Żółte światło - Jerzy Pilch - ebook + audiobook + książka

Żółte światło ebook i audiobook

Jerzy Pilch

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najnowsza proza Pilcha przypomina, że życie składa się ze złudzenia wieczności i z przerażającej utraty tego złudzenia.

Żółte światło” łączy wątki ściśle autobiograficzne z zupełnie fantastycznymi. Pilch eksploruje, eksploatuje i przetwarza własny życiorys i dotychczasową twórczość, kreując z nich literaturę najwyższej próby.

To proza zgubna i uzależniająca. Krystalicznie czysta i szlachetnie zmącona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 120

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 31 min

Lektor: Jerzy Pilch

Oceny
3,9 (85 ocen)
32
25
18
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Jakoś taka smutna i przygnębiająca jest to opowieść, ale i tak warto poczytać mistrza.
00

Popularność




1

Dzień wisielca

Zamysł, który nim kierował, nie był niemożliwy.

Borges

Stoję w kuchennym oknie mojego warszawskiego mieszkania i liczę tych, co nie wytrzymali, liczę wisielców kołyszących się na balkonach po drugiej stronie ulicy. Zadanie nie jest trudne, powoli jednak staje się nieubłaganie powtarzalne. Koszmar może trwać trzy sekundy i jest do zniesienia, jeśli jednak trzy sekundy koszmaru będą się powtarzać codziennie – nie chcę nikogo straszyć – może być kiepsko. Na razie OK: październik, szósta rano, prawie widno, z pewnego punktu widzenia nawet oślepiająco. Powinienem pisać, ale tyle się dzieje, że tak czy tak nie nadążę z uchwyceniem istoty rzeczy. A jak nie nadążę z uchwyceniem istoty rzeczy, to przynajmniej się jej przyjrzę. W czasach mojej młodości tak dobrze nie było widać.

Dawniejsi pionierzy wypraw na tamten świat mniej ostentacyjni byli. Mniej, dużo mniej ich było, ale nie tylko z takiego powodu przesadnego rabanu nie wszczynali. Nie urządzali pośmiertnych widowisk w centrum miasta, raczej przepadali bez wieści i dopiero po pewnym czasie – po paru tygodniach lub po paru latach – znajdowano ich wiszące szkielety w opustoszałej zajezdni autobusowej, w nieukończonym wieżowcu, w częściowo zburzonym pałacu czy w innym pustostanie. Spokojni byli, bo mało ich było? Mniejszość gwarancją spokoju nie jest, raczej odwrotnie. Ścisłego stanu badań nie znam, ale przecież powszechnie wiadomo, że „samoubijców” w zawrotnym tempie przybywa, gwałtowne przyspieszenie tyczy głównie naszych czasów. Dawni Europejczycy nie zabijali się tak chętnie, Boga bali się bardziej. Samo zjawisko jest młode, nawet języka dotąd nie miało. Suicide – słowo pochodzenia łacińskiego – pojawia się późno. Nie ma go – jak wspomina Borges – ani w Oxford Dictionary z 1651 roku, ani w słowniku doktora Johnsona z 1755[1].

Linde odnotowuje „samobójstwo” w 1859 roku – o wcześniejszych postaciach terminu wiadomo mało. Rodzimych dziwactw-przedziwactw: siebiebój, siebiebójstwo, samokatca, nawet nie przytaczam. Pozostaje angielszczyzna ze swą potworną priapiczną potencją: self-murder, self-destruction, self-killing, self-homicide. Self-fucking (samozapierdolenie?).

Tak jest: samobójcy opuszczają domy i mieszkania, wychodzą na tarasy; ewidentnie i w tej dziedzinie nastał godny pochwały pragmatyzm.

