Zostaw mnie - Willow Rose - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zostaw mnie ebook i audiobook

Willow Rose

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

38 osób interesuje się tą książką

Opis

A gdyby tak nieznajoma powiedziała ci pewnego dnia, że twoje dziecko wkrótce umrze?

A co, jeśli tą osobą okazałaby się była agentka FBI o wątpliwej reputacji?

Czy jej słowa zasiałyby w twojej głowie ziarno niepewności?

 

Eva Rae Thomas ściga seryjnego mordercę, choć mało kto wierzy w jego istnienie. Na ulicach nie ma trupów, nie pojawiają się też nowe zgłoszenia dotyczące zaginionych bez śladu osób. Po co szukać kogoś, kto tak naprawdę nie przekroczył granicy prawa? Nikt nie rozumie jednak, że w doskonałej zbrodni chodzi o zatuszowanie niepożądanych tropów. Czy Evie Rae Thomas uda się przekonać lokalne organy ścigania, aby pomogły jej w zagadkowej sprawie? A może znowu będzie musiała się zająć sama złapaniem przestępcy? Jedno jest pewne: kobieta powinna się spieszyć, bo zabójca nie odpoczywa i wkrótce uderzy ponownie.

Zostaw mnie” to piąta część serii Willow Rose, autorki ponad 80 powieści, które sprzedały się w wielu milionach egzemplarzy. Kilka z jej książek znalazło się wśród 10 największych bestsellerów Amazona w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanadzie. Jej książki wyróżniają się tempem, napięciem i absolutnie zaskakującymi zwrotami akcji. Dlatego wielbiciele nazwali ją Królową Krzyku. Willow mieszka na Florydzie, w regionie Space Coast, z mężem i dwiema córkami. Kiedy nie pisze ani nie czyta, surfuje na falach Atlantyku i obserwuje delfiny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 12 min

Lektor: Ewa Jakubowicz
Oceny
4,2 (28 ocen)
14
6
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Let me go

Prze­kład Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Wil­low Rose, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-91-8054-235-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­logNowy Or­lean, Lu­izjana

– Te­ren za­bez­pie­czony, wszy­scy go­towy do ak­cji. Cze­kają tylko na pań­ski znak.

Reed ski­nął głową. W uszach sły­szał tęt­nie­nie krwi, gdy ad­re­na­lina krą­żyła w jego ciele. Ręce wy­da­wały mu się śli­skie, wy­cie­rał je co chwilę w ko­szulę, żeby były wy­star­cza­jąco su­che. Nie mo­gło mu te­raz prze­szka­dzać coś ta­kiego jak spo­cone dło­nie.

„Wła­śnie strze­li­łem ojcu w głowę”.

Taką wia­do­mość ode­brał ope­ra­tor pod nu­me­rem alar­mo­wym. Po­li­cji prze­ka­zano, że sprawca prze­trzy­muje za­kład­ni­ków. Chło­pak, przed­sta­wił się jako Pe­ter, prze­by­wał w pię­tro­wym domu, w który Reed się te­raz wpa­try­wał. Były z nim mama i młod­sza sio­stra.

Chło­pak po­strze­lił ojca w cza­sie awan­tury. I wtedy za­dzwo­nił pod 911. Po­wie­dział, że ma broń, a mama z sio­strą scho­wały się w ła­zience, że roz­lał w ca­łym domu ben­zynę i za­bije sie­bie i po­zo­stałe osoby.

– Nie rób tego, pro­szę – po­wie­działa dys­po­zy­torka. – Nie mu­sisz tego ro­bić. Nie roz­łą­czaj się, mów do mnie.

Ale po prze­ka­za­niu kilku ko­lej­nych in­for­ma­cji chło­pak się roz­łą­czył. Re­eda i jego lu­dzi wy­słano, żeby za­po­bie­gli tra­ge­dii. Reed ani my­ślał do­pu­ścić do roz­lewu krwi.

Nie ma mowy.

Chło­pak po­wie­dział dys­po­zy­torce, że to się stało przy­pad­kiem, bo wcale nie chciał taty za­bi­jać, ale Reed miał świa­do­mość, że skoro to się wy­da­rzyło, to tam­ten jest zdolny do wszyst­kiego.

Nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać. Od pięt­na­stu lat był do­wódcą od­działu SWAT i na­oglą­dał się de­spe­ra­tów, zwłasz­cza mło­dych męż­czyzn. Jedno było pewne: by­wali zde­spe­ro­wani i nie­prze­wi­dy­walni. Skoro chło­pak roz­lał po domu ben­zynę, to mu­sieli bar­dzo uwa­żać.

– Wi­dzę ruch za oknem – za­mel­do­wał Har­ris.

Har­ris słu­żył z Re­edem już pra­wie dzie­sięć lat. Wiele razy mu­sieli od­bi­jać za­kład­ni­ków.

Nie wszyst­kie ak­cje do­brze się skoń­czyły.

– Można na­wią­zać kon­takt z chło­pa­kiem? – spy­tał Reed, pa­trząc przez lor­netkę.

– Nie – od­rzekł Har­ris. – Nie ma te­le­fonu sta­cjo­nar­nego, a my nie znamy nu­me­rów ich ko­mó­rek. I tro­chę po­trwa, za­nim je zdo­bę­dziemy. Moim zda­niem nie mamy tyle czasu. Mu­simy wkro­czyć już, za­nim on od­pali za­pałkę albo za­strzeli jesz­cze ko­goś z ro­dziny.

Reed wes­tchnął głę­boko, ale przy­znał mu ra­cję.

– No do­bra. – Wziął do ręki ra­dio i wy­dał roz­kaz: – Ru­szamy!

Wi­dział syl­wetkę po­ru­sza­jącą się w górę i w dół i za­sta­na­wiał się, czy chło­pak re­ani­muje ojca. Dys­po­zy­torce po­wie­dział, że oj­ciec nie daje oznak ży­cia ani nie od­dy­cha. Czy te­raz pró­bo­wał go ra­to­wać?

Cień znik­nął.

Grupa funk­cjo­na­riu­szy pod­kra­dała się pod drzwi od frontu. Trzech in­nych szło od wschodu. Reed się­gnął po me­ga­fon, żeby ewen­tu­al­nie za­ape­lo­wać do chło­paka, by wy­szedł i się pod­dał, dać mu ostat­nią szansę na po­ko­jowe za­koń­cze­nie ak­cji.

Ale za­nim pod­niósł me­ga­fon do ust, drzwi wej­ściowe z trza­skiem się otwo­rzyły. Za siatką po­ja­wiła się po­stać, która za­raz wy­szła na ze­wnątrz.

Pe­ter Ja­mes był w sa­lo­nie, gdy usły­szał za oknami ja­kiś ha­łas. Z po­czątku uznał, że to dzie­ciaki są­sia­dów, więc po­sta­no­wił zi­gno­ro­wać od­głosy.

Wpa­try­wał się w mo­ni­tor przed sobą, gdzie ro­bił nowy live ga­min­gowy dla swo­ich sied­miu­set ty­sięcy fol­lo­wer­sów za­sia­da­ją­cych co ty­dzień, by pa­trzeć, jak gra mistrz. Wła­śnie był w środku po­tęż­nej bi­twy, gdy znowu za­nie­po­koił go ja­kiś ha­łas.

– Za­cze­kaj­cie chwilę – po­wie­dział do wi­dzów. – Mu­szę spraw­dzić, co się dzieje. Za­raz wrócę. To pew­nie dzie­ciaki są­sia­dów się wy­głu­piają.

Za­trzy­mał grę, po­biegł do drzwi, by je otwo­rzyć. Z ze­wnątrz wdarło się nie­by­wale ja­sne świa­tło, mu­siał pod­nieść ręce, żeby za­sło­nić oczy. Ośle­piony prze­kro­czył próg i na­gle ze­wsząd usły­szał gło­śne roz­kazy.

– Nie ru­szać się! Ręce do góry! – brzmiały de­spe­rac­kie krzyki.

Za­marł. A krzyki trwały.

– Trzy­maj ręce na wi­doku!

Zgłu­piał. Wciąż nic nie wi­dział, miał wra­że­nie, że śni mu się coś nie­re­al­nego. Co tu się działo?

– Ręce do góry!

– Słu­cham? – Bar­dzo po­woli ob­ró­cił głowę w lewo i zo­ba­czył kilka ra­dio­wo­zów z bły­ska­ją­cymi świa­tłami i ko­lej­nych funk­cjo­na­riu­szy mie­rzą­cych do niego z broni, mię­dzy in­nymi ze strzelby i ka­ra­binku sa­mo­pow­ta­rzal­nego.

– Ręce do góry!

Wy­ko­nał roz­kaz. Ręce po­wę­dro­wały w górę, serce wa­liło mu jak sza­lone.

– Od­wróć się przo­dem do domu, zejdź ty­łem po schod­kach i co­faj się do nas.

Przez chwilę trwał w bez­ru­chu, żeby przy­swoić po­le­ce­nie i się nie po­my­lić. Kiedy się od­wra­cał, świa­tło tak go ośle­piło, że od­ru­chowo chciał za­sło­nić ręką twarz.

Oka­zało się to fa­talne w skut­kach.

Strzał padł zza bia­łego świa­tła, kula ude­rzyła chło­paka w klatkę pier­siową z taką siłą, że jego ciało zo­stało od­rzu­cone do tyłu i wpa­dło do środka ra­zem z siat­ko­wymi drzwiami. Kula roz­darła mu serce i za­biła go na miej­scu.

Na­wet nie usły­szał prze­ra­żo­nych krzy­ków matki do­bie­ga­ją­cych z domu.

Rok póź­niejKsię­gar­nia Bo­oks-A-Mil­lion, New Jer­sey

Roz­dział 1

– Od­ma­wia.

– Daj mi z nim po­ga­dać.

Liam usły­szał tę wy­mianę zdań i uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, gdy jego agent Ben ru­szył do niego. Wi­dział, jak zgrzyta zę­bami. Liam uda­wał, że słu­cha wy­stro­jo­nej ko­biety w wy­so­kich szpil­kach i że go nie mdli od jej moc­nych per­fum i gru­bej war­stwy ma­ki­jażu. Za­sta­na­wiał się, czy po­wie­dzieć coś na ten te­mat, lekko z niej za­drwić pod po­zo­rem żartu czy sar­ka­zmu i spraw­dzić, jak za­re­aguje.

Tak dla beki.

„A te­raz uśmiech. Da­lej, Ben, gdzie uśmiech?”

Jest! Ben jesz­cze raz za­ci­snął pię­ści, a po­tem pod­niósł wzrok, spoj­rzał Lia­mowi w oczy i się uśmiech­nął.

Tak fał­szy­wie, że na­le­żał mu się Oscar.

Liam za­śmiał się i po­krę­cił głową. Od­sta­wiona ko­bieta po­czuła się igno­ro­wana i ucie­kła.

– Wiesz, że w szcze­rym uśmie­chu nie wi­dać dol­nych zę­bów? – spy­tał Liam i na­pił się szam­pana. Księ­gar­nia za­pew­niła mu go zgod­nie z ży­cze­niem, jak zresztą każda, któ­rej sta­wiał taki wa­ru­nek, je­śli chciała, żeby do niej przy­je­chał i przy­cią­gnął tłumy.

– Su­kin­kot z cie­bie, wiesz? – szep­nął Ben.

– Wiem – od­rzekł, uno­sząc kie­li­szek w kie­runku prze­cho­dzą­cej ko­biety, która ro­biła do niego słod­kie oczy. – Na tym mię­dzy in­nymi po­lega mój urok, pa­mię­tasz? Dla­tego tak mnie ko­chają.

– Nie idź tu z ni­kim do łóżka. I bła­gam, na mi­łość bo­ską, rób, co trzeba. Wy­dawca chce, że­byś zro­bił tę trasę i na tym się skoń­czy skła­da­nie au­to­gra­fów. Przez te kilka ty­go­dni zje­cha­li­śmy cały kraj. Siedź po pro­stu na tym dur­nym krze­śle, uśmie­chaj się do ma­mu­siek, po­flir­tuj i pod­pisz im książki. Pro­ste jak drut.

– Nie zro­bię tego – od­rzekł Liam.

Ben wes­tchnął z re­zy­gna­cją.

– A to niby dla­czego?

Liam ru­chem głowy wska­zał miej­sce, w któ­rym usta­wiono mu krze­sło i sto­lik. Po obu stro­nach były jego książki. Za­raz obok stała jego kar­to­nowa po­stać na­tu­ral­nej wiel­ko­ści, a za nim wi­siał pla­kat, na któ­rym wid­niał w uni­for­mie szefa kuchni z no­żem w ręce. Wy­glą­dał ab­sur­dal­nie. Ale to żadna no­wość. Wszystko w tej far­sie było ab­sur­dalne. Tak jed­nak wy­glą­dało te­raz jego ży­cie i na tym zbu­do­wał wi­ze­ru­nek oraz ka­rierę. Ocze­ki­wano od niego, że bę­dzie ro­bił pro­blemy, że za­cznie gwiaz­do­rzyć. Dla­tego na­zy­wali go Bo­żysz­czem Kuchni.

