Życie po życiu - Aleksandra Marinina - ebook + książka

Życie po życiu ebook

Aleksandra Marinina

4,4

Opis

Caryca rosyjskiego kryminału powraca!

Dwa identyczne zabójstwa wstrząsają życiem prowincjonalnego miasta. Na piersiach ofiar sprawca zostawia potłuczone lusterko a z uszu wyrywa kolczyk. Do morderstw dochodzi w dużych odstępach czasu, co wyklucza najprostsze rozwiązania. Kto mógł zabić dwie szanowane obywatelki? Maniak wzorujący się na makabrycznej legendzie czy wyrachowany naśladowca?

 

Kiedy miejscowa policja postanawia umorzyć śledztwo, zaniepokojony o przyszłość własnych interesów biznesmen zwraca się o pomoc do agencji detektywistycznej Władisława Stasowa. Ze względu na poziom trudności zadania, Stasow przydziela zadanie emerytowanej pułkownik moskiewskiej policji, Nastazji Kamieńskiej. Czy jednak była policjantka poradzi sobie z działaniem pod przykrywką socjologa? Czy uda jej nawiązać współpracę z policją? W końcu: jaką rolę w śledztwie odegra przygarnięty przez Nastię pies?

 

Marinina wirtuozersko odmalowuje opustoszałe podmiejskie pejzaże rosyjskiej prowincji a napięcie buduje w oparciu o emocje ukryte w dynamicznym stylu narracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (119 ocen)
63
42
14
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Жизнь после жизни

Copyright © Aleksandra Marinina, 2010

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2017

WYDANIE ELEKTRONICZNE 2017

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Magdalena Wójcik

Korekta: Alicja Laskowska

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

978-83-7976-663-5

CZWARTA STRONAGrupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Prolog

5 marca 2009 roku

Dzwonek telefonu komórkowego brzęczał alarmująco i natarczywie. Milkł na parę sekund, a potem znowu zaczynał swoją natrętną melodię. Fiedułow nachylił się nad torebką leżącą koło zabitej kobiety i zerknął na eksperta. Ten skinął głową przyzwalająco. Fiedułow rozpiął suwak i wyjął telefon, nacisnął przycisk z zieloną słuchawką, przyłożył do ucha, ale się nie odezwał.

– Galino Iljiniczno! – Ze słuchawki dobiegł przestraszony i zdenerwowany głos młodej dziewczyny. – Galino Iljiniczno, gdzie pani jest? Wszystko w porządku? Dlaczego pani nie odbiera?

Fiedułow odchrząknął i powiedział głucho:

– Halo. Proszę mówić.

– Ojej, to chyba pomyłka! – lękliwie zawołał głos w słuchawce. – Przepraszam.

Krótki sygnał przerwanego połączenia rozległ się tak samo lękliwie i niespokojnie. No cóż, teraz znają przynajmniej imię i patronimik ofiary, a to już coś. Trzeba by się jeszcze dowiedzieć nazwiska i adresu. Fiedułow opuścił rękę z telefonem i niemal od razu ją podniósł. Telefon znowu się odezwał.

– Dzwoni pani do Galiny Iljiniczny? – zapytał. – Kim pani jest? Proszę się przedstawić.

– Mówi Rita. A co się stało? Gdzie jest Galina Iljiniczna?

– Kim pani jest dla Galiny Iljiniczny, Rito? Krewną?

– Jestem jej… sublokatorką. A co z Galiną Iljiniczną?

– Galina Iljiniczna miała wypadek. Gdzie mogę panią znaleźć?

– Jaki wypadek? Co się stało? Źle się poczuła? Jest w szpitalu?

– Nie żyje. Gdzie pani jest, Rito? W domu? Niech mi pani poda adres.

Słuchawka milczała, jakby telefon wyłączono.

– Rito! – znowu zawołał Fiedułow. – Słyszy mnie pani, Rito? Muszę natychmiast z panią porozmawiać. Proszę podać adres.

– Jak to... – Głos był zdławiony i niepewny. – Co to znaczy, że nie żyje? Kim pan jest? Lekarzem?

– Major Dmitrij Wadimowicz Fiedułow, starszy oficer śledczy – przedstawił się sucho. – Galina Iljiniczna została zabita. Grupa operacyjna pracuje na miejscu zdarzenia. Dowiem się w końcu, jak do pani trafić?

– Jestem… jestem w domu… – Głos Rity brzmiał słabo, dziewczyna niemal szeptała. – U Galiny Iljiniczny.

– Niech pani poda adres, zaraz przyjadę.

– Nagornaja dwanaście, mieszkanie czterdzieści osiem. Wie pan, gdzie to jest? Między Federacyjną a Profsojuzną.

– Wiem – krótko odparł Fiedułow. To całkiem blisko, dwa, trzy domy dalej. Wygląda na to, że kobietę zabito niedaleko miejsca zamieszkania. – Będę u pani za parę minut. Iljucha – zwrócił się do drugiego wywiadowcy, otyłego, z nalaną twarzą – mam adres, chyba ustaliliśmy tożsamość ofiary. Pójdę sprawdzić.

– Iść z tobą? – zapytał Ilja Wtoruszyn.

– Nie, zostań tutaj. Zaraz zwali się zwierzchnictwo, trup to w końcu poważna sprawa. Gdyby coś się działo, jestem pod telefonem.

Fiedułow szybkim krokiem przeciął pogrążone w ciemności przechodnie podwórze, na którym znaleziono ciało, po czym znalazł się na rozświetlonej neonami ulicy Nagornej i skierował w stronę domu numer dwanaście. W czasach, gdy Dima Fiedułow jeszcze nosił koszulę w zębach, ulica Nagornaja nie istniała, w latach siedemdziesiątych wybudowano tutaj parę eleganckich domów dla lokalnych notabli – pracowników miejskiej rady deputowanych ludowych oraz komitetu partii w Tomilinie – no i oczywiście całą ulicę wybrukowano, żeby mieszkańcy nie grzęźli w błocie i mogli podjeżdżać służbowymi albo prywatnymi samochodami; otwarto też parę sklepów, które były wspaniale zaopatrzone. Mieszkanie na ulicy Nagornej stało się wyznacznikiem prestiżu, po pieriestrojce ulica zachowała swój status, mimo że w porównaniu ze współczesną zabudową dawne elitarne domy wyglądały prostacko, a nawet mizernie. Teraz na Nagornej mieściły się najdroższe sklepy, dwa salony samochodowe i najlepsza w mieście restauracja, która nigdy nie świeciła pustkami. Równolegle ciągnęła się słynna ulica Parkowa, obsadzona lipami, która z jednej strony dochodziła do rzeki Tominki, a z drugiej do niedawno wyremontowanego starego dworu. Tuż za Parkową, nad malowniczym brzegiem rzeki, zaczynało się osiedle willowe, wybudowane i zasiedlone przez ludzi bynajmniej nie biednych. Robienie zakupów na ulicy Nagornej i odwiedzanie restauracji bardzo im odpowiadało.

Dom pod numerem dwunastym okazał się ośmiopiętrowym wieżowcem z pięcioma klatkami. Między zaparkowanymi samochodami i blaszanymi garażami wciśnięty był plac zabaw dla dzieci. Fiedułow obrzucił fasadę wprawnym okiem, policzył okna przypadające na jedną klatkę schodową, pomnożył i podzielił coś w pamięci, po czym zdecydowanie ruszył ku drugim drzwiom. Nie pomylił się, mieszkanie numer czterdzieści osiem znajdowało się rzeczywiście tutaj.

Gdy otworzyły się drzwi, zobaczył poważną kobietę z zatroskaną twarzą, na oko czterdziestoletnią, a obok niej młodą dziewczynę, bladą, wystraszoną i, jego zdaniem, koszmarnie brzydką. Brązowe włosy z krzywym przedziałkiem były zaplecione w dwa cienkie, żałosne warkoczyki. Sprany szary golf, wypchany na łokciach, i nieświeże dresowe spodnie dopełniały wizerunku Rity, dziewczyny zabiedzonej, a w dodatku niezdrowej: oczy miała czerwone, a na czole błyszczały krople potu.

Fiedułow jeszcze raz się przedstawił i ruszył do pokoju, dyskretnie rozglądając się wokół. Okazało się, że mieszkanie nieżyjącej Galiny Iljiniczny było całkiem przyzwoite – trzypokojowe, duże, choć dawno nieremontowane. Tak, nieźle się powodziło członkom partii za czasów władzy radzieckiej. Dmitrij znowu przypomniał sobie swoje ciasne M-2, w którym przez długie lata gnieździł się z rodzicami, żoną, dwójką dzieci, młodszą siostrą, jej mężem i synem. Spali niemal sobie na głowach, w mieszkaniu nie mieściło się nic innego prócz łóżek, jedli w kuchni na trzy zmiany, do łazienki połączonej z toaletą zawsze stała kolejka. Co za szczęście, że Dima ma już to za sobą i kwestia mieszkaniowa w końcu została rozwiązana! Ale do tej pory pamiętał życie w dwupokojowym mieszkaniu, widział je w sennych koszmarach, budził się zlany potem i uspokajał dopiero wtedy, gdy przywidzenie mijało, a on zaczynał dostrzegać wokół siebie inne ściany, okna i meble.