Balkon obecnie, zdaje się, jest najwygodniejszym miejscem samoegzekucji. Kto ma balkon, na ogół wiesza się na balkonie, prawdziwi szczęściarze w głębi wymarzonej loggii – nie dziwota, jest to w końcu miejsce, w którym łatwiej znaleźć pętlę. W betonowych ścianach tkwią umocowane wiecznotrwałe kołki, sznury z nich idące przez lata unosiły widma dawnych wisielców. Po nich, jak to po widmach, ani śladu, podobnie jak po łowcach sznurów, które do czasu odwzorowania samych siebie w postaci arcydokładnych bruzd wisielczych spowijały rzeczy, owszem, wiodące do śmierci niechybnej: koszule non-iron, barchanową bieliznę, komplety dżinsowe i portki z elanobawełny, środkowoeuropejskie kożuchy, peerelowskie płaszcze i peweksowskie swetry. Czy faktycznie te zdobyczne pętle – teraz już chyba symbole – przynoszą dostatek aktualnemu właścicielowi? Kim jest ten farciarz? Niechże się przedstawi! Ach, mieć sznur wisielca – doprawdy marzenie ściętej głowy! Swoją drogą, skąd się wziął ten nieposkromiony kult pętli? Powszechna wiara, że posiadanie sznura jest gwarancją długiego i szczęśliwego życia? Z rachunku prawdopodobieństwa? Z obliczeń wynika, że posiadaczy wisielczych pętli jest tak mało, że śmiało mogą tworzyć elitę finansową.

Po takich jak wyliczone ciężarach, rzec można, każdy trup do uniesienia. Zresztą ciężar nie zdaje się tu sprawą pierwszorzędną, to znaczy, owszem, pierwszorzędną, ale niekoniecznie Grand Prix zwycięską. Idzie raczej o praczasy, gdy masywne trumny na ramionach członkowie rodziny polami, miedzami nieśli. Teraz nieboszczyka noszą i czynią to od lat zawodowi (choć tak samo pijani) pogrzebnicy; oni trumnę jak kosz bielizny cmentarnymi alejkami taszczą, insi znowuż swymi perorami też teraz wiszącego na ziemię ściągają, w końcu między niebem a ziemią się udusił.

Czy balkon jako miejsce samoskonu ma też moc rozwiązywania tego rodzaju paradoksów? Czy powieszony na balkonie przez noc lżejszy się staje? Wszystkim wiadomo, jaką częścią organiczności śmierdzi? Nie wiem, nie byłem nigdy blisko takich zajęć, obserwuję, ale z dala i od niedawna. Pierwsi, którzy go znajdą, winni jednak próbować go unieść, a on ciężki, jakby ołowiu się opił? Coś czytałem? Nowele fantastyczne? Opracowania naukowe? Frontalny atak na samobójstwo? Z nadzieją nabyłem Durkheima i też nic.

W czytaniu o samobójstwie jest coś głęboko niestosownego. W pisaniu jeszcze gorzej. Autor zdaje się mówić: byłem tam, znam te stany ducha i te sytuacje; byłem tam, ale dzięki temu, że piszę, ocalałem. Szantaż? Jak najbardziej. Spójrzcie na stronice zapisane zdaniami, co samośmierć przegoniły. Zdania kruche jak zdania anioła i jak rurociąg twarde. Zdania korespondenta wojennego z frontu wojny o samego siebie jakie mogą być? Nie moja chemia. Tym mniej, że mocno mi się zdaje, że jeśli w tych niestosownych lekturach była mowa o samobójcy ze znaczną nadwagą, to podkreślano odczuwalny ciężar i niską mobilność zesztywniałego po paru godzinach ciała. O jego lekkości zależnej od miejsca umocowania pętli nic mi nie wiadomo. Może w jakichś tropikach samozabici parują w ciągu paru godzin i stają się niepojęcie lekcy? Dokładnie na ten temat nic nie wiem. Nie czytałem? Ależ czytałem, musiałem czytać, do emerytury zajmowałem się książkami, ściślej ich oprawianiem. Fach introligatora w zasadzie płynnie w naszej rodzinie przechodził z ojca na syna, powiadam „w zasadzie”, ponieważ trafiały się nam postne sezony z rozmaitych, z przeróżnych powodów. Na przykład ilekroć tryumfowała – niech ją jasna krew zaleje – demokracja, ledwo się przędło. Do tego stopnia „ledwo”, że można było śmiało zamknąć firmę i zbiorowo świętować wyzwolenie z moskiewskiego jarzma. Rzecz w tym, że za panowania tego właśnie w sensie ścisłym jarzma było najlepiej. Zamówienia rządowe, biblioteki państwowe, oferty – w sensie absolutnie ścisłym – księżycowe. Rosjanie zamierzali zgromadzić na srebrnym globie prawdziwą Bibliotheca Mundi. Prawdziwą, nieprawdziwą – powiedzmy wersja potiomkinowsko-pancerna. Ach, lubiły te ledwo istniejące byty wzmacniać swą rachityczność purpurowym półskórkiem. W przypadku księżycowego klimatu utwardzoną ołowiem świńską skórą. Potem katafalk jak w Czarnobylu? Pod katafalkiem czytelnia? Wszystko jedno. Absurd zupełny, ale kto miał dojścia, zarobił nieźle. Przestudiowałem to i owo, co napisano o oprawianiu ksiąg, i spokojnie – bez aspirowania do miana geniusza – mogłem zostać introligatorem. Uśmiecham się dyskretnie do samego siebie, bo myślę, że nigdy się nie powieszę. (No to dopiero!). Zapewnienia, że ja nigdy – zdecydowanie bardziej lepkie niż czytanie czy pisanie o samoubijstwie. A swoją drogą, że zapytam z czystej ciekawości, dlaczego akurat ja nigdy? Czegoś mi nie dostaje? W pewnym sensie tak. Perfekcyjne usposobienie nie pozwoliłoby mi podjąć działań praktycznych bez całkowitego poznania teorii. Całkowitego! Musiałbym – celem powieszenia się – przeczytać wszystko (nie to i owo, ale absolutnie wszystko) o wieszaniu, a tego uczynić niepodobna. Oczywiście nie tyczy to „wszystkiego” w sensie ścisłym, niejednej praktyki bez teorii zaznałem, ale za żadną praktykę bez choćby śladowego przygotowania teoretycznego nie biorę się z zasady. Tak jest ze wszystkim – za żadną praktykę bez teoretycznego przygotowania się nie biorę, a raczej nie jestem wziąć się w stanie.