– A co tym ra­zem się nie po­doba? – spy­tał Ben. – Krze­sło znowu za ni­skie? Bo mogę wy­mie­nić. Wiem, że przy in­nych nie lu­bisz wy­glą­dać na ni­skiego.

– Zer­k­nij koło sto­lika – od­rzekł Liam. – Zo­bacz, co tam leży. Na ścia­nie za mną. Nie będę sie­dział z jego książ­kami na ple­cach.

Ben spoj­rzał i kiw­nął głową.

– Do­bra, ku­mam.

– Wiesz, co my­ślę o tym oszu­ście.

– Wiem, ja­sne, ale nie są­dzisz, że tro­chę te­raz prze­sa­dzasz? Fa­cet prze­pro­sił za wszystko, co mó­wił o twoim je­dze­niu.

– Nie tra­wię go. I nie chcę znowu mó­wić o jego oli­wie tru­flo­wej. To nie­do­rzeczne.

Ben wes­tchnął gło­śno.

– Do­bra. Po­pro­szę, żeby prze­nie­śli książki z tej półki, ale po­tem… obie­caj mi, że pój­dziesz pod­pi­sy­wać, do­bra? Lu­dzie cze­kają na to go­dzi­nami. Wszy­scy chcemy mieć to już za sobą, po­je­chać do domu i od­po­cząć po dłu­giej tra­sie.

Liam ski­nął głową i opróż­nił za­war­tość kie­liszka. On sam naj­bar­dziej chciał już być z po­wro­tem w domu, na­wet je­śli to ozna­czało to­wa­rzy­stwo na­sto­let­niego syna, który go nie­na­wi­dził i od mie­sięcy z nim nie roz­ma­wiał.

Roz­dział 2

Od wielu go­dzin cze­ka­łam w ko­lejce na strasz­li­wym zim­nie i wresz­cie udało mi się wejść do cie­płego wnę­trza. Ota­czały mnie ko­biety w cięż­kim ma­ki­jażu i bluz­kach od­sła­nia­ją­cych pę­pek, wy­prę­żone w go­to­wo­ści, żeby go po­znać. Wszyst­kie cze­kały na swoje pięt­na­ście se­kund z fa­ce­tem, który na­pi­sał książkę wi­doczną w ręce każ­dej osoby w ko­lejce przede mną. Im bli­żej do niego, tym wię­cej ust się wy­dy­mało, tym wię­cej wło­sów po­pra­wiało.

Czu­łam się jak wy­rzu­tek w swo­ich bia­łych bu­tach spor­to­wych, dżin­sach i skó­rza­nej kurtce. Rude włosy zwią­za­łam w ku­cyk i nie mia­łam na­wet de­li­kat­nego ma­ki­jażu. Nie wi­dzia­łam ta­kiej po­trzeby. Nie przy­szłam tu, by z tym fa­ce­tem flir­to­wać, ani na­wet dla­tego, że prze­czy­ta­łam jego książkę. Szcze­rze mó­wiąc, do tej pory są­dzi­łam, że to po pro­stu książka ku­char­ska. Ale naj­wy­raź­niej była to książka o nim, o jego do­ra­sta­niu na uli­cach Fi­la­del­fii, za­nim zo­stał słyn­nym sze­fem kuchni z TV i znaną marką. Osią­gnął to jako pierw­szy Afro­ame­ry­ka­nin w światku zdo­mi­no­wa­nym przez Bry­tyj­czy­ków i Fran­cu­zów.

Wspię­łam się na palce i wy­cią­gnę­łam szyję, by w końcu go zo­ba­czyć. Wła­śnie uśmie­chał się do ko­biety w ob­ci­słej czer­wo­nej su­kience, a po­tem mie­rzył ją wzro­kiem, gdy się od­wró­ciła i ode­szła.

Bo­żysz­cze Kuchni, nie ma to tamto.

– Co ja tu w ogóle ro­bię? – burk­nę­łam pod no­sem, gdy ko­lejka się ru­szyła.

Do­sko­nale jed­nak wie­dzia­łam, po co tu je­stem, i nie cho­dziło o spo­tka­nie to­wa­rzy­skie. To było na tyle ważne, bym się po­fa­ty­go­wała oso­bi­ście.

Gdy na­de­szła moja ko­lej, pod­su­nę­łam mu książkę.

Liam Ber­ke­ley spoj­rzał na nią i pod­niósł wzrok na mnie.

– Ob­gryza pani pa­znok­cie – po­wie­dział.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– No i? To nie­zgodne z pra­wem?

Za­chi­cho­tał, ja uśmiech­nę­łam się sztucz­nie. Wtedy się ro­ze­śmiał.

– Wie pani, że w szcze­rym uśmie­chu nie od­sła­nia się dol­nych zę­bów?

– Nie­ważne. – Za­ci­snę­łam usta. – Zwy­kle mało się uśmie­cham.

– O, a to dla­czego?

Znowu wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Bo moim zda­niem nie ma po­wodu.

– To zna­czy?

Pod­nio­słam ręce w iry­ta­cji.

– Nie wi­dzi pan, w ja­kim świe­cie ży­jemy?

– Za­bawna pani jest – po­wie­dział i wska­zał mnie dłu­go­pi­sem. – No więc dla kogo mam wy­pi­sać?

Otwo­rzył książkę na stro­nie ty­tu­ło­wej, a ja za­gry­złam wargę. Te­raz. Na tę chwilę cze­ka­łam całe go­dziny w ko­lejce i mar­z­łam przed drzwiami. Wie­dzia­łam, że tylko w ten spo­sób zdo­łam prze­ka­zać wia­do­mość ko­muś ta­kiemu jak on.

Prze­czy­tał to, co na­pi­sa­łam, a po­tem pod­niósł na mnie wzrok, te­raz już po­ważny.

– Co to jest?

– Niech pan tak po pro­stu zrobi. Na miej­scu do­wie się pan wię­cej.

A po­tem ucie­kłam, prze­py­cha­jąc się przez stada da­mu­lek na wy­so­kich ob­ca­sach i w su­kien­kach kok­taj­lo­wych, od któ­rych księ­gar­nia Bo­oks-A-Mil­lion wy­da­wała się o wiele bar­dziej luk­su­sowa niż w zwy­kły wtor­kowy wie­czór.

Roz­dział 3Wcze­śniej

– 911, co się stało?

– Eee… na­zy­wam się Brady. Chcę po­wie­dzieć, że… pod­ło­żono bombę.

– Co ta­kiego?

– Bombę.

– Bombę? Gdzie?

– W Lin­coln High School.

– Pod­ło­żono bombę w Lin­coln High School?

– Tak.

– A skąd o tym wiesz?

– Ja je pod­ło­ży­łem.

– Je? Więc jest tych bomb wię­cej niż jedna? W Lin­coln High School?

– Tak.

– Ile ich jest?

– Nooo… sie­dem.

– Sie­dem bomb w szkole?

– Tak. Są roz­ło­żone po ca­łym bu­dynku, w ple­ca­kach. Oso­bi­ście je tam umie­ści­łem. I mają za­pal­nik cza­sowy. Wy­buchną za dzie­sięć mi­nut.

Roz­dział 4

W li­bań­skiej re­stau­ra­cji Su­raya w fi­la­del­fij­skiej Fi­sh­town w ciągu dnia dzia­łało rów­nież sto­isko tar­gowe. Można tam było ku­pić kawę marki Stump­town, a także wy­borne bli­skow­schod­nie i fran­cu­skie ciastka, tak przy­naj­mniej pi­sano w re­cen­zjach, które prze­czy­ta­łam w in­ter­ne­cie, szu­ka­jąc do­brego miej­sca na spo­tka­nie.

Nie po­ja­wi­łam się tu z po­wodu je­dze­nia, choć za­nim wy­biła go­dzina spo­tka­nia, zdą­ży­łam wy­pić dwie kawy i po­chło­nąć dwa tłu­ste, ale pyszne ciastka. Wy­bra­łam lo­kal w Fi­la­del­fii, bo spę­dził tu całe swoje ży­cie. Je­śli chcia­łam, by przy­szedł, mu­sia­łam się umó­wić w miej­scu do­god­nym dla niego.

Wy­strój nie ko­ja­rzył się z luk­su­sem i to wła­śnie mi się w tym lo­kalu po­do­bało. Może tylko te drew­niane stoły i krze­sła roz­sta­wione w po­miesz­cze­niu, które mo­głoby być ho­lem ho­telu bu­ti­ko­wego.

Wpa­try­wa­łam się w swój wiel­gachny ku­bek, gdy ktoś pod­szedł do mo­jego sto­lika. Pod­nio­słam wzrok. On.

– Zwy­kle nie ro­bię ta­kich rze­czy – po­wie­dział. – Le­piej, żeby to się oka­zało tego warte.

Kilka osób roz­po­znało Liama Ber­ke­leya, ja­kaś ko­bieta uśmiech­nęła się pro­mien­nie, ale na tym po­prze­stała. Mia­łam na­dzieję, że nikt nam tu nie bę­dzie za­wra­cał głowy, bo to nie był ża­den modny lo­kal, do któ­rego chęt­nie przy­cho­dzą mło­dzi lu­dzie.

– Ja też – od­par­łam. – Niech pan usią­dzie. Na­pije się pan kawy? Do­bra jest, ciastka też.

Na­wet się nie uśmiech­nął. Usiadł jed­nak, a wów­czas ja się lekko od­prę­ży­łam.

– Wie pani, ile ta­kich wia­do­mo­ści do­staję, jak pod­pi­suję książki? Mnó­stwo. Z prośbą o spo­tka­nie albo wprost za­pro­sze­nie do seksu.

Za­śmia­łam się ci­cho.

– Na pewno. Ale mnie nie o to cho­dziło.

– Zo­rien­to­wa­łem się. Pani wia­do­mość była inna. Skąd pani wie­działa, że się zgo­dzę?

– Nie wie­dzia­łam. Ale mia­łam prze­czu­cie, że jest na to szansa.

Kel­nerka przy­nio­sła Lia­mowi kawę, mnie do­lała. Za­nim ode­szła, spoj­rzała na niego, a po­tem na mnie w taki spo­sób, że nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, czy go roz­po­znała.

Po­sło­dził so­bie, za­mie­szał. Przy­go­to­wa­łam się na to, co mia­łam mu po­wie­dzieć. Wie­dzia­łam, że może mi nie pójść za do­brze.

Na­pił się kawy. Spo­dzie­wa­łam się, że zrobi za­mie­sza­nie, jaka ta kawa pa­skudna, ale nie. To nie te­le­wi­zja. Nie by­li­śmy na pla­nie, a on nie pra­co­wał. Może nie był tak okropny, jak lu­dzie mó­wili. Kiedy sie­dział na­prze­ciwko mnie, spra­wiał wra­że­nie za­ska­ku­jąco nor­mal­nego fa­ceta po czter­dzie­stce, je­śli nie li­czyć tych wszyst­kich spoj­rzeń i chi­cho­tów ko­biet za jego ple­cami. Czy­ta­łam, że pięć lat temu na raka trzustki zmarła jego żona, sam wy­cho­wy­wał na­sto­let­niego syna. Od tego czasu zdo­był sławę jako fu­riacki szef kuchni, któ­rego nie dało się za­do­wo­lić. To nie był po­zy­tywny wi­ze­ru­nek i ja nie by­łam w sta­nie oglą­dać jego pro­gramu, ale miał on nie­sa­mo­witą oglą­dal­ność, zwłasz­cza wśród mło­dych wi­dzów.

– No więc skąd pani zna ga­min­gowy nick mo­jego syna? – spy­tał. – Po­dała go pani w wia­do­mo­ści, kiedy pro­siła o to spo­tka­nie. Na­pi­sała pani, że to ma coś wspól­nego z nim. Bo­oter­s4u.

Od­chrząk­nę­łam, to była trudna część.

– Ow­szem.

– Co się dzieje? Czy on ma ja­kieś pro­blemy?

Na­pi­łam się kawy, wzię­łam się w garść i kiw­nę­łam głową.

– Można tak to ująć.

Liam Ber­ke­ley jęk­nął zi­ry­to­wany. Za­pewne nie po raz pierw­szy jego syn był te­ma­tem ta­kiej roz­mowy.

– Co to za pro­blemy?

Na­chy­li­łam się i wzię­łam głę­boki od­dech.

– Mam po­wody przy­pusz­czać – za­wie­si­łam głos – że ktoś chce go za­bić.