Dziewczyna, która przedstawiła się jako Margarita Nieczajenko, pracowała w pralni chemicznej i była sublokatorką Galiny Iljiniczny Koriaginy. Nie płaciła za mieszkanie, tylko pomagała właścicielce. Robiła zakupy, prała, prasowała, sprzątała, właściwie była kimś w rodzaju pomocy domowej, która pracowała za utrzymanie. Nie miała swojego kąta w Tomilinie, przyjechała ze wsi Pietunino w rejonie kostrowskim. Kostrowsk to duże miasto położone w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Tomilina, nie tak duże oczywiście jak stolica obwodu, a jednak… Nie brak tam uczelni, na których można studiować, rozwija się też prywatny biznes, są firmy, w których można znaleźć pracę. Ale z jakiegoś powodu Rity nie zatrudniono w żadnej firmie, więc dziewczyna musiała zadowolić się skromniejszym, choć całkiem sporym Tomilinem, wybudowanym w połowie lat pięćdziesiątych koło zakładów chemicznych.

Galina Iljiniczna udała się na wieczór artystyczny znanej niegdyś aktorki, która przyjechała z Moskwy. Rita chciała odprowadzić swoją chlebodawczynię do filharmonii znajdującej się w dawnym domu partii, ale Galina Iljiniczna kategorycznie odmówiła, oznajmiając, że nie jest niedołężna ani zgrzybiała. Mimo to Rita martwiła się o nią i zamierzała wyjść na spotkanie Galiny Iljiniczny przynajmniej na plac Majowy niedaleko filharmonii, ale… W tym miejscu opowieści nieszczęsne dziewczę oblało się mocnym rumieńcem i odwróciło wzrok, a siedząca obok niej kobieta, która okazała się sąsiadką, wtrąciła się i wyjaśniła, że tuż przed ósmą Ritoczka przybiegła do niej z pytaniem, jakie lekarstwo powinna zażyć, bo dopadła ją okropna biegunka. Albo się czymś struła, albo jelita odmówiły posłuszeństwa. Sąsiadka nie jest oczywiście lekarzem, ale nie brak jej życiowego doświadczenia, więc dała Ricie parę rzeczowych rad, a pół godziny później odwiedziła dziewczynę w mieszkaniu Koriaginy. Rita wciąż biegała do toalety i wracała zlana potem. Była na siebie zła i powtarzała, że zachorowała zupełnie nie w porę, że chciałaby jednak się pozbierać i wyjść na spotkanie Galiny Iljiniczny, ponieważ teraz, na początku marca, panuje odwilż, chodniki pokryły się cienką warstwą lodu, jest bardzo ślisko, więc żeby czasem Galina Iljiniczna się nie przewróciła. Jednakże doświadczona sąsiadka poradziła jej, by nie wychodziła z mieszkania i trzymała się blisko toalety. Panie napiły się razem herbaty, pooglądały telewizję, a od dziesiątej zaczęły czekać na Koriaginę, która powinna była zjawić się lada chwila. O wpół do jedenastej Rita zaniepokoiła się nie na żarty i zaczęła wydzwaniać na jej komórkę. Nikt nie odbierał. Może koncert się jeszcze nie skończył? Kto wie, jak długo trwają takie wieczory artystyczne… Rita zapytała w informacji o telefon dyrektora filharmonii, zadzwoniła i dowiedziała się, że benefis słynnej aktorki skończył się dziesięć po dziewiątej. Żeby dotrzeć pieszo z placu Majowego na ulicę Nagorną, potrzeba jakichś piętnastu minut, i to zakładając, że idzie się spacerkiem dobrze oświetloną, szeroką ulicą Profsojuzną, natomiast jeśli iść na skróty przez podwórza między Profsojuzną i Federacyjną, to wychodzi się wprost na dom Galiny Iljiniczny, a droga zajmuje najwyżej osiem minut. Innymi słowy, Koriagina już od godziny powinna być w domu. Rita zaniepokoiła się na dobre, poprosiła sąsiadkę, żeby została, bo ona się boi, i zaczęła wydzwaniać do Galiny Iljiniczny co dwie, trzy minuty. Dzwoniła tak, póki major Fiedułow nie odebrał telefonu.

Dmitrij spędził z Ritą Nieczajenko jeszcze pół godziny, wypytał ją, czy chlebodawczyni nie miała wrogów, czy ktoś jej nie groził, czy ostatnio nie weszła z kimś w zatarg… Dima Fiedułow dowiedział się wielu rzeczy o zabitej kobiecie, ale nie rzuciło to ani odrobiny światła na tożsamość zabójcy. Przestępca był prawdopodobnie nietuzinkowy i miał zawikłany, głęboko ukryty motyw. Dlaczego Dmitrij doszedł do takiego wniosku? Dlatego że na piersi uduszonej ciepłym szalem kobiety leżało rozbite lusterko, a obok ciała poniewierał się kolczyk wyrwany z ucha.

Czyżby w ich spokojnym osiemdziesięciotysięcznym mieście pojawił się szaleniec? To byłaby prawdziwa katastrofa!

22 września 2009 roku

Kapitan milicji Ilja Wtoruszyn prawie nigdy nie spóźniał się do pracy, przeciwnie, lubił przyjść wcześniej, póki w komisariacie nie było jeszcze nikogo z wyjątkiem dyżurnych, przejrzeć notatki, uporać się w ciszy z papierkową robotą i ustalić plan działania na cały dzień. Ilja lubił planować, wszystko szczegółowo zapisywał, numerował i stopniowo zakreślał na czerwono to, co już zrobił. Jeżeli pod koniec dnia czerwonych kółeczek było mniej niż niezakreślonych punktów, Ilja tracił humor, był z siebie niezadowolony i wpadał w złość. Natomiast w chwilach szczęścia, gdy udawało mu się zakreślić wszystkie cyfry czerwonym długopisem, cieszył się jak dziecko, uważając, że dzień nie poszedł na marne.

Dzisiaj kapitan Wtoruszyn przyszedł do pracy wcześnie, ale w gabinecie zastał już starszego wywiadowcę Dimę Fiedułowa, z poszarzałą twarzą i chorobliwie błyszczącymi oczami.

– Ktoś zabił Aidę – rzucił Fiedułow zamiast powitania.

– Aidę? – Wtoruszyn ze zdziwieniem uniósł brwi. – Jaką Aidę?

– No tak, ty jej nie znasz, nie miałeś z nią do czynienia. – Dmitrij machnął ręką. – Jesteś za młody. Dziesięć lat temu odeszła na emeryturę, miałem okazję z nią pracować. Co to była za kobieta… Aida Borisowna Pawłowa, śledcza prokuratury, starszy radca prawny.

Ilja Wtoruszyn nie znał żadnej Pawłowej, miał zaledwie trzydzieści dwa lata, więc dziesięć lat temu, gdy jakaś tam Pawłowa odchodziła na emeryturę, skończył akurat szkołę milicyjną i zaczął pracę w wydziale kryminalnym w Kostrowsku, swoim rodzinnym mieście, gdzie do tej pory mieszka jego babcia. Rodzice Ilji dawno przeprowadzili się z Kostrowska do Tomilina, oboje byli inżynierami chemikami i pracowali w zakładach. Wtoruszyn dorastał tutaj, a karierę służbową zaczął tam, gdzie się urodził. Dopiero siedem lat temu przeprowadził się do Tomilina.

Ilja zauważył, że Dimka Fiedułow jest wytrącony z równowagi, i nie wiedział, jak powinien się zachować – milczeć smętnie na znak solidarności czy dać sobie spokój z udawaniem i rozmawiać jak gdyby nigdy nic.

– Mamy kłopoty, Iljucha – nagle powiedział Fiedułow, a jego słowa niemile zaskoczyły Ilję.

– Zawsze mamy kłopoty – odparł niefrasobliwie. – Jakie tym razem?

– Na piersi Aidy leżało rozbite lusterko. A obok poniewierał się kolczyk wyrwany z ucha. Pamiętasz ciało Koriaginy?

Jak mógłby zapomnieć! Serce podskoczyło Wtoruszynowi do gardła. A więc to takie buty…

– Teraz z całą pewnością można stwierdzić, że w mieście grasuje szaleniec – ciągnął tymczasem Fiedułow posępnie. – No to marny nasz los.

*

„Kurier Tomiliński” z 17 października 2009 roku

NIESAMOWITY DWÓR

Już od trzech tygodni mieszkańcy naszego miasta nie mogą spać spokojnie. W Tomilinie zapanowało przerażenie, nieznany szaleniec morduje starsze kobiety, bywalczynie klubu Złoty Wiek. Czy to przypadek? Co stoi za zabójstwami dwóch niewinnych ofiar związanych ze starym dworem na obrzeżach miasta? Obie zabite kobiety łączyło to, że należały do klubu Złoty Wiek, założonego dwa lata temu przez moskiewskiego oligarchę Andrieja Biegorskiego w odrestaurowanym jego staraniem dworze. Niemal od pierwszej chwili klub zdobył popularność wśród tomilińskich emerytów, którzy wypowiadają się o nim ciepło i z sympatią. Okazało się jednak, że nie wszystko przebiega tam tak gładko i przyjemnie, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka.

