Żydowska Ameryka. Wczoraj i dziś diaspory w USA - Tomasz Zalewski - ebook

Żydowska Ameryka. Wczoraj i dziś diaspory w USA ebook

Tomasz Zalewski

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jewish American community to największa, po Izraelu, żydowska społeczność na świecie, licząca sobie około siedmiu milionów ludzi. Stanowi to  niewiele ponad 2 procent ludności  USA, ale wkład Żydów do amerykańskiej gospodarki, polityki i kultury jest niewspółmiernie większy niż sugerowałaby to ich stosunkowo skromna liczebność. Przeważająca większość tej diaspory – to dzieci, wnuki lub prawnuki imigrantów z Polski.

Książka Tomasza Zalewskiego jest dziennikarskim, zbiorowym portretem diaspory, skomponowanym z eseistyczno-reportażowych tekstów, które opowiadają o najistotniejszych aspektach życia i problemach Żydów w Ameryce. Rozmówcami autora są rabini, liderzy i szeregowi działacze żydowskich organizacji, dziennikarze, badacze judaizmu z wyższych uczelni oraz  tzw. zwykli ludzie. Te rozmowy przybliżają koleje ich losu, sposób myślenia, argumentacji, motywy postępowania, ewentualne kompleksy czy fobie. Może pozwoli to zrozumieć, dlaczego są tacy, jacy są. Poznajmy amerykańskich Żydów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 358

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


BI­BLIO­TEKA PO­LI­TYKI
Ty­tuł: Ży­dow­ska Ame­ryka. Wczo­raj i dziś dia­spory w USA
Au­tor: To­masz Za­lew­ski
© co­py­ri­ght by To­masz Za­lew­ski, 2023 © co­py­ri­ght by PO­LI­TYKA Spółka z o.o. SKA, 2023
Re­dak­cja: Ja­cek Ko­wal­czyk, Piotr Zme­lo­nek
Pro­jekt okładki: Ja­nusz Fajto
Opra­co­wa­nie gra­ficzne, skład: Ja­nusz Fajto, Iwona Mich­niew­ska
Fo­to­edy­cja: Ja­cek Biały
Ko­rekta: Zo­fia Ko­zik, Pau­lina Wejt
Zdję­cie na okładce: © Ni­co­las Man­cardo/Shut­ter­stock
Zdję­cie na skrzy­dełku: © Le­szek Zych/PO­LI­TYKA
Zdję­cia w książce: s. 12 Paul Mar­tinka/Spla­sh­News.com/East News, s. 24 Bet­t­mann Ar­chive/Getty Ima­ges, s. 48 Ja­mes Ke­ivom/NY Da­ily News Ar­chive/Getty Ima­ges, s. 80 Bet­t­mann Ar­chive/Getty Ima­ges, s. 104 Giu­seppe Cri­meni/Shut­ter­stock, s. 120 Bill Fo­ley/Getty Ima­ges, s. 148 Chip So­mo­de­villa/Getty Ima­ges, s. 180 a katz/Shut­ter­stock, s. 202 Ira L. Black/Cor­bis/Getty Ima­ges, s. 218 Geo­rge Ri­zer/The Bo­ston Globe/Getty Ima­ges, s. 246 Do­nat Bryk­czyń­ski/Re­por­ter, s. 290 Brendt A Pe­ter­sen/Shut­ter­stock; po­zo­stałe zdję­cia: To­masz Za­lew­ski
Wy­da­nie I, War­szawa 2023
ISBN 978-83-968721-3-5
Wy­dawca: PO­LI­TYKA Sp. z o.o. SKA ul. Słu­pecka 6, 02-309 War­szawa e-mail:po­li­tyka@po­li­tyka.plwww.po­li­tyka.plsklep.po­li­tyka.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Skąd ten po­mysł

Dla­czego na­pi­sa­łem tę książkę?