Roz­dział 5

– Słu­cham?!

Liam uniósł brwi. Za­sta­na­wia­łam się, ja­kim cu­dem zo­stał taką gwiazdą. Miał krzywy nos, za duże uszy, wą­sko osa­dzone oczy. Do tego ema­no­wał wście­kłą ener­gią, moim zda­niem od­py­cha­jącą. Zde­cy­do­wa­nie nie był sym­pa­tyczny.

Od­chrząk­nę­łam.

– Przy­kro mi, że wła­śnie ja…

– Czy wła­śnie po­wie­działa pani, że ktoś chce za­bić mo­jego syna? Se­rio? – spy­tał, mru­żąc oczy tak bar­dzo, że nie­mal nie było ich wi­dać.

– Tak. Tak wła­śnie po­wie­dzia­łam.

– A kim pani niby jest? – spy­tał drwiąco.

– Eva Rae Tho­mas – od­par­łam. – Była pro­fi­lerka FBI.

Znowu unie­sie­nie brwi i spoj­rze­nie by­kiem.

– Była… czyli już pani tą pro­fi­lerką nie jest?

– Tak, już nie je­stem.

– Więc obec­nie nie pra­cuje pani w FBI? – W jego gło­sie co­raz sil­niej prze­bi­jał pro­tek­cjo­nalny ton. Oba­wia­łam się, że ta roz­mowa nie zmie­rza w do­brym kie­runku.

– Nie, nie pra­cuję. Ode­szłam z FBI ja­kiś rok temu, żeby być z ro­dziną.

Roz­siadł się wy­god­niej i skrzy­żo­wał ręce na piersi.

– A w za­sa­dzie dla­czego jest pani te­raz tu­taj, a nie z ro­dziną?

To było bar­dzo do­bre py­ta­nie. Po­win­nam być te­raz z dziećmi, tym­cza­sem oto z dala od domu usi­ło­wa­łam ura­to­wać ży­cie oso­bie, któ­rej w ogóle nie zna­łam.

Za długo mil­cza­łam, bo Liam znów się ode­zwał:

– Skoro ży­cie mo­jego syna jest za­gro­żone, to dla­czego nie sie­dzę tu z kimś, kto te­raz pra­cuje w FBI, albo z kimś z po­li­cji?

Znowu: bar­dzo do­bre py­ta­nie.

– Bo oni nie wie­dzą tego, co ja wiem. – Sta­ra­łam się mó­wić pro­sto. Nie chcia­łam mu wy­ja­śniać, że po­li­cja i FBI nie uwie­rzyli w moje ostrze­że­nia. To by nie pod­nio­sło mo­jej wia­ry­god­no­ści w oczach tego czło­wieka.

Po spo­so­bie, w jaki na mnie pa­trzył, zro­zu­mia­łam, że mi nie wie­rzy. Wes­tchnę­łam głę­boko, czu­jąc, jak mi się wy­myka.

– Pro­szę mnie po­słu­chać. Musi pan to po­trak­to­wać bar­dzo po­waż­nie. Gdy­bym miała szansę wy­ja­śnić…

Wstał i wy­jął port­fel.

– Wielka szkoda. Na­prawdę są­dzi­łem, że nie jest pani wa­riatką. Spodo­bała mi się pani od pierw­szej chwili, z tymi ob­gry­zio­nymi, nie­po­ma­lo­wa­nymi pa­znok­ciami, bez ma­ki­jażu, z po­tar­ga­nymi ru­dymi wło­sami. W oczach ma pani iskrę, która mi się po­doba, i jest pani… inna. Na­prawdę uzna­łem, że nie jest pani jedną z tych wa­ria­tek. Może bar­dzo chcia­łem w to wie­rzyć. Po­wi­nie­nem wie­dzieć, że jak się od­po­wiada na ta­kie wia­do­mo­ści, to ni­gdy nie ma z tego nic do­brego. Przy­kro mi, że by­łem w błę­dzie. Na­prawdę mi przy­kro. – Wy­jął bank­not dwu­dzie­sto­do­la­rowy i po­ło­żył na sto­liku.

Otwo­rzy­łam usta w pro­te­ście, chcia­łam mu po­wie­dzieć, że je­śli te­raz wyj­dzie, jego syn zgi­nie w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, ale za­nim zdą­ży­łam coś wy­ar­ty­ku­ło­wać, był już za drzwiami.

– Cho­lera – za­klę­łam tro­chę za gło­śnio i wal­nę­łam pię­ścią w blat, od czego wszy­scy w lo­kalu od­wró­cili głowy w moją stronę. Nie przej­mo­wa­łam się na­wet, że któ­raś z tych osób może wrzu­cić za­raz post do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych i upo­ko­rzyć mnie pu­blicz­nie. Ob­cho­dził mnie tylko jego syn, a wła­ści­wie to, czy do­żyje ju­tra.

Wy­glą­dało na to, że nie.

Roz­dział 6

– Mam wy­rzu­cić też to stare krze­sło? – Matka Matta chwy­ciła me­bel za opar­cie i wy­cią­gnęła go na świa­tło. – Nic mu nie do­lega.

Matt kiw­nął głową.

– Jest stare, a Eva Rae nie ma tyle miej­sca.

– Ale to ta­kie do­bre krze­sło – pro­te­sto­wała, py­ta­jąc wzro­kiem: „Czy ona ci po­zwoli za­brać co­kol­wiek z two­ich rze­czy?”.

– Mo­żesz je so­bie za­brać – od­parł i od­wró­cił się do niej ple­cami. Wziął do ręki lampkę, spoj­rzał na nią, za­sta­na­wia­jąc się, czy mu się na coś przyda, ale osta­tecz­nie uznał, że nie. Miała brzydką plamę, w końcu prze­le­żała całe lata w ga­rażu matki. Więk­szość jego rze­czy była bez­war­to­ściowa, se­rio, i trzeba było je wy­rzu­cić. Zda­wał so­bie sprawę z tego, że Eva Rae nie chce, żeby spro­wa­dził za dużo kla­mo­tów, kiedy wraz z Eli­ja­hem za­mieszka z nią oraz trójką jej dzieci, ani sam nie chciał się wpro­wa­dzać z ja­ki­miś ba­ra­chłem. Eva Rae miała ładne rze­czy i umiała gu­stow­nie urzą­dzić wnę­trze. Na pewno nie chciała u sie­bie znisz­czo­nych krze­seł ani po­pla­mio­nych lam­pek.

– No to co ze sobą weź­miesz, skoro to wszystko się nie na­daje? – spy­tała matka.

– Rze­czy oso­bi­ste, ubra­nia i tak da­lej.

– A twoje na­grody? – Spoj­rzała na półkę, gdzie stały i zbie­rały kurz wszyst­kie jego na­grody za bie­ga­nie.

Za­śmiał się.

– Nie mogę ich wziąć. Mamo, to było w li­ceum. A te­raz mam czter­dzie­ści dwa lata.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– No to co chcesz z nimi zro­bić?

– Mogę je tu zo­sta­wić? Ty i tak nie ko­rzy­stasz z tego miej­sca.

Zmu­siła się do uśmie­chu. Matt wie­dział, że mama nie cie­szy się z ich wy­pro­wadzki. To na­tu­ralne. Od­kąd zgi­nęła mama Eli­jaha, miesz­kali już z nią tro­chę i to ona się zaj­mo­wała wnu­kiem. Ale te­raz Matt mu­siał wziąć sprawy w swoje ręce. Do tej pory nie udało mu się na­wią­zać do­brej re­la­cji z chłop­cem, bo ten wi­nił go za śmierć mamy, a Matt z ręką na sercu mu­siał przy­znać, że nie za bar­dzo się sta­rał. Przed tam­tym tra­gicz­nym dniem pra­wie nie znał syna i nie miał po­ję­cia, jak to nad­ro­bić. Te­raz chciał go po­znać. Chciał być tatą i wie­dział, że może nim być i że nad­szedł czas, by za­jął się spra­wami, tymi co­dzien­nymi, które do tej pory ogar­niała za niego mama. To on chciał pa­ko­wać Eli­ja­howi lunch i od­bie­rać go ze szkoły. Skoro inni oj­co­wie to ro­bili, on też mógł. Był śled­czym w po­li­cji, a ko­men­dantka An­nie nie miała nic prze­ciwko, by zja­wiał się w pracy w do­god­nym dla sie­bie cza­sie, o ile sta­wiał się na ważne spo­tka­nia i szybko roz­wią­zy­wał sprawy. Poza tym nie chciał już być cię­ża­rem dla swo­jej mamy. Nie po­winna ca­łego swo­jego czasu po­świę­cać na zaj­mo­wa­nie się wnu­kiem. To była jego ro­bota. Chciał ru­szyć da­lej ze swoim ży­ciem i pra­co­wać nad związ­kiem z Evą Rae.

Nad­szedł czas, by do­ro­snąć.

Eli­jah wy­szedł z nim, nio­sąc swój tor­ni­ster. Był wście­kły, że się prze­pro­wa­dza, i od­kąd się o tym do­wie­dział, sło­wem się do ojca nie ode­zwał. To aku­rat nie była żadna re­wo­lu­cyjna zmiana, bo wcze­śniej też w za­sa­dzie się nie od­zy­wał.

– Go­towy, chło­paku? – spy­tał oj­ciec z uśmie­chem.

Mały nic nie po­wie­dział. Pa­trzył tylko na ojca, mocno trzy­ma­jąc ple­cak. Matt po­dej­rze­wał, że w środku były pew­nie tylko iPad i Xbox… może ko­szulka i szczo­teczka do zę­bów, ale ra­czej nic wię­cej. Resztę jego rze­czy Matt spa­ko­wał wcze­śniej, cze­kały już w cię­ża­rówce.

Matt chwy­cił pu­dło i wy­niósł je na pod­jazd, a po­tem wsa­dził je na pakę, gdzie było jesz­cze tro­chę miej­sca. Do prze­pro­wadzki po­ży­czył od mamy cię­ża­rówkę, zmie­ściły się w niej pra­wie wszyst­kie ich rze­czy oprócz dwóch pu­deł. Eli­jah wsiadł do szo­ferki i za­trza­snął drzwi. Matt po­ca­ło­wał matkę w po­li­czek.

– Ju­tro wrócę po resztę.

Matka w od­po­wie­dzi siąk­nęła i za­ci­snęła usta.

– Pil­nuj na­szego chłopca, do­brze?

Matt wes­tchnął i kiw­nął głową.

– Nie roz­sta­jesz się z nim na za­wsze, prze­cież bę­dziesz go wi­dy­wać.

– Po pro­stu nie po­doba mi się, że bę­dzie prze­sia­dy­wał w świe­tlicy, kiedy mógłby być ze swoją bab­cią.

– Wiem, mamo, ale te­raz chcę sam się nim za­jąć. Je­śli cały czas jest z tobą, nie musi się przy­wią­zy­wać do mnie. My­ślę, że to bę­dzie dla nas do­bre, mamo, na­prawdę.

Kiw­nęła głową i też go po­ca­ło­wała.

– Do­bra, mały. Pa­mię­taj tylko, że gdy­byś po­trze­bo­wał, to wiesz, gdzie mnie szu­kać.

Matt z tru­dem po­wstrzy­mał się od pła­czu. Miał wra­że­nie, że pierw­szy raz w ży­ciu wy­pro­wa­dza się z domu. Po­ma­chał matce, a po­tem wsiadł do cię­ża­rówki i od­je­chał. W słu­chaw­kach Eli­jaha mu­zyka grała tak gło­śno, że Matt sły­szał nie­mal każdy dźwięk.

Roz­dział 7

Nie mo­głam usie­dzieć w spo­koju. Krą­ży­łam po po­koju ho­te­lo­wym w Fi­la­del­fii, prze­ska­ku­jąc po ka­na­łach w po­szu­ki­wa­niu wia­do­mo­ści, za­trzy­my­wa­łam się tylko, by ob­gryźć pa­znok­cie. Cią­gle nie po­ja­wił się ża­den news z in­for­ma­cją o za­mor­do­wa­niu syna słyn­nego szefa kuchni, ale wie­dzia­łam, że to tylko kwe­stia czasu.

I że to bę­dzie dla mnie dru­zgo­cące.

Pró­bo­wa­łam się skon­tak­to­wać z jego agen­tem, żeby mnie wy­słu­chał. Za­dzwo­ni­łam na­wet na po­li­cję i po­wie­dzia­łam, żeby byli czujni, ale nie po­trak­to­wali mnie po­waż­nie. Nie mo­głam też po­je­chać do Liama Ber­ke­leya i pil­no­wać jego syna, po­nie­waż nie wie­dzia­łam, gdzie mieszka. Po­dob­nie jak więk­szość gwiazd, trzy­mał swój ad­res w ta­jem­nicy.

