unoszę nogę, podeszwa okazuje się czymś oblepiona. Na próbę wciągam nosem powietrze, wyczuwam wilgoć. Błoto. Musiałam gdzieś w nie wdepnąć. Nagle przypominam sobie urwisko na wyspie, poślizgnęłam się na czymś. Czy na podłodze jest błoto stamtąd? Błoto z tej wyspy. Wyspy, na której Alex i Smilla... Znów podążam wzrokiem po śladach i aż mnie ściska w środku. Jak mogłam odpłynąć bez nich?

Jakiś ruch w pokoju przykuwa moją uwagę. Przede mną stoi Tirith. Na jego karku, przy wąskiej różowej obróżce, jeży się sierść. Ogon kołysze się powoli, przymrużone oczy przyglądają mi się badawczo. Jak gdyby kot zastanawiał się, co ja tu robię, sama, w bluzie należącej do jego pana. Wpatrujemy się w siebie. Żółte tęczówki kierują się ku śladom na podłodze, po czym z powrotem na mnie. Mam wrażenie, że zwierzę żąda ode mnie wyjaśnienia. Zniknęli. Jak mogli tak po prostu zniknąć? Zasłaniam dłońmi twarz, tłumię krzyk. Myśli ścigają się w mojej głowie, pędzą coraz szybciej. Ciągną mnie w dół, prosto w zdradliwy wir.

Biorę się w garść. Wyobrażam sobie, jak teraz wyglądam – nieporadna, zdruzgotana, w najwyższym stopniu godna pożałowania. Ogarnij się, ogarnij się, no już!

– Muszę zadzwonić do Alexa – mówię głośno i odsuwam dłonie od twarzy. To dlatego wróciłam z wyspy.

Jakbym tłumaczyła się przed kotem i sobą. Słowa – zdecydowane i racjonalne – stają się moją obroną przed ciszą zdradliwych myśli. Myślom nie można zawierzyć. Jeśli pozwolę im przejąć kontrolę, rzucę się w ciemność. Jeśli podniosę wzrok i spróbuję ogarnąć całość, sparaliżuje mnie strach. Obowiązuje zasada: nie wszystko naraz, skup się na jednej rzeczy. Tylko tak mogę zachować rozsądek.

W domku nie ma telefonu stacjonarnego, więc na początek muszę znaleźć swoją komórkę. Ściągam buty i wychodzę z nimi do przedpokoju. Mycie podłogi odkładam na później. Zdecydowanym krokiem kieruję się do sypialni na końcu korytarza.

Króluje tu wielkie podwójne łóżko, na samo wspomnienie ostatnich wspólnych chwil w pościeli czuję ucisk w piersi. Wysiłkiem woli udaje mi się przezwyciężyć zawroty głowy i nerwową kotłowaninę w żołądku.

Po stronie Alexa w pokoju panuje idealny porządek. Ubrania wiszą w garderobie albo leżą poskładane w szufladach komody. Nawet zasłał tę część łóżka, na której śpi. Na której spał. Tej nocy. A gdzie jest teraz? Po mojej stronie walają się letnie sukienki, dżinsy i bluzki na ramiączkach. Na krześle obok zostawiłam torebkę, stosik książek w wydaniach kieszonkowych i dwie szminki. Na oparciu wisi czerwony koronkowy biustonosz, który kupiłam, gdy zdecydowaliśmy się na ten wyjazd. Tego samego dnia kupiłam Alexowi czarny jedwabny krawat. Mimowolnie przełykam ślinę. Nie myśleć o tym teraz, w ogóle o tym nie myśleć. Skupić się na tym, co trzeba zrobić.

Pospiesznie przeszukuję torebkę, otwieram wszystkie przegródki i wyciągam materiał na zewnątrz, w końcu odwracam ją do góry nogami i potrząsam. Telefonu nie ma. Dziwne. Gdzie może być? Biegnę do kuchni. Tirith z nadzieją przemyka obok mnie i podchodzi do swojej miski. Okrąża ją kilka razy, dopominając się jedzenia, po czym siada i rozczarowany oblizuje pyszczek.

– Wszystko będzie dobrze, muszę tylko znaleźć...

Nie przestając mówić – głównie po to, żeby zachować spokój – buszuję w kuchni, przekładam gazety i brudny talerz na stole. Podnoszę lalki Smilli, zaglądam za ekspres do kawy i sprawdzam półkę nad kuchenką. Nigdzie nie ma telefonu. Otwieram nawet lodówkę i przeszukuję półki, a potem rzucam się do kolejnego pomieszczenia.

Przetrząsając salon, wyobrażam sobie rozmowę z Alexem. Jej prawdopodobny przebieg. Głośny śmiech Alexa, gdy się do niego dodzwonię.

– Nie zgadniesz, co się stało!

Prawie słyszę, jak tłumaczy, dlaczego on i Smilla zniknęli. Niedorzeczne, chociaż całkowicie naturalne wyjaśnienie. Bo przecież takie istnieje, musi istnieć. Tylko w tej chwili za nic nie potrafię wymyślić, co by to mogło być. To jakieś szaleństwo – przebiega mi przez głowę, gdy sprawdzam szczeliny między poduchami sofy. Zniknęli. Nie można przecież ot tak sobie zniknąć. Nie na wyspie.

Odgarniam zasłony, przeszukuję parapety, w rozgorączkowaniu przewracam szklaną figurkę. Widzę – niczym w zwolnionym tempie – jak obracając się, przecina powietrze, uderza o podłogę i rozbija się w drobny mak. Coraz bardziej czuję, że wymuszona racjonalność i skupienie kapitulują. Desperacja kąsa mnie z obu stron. Przeraźliwie dzwoni mi w uszach, gdy biegnę z powrotem do sypialni. Znów przeszukuję torebkę. I tym razem bez skutku. Gorączkowo rozrzucam ubrania i szperam wśród książek i kosmetyków. Nigdzie nie ma telefonu.

Idę dalej, do pokoju Smilli. Przewracam również jej rzeczy. Lalki i misie, kolorowanki i naklejki. Poruszam się szybko, niemal jak dotknięta psychozą. Wiem, że czegoś szukam, ale już zapomniałam czego. Myślę tylko o Smilli. Śliczna mała Smilla. Myśli zrywają się z uwięzi, dostają amoku. Tracę kontrolę i nie potrafię już powstrzymać spirali, która wciąga mnie z kretesem. Zniknęli. Naprawdę zniknęli. Ale przecież to niemożliwe! Dorosły mężczyzna i czteroletnia dziewczynka nie mogli tak po prostu zapaść się pod ziemię. Nie, to nie ziemia ich pochłonęła, to jezioro, woda przesycona złem. „Ludzie znikali bez śladu, lała się krew”. W głowie dźwięczą mi słowa Alexa, po plecach przebiegają ciarki, ogarnia mnie panika.

Kątem oka