Czy prócz samobójców, których widuję z okna, są inni, tacy, co wyłamali się ze zglajszachtowania i powiesili się w przedpokoju, podcięli sobie żyły w łazience, przed snem zażyli wszystko, co mieli? I najważniejsze – byli do tego rodzaju samodzielności przygotowani? Teoretycznie? W pewnej mierze?

A co z tymi, którzy nie tyle nawet swe próby, co gwałtownie ściągające ich na manowce porywy myśli bezwstydnie opisywali, potem równie bezwstydnie żyli? Na końcu jednak się powiesili? Pełna rehabilitacja? Szczerze wątpię. Nawet jak są, ja ich nie widzę. Poza tym nie ciekawią mnie aż tak. Gołym okiem widać, że nie pomyśleli choćby o samych początkach życia pośmiertnego. Za chwilę będą się martwili. Pielęgnujmy ich poczucie winy jak najmściwiej. Karzmy ich za duchową słabość. Wmawiajmy im, że samobój popełniony nie na balkonie jest ścigany prawem! Tymczasem za sam balkon należą się punkty dodatkowe. Wisielec ewidentnie pragnął – gdy go wreszcie znajdą – mniej śmierdzieć. Ciało powieszone na balkonie z jednej strony mniejszy fetor wydaje, z drugiej rychlej krzepnie. Gołębie rychlej je napoczynają. Nocne. Specjalny gatunek, który śmiga i żeruje nocą. Skrzyżowanie gołębia z mewą. Nie kombinuję. Nie układam efekciarskich strof. Od lat prowadzę obserwacje i wiem, że maksimum to trzech wisielców tygodniowo, dwu – jednego dnia, i tyle.