O siód­mej za­dzwo­nił do mnie Matt. Ode­bra­łam z ser­cem w gar­dle.

– My­śla­łem, że wra­casz na noc do domu – po­wie­dział.

– Chcia­łam. Na­prawdę chcia­łam, ale… spo­tka­nie się prze­cią­gnęło i…

Gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze.

– Ja je­stem w domu. W twoim domu, czy ra­czej na­szym domu. Dziś prze­wio­złem więk­szość na­szych rze­czy, a cie­bie tu na­wet nie było. Twoja mama i Oli­via mu­siały nam po­ma­gać w no­sze­niu. My­śla­łem, że tu bę­dziesz i uczcimy to ofi­cjalne za­miesz­ka­nie ra­zem. Ku­pi­łem szam­pana.

Za­mknę­łam oczy. Zu­peł­nie za­po­mnia­łam. Chcia­łam dziś po po­łu­dniu do­trzeć do domu i być tam, kiedy przy­jadą Matt i Eli­jah.

– Matt… prze­pra­szam…

– Za­po­mnia­łaś? – W jego py­ta­niu usły­sza­łam jesz­cze więk­sze roz­cza­ro­wa­nie.

– No…

Co mia­łam po­wie­dzieć? Nie mia­łam żad­nej wy­mówki. Tak, na śmierć za­po­mnia­łam. Tak mnie po­chło­nęło ostrze­ga­nie Liama Ber­ke­leya. I na co to było? Ni­czego nie zmie­niło. Na­wet nie chciał mnie wy­słu­chać. A te­raz Matt był na mnie zły…

Czu­łam się za­kło­po­tana.

– Ju­tro wra­cam do domu – po­wie­dzia­łam. – Obie­cuję.

– Do­brze. Ale le­piej, że­byś do­trzy­mała tej obiet­nicy. Bez cie­bie czuję się tu strasz­nie sa­motny.

– A czy cho­ciaż moja ro­dzina do­brze was trak­tuje? Dzieci się za­cho­wują?

Matt wes­tchnął.

– Ow­szem. Twoja mama zro­biła ko­tlety ka­la­fio­rowe z so­sem chi­mi­churri. Były cał­kiem do­bre.

– A jak się ma Eli­jah?

– No cóż… dziś nic nie zjadł, nor­mal­nie lubi bur­gery albo hot dogi, ale na pewno się ogar­nie.

Nie­po­prawny opty­mi­sta. Nie re­zy­gno­wał, nie skre­ślał syna, choć ten od śmierci mamy wy­po­wie­dział do ojca parę słów na krzyż. Przy tym rzadko na niego pa­trzył. A Matt i tak wie­rzył, że mały weź­mie się w garść. No i pew­nie kie­dyś to wresz­cie na­stąpi.

Mo­głam tylko po­dzi­wiać ten jego nie­stru­dzony opty­mizm.

– A jak so­bie ra­dzi z mo­imi dziećmi? – spy­ta­łam.

– Hm, no… na ra­zie nie mieli chyba żad­nej in­te­rak­cji. Całe po­po­łu­dnie i wie­czór Eli­jah sie­dział w swoim po­koju. I na przy­kład z Ale­xem chyba jesz­cze w ogóle nie roz­ma­wiał.

Mój syn nie mógł się do­cze­kać chwili, gdy do jego po­koju wpro­wa­dzi się drugi chło­piec, bo spo­dzie­wał się cze­goś faj­nego. Ja nie by­łam pewna, czy Eli­jah po­dziela ten en­tu­zjazm, skoro miał dzie­lić po­kój z sied­mio­lat­kiem, pod­czas gdy sam miał dzie­więć lat. Ale na ra­zie tak mu­siało być, przy­naj­mniej do chwili, gdy miesz­kała z nami mama. Ostroż­nie ją o to pod­py­ty­wa­łam, su­ge­ro­wa­łam, by cho­ciaż sprze­dała stary dom, ale ona nie chciała o tym sły­szeć. Gdy tylko o tym wspo­mi­na­łam, od­wra­cała się po pro­stu ple­cami i ucie­kała. Praw­do­po­dob­nie po­win­nam jej dać czas, na pewno go po­trze­bo­wała. Nie chcia­łam, by po­czuła, że chcę się jej po­zbyć, więc prze­sta­łam ten te­mat po­ru­szać.

– No do­brze – rzu­cił Matt. – To kiedy mi po­wiesz, co kom­bi­nu­jesz?

Wes­tchnę­łam i wbi­łam wzrok w te­le­wi­zor, ści­snęło mnie w żo­łądku na samą myśl o Lia­mie Ber­ke­leyu i jego synu.

– Nie uwie­rzył­byś.

– Daj mi szansę.

– Pra­cuję nad tym już od kilku mie­sięcy. Wszystko ci opo­wiem, jak przy­jadę.

Roz­dział 8

– Jak ci mi­nął dzień?

Liam sta­nął w progu po­koju Tima. Chło­piec jak zwy­kle sie­dział przed mo­ni­to­rem, grał w Fort­nite albo w Call of Duty. Liam zu­peł­nie tych gier nie roz­róż­niał i zresztą wcale mu na tym nie za­le­żało.

Od­da­lili się od sie­bie, gdy sześć lat temu Anna za­cho­ro­wała, a po roku umarła. Tim cią­gle był zły na Liama, że go przy tym nie było. Że po­dró­żo­wał i trosz­czył się tylko o swoją ka­rierę.

Miał ra­cję. Miał ab­so­lutną ra­cję. Liam nie mógł so­bie wy­ba­czyć, że wtedy nie po­sta­wił Anny na pierw­szym miej­scu. Ale jego ka­riera do­piero się za­czy­nała, a gdyby miał być bru­tal­nie szczery, to jej cho­roba była nie do znie­sie­nia. Nie był w sta­nie pa­trzeć, jak ona słab­nie i umiera. Serce mu pę­kało. Rzu­cił się więc w wir pracy i przyj­mo­wał ab­so­lut­nie wszyst­kie pro­po­zy­cje w na­dziei, że dzięki temu ode­rwie my­śli od nad­mier­nych zmar­twień i za­le­wa­ją­cego go smutku.

Ta strata mało go nie znisz­czyła. Le­d­wie zdo­łał wy­do­stać się z czar­nej dziury, która go po­chło­nęła. Ale po­ma­gała praca. Kiedy wy­stę­po­wał w te­le­wi­zji, nie był tym sa­mym Lia­mem – smut­nym oj­cem i wdow­cem. Nie był sa­motny. To była rola, którą od­gry­wał jak ak­tor w przed­sta­wie­niu, ma­ska, którą za­kła­dał. Na­gry­wa­jąc pro­gram, mógł się wście­kać, ile chciał. W ra­zie po­trzeby wy­dzie­rać na uczest­ni­ków i za­cho­wy­wać jak sza­le­niec. Tu znaj­do­wał uj­ście dla tylu swo­ich fru­stra­cji… dla bez­sil­no­ści ogar­nia­ją­cej go, gdy pa­trzył, jak uko­chana ko­bieta umiera.

Tim nie mógł wy­ba­czyć ojcu nie­obec­no­ści w chwi­lach, gdy naj­bar­dziej go po­trze­bo­wał. Ale Liam też był w roz­sypce. Nie czuł się na si­łach wspie­rać ni­kogo.

– Co cię to ob­cho­dzi? – od­po­wie­dział te­raz, nie oglą­da­jąc się.

– Tylko py­tam. Z cie­ka­wo­ści i szcze­rego za­in­te­re­so­wa­nia twoim ży­ciem.

Chło­pak nic nie po­wie­dział, tylko da­lej grał. Miał pięt­na­ście lat. Od tam­tego dra­matu mi­nęło lat pięć, a ich re­la­cja ani tro­chę się nie po­pra­wiła.

Liam stał kilka mi­nut, pa­trząc na syna, na jego plecy. Miał na so­bie starą szarą bluzę, którą ku­piła mu mama, gdy miał dzie­więć lat, ale wtedy oka­zała się o kilka roz­mia­rów za duża. Te­raz była cia­sna w ra­mio­nach i miała za krót­kie rę­kawy, on jed­nak nie chciał no­sić nic in­nego. Zdej­mo­wał ją tylko wtedy, gdy ich go­spo­sia Ju­anita ła­jała go i mó­wiła, że to brudna szmata i trzeba ją wy­prać.

Bie­dak.

Liam za­my­ślił się nad spo­tka­niem z tamtą sza­loną ko­bietą. I od razu znowu po­czuł złość. Skąd ona się urwała, żeby mó­wić mu ta­kie rze­czy? Czy chciała z niego za­kpić? Czy chciała spra­wić mu ból? O to cho­dziło?

„Mam po­wody przy­pusz­czać, że ktoś chce go za­bić”.

Po co ga­dała ta­kie rze­czy? Czy wszy­scy na tym świe­cie kom­plet­nie po­wa­rio­wali?

Liam się za­śmiał, a po­tem po­szedł do holu i spraw­dził alarm. Jego dom na­le­żał do naj­le­piej strze­żo­nych w oko­licy. Na­wet je­śli ona miała ra­cję i ktoś mógłby pod­jąć taką próbę, nie było mowy, żeby się do­stał do środka.

Roz­dział 9

Pa­trzy­łam na swój ze­ga­rek, a serce co­raz moc­niej wa­liło mi w piersi. Cią­gle mia­łam włą­czony te­le­wi­zor, gdy zro­biła się dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści. Po pro­stu pa­trzy­łam w ekran, wia­do­mo­ści le­ciały na okrą­gło. W su­mie na­wet nie słu­cha­łam słów pły­ną­cych z ekranu. Z tego, co się zdo­ła­łam zo­rien­to­wać, ja­kiś na­sto­la­tek zo­stał ska­zany za wo­że­nie sio­stry na da­chu auta. Po­tem le­ciała hi­sto­ria wy­kła­dowcy miej­sco­wego uni­wer­sy­tetu, który po­dobno miał nie­sto­sowne re­la­cje ze stu­dent­kami, i te­raz pro­wa­dzono po­stę­po­wa­nie prze­ciwko niemu.

Zwy­czajne hi­sto­rie w zwy­czajny śro­dowy wie­czór.

Ode­tchnę­łam głę­boko i uci­snę­łam nos u na­sady, za­my­ka­jąc oczy i pró­bu­jąc się uspo­koić.

„Pa­nie, ten je­den je­dyny raz spraw, że­bym się my­liła. Niech się okaże, że nie­wła­ści­wie zro­zu­mia­łam wia­do­mo­ści; że przez swoje sza­leń­stwo do­pa­truję się w rze­czach tego, czego w nich nie ma. Ten je­den raz!”

Znowu spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Dwu­dzie­sta czter­dzie­ści je­den. Już bli­sko. Sta­ra­łam się my­śleć o czymś in­nym i po­de­szłam do okna spoj­rzeć na mia­sto. Z mi­ni­baru wzię­łam bu­te­leczkę bia­łego wina i na­la­łam go so­bie do szklanki. Nie sma­ko­wało naj­le­piej. Było cierp­kie, krzy­wi­łam się po każ­dym łyku, ale do­pi­łam do końca.

Mia­sto ze swoim mo­rzem świa­teł wy­da­wało się ta­kie spo­kojne. Nie sły­sza­łam ani sy­ren, ani krzy­ków.

Ci­sza przed bu­rzą.

Wy­bra­łam je­den z ta­nich ho­teli, w któ­rym po­kój jed­no­oso­bowy kosz­to­wał rap­tem osiem­dzie­siąt pięć do­la­rów. Na­zy­wał się Red Roof Inn i jak na tę cenę był cał­kiem, cał­kiem. Nie mia­łam na co na­rze­kać. Da­leko mi było do za­moż­no­ści mo­jej sio­stry, hol­ly­wo­odz­kiej ak­torki, więc na ra­zie na tyle było mnie stać.

Za­gry­złam wargę i pró­bo­wa­łam my­śleć o czymś przy­jem­nym. Wy­obra­zi­łam so­bie swoje dzieci, w domu, sie­dzące przy ko­la­cji z Mat­tem i moją matką. Boże, na­gle za nimi za­tę­sk­ni­łam. Od­kąd dwa mie­siące temu zgi­nął ich tata, było im ciężko. Obie moje córki z tru­dem wra­cały do co­dzien­no­ści od dnia po­grzebu. Kiedy były małe, Chad był dla nich wszyst­kim, a po­nie­waż – ro­biąc ka­rierę w FBI – rzadko by­wa­łam w domu, to on się nimi zaj­mo­wał. A te­raz go za­bra­kło. By­łam sa­motną matką trójki dzieci. Na szczę­ście mia­łam Matta. Zna­li­śmy się od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Spo­ty­ka­li­śmy się, za­nim Chad zgi­nął. Ale tuż przed tą tra­ge­dią Chad po­pro­sił, że­by­śmy się ze­szli, a ja nie­mal się zgo­dzi­łam. Matt o tym nie wie­dział i nie za­mie­rza­łam mu o tym mó­wić. Jed­nak na­prawdę my­śla­łam o tym, że znowu bę­dziemy ro­dziną. Może tylko przez uła­mek se­kundy, ale wie­rzy­łam, że tak się sta­nie.