Dziennikarskie śledztwo, które przeprowadziliśmy, ujawniło wiele mrocznych tajemnic i rzuciło światło na zagadki przerastające siły i możliwości naszej dzielnej milicji.

Cofnijmy się o dwa i pół stulecia i skierujmy naszą uwagę ku wydarzeniom z przeszłości. Tym, którzy pamiętają lekcje historii, nieobca jest postać księcia Aleksandra Aleksiejewicza Wiaziemskiego, jednego z najbliższych współpracowników i zauszników Katarzyny II. Tymczasem o jego dalekim krewnym, księciu Andrieju Iwanowiczu Wiaziemskim, wspomina się znacznie rzadziej. W czasach Katarzyny był rzeczywistym radcą tajnym, generałem gubernatorem Niżnego Nowogrodu i Penzy, a w czasach imperatora Pawła został senatorem. Nasze zainteresowanie wzbudziły jednak nie jego zasługi polityczne, ale historia drugiego małżeństwa.

W 1786 roku drugą żoną księcia Andrieja została Irlandka Eugenia O’Reilly. Książę poznał ją podczas podróży za granicę, odbił mężowi i przywiózł do Rosji. Proces rozwodowy Eugenii był długi i wyczerpujący, ale w końcu kochankowie połączyli się i pobrali. Mimo że stanowili kochającą się i szczęśliwą parę, krewni Andrieja Iwanowicza nie zaakceptowali jego decyzji i nie przyjęli młodej żony do rodziny. Małżonkowie Wiaziemscy zaczęli szukać ustronnego zakątka, w którym mogliby się ukryć przed plotkami i gniewem otoczenia. Wtedy właśnie książę Andriej kupił dwór Nikolskoje-Tomilino, znajdujący się dzisiaj na obrzeżach naszego miasta.

Jednakże Wiaziemscy się nie przeprowadzili. Książę przywiózł świeżo upieczoną żonę do posiadłości, ale już parę godzin później Eugenia oznajmiła, że źle się tutaj czuje. Nawet nie chciała przenocować we dworze, powiedziała, że się boi, że w powietrzu unosi się coś dziwnego i przyprawia ją o dreszcze, więc za żadne skarby świata nie będzie tutaj mieszkać. Na nic się zdały namowy księcia, małżonkowie wrócili do domu, a miesiąc później Andriej Iwanowicz znalazł nowe miejsce – Ostafjewo, położone siedem wiorst od Podolska. Ostafjewo pozostawało w rękach Wiaziemskich przez ponad sto lat, a posiadłość Nikolskoje-Tomilino sprzedano hrabiemu Michaiłowi Fiodorowiczowi Rumiancewowi.

W połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku teren majątku stał się częścią odbudowanego Tomilina i nikt nie wie, dlaczego okazały dwór na obrzeżach miasta zaczęto nazywać „dworem Wiaziemskiego”, który był jego właścicielem niecały miesiąc i nie spędził w nim ani jednego dnia. Fakt pozostaje jednak faktem: za czasów radzieckich dwór Rumiancewów nazywano „dworem Wiaziemskich” i nazwa przetrwała do dzisiaj. Ale z rodziną Rumiancewów, władającą majątkiem Nikolskoje-Tomilino aż do rewolucji 1917 roku, wiążą się mroczne tajemnice, których znajomość może wyjaśnić dzisiejsze zagadkowe wydarzenia.

Hrabia Michaił Fiodorowicz miał córkę Olgę, piękną, wykształconą i mądrą pannę, która nie mogła się opędzić od kawalerów. Olga Michajłowna oddała serce Aleksiejowi Łobanowowi, którego poślubiła w 1808 roku. Małżeństwo było nader szczęśliwe, pełne miłości i wzajemnego zaufania. Zanim młody hrabia Łobanow wyruszył na wojnę z Napoleonem, Olga urodziła mu dwoje dzieci. Przed rozstaniem hrabia Aleksiej podarował ukochanej żonie drogie i niezwykle piękne kolczyki, mówiąc jej: „Te kolczyki wyobrażają ciebie i mnie. Symbolizują nasz związek. Jeżeli zgubisz albo zniszczysz jeden kolczyk, drugiego nie wyrzucaj, lecz dbaj o niego tak, jak dbałabyś o swoje i moje życie, jak dbałabyś o naszą miłość”.

Minęło parę miesięcy. Olga Michajłowna codziennie nosiła podarowane przez męża kolczyki, nawet nie zawsze zdejmowała je na noc. Pewnego dnia okazało się, że jeden kolczyk zaginął. A nazajutrz przyszła wiadomość o śmierci hrabiego Aleksieja Łobanowa. Od tej pory Olga Rumiancewa-Łobanowa nosiła kolczyk w lewym uchu, blisko serca. Długo nie zdejmowała żałoby, rozpaczając po ukochanym mężu i ojcu swoich dzieci, i nie przekonywały jej słowa matki, żeby nie nosiła jednego kolczyka, bo to nie wypada.

Półtora roku po śmierci hrabiego Aleksieja o rękę Olgi Michajłowny zaczął się starać Piotr Bolszakow, syn właściciela sąsiedniego majątku. Mężczyzna był znany w całej okolicy z porywczego charakteru, braku wstrzemięźliwości podczas biesiad, skłonności do awantur oraz upodobania do zabaw w towarzystwie Cyganów i wędrownych aktorek. Ponieważ miał okropną reputację, młoda i piękna wdowa unikała sąsiada i starała się go nie spotykać. Młodszy Bolszakow jednak nie rezygnował, prześladował Olgę, nie dawał jej spokoju, składał nieustanne wizyty i na wszelkie sposoby ją adorował. W końcu doszło do oświadczyn, Bolszakow wyznał swoje uczucia i zażądał odpowiedzi. Tamtego dnia był mocno wstawiony i zachowywał się agresywnie. Olga próbowała zatuszować nietakt i delikatnie wyjaśnić Piotrowi, że nie odwzajemnia jego afektu i zamierza pozostać wierna nieżyjącemu mężowi aż do śmierci. Żeby udobruchać kawalera, opowiedziała mu nawet o podarowanych przez męża kolczykach i o tym, że zgubiła jeden akurat w przededniu otrzymania wiadomości o jego śmierci. Opowieść jeszcze bardziej rozdrażniła Bolszakowa, słowa Olgi go rozjuszyły i wzbudziły niepohamowaną zazdrość, a wypite wino uderzyło do głowy. Rozwścieczony mężczyzna wyrwał kolczyk z ucha młodej kobiety, po czym chwycił nóż i parę razy przeciągnął nim po jej twarzy.

Dwa dni później Piotr Bolszakow został aresztowany i przewieziony do więzienia. Lekarz zrobił dla Olgi wszystko, co było w jego mocy, ale od tej chwili jej piękną twarz szpeciły okropne blizny. Gdy Olga zobaczyła się w lusterku, z przerażeniem cisnęła je na podłogę. Odłamki szkła rozsypały się po izbie sypialnej. Kobieta zażądała, żeby usunąć z domu wszystkie lustra. Nie chciała widzieć swojej niegdyś pięknej, a teraz okaleczonej twarzy. Żądanie młodej właścicielki zostało spełnione, lustra zdjęto i schowano w komorze.

Jakiś czas później lekarz Rumiancewów zaczął zauważać u Olgi oznaki nadchodzącego obłędu. Kobieta bywała zamyślona, bez przerwy milczała i z nikim nie rozmawiała, innym razem nagle zaczynała się śmiać i dokazywać z dziećmi, później znowu ogarniał ją smutek i zastygała w bezruchu. Pewnego mroźnego zimowego wieczoru Olga Michajłowna w ataku szaleństwa zaczęła rozbijać szyby w oknach i wołać, że odbija się w nich jej szpetota, której nie chce widzieć. Krzyki ściągnęły domowników, którzy próbowali uspokoić Olgę, ona jednak zaczęła szarpać się za włosy i rwać na sobie ubranie, powtarzając w kółko, że wszyscy zmówili się przeciwko niej, że nawet w samowarze odbija się jej twarz i że wszyscy widzą jej odrażające blizny. Udało się związać i jakoś uspokoić nieszczęsną kobietę, ale rozum już jej nie powrócił. Od tej pory choroby psychiczne zaczęły prześladować potomków Rumiancewów. Najdziwniejszą rzeczą było jednak to, że Olga Michajłowna Rumiancewa-Łobanowa okazała się ostatnią naprawdę piękną kobietą w rodzie. Jej córka, a także dziewczynki w następnych pokoleniach rodziny Rumiancewów-Łobanowów były potwornie brzydkie. Dzięki sporemu majątkowi prędzej czy później wychodziły za mąż i rodziły dzieci, ale żadna z nich nie była szczerze kochana. Mężczyźni oświadczali im się wyłącznie z wyrachowania.