Teraz widzę jednego. Ewentualnie jedną. Na wisielczynię język polski niegotowy? Wisielec-wisząca-wisielec-wisielczyna? Wisząca dziewczyna? Wisielczyni? Ta, która wisi? Wisząca pannica? Wisielca? Trudno, zabawimy się męskim rodzajem trupa. Lekki jest – wiatr szarpie nim na wszystkie strony – lekki jak uczyniony z pianki kostium płetwonurka. Mięso jest stygnącym okryciem duszy, co z ciała wyleciała i kto wie, gdzie się podziała. Ciekawość, kto dziś? Oczywiście ktoś młody. Młodość jest niewątpliwie najtragiczniejszą porą życia i z tego powodu, że wszelkie samobójcze ekscesy bierze się wtedy serio. W ogóle wszystko bierze się serio. Kto za młodu nie brał spraw świata serio, ten na starość serial killerem zostanie! A zatem: Kto dziś? Panna ze śnieżnobiałym owczarkiem? Często, o wiele za często (właściwie bez przerwy) z nim spacerująca? Nie wyglądała, ale proszę bardzo. Prawie na pewno tam mieszkała. Wiem, bo przyglądałem się jej pilnie. A skąd, uroda wysoce umiarkowana. Pies wielkości robala – wielce charakterystyczny dla epoki. Swoją drogą, kiedyś ludzie mieli psy. Psy ponad wszelką wątpliwość były zwierzętami, miały ogon, pysk, tułów i cztery łapy. Miały imiona: As, Reks, Fafik. Też na przykład mroczne i niedocieczone, ale częste w moich stronach: Kazan. Małe psy – czasem trafiało się stado pekińczyków – wabiły się od stuleci Czika lub Kika. Koty posturę zachowały, a i z imionami był spokój. Mój świętej pamięci przyjaciel K.F. dawał kolejnym parom swych zawsze czarnych jak smoła kotów imiona cokolwiek klasyczne i zawsze identyczne: Kizia lub Mizia. (W ten sposób miał przez kilkadziesiąt lat w zasadzie dwa koty o jednej tożsamości, co jest, owszem, na razie iluzyjnym sposobem na nieśmiertelność).

Teraz jest inaczej? Teraz Kizia Mizia nikt za żadne pieniądze zwierzęcia nie ochrzci? Doprawdy znaki zapytania zbyteczne. Teraz obowiązuje inny model anatomiczny? Jaki? Właściwie trudno powiedzieć. Jakieś porośnięte rzekomą psią sierścią miejsce niedookreślone, które ma dar poruszania się, przeważnie jednak siedzi w kieszeni. Dziś mieć psa, który nie jest parodią, to hańba? Jak wiadomo przyszłością ludzkości jest parodia – kto mógł przypuszczać, że parodyjny wiek od skracania psiej anatomii się zacznie? Dawniej człowiek miał psa po to, by ten bronił go w razie jakiejś opresji. Teraz ma (rzekomego) psa po to, by gnać z nim do weterynarza, gdy atak psiej depresji idzie za daleko. Dziś – niepodobna tak nie pomyśleć – istnieją tylko dwa rodzaje psów: wynaturzone miniatury o zboczeńczych imionach – na przykład Humphrey, Coco, Buddy – i w konspiracji hodowane ludojady, które z czasem obejmą władzę na planecie.

Słabiej znam tamtą stronę, stronę wynaturzonych onomastycznie psiarzy – zresztą każdą stronę znam słabiej. Nieodległe i uparcie jednakie spacery pozwalają mi zaledwie zorientować się, kto, gdzie i w jakiej klatce pomieszkuje. Nie znając nikogo, z widzenia znam praktycznie wszystkich.

Faktycznie lekki, lekki jest tak niepojęcie, że być może znów to jakiś walczący o swoje prawa małolat, który nocą wymknął się na balkon, a nad ranem z życia? Dziecko się znów powiesiło? Wolałbym nie, wolałbym się mylić. Jeśli wydany na pastwę jadowitych pasatów kostium płetwonurka jakby biegał po balkonie, jakby wołał, znaki dawał – niech biega, woła, daje znaki. W końcu iluzja czy, trafniej powiedzieć, fikcja ma swoje prawa. Jak skulony na sznurze nie będzie znaku życia dawał, samo to zostanie zauważone.

Ktoś zauważy, ktoś będzie dzwonił uparcie, kogoś sponiewierają złe przeczucia, kto inny wyskoczy na balkon i dawaj go ratować, dźwigać, z pętli wyjmować, za chwilę sygnał karetki się rozlegnie, krzyk matki albo siostry, w sumie – powiem wam – coś się jednak dzieje. Nuda nudą, ale coś jednak tak. Poza wszystkim tyle razy przybierałem bezstronną pozę dyskretnego obserwatora, że jest to już silniejsze ode mnie. Nie wyobrażam sobie, bym choćby z daleka, choćby z rosnącym znużeniem nie rzucił okiem, jak też rozwija się akcja. Najprawdopodobniej rozwijać się ona będzie jak zwykle, ale i to może być zajmujące.