I na­gle, jak na pstryk­nię­cie pal­cami – ot tak – na­dzieja ta pry­sła. Moje dzieci ni­gdy już nie będą miały praw­dzi­wej ro­dziny.

Prze­kli­na­łam się w du­chu, że nie było mnie w domu, gdy dziś do­tarli tam Matt i Eli­jah. Mo­głoby być ina­czej, gdyby nie po­chło­nęła mnie sprawa Liama Ber­ke­leya i jego syna. Oczy­wi­ście moje dzieci uwiel­biały Matta, no ale jed­nak. Po­win­nam być na miej­scu. A te­raz jest za późno. Stało się, a ja i tak nie zdo­ła­łam ura­to­wać Tima Ber­ke­leya.

Spoj­rza­łam na ekran w chwili, gdy cy­fry na ze­ga­rze po­ni­żej po­ka­zały dwu­dzie­stą pięć­dzie­siąt sześć.

Roz­dział 10

Za­padł w głę­boki sen, śniły mu się Anna i ży­cie, które kie­dyś ra­zem wie­dli, gdy obu­dził go ja­kiś roz­gar­diasz. Prze­stra­szony otwo­rzył oczy, serce biło mu w piersi jak sza­lone. Po­de­rwał się i spoj­rzał na ze­gar.

Nie­dawno mi­nęła dwu­dzie­sta pierw­sza.

Po­ło­żył się do­piero przed kil­koma mi­nu­tami, zwykł za­sy­piać o dwu­dzie­stej pierw­szej, skoro wsta­wał o czwar­tej trzy­dzie­ści. Śniło mu się coś? Czy to przez nią się obu­dził? Czy przez coś in­nego?

Czy to ten ha­łas?

Pod­szedł szybko do okna i od­su­nął za­słonę. Wyj­rzał na ze­wnątrz i nie da­wał wiary w to, co wi­dzi. Na pod­jeź­dzie stało kilka ra­dio­wo­zów, mi­gały czer­wono-nie­bie­skie świa­tła, rzu­ca­jąc łunę na drzewa.

– Co się tu dzieje, do cho­lery – burk­nął pod no­sem.

Sko­ło­wany, z ło­mo­czą­cym ser­cem, pa­trzył, co ro­bią po­li­cjanci, i do­strzegł funk­cjo­na­riu­szy w ka­mi­zel­kach ku­lo­od­por­nych, heł­mach, ciężko uzbro­jo­nych – bie­gli w stronę domu. Nad do­mem krą­żył śmi­gło­wiec, oświe­tla­jąc te­ren.

– Tim!

Liam wy­sko­czył z po­koju w chwili, gdy wy­wa­żono drzwi wej­ściowe. Po­gnał do sy­pialni syna, sły­sząc szyb­kie kroki na scho­dach, i już po chwili ota­czali go lu­dzie w mun­du­rach i mie­rzono do niego z broni. Funk­cjo­na­riu­sze wy­krzy­ki­wali po­le­ce­nia, przy­ci­ska­jąc go do ziemi i od­ci­na­jąc mu drogę do syna.

– Ręce na wi­doku. Ręce, pod­nieś ręce!

Liam padł na ko­lana, ręce trzy­ma­jąc nad głową. Cały dy­go­tał, gdy do niego mie­rzono.

– Bła­gam – dy­szał. – To mój dom, ja tu miesz­kam.

– Ręce w gó­rze, tak że­by­śmy je wi­dzieli! – krzyk­nął któ­ryś. – Nie ru­szaj się, bo otwo­rzymy ogień!

Liam sły­szał w gło­sie tego czło­wieka ner­wo­wość i strach. Nie ośmie­lił się zro­bić nic oprócz tego, co mu ka­zali. Tym­cza­sem cięż­kie buty bie­gały po pod­ło­dze, usły­szał, jak ktoś krzy­czy „Czy­sto” i znowu od­głos bie­ga­nia, który wresz­cie ustał. Drzwi stały otwo­rem, a Liam zro­zu­miał, że to drzwi do po­koju Tima.

– Bła­gam, tam jest mój syn! – krzyk­nął, ale nikt go nie słu­chał. Nie miał szans się prze­bić przez ten ha­łas. Trzę­sąc się ze stra­chu, za­czął pła­kać i wo­łać syna, a wtedy usły­szał jego głos – mó­wił coś, czego nie dało się zro­zu­mieć, ale na pewno był prze­ra­żony i zroz­pa­czony.

– Pro­szę – nie usta­wał. – Bła­gam.

I wtedy pa­dło słowo, któ­rego nikt nie chce sły­szeć, a już na pewno nie z ust po­li­cjanta:

– Broń! On ma broń!

Strzał, który padł, rów­nie do­brze mógłby tra­fić Liama w serce. Bo­lało tak samo, jakby to on zo­stał tra­fiony. Za­marł w okrzyku, gdy ru­nął na zie­mię twa­rzą do przodu, a jego ręce były skute za ple­cami.

Dwa ty­go­dnie póź­niej

Roz­dział 11

Matt zaj­rzał do jed­nego ze swo­ich kar­to­nów i wy­cią­gnął kulę śnieżną, którą do­stał kie­dyś od ojca. Od­wró­cił się do Evy Rae sie­dzą­cej przy kom­pu­te­rze w sa­lo­nie.

– Gdzie mogę to po­sta­wić? – spy­tał.

Nie pod­nio­sła wzroku. Wes­tchnął i po­sta­wił kulę nad ko­min­kiem. Się­gnął po drew­nianą rzeźbę ku­pioną na Bali w cza­sie jed­nej ze swo­ich mło­dzień­czych wy­praw sur­fer­skich.

– A to?

Była so­bota, oboje wresz­cie mieli tro­chę wol­nego. W ty­go­dniu Matt był za­jęty obo­wiąz­kami służ­bo­wymi, a Eva Rae pi­sała na­stępną książkę o pro­fi­lo­wa­niu, na którą miała umowę. W su­mie jed­nak nie był pewny, czy pra­cuje nad książką, czy sie­dzi nad jedną ze swo­ich no­wych ob­se­sji. Cią­gle mu nie po­wie­działa, co robi ani dla­czego dwa ty­go­dnie temu była w Fi­la­del­fii. Nie wy­ja­wiła też, gdzie może roz­ło­żyć swoje rze­czy, więc te­raz za­czął je po pro­stu roz­miesz­czać tam, gdzie do­strzegł frag­ment wol­nej prze­strzeni.

– Evo Rae?

Wresz­cie pod­nio­sła na niego wzrok.

– Słu­cham?

Uśmiech­nął się.

– Gdzie mogę to po­sta­wić? Nie zmie­ści się na tej półce. Jest za duża i po­winna stać na pod­ło­dze. Tam by do­brze wy­glą­dała, nie są­dzisz?

Po­sta­wił ją w rogu obok fo­tela. Eva Rae nie spra­wiała wra­że­nia za­do­wo­lo­nej. Uśmie­chała się tylko, jakby nie miała po­ję­cia, o czym on mówi.

– Nie są­dzisz, że tu do­brze wy­gląda? – spy­tał. – Może le­piej by było na ko­minku?

– Chyba jest do­brze.

– Nie chcę, żeby było „chyba do­brze”. Ocze­kuję, że­by­śmy się w tych spra­wach zga­dzali. Je­śli tam ci się nie po­doba, to znajdę jej inne miej­sce.

– Nie, jest OK.

Opa­dły mu ra­miona, gdy z po­wro­tem skie­ro­wała wzrok na ekran. Nie mo­gła po­świę­cić mu kilku mi­nut?

– Nie – po­wie­dział. – Coś jest nie tak. Co ta­kiego?

Pod­nio­sła na niego wzrok.

– No… no… po pro­stu… nie mamy tu za bar­dzo miej­sca na ja­kieś do­dat­kowe rze­czy. Na­prawdę mu­simy mieć ja­kieś stare drew­niane… coś… na środku sa­lonu?

Matt spoj­rzał na rzeźbę, po czym kiw­nął głową.

– Ro­zu­miem, co jest grane. Nie chcesz w swoim domu żad­nych mo­ich rze­czy.

– Nic ta­kiego nie po­wie­dzia­łam – za­pro­te­sto­wała. – Prze­krę­casz moje słowa. Py­tam tylko, na ile ten przed­miot jest dla cie­bie ważny. Miesz­kamy w ma­łym domu, a jest nas dużo, więc… no… szcze­rze mó­wiąc, robi się tro­chę cia­sno.

– Nie by­łoby cia­sno, gdyby twoje dzieci sprzą­tały swoje za­bawki – od­parł, wsa­dza­jąc rzeźbę z po­wro­tem do kar­tonu.

– Słu­cham? To Alex nie może już się ba­wić swo­imi za­baw­kami?

– Eli­jah ja­koś nie zo­sta­wia wszę­dzie swo­ich.

– Bo twoje dziecko sie­dzi w po­koju i gra na iPa­dzie. Moje dziecko lubi się ba­wić praw­dzi­wymi za­baw­kami.

Spoj­rzał na nią wście­kłym wzro­kiem.

– I to twój dom, co? Więc twój syn ma więk­sze prawo ro­bić ba­ła­gan niż Eli­jah i ja. Ku­mam.

Chwy­cił kar­ton i wy­niósł go do ga­rażu, gdzie zna­lazł mu miej­sce na półce. Za­kleił go ta­śmą, za­sta­na­wia­jąc się, ile mi­nie czasu, za­nim znowu do niego się­gnie. Miesz­ka­nie z Evą Rae nie oka­zało się taką cu­dow­no­ścią, ja­kiej ocze­ki­wał. Le­d­wie po­świę­cała mu czas, cią­gle za­jęta przy kom­pu­te­rze, ani tro­chę nie po­pra­wiła się też jego re­la­cja z sy­nem. Eli­jah w za­sa­dzie nie wy­cho­dził z po­koju, gdzie grał na iPa­dzie albo Xbo­xie, do ni­kogo się nie od­zy­wa­jąc.

„Dwa ty­go­dnie” – po­my­ślał Matt. „Mi­nęły do­piero dwa ty­go­dnie. Daj im czas, żeby się oswo­ili z nową sy­tu­acją. Po­prawi się. W końcu się po­prawi”.

Czuł, jak ro­śnie w nim na­pię­cie, i po­sta­no­wił się przejść. Ani Eva Rae, ani Eli­jah i tak za nim nie za­tę­sk­nią.

Roz­dział 12Wcze­śniej

De­Vil­SQu­aD666: Wi­dzia­łeś ak­cję w tym li­ceum?

Fan­TAU­sti­c345: To twoja ro­bota?

De­Vil­SQu­aD666: Tak. Było w wia­do­mo­ściach i wszę­dzie. Uro­czo. Kilka go­dzin szu­kali tych bomb, a dzie­ciaki miały cały dzień wolny.

Fan­TAU­sti­c345: Po­li­cja szuka go­ścia, który zgło­sił alarm bom­bowy. Mo­żesz mieć kło­poty.

De­Vil­SQu­aD666: Nie ma opcji. Ni­gdy się nie do­wie­dzą, że to ja. Za do­bry je­stem.

Fan­TAU­sti­c345: Ro­bi­łeś to już wcze­śniej?

De­Vil­SQu­aD666: Ja­kieś dzie­sięć razy.

Fan­TAU­sti­c345: A ro­bisz ja­kieś inne ak­cje?

De­Vil­SQu­aD666: Pew­nie. Na przy­kład w lo­kal­nej te­le­wi­zji w Ka­li­for­nii. To też było we wszyst­kich wia­do­mo­ściach. Mu­sieli się ewa­ku­ować w cza­sie nada­wa­nia, ha, ha, ha.

Fan­TAU­sti­c345: Su­per. A coś jesz­cze?

De­Vil­SQu­aD666: Mam plany.

Fan­TAU­sti­c345: Na przy­kład?

De­Vil­SQu­aD666: Ob­ser­wuj co­mic con w na­stępny week­end. Oglą­daj wia­do­mo­ści.

Fan­TAU­sti­c345: Wi­zard World Co­mic Con w Chi­cago?

De­Vil­SQu­aD666: Do­kład­nie.

Fan­TAU­sti­c345: Nie masz jaj.

De­Vil­SQu­aD666: Ob­ser­wuj.

Fan­TAU­sti­c345: Bez kitu. Oka nie ode­rwę.