W 1898 roku, po ponad osiemdziesięciu latach od tragedii hrabiny Olgi, pozostawiony przez nią kolczyk został wyjęty ze szkatułki, w której przeleżał przez wszystkie te lata, i trafił do ucha Anny Rumiancewej-Łobanowej. Anna, podobnie jak wiele jej przodkiń, nie wyróżniała się atrakcyjną powierzchownością, ale marzyła o prawdziwej miłości, nieopartej na pieniądzach i wyrachowaniu. Na pamiątkę nieszczęsnej Olgi Michajłowny, którą mąż kochał namiętnie i z oddaniem, Anna zaniosła kolczyk do jubilera, zamówiła drugi do pary i zaczęła je nosić. Dziewczyna miewała już adoratorów, ale wszystkim zależało na majątku, o czym Anna oczywiście wiedziała.

Wkrótce pojawił się młody mężczyzna, w którym Anna zakochała się bez pamięci, a co najważniejsze, w którego uczucie uwierzyła bez wahania. Rodzice go nie zaaprobowali. Mężczyzna nie pochodził ze znakomitego rodu, był mieszczaninem, w dodatku niezbyt bogatym. Anna twardo obstawała przy swoim i powtarzała, że wyjdzie za niego za wszelką cenę, nawet jeśli zostanie pozbawiona spadku i posagu, bo ich miłość nie zna przeszkód i nic nie może zakłócić ich szczęścia. Jej słowa okazały się prorocze. Na wieść, że Anna i jej narzeczony pobrali się po kryjomu, ojciec pozbawił krnąbrną córkę posagu oraz spadku i zostawił bez kopiejki. To wystarczyło, żeby czuły i kochający małżonek w jednej chwili zamienił się w zgryźliwego i bezwzględnego gbura. Anna próbowała go przekonać, że ich miłość wznosi się ponad materialne i przyziemne sprawy, że oboje zaczną pracować i będą żyli wprawdzie skromnie, ale szczęśliwie. W odpowiedzi mąż złapał ją za rękę i zaciągnął do lustra. „Jaka miłość? – zawołał z pianą na ustach. – O jakiej miłości mówisz? Spójrz na siebie! Sądzisz, że kogoś takiego jak ty można pokochać całym sercem? Tobą można jedynie straszyć dzieci! Wyglądasz jak upiór z sennego koszmaru! Twój widok napawa mnie obrzydzeniem! Gotów byłem cię znieść tylko ze względu na pieniądze twojego tatusia! Bez nich nie jesteś mi potrzebna. Jeśli chcesz, żebym z tobą został, idź do ojca, padnij mu do nóg i proś, żeby zmienił decyzję”. Słysząc to, Anna chwyciła kryształową wazę i z całej siły cisnęła ją w lustro, w którym odbijał się jej mąż, pobladły z wściekłości i gniewu, a także ona sama, kredowobiała, z końską twarzą, zbyt pełnymi ustami i wyblakłymi malutkimi oczami. W tej sekundzie zrozumiała, że najładniejsze w odbiciu są kolczyki w jej uszach. Lustro rozbiło się na skutek uderzenia, odłamki szkła posypały się na podłogę. Anna wyrwała z uszu kolczyki i cisnęła je w kąt.

Tamtego dnia zaniemogła, a miesiąc później utopiła się w rzece, nad którą wznosił się dwór.

Siostra Anny została szczęśliwą mężatką, wniosła mężowi olbrzymi posag i urodziła mu dwie córki oraz trzech synów, z których jeden okazał się obłąkany… Klątwa nadal ciążyła nad rodziną Rumiancewów-Łobanowów.

W 1917 roku mieszkańcy majątku Nikolskoje--Tomilino emigrowali do Europy. Ale czy wszyscy wyjechali? Współcześni twierdzili, że nie. Dzisiaj też mamy poważne podstawy przypuszczać, że potomkowie obciążonego klątwą rodu żyją jeszcze w Tomilinie. Żyją, wydając na świat szaleńców co dwa, trzy pokolenia. Obie ofiary regularnie odwiedzały dwór, który potomkowie Rumiancewów-Łobanowów uważają zapewne za swoją własność, odebraną im nieprawnie przez bolszewików. Obu ofiarom wyrwano kolczyk z ucha. I w obu przypadkach na ciałach leżało rozbite lusterko.

Nic ci to nie mówi, szanowny czytelniku?

Natalia Malec

Rozdział 1

W gabinecie Rodisława Jewgienjewicza Romanowa było gęsto od tytoniowego dymu, więc Biegorski, ledwie otworzywszy drzwi, mimo woli się skrzywił. Nie palił i z trudem tolerował dym.

– Rodka, kiedy przestaniesz wpędzać się do grobu? Nie ma tu u ciebie czym oddychać – powiedział z niezadowoleniem.

– W naszym wieku już za późno na zmiany – odparł żartobliwie Rodisław Jewgienjewicz, imponujący mężczyzna z arystokratycznymi manierami.

Obaj skończyli sześćdziesiąt sześć lat, znali się i przyjaźnili od wczesnego dzieciństwa, byli jednak zupełnie różni, więc wyrażenie „w naszym wieku” zirytowało Biegorskiego. Romanow sądził, że to, co najważniejsze, już zrobił, a teraz nadszedł czas, żeby spocząć na laurach i zbierać owoce uczciwej pracy. Natomiast Andriej Siergiejewicz Biegorski uważał, że jest na tyle młody, by nie tolerować stagnacji i podążać do przodu, w stronę tego, co nowe i dotąd niewypróbowane.

Biegorski był właścicielem dużego holdingu, a Romanow jego przyjacielem i zastępcą, którego główne zadanie polegało na „rozwiązywaniu problemów”. Tak się przyjęło od samego początku, gdy Andriej Siergiejewicz wiele lat temu zatrudnił odnoszącego sukcesy oficera milicji z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Biegorski nie miał bowiem daru „rozwiązywania problemów”, nie potrafił dogadywać się z ludźmi z uwagi na swoją bezceremonialność i brak elastyczności, nie miał też szerokiego kręgu niezbędnych znajomości. Wszystkie te przymioty były silną stroną Rodisława Romanowa, który od razu zgodził się zostać jego zastępcą jeszcze w czasach, gdy Biegorski był właścicielem tylko jednego zakładu produkującego aparaturę dla przemysłu spożywczego. Teraz obaj byli ludźmi bajecznie bogatymi, z tym że Rodisław Jewgienjewicz wydawał pieniądze na zapewnienie sobie komfortu i przyjemności, natomiast Andriej Siergiejewicz inwestował je w nowe projekty, nawet takie, które nie przynosiły zysku, lecz były czystą filantropią. Wybierając kierunki inwestowania, kierował się nie względami materialnymi, ale wyłącznie kategoriami „to mi się wydaje ciekawe” albo „to mnie nudzi”.

Klub Złoty Wiek Biegorski wymyślił parę lat temu. Wymyślił, znalazł miejsce, gdzie można wypróbować nowy pomysł, kupił i odrestaurował stary dwór w Tomilinie i rozpoczął eksperyment. No a teraz ten sam eksperyment, który sprawdził się już w pierwszych miesiącach, był zagrożony.

– Rodka, znajdź mi jakiegoś prywatnego detektywa.

Rodisław Jewgienjewicz otworzył szeroko okno, wpuszczając do gabinetu potężny strumień lodowatego styczniowego powietrza, i ostentacyjnie zapalił.

– Co ci strzeliło do głowy? – zapytał kpiąco. – Po co ci prywatny detektyw?

– Wyraziłem się nieprecyzyjnie – poprawił się Biegorski. – Detektyw nie musi być prywatny. Masz jeszcze sporo znajomości w milicji, więc znajdź rozgarniętego wywiadowcę, któremu można powierzyć prywatne śledztwo. Wynagrodzenie, jak się domyślasz, będzie bardzo atrakcyjne, nie pożałuję pieniędzy. Chcę, żeby sprawy w Tomilinie doprowadzono wreszcie do końca. Mój klub wisi na włosku, wśród członków panuje zamęt i wrzenie, wciąż słychać rozmowy o szaleńcu, który zabija emerytów odwiedzających dwór. Siedmiu członków klubu przestało przychodzić, bo uwierzyli i obleciał ich strach. Zresztą co tam członkowie! Zwolniły się już trzy osoby z obsługi!

– Jak to trzy? – Romanow się zdziwił. – Mówiłeś, że dwie.

– Dzisiaj rano zadzwoniła Wiera i powiedziała, że księgowa złożyła wymówienie. Nie mogę dłużej siedzieć z założonymi rękami. Muszę coś zrobić, Rodka.

– Ale przecież w Tomilinie działa milicja, miejscowi gliniarze szukają zabójcy. – Rodisław Jewgienjewicz próbował zaoponować. – Jestem pewien, że prędzej czy później go znajdą.