Odziewam się ciepło, wręcz płaszcz zimowy na ramiona narzucam, krzesło i obie lornetki pod ręką naszykowane. Moszczę się wygodnie. Wszyscy, łącznie z wisielcem, podnieceni lekko. No nie wiem. I dlaczego lekko? Czuję to, czego on już żadną miarą nie poczuje, czuję chłód przenikający całe ciało. Wieki minęły, a tu ciągle szósta rano, zimny świt październikowy, najlepsza pora, żeby jeszcze na chwilę do wyra, zdrzemnąć się pół godziny – ludzka rzecz! Jeśli idzie o „ludzkie rzeczy”, to nie tylko ostatnio trzymam się od nich z daleka. Wstyd ma swoje prawa. A po drugiej stronie Hożej wisielec gania po balkonie jak niedźwiedź po pustej pasiece i nikt go nie widzi, nikt go nie słyszy. Nikt nie zauważa nagłej pustki, nie słychać pogotowia ani policji. Serio? Jeszcze nikt nic? Powiesił się ktoś samotnie mieszkający? Z całą bezsilnością wyznaję: czasem jestem rozpaczliwie bezsilny. Wysuszony na wiór pijak? Jak nie sam, jak sam! To zawsze komplikuje sprawę, bo wpierw telefony, potem natarczywe pukanie do drzwi, wieść chyżo z ust do ust przekazywana, schodzą się bracia i siostry, każdy ze swoją wersją wydarzeń, a jeszcze częściej bez wersji, śmierć spowszedniała, samobójstwo spowszechniało, zabił się, to się zabił. Nie wiadomo nawet, czy w swoim czy w czyimś imieniu.

Pukanie do drzwi coraz energiczniejsze, potem – jak jasne się staje, że trup celem uchylenia wrót nie zmartwychwstanie – wyłamywanie; też nie od razu. Niekiedy w ekipie policyjnej – jeśli już przybyła – jest funkcjonariusz o złotych palcach, którymi ten mistrz każdy zamek bezszelestnie w minutę otwiera. Tak było i tym razem, ktoś na pozór niedbale, niczym znudzone dziecko, wepchnął agrafkę do dziurki od klucza, mechanizm odskoczył i zaczęli wstępować do środka jedni po drugich.

Młodzik jakiś? Z listu dowiemy się niewiele, bo listu najpewniej nie zostawił, wichura mogła porwać kartkę. Mnie zresztą aż tak to nie interesuje. Wolę pokręcić się tu i ówdzie. Zawód uczuciowy? Narzeczona odeszła? Zależy w jakim trybie odeszła. Jak odeszła z ulgą – raczej klęska i dałbym sobie spokój. Ale generalnie nie pokazywać się jej i czekać. Jak odeszła z rozpaczą – trzeba nie włazić jej przed oczy i czekać. Czekać długo i cierpliwie. Kolejni faceci, gdy zorientują się, jaka to franca, odpadną niczym alpinista od pionowej ściany. Szanse? Szanse są, ale nie liczyłbym na nie.

Wiatr się podnosi straszliwy. Wisielec tak szczupły, że wygląda niczym chodziarz odziany w dres olimpijski, wyrywa się z rąk tym, co nie dali rady go uratować, i sunie tam i nazad na sznurze. Podnoszę lornetkę do oka. Wybucha ciężka zimowa burza, ktoś puka do drzwi, ktoś dotyka stopy, nie umiem już podnieść głowy, powoli dociera do mnie, że to ja wiszę, a pozostali gapią się na mnie z balkonu naprzeciwko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Dane cytuję za: Al Alvarez, Bóg – Bestia. Studium samobójstwa, przeł. Łukasz Sommer, Warszawa 2011.

Projekt okładkiEwelina Dymek
RedakcjaJan Jaroszuk
KorektaAnna RydzewskaAnna Sidorek
Copyright © by Jerzy Pilch, 2019 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2019
ISBN 978-83-8032-377-3
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
POBIERZ NA TELEFON APLIKACJĘ WIELKA LITERA ARAplikacja WielkaLitera wykorzystuje technologię rozszerzonej rzeczywistości (AR) i umożliwia odtwarzanie wideo, audio oraz e-booków, a także przekierowuje na wybrane strony www. Aplikacja WielkaLitera jest dostępna w wersjach na Android oraz iOS. Pobierz ją za darmo i zobacz więcej.
Konwersja: eLitera s.c.