Roz­dział 13

Wście­kła pa­trzy­łam na drzwi ga­rażu, za któ­rymi znik­nął Matt. Za­sta­na­wia­łam się, czy mam tam pójść i z nim po­ga­dać. Nie mia­łam od­wagi spoj­rzeć mu w oczy. Nie chcia­łam go zra­nić, na­prawdę nie chcia­łam, tak ja­koś wy­szło.

A cho­dziło o to, że po pro­stu by­łam sfru­stro­wana. Nie Mat­tem, tylko tą sprawą. Obej­rza­łam każdy ma­te­riał, jaki się dało zna­leźć, z ak­cji po­li­cyj­nej w domu Liama Ber­ke­leya i po­strze­le­nia jego syna. Za każ­dym ra­zem ści­nało mnie z nóg. Wie­dzia­łam, że można było tego unik­nąć, gdyby ten czło­wiek dał mi szansę wy­ja­śnić, o co cho­dzi.

Albo gdy­bym się tak ła­two nie pod­dała… gdy­bym za nim po­bie­gła po tym, jak wy­szedł z tej re­stau­ra­cji.

Scho­wa­łam twarz w dło­niach, a po­tem po­trzą­snę­łam głową. Mu­sia­łam prze­stać, nie mo­głam się tak ob­wi­niać. Tylko że tak strasz­nie trudno było tego nie ro­bić.

Wsta­łam i po­de­szłam do drzwi.

– Matt… Po­słu…

Nie zdą­ży­łam ich otwo­rzyć, bo ką­tem oka zo­ba­czy­łam, że na moją ulicę wjeż­dża sa­mo­chód. Nie był to ja­kiś tam zwy­czajny sa­mo­chód, na taki na­wet bym nie zwró­ciła uwagi. To była wielka czarna li­mu­zyna, rzadki wi­dok w Co­coa Be­ach w so­bot­nie po­po­łu­dnie. Pod­je­chała pod mój dom i sta­nęła.

Przez chwilę my­śla­łam, że to może Syd­ney. Krę­ciła te­raz film w Ka­na­dzie, więc nie wi­dzie­li­śmy jej od czte­rech ty­go­dni. Ale, na ile ją zna­łam, naj­pierw by za­dzwo­niła. W nie­spo­dzian­kach nie­szcze­gól­nie się spraw­dzała.

Z li­mu­zyny ktoś wy­siadł – i tak, mia­łam ra­cję, to nie była Syd­ney. To był ktoś rów­nie sławny, może na­wet bar­dziej.

– Och, nie – jęk­nę­łam.

– Kto to? – spy­tała Oli­via, sta­jąc za mo­imi ple­cami, gdy wpa­try­wa­łam się w Gwiazdę Świata Kuchni zmie­rza­jącą do mo­ich drzwi w czar­nych oku­la­rach i bia­łym T-shir­cie, eks­po­nu­ją­cym mię­śnie brzu­cha. – Czy to nie…

Kiw­nę­łam głową.

– Ow­szem.

– O mój Boże! Co on tu robi?! – Oli­via z eks­cy­ta­cji aż pisz­czała.

– Zga­duję, że przy­szedł ze mną po­roz­ma­wiać – od­par­łam z cięż­kim wes­tchnie­niem.

– Z tobą? – spy­tała, ścią­ga­jąc brwi. – Dla­czego miałby przy­jeż­dżać do cie­bie? Może jed­nak do Syd­ney?

Po­pa­trzy­łam na nią zna­cząco.

– Ja też znam parę osób, moja droga.

– No do­bra, prze­pra­szam. Po pro­stu nie mia­łam po­ję­cia, że znasz aku­rat jego.

– Bo jest za fajny dla ko­goś ta­kiego jak twoja mama?

– Prawdę mó­wiąc… moim zda­niem w tym swoim pro­gra­mie za­cho­wuje się jak de­bil. Mnó­stwo lu­dzi w szkole uwiel­bia go oglą­dać i się do niego mo­dli, ale to nie moja bajka.

Ode­tchnę­łam z ulgą, my­śląc so­bie, że coś jed­nak mi się z tymi dziećmi udało. De­li­kat­nie po­gła­ska­łam ją po po­liczku, za­sta­na­wia­jąc się, skąd mam tyle szczę­ścia, gdy roz­le­gło się na­tar­czywe pu­ka­nie do drzwi.

Oli­via spoj­rzała na mnie szy­der­czo.

– Le­piej mu otwórz.

Skrzy­wi­łam się, wes­tchnę­łam i zmo­bi­li­zo­wa­łam do kon­fron­ta­cji z osobą cze­ka­jącą na progu. Liam Ber­ke­ley przy­cho­dzący do mnie po tym, co się stało – to nie mo­gło być nic do­brego.

Roz­dział 14

– Liam Ber­ke­ley?

Za­gry­złam wargę, gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały. Dra­stycz­nie się zmie­nił. Schudł i dziś był cie­niem tam­tego czło­wieka, z któ­rym przed dwoma ty­go­dniami spo­tka­łam się w Fi­la­del­fii. Pa­trzył na mnie za­czer­wie­nio­nymi oczami. Kiedy się wy­po­wia­dał, le­d­wie po­ru­szał ustami. Serce mnie za­bo­lało na jego wi­dok. Mó­wił przez za­ci­śnięte zęby, z tru­dem ce­dząc słowa.

– Pani… pani wie­działa. Skąd?

– Może wej­dziemy do środka – za­pro­po­no­wa­łam szybko. – Zro­bię kawę. Albo może po­dać coś moc­niej­szego? Wino? Whi­skey?

Od­su­nę­łam się i wpu­ści­łam go do sa­lonu, gdzie usiadł na ka­na­pie. Kiedy z re­zy­gna­cją zło­żył ręce na ko­la­nach i zwie­sił ra­miona, wy­glą­dał jak sta­rzec.

Po­pę­dzi­łam do kuchni, na­sta­wi­łam kawę i wy­cią­gnę­łam bu­telkę whi­skey, którą do­sta­łam na uro­dziny od ko­legi – swoją drogą chyba miał na­dzieję, że ją otwo­rzę i sam się jej na­pije na im­pre­zie.

Na­la­łam kawy i wró­ci­łam do Liama ze szklan­kami oraz kub­kami i po­sta­wi­łam je przed nim.

– Mam cia­sto, gdyby pan chciał – za­pro­po­no­wa­łam.

Pod­niósł rękę, by mnie za­trzy­mać.

– Nie trzeba. Chcę tylko, żeby pani usia­dła i mi to wy­ja­śniła. Bo od tam­tego wie­czoru nie zdo­ła­łem zro­zu­mieć ab­so­lut­nie nic z tego, co się dzieje. Musi mi pani to wy­tłu­ma­czyć. Musi mi pani po­ka­zać w tym sens, bo ja go nie do­strze­gam.

Kiw­nę­łam głową.

– Przede wszyst­kim… bar­dzo mi przy­kro z po­wodu tego, co się stało z pań­skim sy­nem.

Przy­mknął na chwilę oczy.

– Z Ti­mem.

– Tak, z Ti­mem. Bar­dzo, bar­dzo mi przy­kro. Na­wet nie je­stem w sta­nie so­bie wy­obra­zić…

Znowu pod­niósł rękę, by mnie po­wstrzy­mać.

– Nie chcę tego słu­chać. Wszy­scy po­wta­rzają to samo, a mnie się chce od tego rzy­gać, szcze­rze mó­wiąc. Nie, nie jest pani w sta­nie so­bie wy­obra­zić, jak to jest stra­cić syna. A dla­czego mia­łaby pani to so­bie wy­obra­żać? To coś naj­gor­szego na świe­cie. Dla­czego mia­łaby pani chcieć po­znać to uczu­cie?

– My­ślę, że lu­dzie sta­rają się być dla pana mili… – od­par­łam, się­ga­jąc po kawę. Ręce mi drżały, gdy do­le­wa­łam so­bie do niej whi­skey. Uzna­łam, że tego po­trze­buję. Sie­dząc przed Lia­mem w tych oko­licz­no­ściach, po­trze­bo­wa­łam cze­goś dla ku­rażu.

– Nie chcę, żeby lu­dzie byli dla mnie mili – od­parł. – Ocze­kuję, żeby ze mną roz­ma­wiali jak z nor­mal­nym czło­wie­kiem, nie jak z ja­kąś babą, która się może w każ­dej se­kun­dzie roz­paść na ka­wałki.

– Nie prze­pada pan za ko­bie­tami, co? – rzu­ci­łam, bio­rąc duży łyk kawy.

– Nie to mia­łem na my­śli – od­parł z wes­tchnie­niem. – Cho­dziło mi o to, że chcę, by mnie pani trak­to­wała tak jak po­przed­nio, przed tym wszyst­kim. Przy­szła pani do mnie. Po­wie­działa, że mój syn zgi­nie. Zna pani od­po­wie­dzi, a ja chcę je usły­szeć, bo nie mogę znieść tych wszyst­kich py­tań ro­dzą­cych się w gło­wie, tego wszyst­kiego, czego nie je­stem w sta­nie wy­ja­śnić. Niech pani skróci moje cier­pie­nia i po­wie mi, dla­czego mój syn nie żyje. Bła­gam.

Na­pi­łam się znowu i zbie­ra­jąc siły, od­sta­wi­łam ku­bek.

– No do­brze. Po­wiem panu, co wiem. Ale naj­pierw pan musi mi po­wie­dzieć, co się do­kład­nie stało tam­tej nocy, gdy za­bito Tima.

Roz­dział 15

– Po­dobno do­stali we­zwa­nie od ko­goś, kto się przed­sta­wił jako Tim i zgło­sił, że dzwoni z na­szego domu i że wła­śnie za­bił mamę i tatę, a za­raz sam się za­bije. Mó­wił, że jest uzbro­jony i za­strzeli każ­dego, kto wej­dzie do domu, by go po­wstrzy­mać.

Liam opadł na opar­cie mo­jej sta­rej ka­napy, którą ku­pi­łam z ogło­sze­nia, i chwilę się zbie­rał.

– Wiem, że nie kła­mią, bo sły­sza­łem na­gra­nia, ale to nie jest głos Tima.

– Ale po­li­cja nie mo­gła o tym wie­dzieć – za­uwa­ży­łam. – Pew­nie to wy­glą­dało jak we­zwa­nie z wa­szego domu, prawda? Gdy je na­mie­rzyli.

Po­ki­wał głową.

– Tak, to wszystko prawda. Nie mam po­ję­cia, ja­kim cu­dem to moż­liwe.

– Dziś to żadna fi­lo­zo­fia, wy­star­czy użyć spo­ofingu. To może być apka albo pro­gram na kom­pu­te­rze.

– Wi­dzia­łem ich przez okno tuż przed tym, jak wpa­dli do na­szego domu. Pew­nie pani wi­działa to w wia­do­mo­ściach albo o tym czy­tała, bo wszy­scy o tym trą­bili. Hasz­tag z moim na­zwi­skiem na Twit­te­rze był wszę­dzie, gdy to się stało, przy­naj­mniej tak sły­sza­łem.

– Są­dzili, że jest uzbro­jony, tak? – spy­ta­łam. – Kiedy wpa­dli do wa­szego domu? Bo ta osoba, która dzwo­niła, tak po­wie­działa. I pań­ski syn wy­ko­nał je­den nie­wła­ściwy ruch i… my­śleli, że sięga po broń?

Po­tarł się po nie­ogo­lo­nej bro­dzie i kiw­nął głową.

– Tak. Do­kład­nie tak się to stało. Nie było mnie w po­koju, więc nie wiem, po co się­gnął, ale zro­bił ruch ręką, a po­li­cja była pewna, że bie­rze broń. Mógł chcieć wziąć te­le­fon albo co­kol­wiek. Cią­gle pro­wa­dzą do­cho­dze­nie. Mam na­dzieję, że ten czło­wiek, który go za­strze­lił, zgnije w wię­zie­niu.

– Na ich obronę po­wiem, że ty­dzień wcze­śniej sze­ściu po­li­cjan­tów zo­stało po­strze­lo­nych w ak­cji, gdy we­szli do domu, w któ­rym znaj­do­wał się uzbro­jony męż­czy­zna. Wszyst­kimi to wstrzą­snęło, stali się ner­wowi.

– Też mi to mó­wili – od­parł Liam, od­dy­cha­jąc ciężko. – Że wy­ko­ny­wali tylko swoją pracę.

– Ale pań­ski syn oczy­wi­ście nie był uzbro­jony, tak?

– Nie! Ni­gdy w ży­ciu nie miał broni.

– A pan?

– Ja­sne – kiw­nął głową – trzy­mamy w domu w broń. Mam po­zwo­le­nie.