– O to właśnie chodzi, że prędzej czy później. Dla mnie ich „później” to już katastrofa, klub lada chwila się rozpadnie, wszyscy członkowie uciekną razem z personelem. Chcę, żeby do Tomilina przyjechał sensowny, znający się na rzeczy detektyw, który pomoże milicji.

– To niedozwolone. – Romanow się uśmiechnął. – Niepowołanych osób nie dopuszcza się do czynności operacyjno-rozpoznawczych i śledczych.

– Tylko mi tu nie opowiadaj, co jest dozwolone, a co nie! – żachnął się Biegorski. – Gdyby było dozwolone, sam bym sobie poradził. Zatrudniam cię właśnie po to, żebyś organizował to, co niedozwolone. Zadzwoń do komendanta miejskiego komisariatu, a jeszcze lepiej jedź tam i porozmawiaj, niech pozwolą naszemu człowiekowi pracować. A najważniejsze, znajdź takiego człowieka. I zapewnij go, że to mu się opłaci.

Właściwie zadanie Biegorskiego nie należało do niewykonalnych. Naczelnik GOWD1 w Tomilinie miał dług wdzięczności wobec Rodisława Romanowa, który kontaktował się z nim regularnie podczas negocjacji w sprawie nabycia przez Biegorskiego starego dworu i parceli. Romanow nieźle się wtedy przysłużył szefowi milicji, rozwiązał parę jego problemów w Moskwie, więc teraz mógł bez obaw zwrócić się do niego z błahą prośbą, której spełnienie nie wymagało przecież żadnego zachodu. Pomysł Andrieja był oczywiście absurdalny, ale Rodisław Jewgienjewicz nigdy nie zapominał, że obecny dobrobyt zawdzięcza staremu przyjacielowi, więc czuł się w obowiązku rozwiązywać wszystkie problemy Biegorskiego – nawet te, które uważał za wyssane z palca.

No cóż, porozumie się z szefem milicji w Tomilinie, znajdzie też bystrego detektywa, który zgodzi się wziąć urlop w styczniu. To żaden problem.

*

Puszysty śnieg prószył cicho za oknem i sprawiał, że w domu było przytulnie i spokojnie. Jak to dobrze, że nie trzeba iść do pracy, można spać, nie nasłuchiwać przez sen dzwonka telefonu i nie martwić się, że zaraz ktoś zadzwoni i każe gdzieś jechać, bo ktoś kogoś zabił. Można wyciągnąć się błogo pod kołdrą, odwrócić na drugi bok i znowu się zdrzemnąć, można też sięgnąć po pilota, włączyć telewizor i coś sobie obejrzeć, nie wstając z łóżka. I nie jest to tylko szczęśliwa chwila podczas urlopu wolnego od przestępstw i śledztw, ale stały stan rzeczy, którego nic nie może zakłócić. Nastia Kamieńska jest teraz panią swojego czasu.

Takie radosne myśli nawiedzały ją każdego ranka, gdy się budziła. Rodziły się w umyśle pogrążonym jeszcze we śnie i wprowadzały Nastię w stan chwilowej euforii, jednak gdy tylko strząsała z powiek resztki snu, ogarniał ją smutek.

Już od miesiąca jest na emeryturze. Tak, tak, kto by pomyślał, że ona, nawykła uważać się za młodą i niezbyt doświadczoną dziewczynę, odsłużyła ponad dwadzieścia siedem lat, a gdy dodano do tego połowę okresu studiów na wydziale prawa, wyszło niemal trzydzieści lat nienagannej służby. Ale nie to jest najważniejsze. W czerwcu 2010 roku skończy pięćdziesiąt lat, jest pułkownikiem milicji, żeby kontynuować służbę, będzie musiała napisać podanie o jej przedłużenie. Dobrze, jeśli zostanie przyjęte. A jeśli nie? Nastia wyobrażała sobie upokorzenie, które przeżyje, czytając odmowną decyzję i słysząc oficjalne słowa: „Dłużej pani nie potrzebujemy, wypracowała pani emeryturę, nie ma dla pani miejsca, proszę odejść i pozwolić pracować młodym”. Na samą myśl o tym Nasti Kamieńskiej robiło się niedobrze. Postanowiła nie czekać na feralny dzień i odejść wcześniej na własną prośbę. Szef nie namawiał jej, żeby została, zresztą praca z nim nie układała się gładko. Poprzedni naczelnik – młody Bolszakow z mądrymi oczami – dawno został awansowany, a jego miejsce zajął typowy służbista, głoszący na prawo i lewo, że kura nie ptak, a baba nie człowiek.

Nastia złożyła rezygnację. Odeszła w stan spoczynku. Dostała legitymację emerycką. I zaczęła snuć entuzjastyczne plany, jak to będzie dbała o męża, gotowała mu zupy i smażyła kotlety, prała, prasowała i sprzątała mieszkanie. Ale jej plany spełzły na niczym.

Wyspała się w ciągu trzech dni. Na czytanie nie miała ochoty. W telewizji nie było nic do oglądania, same programy typu talk show dla gospodyń domowych, przypominające raczej pustą gadaninę, no i seriale, które emitowane są tak długo, że nie sposób zorientować się w zagmatwanej fabule. Wysiłki, żeby zostać wzorową panią domu, skończyły się fiaskiem, ponieważ nie mając doświadczenia ani wprawy, Nastia robiła wszystko bezładnie, niezręcznie i długo, więc Loszka tracił cierpliwość, wysyłał żonę „na kanapę, żeby odpoczęła” i sam wszystko kończył. Musiał pracować, potrzebował komputera i spokoju, więc siedząca w domu żona próżniaczka najzwyczajniej w świecie mu przeszkadzała. Ani Nastia, ani Aleksiej nie mieli swojego kąta, bo przecież mieszkanie było jednopokojowe. Żeby więc nie przeszkadzać mężowi, Nastia zaszywała się z książką w kuchni, ale wtedy on czuł się niezręcznie, że żona siedzi przez niego w kuchni i się nudzi. Starał się ją rozweselić, proponował, żeby obejrzeli razem film albo poszli na spacer, albo odwiedzili jej rodziców czy brata. Nastia zdawała sobie sprawę, że Losza gotów jest poświęcić swoją pracę, byleby tylko sprawić jej przyjemność. Wówczas ogarniał ją jeszcze większy smutek i rozgoryczenie. Nikomu nie jest potrzebna. Na Pietrowce pozbyto jej się z ulgą, zwalniając stanowisko pułkownika dla młodszego oficera. W domu też nie jest potrzebna, ponieważ przeszkadza Loszce w pracy. Jest starą, nienadającą się do niczego, spracowaną chabetą.

Nastia snuła się po mieszkaniu, połykając łzy, wszystko wypadało jej z rąk, książki nie cieszyły, lenistwo męczyło, ale jednocześnie nie miała ochoty niczym się zająć i wciąż była nie w humorze. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy nagle do niej dotarło, że mąż zaczął spędzać więcej czasu w Żukowskim, gdzie znajdował się jego instytut, i coraz częściej nocował u mieszkających tam rodziców. Zrozumiała, że nie chce niczego prócz pracy, którą wykonywała przez ćwierć wieku i którą pokochała. Zresztą nie potrafi robić nic innego.

Zadzwoniła do Władisława Stasowa, szefa prywatnej agencji detektywistycznej, która specjalizowała się, jak lubił mówić Stasow, we wspieraniu procesów sądowych. Owo wspieranie polegało na tym, że na polecenie adwokatów prowadzących zarówno sprawy karne, jak i cywilne, ludzie Stasowa szukali świadków i dowodów, które mogły w istotny sposób zmienić oczywisty i przewidywalny wyrok sądu albo przynajmniej podważyć argumenty przeciwnej strony.

Jej telefon ogromnie ucieszył Stasowa.

– Nie śpieszyłaś się – zadudnił wesoło do słuchawki – czekam na ciebie już od miesiąca. Odkąd złożyłaś podanie o zwolnienie. A więc się doczekałem?

– Doczekałeś – odparła Nastia z westchnieniem. – Przyjmiesz mnie do siebie?

– Co za pytanie! To przecież oczywiste! Dam ci najlepszą grzędę w moim kurniku, obok twojego ulubieńca Miszy Docenki. Będziecie mogli sobie pogdakać w czasie wolnym od pracy.

Michaił Docenko pracował kiedyś z Nastią w tym samym wydziale, był jednym z najlepszych wywiadowców, ale gdy się ożenił i urodziło mu się dziecko, musiał zdjąć mundur i pomyśleć o utrzymaniu rodziny. Już od paru lat pracował u Stasowa i był całkiem zadowolony z życia.

– Jesteś pewien, Władik, że sobie poradzę? – z wahaniem zapytała Nastia. – Przecież zajmowałam się głównie zabójstwami, a wy macie inny profil. Wiesz, czego się boję? Że mnie zatrudnisz, po czym się okaże, że do niczego się nie nadaję, a ty w imię starej przyjaźni nie zechcesz się mnie pozbyć i będziesz znosił w milczeniu moją niekompetencję.

– Nie bój się, staruszko – oznajmił Stasow wesoło – nasza robota bywa nudna, ale w dziewięćdziesięciu pięciu procentach polega na zbieraniu informacji, a to przecież twój konik. Żeby pogodzić cię z gorzką rzeczywistością, powiem uczciwie, że dochody mamy spore, więc nie umrzesz z głodu. Krótko mówiąc, nie ociągaj się, przyjedź, napiszesz podanie, zaniesiemy je do kadr, pokażę ci twoje biurko i możesz brać się do roboty choćby jutro, albo nawet dziś wieczorem.

Widok biura Stasowa napełnił Nastię smutkiem. W ciągu długich lat pracy na Pietrowce przyzwyczaiła się do okazałego budynku w centrum Moskwy, wysokich pokojów i szerokich schodów. A także do poczucia potęgi, które dawał zarówno budynek, jak i przynależność do systemu, który Nastia miała za sobą. Tymczasem agencja detektywistyczna Władisława Stasowa mieściła się w kilku pokoikach – dwóch połączonych mieszkaniach na parterze zwykłego wieżowca gdzieś w Pierowie. Owszem, wszystko zostało wyremontowane według europejskiego standardu, meble wyglądały na drogie, nadal był to jednak dom mieszkalny, okna wychodziły na podwórze, po którym biegały dzieci i przechadzały się mamy z pociechami w wózkach, wszystko było zwyczajne, swojskie i dlatego wydawało się niepoważne, nieprawdziwe i sztuczne. Nastię zalała kolejna fala smutku i przygnębienia. Teraz nadaje się tylko do takiej nudnej, nieprawdziwej pracy, odtąd jest nikim, nie ma żadnej rangi, bo brak jej magicznej legitymacji i tamtej siły, która za nią stała.

Mimo to podjęła pracę i dokładała starań, żeby Władik Stasow nie pożałował, że ją zatrudnił.

*

– Właściwie to nie nasza specjalność – powiedział Władisław Stasow z niezadowoleniem, wysłuchawszy dobrze ubranego szpakowatego mężczyzny o dystyngowanych manierach. – Przyjąłem pana tylko dlatego, że rekomendował pana…

– Gdyby to było waszą specjalnością, szanowny Władisławie Nikołajewiczu, nie potrzebowałbym rekomendacji, tylko przyszedłbym do pana prosto z ulicy – łagodnie zaoponował Romanow. – Rozumiem, że proszę o swego rodzaju przysługę. Nie chciałbym jednak zwracać się do innej agencji, bo słyszałem, że pańscy detektywi mają duże doświadczenie i są w pewnym sensie najlepsi.

– W pewnym, to znaczy w jakim? – Stasow czujnie zmrużył oczy.

– O ile mi wiadomo, pracują u pana przynajmniej dwie osoby, które były przedtem zatrudnione w wydziale zabójstw na Pietrowce, więc mają duże doświadczenie w wykrywaniu zabójców, a moja sprawa dotyczy przecież dwóch morderstw. Proszę mi nie odmawiać, Władisławie Nikołajewiczu. Mój szef gwarantuje, że honorarium będzie bardzo wysokie.

Stasow wciąż się wahał, ponieważ doskonale wiedział, jak milicjanci mogą zareagować na widok osoby cywilnej, która spróbuje zrobić to, czego oni nie potrafili albo, co gorsza, nie chcieli. Kto wie, jakie układy panują w cichym, prowincjonalnym Tomilinie, może gliniarze stworzyli sobie fałszywy obraz sytuacji i nie zauważają rzeczy oczywistych. To się często zdarza, gdy sprawa ciągnie się zbyt długo. A może dobrze znają zabójcę albo podejrzanego, ale z jakichś względów go nie zatrzymują ani nie posyłają za kratki. Powodów może być co niemiara, zaczynając od bliskiego pokrewieństwa ze zwierzchnikiem, lokalnym albo nawet z obwodu, a kończąc na najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak potraktują nieproszonego gościa ze stolicy, który tylko wszystko zepsuje. Zresztą w pierwszym przypadku, jeżeli nie chodzi o umyślne osłanianie przestępcy, ale jedynie o to, że nie potrafili rozwiązać sprawy, pojawienie się prywatnego detektywa wywoła jedynie złość, rozdrażnienie i usprawiedliwione oburzenie. Nie mówiąc już o tym, że udział osób postronnych w czynnościach operacyjno-śledczych nie mieści się w granicach prawa oraz stanowi naruszenie instrukcji służbowych.

Stasow natychmiast podzielił się swoimi wątpliwościami z klientem i otrzymał niezwłoczną odpowiedź, której towarzyszył uśmiech pełen zażenowania.

– O to może się pan nie martwić, Władisławie Nikołajewiczu. Naczelnik miejskiego OWD udzieli wszelkiej pomocy, już z nim rozmawiałem. Niech mi pan wierzy, że za nic nie pakowałbym pana w kłopoty i nie powierzał zadania, które byłoby z góry skazane na fiasko. Najpierw ustaliłem wszystko z komendantem, otrzymałem jego zgodę, a dopiero potem przyszedłem do pana. Więc co pan na to? Jak brzmi pańska odpowiedź?

Stasow westchnął. Coś go kusiło, żeby odprawić z kwitkiem tego zapobiegliwego mężczyznę, odpowiadając mu ostro i uszczypliwie, ale musiał przyznać, że Romanow mu się podoba. Miał w sobie jakiś urok albo charyzmę, więc Władisław nie potrafił mu odmówić.

– Rozpatrzę pańską sprawę i jutro dam odpowiedź – powiedział.

– Proszę, niech mi pan nie odmawia. I powierzy pracę jakiemuś bystremu chłopakowi.

Nie, pomyślał Stasow. Chociaż jesteś w porządku, nie dam się wodzić za nos. Pokażę ci, kto tu rządzi. Zerknął na leżącą przed nim wizytówkę gościa. Co za wymyślne imię, trudno je zapamiętać.

– Szanowny Rodisławie Jewgienjewiczu, ustalmy podział ról. Pan jest klientem, więc określa pan zadanie i składa zlecenie. Ja zaś wybieram wykonawcę, który sobie z tym najlepiej poradzi. Więc chyba się pan na mnie nie pogniewa, że zamiast bystrego chłopaka wyślę do Tomilina kobietę w średnim wieku – powiedział złośliwie i wlepił oczy w Romanowa, wypatrując reakcji.

Na reakcję nie trzeba było oczywiście długo czekać. Wysokie czoło Rodisława Jewgienjewicza natychmiast przecięły dwie głębokie zmarszczki, których jeszcze przed chwilą nie było.

– Kobieta w średnim wieku? Chyba pan żartuje?

– Bynajmniej. Niezwykle bystra, ma też dodatkowy atut: dwadzieścia siedem lat pracy w wydziale zabójstw na Pietrowce.

– Wolałbym jednak mieć do czynienia z mężczyzną – niepewnie rzekł Romanow.

– Żaden mężczyzna w mojej agencji nie ma takiego – Stasow zaakcentował ostatnie słowo – doświadczenia. Chciał pan przecież najlepszego pracownika, a mój najlepszy pracownik to właśnie kobieta w średnim wieku. Jeżeli woli pan, żeby pańską sprawą zajął się mniej doświadczony detektyw, powierzę ją młodemu mężczyźnie. Domyślam się, że młodym mężczyznom ufa pan bardziej niż starszym kobietom.

Romanow uśmiechnął się zmieszany.

– Szczerze mówiąc, nigdy nie wierzyłem w siłę kobiecego umysłu.

– Chyba nie miał pan szczęścia do kobiet. – Stasow się uśmiechnął. – Za to ja dość często trafiałem na mądre kobiety, jedna z nich jest moją żoną, a druga współpracownicą. No więc jak? Jest pan gotów przyjąć moje warunki?

– Tak, oczywiście. – Romanow skinął głową z roztargnieniem. – Pan tutaj rządzi, więc wie lepiej. Skoro nie da się powierzyć sprawy mężczyźnie… No cóż, przyjmuję pańską propozycję. Ale może pan jeszcze przemyśli kandydaturę? Może znajdzie się detektyw płci męskiej, który zna się na dochodzeniach w sprawach zabójstw?

– Znajdzie się. – Stasow nawet nie ukrywał szyderstwa. – Nazywa się Anastazja Pawłowna Kamieńska.

Na twarzy Romanowa odmalowała się nieskrywana ulga.

– Kamieńska? Mówi pan o Kamieńskiej z wydziału Gordiejewa?

– Z dawnego wydziału Gordiejewa – poprawił go Stasow. – Wiktor Aleksiejewicz jest od dawna na emeryturze, a jego wydziałem kieruje już trzeci naczelnik.

– No tak, no tak – wybąkał Romanow. – Dużo się nasłuchałem o Kamieńskiej, mam jeszcze sporo znajomych w milicji. Ma bardzo dobrą reputację.