– Skoro ktoś pod tym ad­re­sem miał za­re­je­stro­waną broń, mo­gli się jesz­cze bar­dziej de­ner­wo­wać, mo­gli po­my­śleć, że chło­piec rze­czy­wi­ście trzyma w ręku pi­sto­let i za­strze­lił ro­dzi­ców. To naj­więk­szy kosz­mar po­li­cjan­tów. Są spięci, prze­ra­żeni, jesz­cze za­nim do­trą na miej­sce, i oczy­wi­ście otwo­rzą ogień przy naj­mniej­szym znaku, że ktoś trzyma broń. A z tego, co wie­dzą, trzyma i w końcu wy­strzeli, bo tak im po­wie­dział przez te­le­fon.

– Więc co? To moja wina?

– Och, nic ta­kiego nie po­wie­dzia­łam.

– Do­bra, ja się stąd nie ru­szam – oznaj­mił Liam Ber­ke­ley, krę­cąc ener­gicz­nie głową. – Wiem, że jest pani po­li­cjantką, czy ra­czej była pani, nie­ważne, więc bę­dzie ich pani bro­nić. W su­mie się tego spo­dzie­wa­łem. Ale przy­sze­dłem, żeby mi pani po­wie­działa, skąd pani wie­działa. Że Ti­mowi coś się sta­nie? Stwier­dziła pani, że ktoś chce go za­bić. Kto? Skąd pani wie­działa?

Wzię­łam ku­bek, na­pi­łam się jesz­cze kawy z prą­dem i spoj­rza­łam z po­wagą na Liama.

– No do­brze. Ale bę­dzie pan mu­siał za­cho­wać otwarty umysł.

– Je­stem naj­bar­dziej otwarty na świe­cie. Otwarty na oścież.

– I na pewno chce pan wie­dzieć? To nie bę­dzie miłe.

– Tak. – Kiw­nął głową. – Na pewno.

Roz­dział 16

Amal Bu­khari we­szła na po­kład sa­mo­lotu le­cą­cego z Atlanty do No­wego Jorku i spoj­rzała na ekran te­le­fonu. Spraw­dzała pocztę po raz piąty w ciągu dzie­się­ciu mi­nut – cią­gle nic.

Cze­kała na mejla od agenta. NBC chciała ją za­trud­nić do no­wego wiel­kiego talk-show na żywo, Amal cze­kała na osta­teczne po­twier­dze­nie. Na placu boju zo­stali ona i sławny youtu­ber, który miał sie­dem­na­ście mi­lio­nów fol­lo­wer­sów, pod­czas gdy ona, IWon­der­girl, miała ich osiem­na­ście. Agent mó­wił, że ona ma więk­sze szanse i że naj­le­piej się na­daje do tej ro­boty. Ale cóż in­nego miałby mó­wić? Na tym po­le­gała jego praca – miał dbać, by czuła się pew­nie, i za­grze­wać ją do walki.

„No już, zgódź­cie się”.

Amal usia­dła na swoim miej­scu, pod fo­te­lem przed sobą umie­ściła torbę z lap­to­pem. W trak­cie lotu za­mie­rzała pra­co­wać, bo ju­tro miała stand-up.

Znowu spraw­dziła pocztę. I da­lej nic.

Prze­szła długą drogę, żeby osią­gnąć suk­ces, ale się udało. Pa­ki­stań­skie po­cho­dze­nie nie po­ma­gało, zwłasz­cza że jej ro­dzina nie ak­cep­to­wała tego, co ona robi. Ze­rwali z nią wszel­kie kon­takty, tylko brat Sa­mir dzwo­nił od czasu do czasu, gdy w po­bliżu nie było ni­kogo z ro­dziny.

„Da­lej, da­lej, przy­ślij­cie tego mejla, za­nim będę mu­siała wy­łą­czyć te­le­fon”.

Przy­szedł fa­cet, który miał usiąść obok niej, więc wstała, by go prze­pu­ścić na miej­sce przy oknie. Amal sama chciała za­jąć to miej­sce, bo nie zno­siła sie­dzieć przy przej­ściu, ale nie było już wol­nych miejsc.

Gdy pa­sa­że­ro­wie zaj­mo­wali sie­dze­nia, znowu spraw­dziła pocztę. Ści­skało ją w żo­łądku, miała złe prze­czu­cie. Chyba po­winni już pod­jąć de­cy­zję… Dla­czego to tyle trwało?

„Nie do­stanę tego, prawda? To przez ko­lor skóry. Wiem to, po pro­stu wiem”.

Za­mknięto drzwi i ste­war­desy spraw­dzały, czy wszy­scy mają za­pięte pasy. Amal wpa­try­wała się w te­le­fon, de­li­kat­nie do­ty­ka­jąc ekranu pal­cem. Ste­war­desa po­de­szła do niej i wy­szcze­rzyw­szy zęby w uśmie­chu, po­wie­działa:

– Pro­szę już wy­łą­czyć ko­mórkę.

Amal już miała rzu­cić ja­kimś chwy­tli­wym żar­ci­kiem o te­le­fo­nach i sa­mo­lo­tach i o tym, dla­czego lu­dzie mu­szą je wy­łą­czać, ale się po­wstrzy­mała. Nie miała ochoty. Kiw­nęła głową, uśmiech­nęła się i udała, że wy­łą­cza te­le­fon, gdy tym­cza­sem sa­mo­lot po­woli za­czął ko­ło­wać.

Gdy ste­war­desa się prze­su­nęła, Amal jesz­cze raz spraw­dziła pocztę, jak sza­lona stu­ka­jąc w ekran.

Nowa wia­do­mość!

Otwo­rzyła ją z ser­cem w gar­dle i czym prę­dzej prze­czy­tała.

„Do­sta­łam to! Nie do wiary! Mam to!”

Z sze­ro­kim uśmie­chem wy­łą­czyła te­le­fon i od­chy­liła głowę na opar­cie, a sa­mo­lot przy­spie­szał i po chwili z ry­kiem po­de­rwał się w po­wie­trze. Amal mi­mo­wol­nie po­my­ślała, że wła­śnie tak wzbija się jej ka­riera, i gło­śno się za­śmiała.

Roz­dział 17

– To się na­zywa swat­ting.

Spoj­rza­łam na twarz Liama. Wła­śnie so­bie do­la­łam kawy, a on swój ku­bek cały czas trzy­mał w dło­niach.

– Swat­ting?

Kiw­nę­łam głową.

– To czyn prze­stęp­czy, który po­lega na tym, że ja­kaś osoba do­ko­nuje fał­szy­wego zgło­sze­nia, dzwo­niąc pod nu­mer alar­mowy, na przy­kład że ktoś wziął za­kład­ni­ków albo że pod­ło­żono bombę. Po­li­cja wy­syła pod wska­zany ad­res duże siły, naj­czę­ściej SWAT, bry­gadę an­ty­ter­ro­ry­styczną, stąd na­zwa.

Liam za­mru­gał oczami. Przez kilka se­kund wpa­try­wał się we mnie, a po­tem na­pił się kawy.

– Chce pani po­wie­dzieć, że tak było wła­śnie w na­szym przy­padku? W przy­padku Tima? Ktoś za­dzwo­nił i oznaj­mił, że mają do nas przy­je­chać? Spe­cjal­nie?

– Tak. Tego się oba­wiam. Tak się dzieje mniej wię­cej od roku. Pró­bo­wa­łam po­wie­dzieć o tym miej­sco­wej po­li­cji. W wa­szym przy­padku dzwo­ni­łam na­wet do wszyst­kich wy­dzia­łów w Fi­la­del­fii, ostrze­ga­łam, że się to zda­rzy, że ktoś zrobi fał­szywe zgło­sze­nie. Ale… – Urwa­łam, krę­cąc głową.

Po­tarł czoło. Wi­dzia­łam, że le­d­wie po­wstrzy­muje się od pła­czu. Za­czął ener­gicz­nie ob­gry­zać pa­znok­cie.

– Więc… więc mówi pani, że mój… że mój Tim… zgi­nął z po­wodu ja­kie­goś… ka­wału? – Oczy za­pło­nęły mu gnie­wem.

Od­chrząk­nę­łam.

– Chyba tak bym tego nie na­zwała. My­ślę, że ten czło­wiek jest bar­dzo po­ważny i za­bój­czo bły­sko­tliwy.

– Nie ro­zu­miem…

– Uwa­żam, że mamy do czy­nie­nia z se­ryj­nym swat­te­rem… z czło­wie­kiem od­po­wie­dzial­nym za całą se­rię ta­kich zgło­szeń, z któ­rych wiele za­koń­czyło się śmier­tel­nie. Moim zda­niem ma na su­mie­niu śmierć je­de­na­stu osób w ca­łym kraju. Na­tknę­łam się też na przy­padki swat­tingu, w któ­rych nikt nie zgi­nął. Ale na ra­zie to je­de­na­ście ofiar śmier­tel­nych. I to są tylko te, które wy­tro­pi­łam. A mo­gło ich być wię­cej.

Liam pa­trzył na mnie zszo­ko­wany.

– Skąd pani wie, że za tymi we­zwa­niami stoi jedna osoba?

– Za­uwa­ży­łam pe­wien wzo­rzec. Po pierw­sze, wiele tych zgło­szeń na­stę­puje o tej sa­mej po­rze. Do­kład­nie o dwu­dzie­stej pięć­dzie­siąt sześć. Tak się stało w więk­szo­ści zba­da­nych przeze mnie przy­pad­ków. Po dru­gie, od­kry­łam, że ten czło­wiek zo­sta­wia wska­zówkę, kto bę­dzie jego na­stęp­nym ce­lem. Wy­biera bo­gate i sławne osoby, youtu­be­rów, ga­me­rów, czy, jak w pań­skim przy­pad­ków, dzieci ce­le­bry­tów. Moim zda­niem robi to dla sławy. Chce mieć pew­ność, że taka ak­cja trafi do me­diów. Dla­czego? Nie mam po­ję­cia. Może wtedy czuje dumę, jak za­bójca za­bie­ra­jący tro­feum przy każ­dej ofie­rze, a może czuje się sil­niej­szy, gdy świat wie o jego po­czy­na­niach i się go boi? To jedna z cech cha­rak­te­ry­stycz­nych jego mo­dus ope­randi, którą mu­szę jesz­cze roz­gryźć.

– I my­śli pani, że ten sam czło­wiek we­zwał an­ty­ter­ro­ry­stów, któ­rzy za­bili Tima?

– Tak. Moim zda­niem to se­ryjny za­bójca jak każdy inny. To mor­derca, na tyle sprytny, że zna­lazł spo­sób, by tech­nicz­nie sa­memu nie do­ko­nać za­bój­stwa ani nie brać za nie od­po­wie­dzial­no­ści.

– To mor­der­stwo do­sko­nałe.

– Do­kład­nie. Bo nie wy­gląda na mor­der­stwo. Może sie­dzieć w do­wol­nym miej­scu w kraju i to ro­bić. Po­li­cja zwy­kle my­śli, że to prank­ster, i pró­buje go na­mie­rzyć, ale gdy im się nie udaje, od­pusz­czają. W więk­szo­ści przy­pad­ków na­wet nie za­dają so­bie trudu, aby usta­lić, kto dzwo­nił, bo po pro­stu nie mają za­so­bów na ta­kie do­cho­dze­nie. Na­zy­wają to wy­pad­kiem, nie­for­tun­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, a śledz­two pro­wa­dzi się wy­łącz­nie w spra­wie zaj­ścia. W ze­szłym mie­siącu do po­dob­nej sy­tu­acji do­szło w Utah. Po­li­cjant po­strze­lił ko­bietę, są­dząc, że ona ma broń, pod­czas gdy była to błysz­cząca ko­mórka. Opi­nia pu­bliczna do­ma­gała się po­sta­wie­nia go przed są­dem. Tak się stało i zo­stał ska­zany na dzie­sięć lat wię­zie­nia. Więc nie cho­dzi o to, że tej sprawy nie trak­tuje się po­waż­nie, służby po pro­stu nie wi­dzą jej sedna. Pro­blem po­lega na tym wła­śnie, że śled­czy sku­piają się zwy­kle na sa­mym zaj­ściu. Nie­mal ni­gdy nie ana­li­zują, jak do tej ak­cji do­szło, kim był zgła­sza­jący, bo nie mogą go zna­leźć ani nie wie­dzą, że ta osoba nie jest żad­nym dow­cip­ni­siem. No i nie oma­wiają tego ze sobą w wy­mia­rze mię­dzy­sta­no­wym. Dla­tego nie zdają so­bie sprawy, że mają do czy­nie­nia z se­ryj­nym za­bójcą. A tak wła­śnie jest. To mor­derca, który za­bił co naj­mniej je­de­na­ście razy.