– Niewątpliwie – odparł zadowolony Stasow. – No to jak? Nie ma pan nic przeciw Kamieńskiej?

– Będę szczęśliwy, jeśli zajmie się moją sprawą.

– Nie zajmie się, póki jej tego nie powierzę. – Stasow znowu przywołał klienta do porządku. – A zatem postanowione. Zastanowię się nad pańską propozycją, a jutro, jeżeli przyjmę sprawę, sporządzimy umowę.

– Liczę na to, że mi pan nie odmówi. – Rodisław Jewgienjewicz uśmiechnął się rozbrajająco.

– Niczego nie mogę obiecać, zastanowię się – wymijająco odparł Stasow, chociaż w głębi duszy już postanowił przyjąć zlecenie i powierzyć je Nasti. Robota jest co prawda w delegacji, a Nastiucha nie lubi wyjeżdżać, zwłaszcza na nie wiadomo jak długo, ale ta praca jest akurat tym, czego jej potrzeba. Nastia potrafi i lubi to robić.

*

– Dokąd? – zawołała Nastia z przerażeniem. – Do Tomilina? Gdzie to jest?

– Osiem godzin samochodem albo siedem i pół pociągiem – spokojnie wyjaśnił Stasow. – Czego się boisz? Nie wysyłam cię przecież na biegun północny. Ciche, przyzwoite miasteczko wokół dużego przedsiębiorstwa, które kształtuje rynek pracy. A w mieście grasuje szaleniec. Niezła robótka, co?

– Władik, nie gorzej od ciebie znam te ciche prowincjonalne miasteczka. Świat zabity dechami, w hotelu pluskwy, nie ma ciepłej wody, toaleta z prysznicem na korytarzu, jedna na całe piętro, żeby napić się herbaty, trzeba mieć kubek i grzałkę. No i dokąd mnie wysyłasz? Do jakiegoś domu starców? Gdziekolwiek spojrzeć, zgrzybiali staruszkowie, niedołęstwo, choroby, cierpienia, samotność i ubóstwo. Ledwie się otrząsnęłam z depresji, tylko tego mi jeszcze brakowało w moim stanie! Zlituj się, Stasow – poprosiła. – Niech pojedzie ktoś inny.

Ale Stasow nie znał litości.

– Nie przesadzaj, to nie jest dom starców, tylko klub emerytów. Poza tym nie mogę dawać ci forów. Jest zlecenie i trzeba je wykonać, a wszyscy prócz ciebie są teraz zajęci. Musisz zabrać się do pracy – rzekł surowo Stasow. – Chyba nie chcesz dostawać pieniędzy za darmo?

– Nie chcę – odparła Nastia z przygnębieniem.

– No widzisz. Za robotę w Tomilinie dostaniesz bardzo wysokie honorarium. Uczciwie na nie zapracujesz. W dodatku klient obiecał, że dostaniesz je bez względu na wynik, no a jeśli sobie poradzisz i wyświetlisz sprawę dwóch zabójstw, facet dołoży coś ekstra.

Nastia pogrążyła się w myślach. Motywacja materialna w czystej postaci była dla niej czymś nowym, dotąd za swoją pracę dostawała tylko wynagrodzenie, i to niezbyt wysokie. Tymczasem teraz ma okazję zająć się tym, co lubi i kocha, w dodatku za niezłe pieniądze… Było w tym coś niewłaściwego, chyba nawet niemoralnego, lecz zarazem niezwykle pociągającego. A może powinna spróbować? No ale hotel z pluskwami… I miejscowa milicja, która będzie jej rzucać kłody pod nogi i szukać sposobności, żeby zdyskredytować nieproszonego gościa… I staruszkowie emeryci przypominający jej swoim widokiem o własnych problemach…

– Losza, nie mam wcale ochoty jechać do Tomilina – powiedziała Nastia mężowi po powrocie z pracy. – Miejscowi gliniarze będą próbowali utopić mnie w łyżce wody. Zaczną mnie obrażać i zachowywać się po chamsku, a ja poczuję się dotknięta i puszczą mi nerwy. To nie będzie praca, tylko nieustanna walka z czyimiś humorami i urażoną dumą. No i jeszcze ci emeryci. Sama jestem emerytką, do tej pory nie pogodziłam się z nowym statusem, więc ich problemy związane z samotnością i nieprzydatnością będą mnie kłuć w oczy.

Czistiakow słuchał żony i metodycznie siekał cebulę oraz zieleninę do sałatki, nie podnosząc głowy. Nastia nie była pewna, czy mąż słyszy jej słowa.

– Moim zdaniem dramatyzujesz – powiedział spokojnie. – Masz nową pracę, musisz nauczyć się ją wykonywać, i to jako osoba prywatna, która nie ma za plecami machiny państwowej. Nigdy się tego nie nauczysz, jeśli nie zaczniesz czegoś robić. Sama wiesz, że bez pracy nie ma kołaczy. Martwisz się, że nie ułożą ci się relacje z lokalną milicją? No to naucz się je tworzyć. Samo nic się nie zrobi. Mam dodać imbiru?

– Dodaj – odruchowo odparła Nastia, zastanawiając się nad słowami męża.

Była pewna, że Loszka zrozumie jej męczarnie, zrozumie, że ona nie ma ochoty jechać do Tomilina i zajmować się tą dziwną „starczą” sprawą, nie chce też, żeby Stasow pomyślał, że postanowiła wykorzystać ich dawną przyjaźń i wytargować korzystniejsze warunki pracy. Stasow ma rację. Nastia nie chce dostawać przyzwoitego wynagrodzenia tak po prostu, nie może sobie na to pozwolić. Loszka też ma rację. Jeżeli będzie siedziała z założonymi rękami, niczego się nie nauczy. Ale na myśl o wyjeździe dostaje gęsiej skórki…

Loszka woli, żebym wyjechała, pomyślała nagle Nastia. Ma dość mojego narzekania, wiecznego kręcenia nosem i snucia się po domu. Chce, żebym zajęła się w końcu pracą i wzięła w garść. Nie potrzebuje moralnego potwora. Zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby wyciągnąć mnie z depresji, zmarnował mnóstwo sił i czasu, no i w końcu stracił cierpliwość. Chce zostać sam.

– Masz rację, Loszyk – powiedziała półgłosem – muszę jechać. Masz całkowitą rację.

Wyjęła z torebki wizytówkę Andrieja Siergiejewicza Biegorskiego, którą Stasow otrzymał od Romanowa, i wybrała podany na niej numer telefonu.

– Wyjazd jutro rano – rzeczowo oznajmił Biegorski. – Niech pani podyktuje adres, o siódmej samochód będzie czekał pod domem.

– Dobrze – posłusznie odparła Nastia, po czym rzuciła się do pakowania.

Czistiakow wyszedł z kuchni z nożem w ręce i ze zdumieniem popatrzył na żonę, która wyciągała z pawlacza dużą torbę podróżną.

– A może byśmy najpierw zjedli kolację? Sałatka gotowa, ryba usmażona.

– Rano wyjeżdżam, Losza. – Nastia zeskoczyła z taboretu z torbą w rękach i rzuciła ją na podłogę. – Muszę się pakować, bo nie zdążę.

– Masz jeszcze sporo czasu. Pomogę ci. Chodź do stołu.

Szybko zjedli kolację i zaczęli się zastanawiać, co Nastia powinna ze sobą zabrać. Główny problem polegał na tym, że nie można było określić warunków ani czasu pobytu. Nie wiadomo na przykład, czy wziąć ciepły szlafrok. Jeżeli w hotelu jest zimno i wieje od okien, to tak, Nastia będzie w nim spać, tyle że szlafrok zajmuje dużo miejsca, warto by więc wiedzieć, czy na pewno się przyda. Czy wziąć ręczniki, bo może miejscowy hotel je zapewnia? Czy pakować dużą butelkę dobrego szamponu, do którego Nastia się przyzwyczaiła, bo może jest dostępny w tamtejszym sklepie? I tak dalej. Pytań było mnóstwo, a odpowiedzi żadnej. Podczas gdy małżonkowie zastanawiali się, czy przyda się cienki bawełniany dres, który wyjęli z szafy, zadzwoniła komórka Nasti.

– Tu Biegorski. – W słuchawce rozległ się głos klienta. – Niech pani siada i zapisuje.

Nastia chwyciła notes i długopis i ulokowała się przy biurku z komputerem, pewna, że Andriej Siergiejewicz zaraz przekaże jej ważne informacje. Ale pomyliła się, Biegorski dzwonił w zupełnie innym celu.

– Niech pani weźmie trzy swetry – cienki, średniej grubości i bardzo ciepły. Cienki i średni z golfem, ciepły z wycięciem pod szyją, rozmiar, a najlepiej dwa rozmiary większy niż pozostałe – dyktował miarowo. – Dżinsy albo spodnie, dwie pary, wąskie, w żadnym wypadku nierozkloszowane. Dalej: buty na wysokiej podeszwie…

Nastia zdrętwiała. Czyżby Biegorski sądził, że skoro płaci, ma prawo wtykać nos w jej sprawy? Ten ponurak z milionami w kieszeniach chce jej rozkazywać, jakie ma nosić dżinsy, szerokie czy wąskie? Może nie podobają mu się rozkloszowane, które wróciły do łask? Trudno, będzie musiał to ścierpieć.

Parę razy próbowała się wtrącić, ale mężczyzna jej nie słuchał i nie przerywał metodycznego dyktowania. Przy szóstym punkcie Nastia przestała zapisywać i w ogóle słuchać, jedną ręką przyciskała słuchawkę do ucha, drugą wyjmowała i podawała mężowi rzeczy, które ten starannie układał w torbie. Wreszcie udało jej się wpaść Biegorskiemu w słowo.

– Może mi pan jeszcze doradzi, jaki mam wziąć szampon? – wypaliła.

Nie ukrywała ironii, ale z tonu klienta nie domyśliła się, czy ją uchwycił.

– Szampon może pani wziąć ten, którego pani używa, ale w mieście są dobrze zaopatrzone drogerie, a w nich to samo co w Moskwie. Albo weźmie pani swój, albo kupi na miejscu, według własnego uznania. Wszystko pani zapisała?

– Oczywiście – skłamała bez mrugnięcia okiem.

– Teraz proszę powiedzieć, jaki system odżywiania pani preferuje?

– Co takiego?

Nastia nie miała zielonego pojęcia, o co Biegorski ją pyta.

– Chodzi mi o to, co pani zwykle jada. Jak przygotowuje pani posiłki?

– Jem to, co jest pod ręką, nie jestem kapryśna.

– Co mają do tego kaprysy? – Nastia odniosła wrażenie, że Biegorski całkiem szczerze się zdziwił. – Każdy człowiek, zwłaszcza w pani wieku, musi dbać o zdrowie, a nie jeść byle co.

– Niech pan posłucha – ze złością odparła Nastia. – Człowieka, który przez dwadzieścia pięć lat od rana do wieczora ugania się za przestępcami, cieszy nawet suchy kawałek chleba, jeżeli w ogóle znajdzie czas, żeby go zjeść. Słusznie pan zrobił, zwracając uwagę na mój wiek. Za pół roku stuknie mi pięćdziesiątka, wszystkie te lata przeżyłam, polegając na własnym rozumie, pracowałam, jadłam, ubierałam się i wyjeżdżałam w delegacje. I jak pan widzi, jakoś żyję, nie zginęłam. Więc niech pan pozwoli, że sama zdecyduję, w co się ubiorę i co będę jadła. Płaci mi pan za pracę, a nie za to, żebym nosiła spodnie tego fasonu, który się panu podoba.

Biegorski roześmiał się wesoło do słuchawki.

– Muszę przyznać – powiedział, gdy pohamował śmiech – że jest pani drugą kobietą po mojej żonie, która ośmiela się mi przeciwstawić. Już za to jestem gotów panią szanować. Zrobimy tak: niech się pani spakuje według listy, którą podyktowałem, a jutro punktualnie o siódmej czekam na panią w samochodzie przed domem.

Nastia stropiła się. Była pewna, że dostanie samochód z kierowcą, żeby dotrzeć na miejsce, a tymczasem okazuje się, że klient zamierza z nią jechać. Co by to miało znaczyć? Że facet zamierza zostać w Tomilinie i rygorystycznie kontrolować jej pracę, żądając sprawozdania z każdego drobiazgu i bez przerwy udzielając ważnych wskazówek? To możliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że przed chwilą dyktował jej listę i zawracał głowę systemem odżywiania. System odżywiania! Też pomysł! Jedz, co ci dają, i bądź wdzięczny, że cokolwiek dostałeś i nie siedzisz głodny.

– Pan też jedzie? – zapytała ostrożnie.

– Oczywiście. Po drodze wszystko pani opowiem, żeby nie tracić czasu na miejscu. Zorientuje się pani w sytuacji. Do jutra, Anastazjo Pawłowno. Aha, niech pani zje porządne śniadanie, bo pierwszy postój zrobimy dopiero koło południa.

Niech licho porwie tego Biegorskiego! Nastia z irytacją cisnęła telefon na kanapę i wróciła do pakowania.

– Czego chciał? – zapytał Czistiakow, wkładając do torby reklamówkę z szamponem i lakierem do włosów. – Bierzesz suszarkę?

– Biorę – odparła Nastia z westchnieniem. – W końcu jest zima, strach wyjść na ulicę z mokrą głową, a czekać, aż włosy same wyschną, szkoda czasu. Czego chciał? Żebym tańczyła, jak mi zagra. No i zobacz, co znaczy klient w mojej nowej pracy. Płaci i uważa, że może mi dyktować, jak mam się ubrać i co jeść, myśli, że jestem upośledzona umysłowo. Nawiasem mówiąc, teraz tak będzie zawsze. Na Pietrowce byłam człowiekiem, a teraz jestem nikim i każdy, kto ma pieniądze, może mną pomiatać. A ty mnie tak namawiałeś, żebym się zatrudniła u Stasowa! Wygląda na to, że będę służącą, dziewczyną na posyłki.

Nastia dała się ponieść nerwom i nie zauważyła, że podnosi głos i mówi z coraz większym rozdrażnieniem i zaciekłością.

– Słuchaj, Losza, a może lepiej odejdę od Stasowa, póki nie jest za późno? Zaraz do niego zadzwonię, zrezygnuję z pracy w Tomilinie i w ogóle z posady. Będę siedzieć w domu i nikt nie będzie mi rozkazywał…

Czistiakow objął żonę, głaszcząc i przytulając jej głowę do swojego ramienia.

– No co ty, Asieńko, uspokój się, nie gorączkuj. Co się takiego stało? Myślałby kto, zadzwonił jakiś dureń i podyktował ci listę. No i co z tego? Wyrzuć ją i zapomnij o niej, spakuj się według własnego uznania, weź tylko to, co uważasz za potrzebne, nikogo nie słuchaj. Jesteś profesjonalistką, będą ci płacić za to, co umiesz i lubisz robić, tylko to się liczy. A kto, o czym i jakim tonem z tobą rozmawiał, nie ma znaczenia. Twoje zadanie to rozwiązać sprawę zabójstw, a nie zabiegać o sympatię klienta. Nie zawracaj sobie tym głowy. Każdy ma jakieś dziwactwa. Ty też nie jesteś aniołem, a i tak cię kocham.

– Naprawdę? – Nastia podniosła głowę i popatrzyła na męża przez łzy. – Naprawdę mnie kochasz?

– Oczywiście – przytaknął Aleksiej.

– Mimo dziwactw?

– Nie „mimo”, ale właśnie z uwagi na nie – poprawił Losza z uśmiechem. – Dziwactwa dodają ci uroku. Bez nich byłabyś nudna i nieatrakcyjna.

Nastia uspokoiła się, a piętnaście minut później była już spakowana do podróży. W ramach terapii Czistiakow zaproponował, żeby obejrzeli razem jakiś film z kasety. Wybrali amerykańską komedię Płytki facet, którą Nastia bardzo lubiła i mogła oglądać na okrągło, po czym ulokowali się na kanapie przytuleni.

Ale przedtem Nastia podarła niedokończoną listę, którą podyktował jej Biegorski, i z ulgą wyrzuciła do kosza.

1 GOWD(Gorodskoj otdieł wnutriennich dieł) – Miejski Wydział Spraw Wewnętrznych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 2

Pierwsze wrażenie, jakie wywarł na Nasti Andriej Siergiejewicz Biegorski, było dziwne. Sądząc z wczorajszego telefonu, powinien to być człowiek, delikatnie mówiąc, osobliwy. Nastia sądziła, że zobaczy dziwacznie ubranego i niechlujnego mężczyznę, któremu niespodziewane bogactwo odebrało rozum, otoczonego tabunem ochroniarzy, chamowatego, marudnego i odpychającego. Okazało się, że jest inaczej. Tylne siedzenie drogiego luksusowego samochodu zajmował elegancko ubrany mężczyzna, schludny i wysportowany, z brzydką twarzą o nieregularnych rysach, ale bardzo pociągający. Z przodu obok kierowcy siedział postawny, barczysty ochroniarz. Tylko jeden. Co prawda kierowca też nie był ułomkiem, więc równie dobrze mógł pełnić rolę drugiego ochroniarza, mimo to obraz okazał się zupełnie inny niż ten, który Nastia stworzyła sobie wczoraj. Była pewna, że Biegorski od razu zapyta, czy zabrała wszystkie rzeczy z listy, a może nawet sprawdzi zawartość jej torby, tymczasem Andriej Siergiejewicz w ogóle nie poruszył tego tematu i nawet nie zaszczycił spojrzeniem torby sportowej, którą kierowca włożył do bagażnika. Drugą torbę, z komputerem, Nastia troskliwie umieściła na kolanach.

Andriej Siergiejewicz Biegorski najwidoczniej nie lubił tracić czasu, ponieważ zaraz po tym, jak przywitał się z Nastią, przystąpił do opowieści.