– Ale pani na to wpa­dła. Pani szu­kała głę­biej i zna­la­zła po­wią­za­nie po­mię­dzy tymi zgło­sze­niami. Dla­czego?

Wes­tchnę­łam i na­pi­łam się kawy.

– Po­wiedzmy, że róż­nię się od więk­szo­ści śled­czych.

Roz­dział 18

Liam znowu ob­gry­zał pa­znok­cie. Chcia­łam mu po­wie­dzieć, żeby prze­stał, że już nie ma czego ob­gry­zać, ale przy­po­mnia­łam so­bie, że sama to ro­bię, gdy je­stem zde­ner­wo­wana albo się boję. Za­gry­zam wargę albo ob­gry­zam pa­znok­cie.

Wsta­łam, po­de­szłam do biurka i wzię­łam do ręki wła­ściwą teczkę. Otwo­rzy­łam ją i ze środka wy­ję­łam kartkę.

– To naj­wcze­śniej­szy przy­pa­dek, jaki do tej pory zna­la­złam. Na­zwa­łam go ofiarą zero. Pe­ter Ja­mes. Był znany pod nic­kiem Evil­Pe­ter­Pan, na YouTu­bie miał po­nad sześć mi­lio­nów fol­lo­wer­sów. Czwar­tego li­sto­pada dwa ty­siące osiem­na­stego roku do­kład­nie o dwu­dzie­stej pięć­dzie­siąt sześć ope­ra­tor nu­meru alar­mo­wego w No­wym Or­le­anie ode­brał zgło­sze­nie od osoby po­da­ją­cej się za Pe­tera Ja­mesa. Osoba ta po­wie­działa, że za­strze­liła swo­jego ojca i uwię­ziła sio­strę oraz matkę, że jest uzbro­jona i za­mie­rza je za­bić, że roz­lała w ca­łym domu ben­zynę i ją pod­pali. Po­li­cja za­strze­liła go na ganku. Nie po­mo­gło, że był Afro­ame­ry­ka­ni­nem. Po­li­cja twier­dziła, że był uzbro­jony, ale w do­cho­dze­niu usta­lono, że to nie była prawda. To naj­wcze­śniej­sza ofiara, jaką wy­śle­dzi­łam. Ale mogą być inne. Po pro­stu bra­kuje mi czasu, żeby ich szu­kać.

– A dla­czego są­dzi pani, że to jedna osoba? – spy­tał Liam, na­chy­la­jąc się do przodu. – I w ogóle dla­czego za­częła pani to ana­li­zo­wać? No bo prze­cież z po­zoru to była zwy­czajna ak­cja po­li­cyjna, prawda?

Po chwili mil­cze­nia wes­tchnę­łam głę­boko.

– Znam jedną z ofiar.

– Na­prawdę? Kogo?

Wy­ję­łam z teczki inną kartkę.

– Tę osobę. Ofiara nu­mer sześć.

– Niech zgadnę. To też ga­mer?

– Do tam­tego mo­mentu to była re­guła, tak. Wszy­scy stre­amo­wali na Twit­chu, to plat­forma, która za­czy­nała od stre­amingu gier.

– Do­kład­nie jak Tim – po­wie­dział Liam. – W za­sa­dzie nie ro­bił nic in­nego.

– I wszystko to są albo gwiazdy na przy­kład YouTube’a, albo dzieci ce­le­bry­tów. Któ­ryś z tych ele­men­tów musi gwa­ran­to­wać newsa.

– Skąd go pani zna? Ofiarę nu­mer sześć?

Prze­łknę­łam ślinę.

– Ją. Miała nick Kit­ty­Wol­fGa­mer. W praw­dzi­wym ży­ciu no­siła imię Stacy. Była też córką mo­jej daw­nej są­siadki i przy­ja­ciółki Pri­scilli. W chwili śmierci miała dwa­dzie­ścia dwa lata.

– Są­siadka stąd?

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie, z cza­sów, gdy miesz­ka­łam w Wa­szyng­to­nie. Kiedy Stacy zgi­nęła dwa mie­siące temu, jej mama za­dzwo­niła do mnie z pła­czem i wszystko mi opo­wie­działa. Zna­łam Stacy, od­kąd miała osiem lat. Ko­cha­łam ją. Obie­ca­łam Pri­scilli, że się przyj­rzę, co się do­kład­nie wy­da­rzyło i dla­czego po­li­cja na­je­chała miesz­ka­nie dziew­czyny. Ale wtedy Stacy le­żała na OIOM-ie, była szansa, że prze­żyje. Umarła trzy dni póź­niej. Skon­tak­to­wa­łam się ze wszyst­kimi tam­tej­szymi zna­jo­mymi w służ­bach po­rząd­ko­wych, do­sta­łam od nich całą do­ku­men­ta­cję sprawy. Przej­rza­łam wszystko i po pro­stu nie mo­głam uwie­rzyć w to, co się stało. Wtedy za­czę­łam szu­kać w in­ter­ne­cie i zna­la­złam w ca­łym kraju po­dobne hi­sto­rie. A nie­które miały mnó­stwo wspól­nego, mię­dzy in­nymi go­dzinę zgło­sze­nia.

– Co jesz­cze? – spy­tał Liam. – Co jesz­cze mają wspól­nego?

– No więc skoro to gra­cze, wnio­skuję, że za­bójca też jest jed­nym z nich. I jak po­wie­dzia­łam, to znani lu­dzie, więc sprawy tra­fiają do me­diów.

– Co jesz­cze? Coś mi mówi, że to nie wszystko.

– No więc on jakby mówi, kto bę­dzie jego na­stępną ofiarą. Tego do­wie­dzia­łam się póź­niej.

– Ro­zu­miem. W taki spo­sób się pani zo­rien­to­wała, że ko­lejny bę­dzie Tim?

Kiw­nę­łam głową.

– Do­wie­dzia­łam się do­piero przy ostat­niej ofie­rze i wtedy czym prę­dzej się z pa­nem skon­tak­to­wa­łam. Po raz pierw­szy wie­dzia­łam o kimś z wy­prze­dze­niem.

Wes­tchnął i zwie­sił ra­miona.

– A więc to wszystko moja wina. Bo nie po­słu­cha­łem.

Od­wró­ci­łam wzrok. Mia­łam świa­do­mość, że bę­dzie go to za­drę­czać, a na pewno nie chcia­łam mu do­kła­dać zgry­zoty. To mu­siało być dla niego straszne. No ale nie mo­głam mu od­mó­wić ra­cji, choć trudno się dzi­wić, że mi nie uwie­rzył. W końcu by­łam obcą osobą, a jako gwiazda czę­sto spo­ty­kał na swej dro­dze sza­leń­ców.

– A co to było? Jak to pani po­wie­dział?

Roz­dział 19

Amal na­wet nie zda­wała so­bie sprawy, że za­snęła. Obu­dziła się, za­mru­gała oczami, kiedy zro­zu­miała, że w ka­bi­nie włą­czono świa­tła, a ste­war­desy cho­dzą mię­dzy fo­te­lami i każą sta­wiać opar­cia i za­pi­nać pasy.

„Już bę­dziemy lą­do­wać?”

Spoj­rzała na ze­ga­rek. Le­cieli do­piero go­dzinę, a lot miał trwać po­nad dwie. Co się działo? Czy wla­ty­wali w strefę cięż­kich tur­bu­len­cji?

Amal spoj­rzała na ste­war­desy. Ich twa­rze były na­pięte. Uśmie­chały się i roz­ma­wiały uspo­ka­ja­ją­cym to­nem, ale kryła się w tym ja­kaś ner­wo­wość. Ko­bieta, która ją wła­śnie mi­jała, mam­ro­tała coś pod no­sem. I brzmiało to jak mo­dli­twa.

„Co się, do cho­lery, dzieje?”

Amal ni­gdy nie prze­pa­dała za la­ta­niem, a tur­bu­len­cji nie zno­siła naj­bar­dziej na świe­cie. Oparła się o za­głó­wek i za­mknęła oczy, żeby się uspo­koić, po­wta­rza­jąc pod no­sem zda­nia, które na pewno były praw­dziwe.

– Ni­gdy ża­den sa­mo­lot nie spadł z po­wodu tur­bu­len­cji. To tylko wiatr i fa­talna po­goda na ziemi. To nie jest nie­bez­pieczne. Nie umrzesz z tego po­wodu.

Wes­tchnęła i otwo­rzyła oczy, a po­tem spoj­rzała na męż­czy­znę obok. On też spra­wiał wra­że­nie sko­ło­wa­nego. Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, gdy Amal do­strze­gła coś ką­tem oka, i serce jej sta­nęło.

– Czy to… czy to…

Na­chy­liła się nad męż­czy­zną, a on od­wró­cił się w stronę okna i zo­ba­czył za nim F-16.

Wtedy za­lała ją fala pa­niki. Od­wró­ciła się w drugą stronę, gdzie po­ja­wił się drugi my­śli­wiec. Wy­glą­dał, jakby ich eskor­to­wał.

Wszy­scy pa­sa­że­ro­wie sie­dzieli sztywno wy­pro­sto­wani i za­częli ko­men­to­wać tę sy­tu­ację. Roz­glą­dali się, rzu­ca­jąc ner­wowe spoj­rze­nia po ka­bi­nie. At­mos­fera stała się na­pięta, lu­dzie ścią­gali brwi. Nie­któ­rzy wy­cią­gnęli te­le­fony i za­częli fil­mo­wać. Amal po­sta­no­wiła zro­bić to samo. W naj­gor­szym wy­padku cho­ciaż za­chowa się świa­dec­two jej ostat­nich chwil, o ile te­le­fon prze­trwa.

Wresz­cie ode­zwał się ka­pi­tan:

– Pa­nie i pa­no­wie. Przy­go­to­wu­jemy się do lą­do­wa­nia awa­ryj­nego. Pro­szę się upew­nić, że wszy­scy są na swo­ich miej­scach. Opar­cia fo­teli do pionu, pasy za­pięte. Pro­szę, by wszy­scy za­cho­wali spo­kój.

– Trudno to zro­bić, jak sam nie je­steś spo­kojny – po­wie­działa Amal do ka­mery. Prze­ra­żona po­pa­trzyła na eskor­tu­jące my­śliwce, a po­tem do­dała ci­cho: – Pew­nie jak więk­szość lu­dzi tu­taj za­daję so­bie te­raz py­ta­nie, czy w ra­zie ko­niecz­no­ści nas ze­strzelą. Bo po to tu są, prawda? Żeby chro­nić lu­dzi na ziemi. W ja­kim in­nym celu wy­sy­łano by sa­mo­loty woj­skowe?

Męż­czy­zna obok za­czął ci­cho pła­kać. Amal wcale mu się nie dzi­wiła. Też była prze­ra­żona, za­sta­na­wiała się w du­chu, czy prze­żyje. Per­so­nel po­kła­dowy pró­bo­wał za­cho­wać spo­kój, ale Amal wi­działa, jacy są zde­ner­wo­wani. Sama czuła się klau­stro­fo­bicz­nie. Ka­bina na­gle wy­dała jej się taka mała. Lu­dzie roz­ma­wiali ner­wowo. Ja­kieś dziecko pła­kało i py­tało mamę, czy wrócą do domu.

– W sa­mo­lo­cie po­dobno jest bomba – po­wie­dział ko­biecy głos. – Ktoś na przo­dzie sły­szał roz­mowę ste­war­des, w któ­rej pa­dło to słowo.

To po­twier­dziło naj­więk­szy strach Amal. Stąd obec­ność F-16. Je­śli osoba, która wnio­sła bombę, grozi jej wy­sa­dze­niem, to wszyst­kich ich ze­strzelą.

Te my­śli ani tro­chę jej nie uspo­ko­iły.

– Dla­czego pi­lot nic nie mówi? – spy­tał są­siad Amal. – Nie po­wie­dział ani słowa poza tym, że bę­dziemy lą­do­wać awa­ryj­nie.

Amal kiw­nęła głową. Miał ra­cję. Zwy­kle w ra­zie złych wa­run­ków po­go­do­wych po­da­wano re­gu­larne in­for­ma­cje, żeby uspo­koić pa­sa­że­rów, ale te­raz, gdy rze­czy­wi­ście znaj­do­wali się w nie­bez­pie­czeń­stwie, pi­lot mil­czał.

Czy dla­tego, że sam się bał?

Od tej my­śli Amal nie po­czuła się ani tro­chę le­piej. Da­lej jed­nak na­gry­wała te­le­fo­nem. Nie dla­tego, by zdo­być no­wych fol­lo­wer­sów, ani też z tro­ski o tych, któ­rzy już ją ob­ser­wo­wali i może chcie­liby to zo­ba­czyć.

Nie, po pro­stu tylko to umiała ro­bić w sy­tu­acji, gdy czuła się cał­ko­wi­cie bez­silna.

Roz­dział 20