Je­wish Ame­ri­can com­mu­nity to naj­więk­sza, po Izra­elu, ży­dow­ska spo­łecz­ność na świe­cie, li­cząca so­bie około sze­ściu–sied­miu mi­lio­nów lu­dzi (dla­czego „około”, wy­ja­śniam w pierw­szym roz­dziale). Sta­nowi to nie­wiele po­nad dwa pro­cent lud­no­ści USA, ale wkład Ży­dów – albo, jak kto woli, Ame­ry­ka­nów ży­dow­skiego po­cho­dze­nia – do ame­ry­kań­skiej go­spo­darki, po­li­tyki i kul­tury jest nie­współ­mier­nie więk­szy, niż su­ge­ro­wa­łaby to ich sto­sun­kowo skromna li­czeb­ność. Prze­wa­ża­jąca więk­szość tej dia­spory – ame­ry­kań­scy Ży­dzi uni­kają zwy­kle tego okre­śle­nia, ale bę­dziemy go uży­wać wy­mien­nie ze „spo­łecz­no­ścią” – to dzieci, wnuki lub pra­wnuki imi­gran­tów z Pol­ski. Z Pol­ski dzi­siej­szej lub daw­nej, z te­ry­to­riów I i II Rzecz­po­spo­li­tej. Miesz­ka­jąc z nami przez stu­le­cia, stali się czę­ścią pol­skiej kul­tury, czę­sto ją współ­two­rząc, a przy tym nie­sły­cha­nie ją wzbo­ga­ca­jąc. A po­nie­waż ich po­tom­ko­wie żyją dziś w Ame­ryce, choćby z tego po­wodu warto za­oce­aniczną dia­sporę bli­żej po­znać. Nie za­po­mi­na­jąc też i o tym, że wielu współ­cze­snych ame­ry­kań­skich Ży­dów po­dej­muje od po­nad 30 lat sta­ra­nia, aby w no­wej i od­mie­nio­nej już Pol­sce przy­wró­cić, choćby w mi­kro­skali, na­miastkę ży­dow­skiego świata, dla któ­rego przed­wo­jenna Pol­ska była jed­nym z naj­waż­niej­szych fi­la­rów.

O dia­spo­rze ame­ry­kań­skiej przy­po­mi­namy so­bie zwy­kle wtedy, kiedy ma do nas o coś pre­ten­sję – re­sty­tu­cję mie­nia, in­cy­denty an­ty­se­mic­kie albo próby prze­mil­cza­nia nie­chlub­nej po­stawy wielu Po­la­ków wo­bec Ży­dów w cza­sie Za­głady. Pro­te­sty or­ga­ni­za­cji ży­dow­skich w USA by­wają new­sami dnia, a po­nie­waż na­stę­pują po nich czę­sto oświad­cze­nia ad­mi­ni­stra­cji lub Kon­gresu su­per­mo­car­stwa, re­agują na nie pol­skie rządy, nie­kiedy na­wet wy­co­fu­jąc się z kon­te­sto­wa­nych de­cy­zji. Pro­te­stu­jące or­ga­ni­za­cje re­pre­zen­tują, jak wiemy, wpły­wową grupę na­ci­sku w kraju bę­dą­cym na­szym naj­waż­niej­szym so­jusz­ni­kiem. W po­tocz­nej pol­skiej wy­obraźni ukształ­to­wał się w efek­cie ob­raz dia­spory jako spo­łecz­no­ści po­tęż­nej, sil­nej jed­no­ścią ce­lów i in­te­re­sów, sku­tecz­nej jako lobby, a przy tym, nie­stety, zde­cy­do­wa­nie nam nie­przy­chyl­nej.

Jest to ob­raz tylko czę­ściowo praw­dziwy, a przede wszyst­kim mocno uprosz­czony. W dia­spo­rze rze­czy­wi­ście prze­waża ne­ga­tywny wi­ze­ru­nek Pol­ski – fa­talny owoc złych do­świad­czeń Ży­dów w na­szym kraju w mi­nio­nym stu­le­ciu. Nie brak w niej jed­nak osób życz­li­wie do Pol­ski na­sta­wio­nych i jej praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Błę­dem jest po­strze­ga­nie ży­dow­sko-ame­ry­kań­skiej spo­łecz­no­ści jako mo­no­litu. Ży­dzi ame­ry­kań­scy to mo­zaika rów­nie ko­lo­rowa jak cała współ­cze­sna Ame­ryka, zbio­ro­wość ogrom­nie zróż­ni­co­wana re­li­gij­nie (ju­da­izm ame­ry­kań­ski ma wiele od­mian), świa­to­po­glą­dowo, po­li­tycz­nie oraz, by tak rzec, toż­sa­mo­ściowo. Zróż­ni­co­wana tak bar­dzo, że na­zy­wa­nie jej „spo­łecz­no­ścią”, co su­ge­ruje spój­ność, ho­mo­ge­nicz­ność grupy, nie jest naj­szczę­śliw­szym okre­śle­niem, bo „Je­wish Ame­ri­can com­mu­nity” to w isto­cie zbiór roz­ma­itych mniej­szych spo­łecz­no­ści czę­sto nie­ma­ją­cych ze sobą nic wspól­nego poza tym, że ich człon­ko­wie są Ży­dami albo, mó­wiąc pre­cy­zyj­niej, za ta­kich się uwa­żają.

Pi­sa­nie o spra­wach ży­dow­skich to przed­się­wzię­cie kar­ko­łomne. Z po­wodu uni­kal­nej hi­sto­rii Ży­dów, spe­cy­ficz­nej, ple­mien­nej ge­nezy ju­da­izmu i jego qu­asi-na­ro­do­wego cha­rak­teru, ma­te­ria jest wy­jąt­kowo skom­pli­ko­wana. I, oczy­wi­ście, de­li­katna. Pi­sząc o pol­skich Ży­dach, co chwila na­tra­fiamy na wątki na­ła­do­wane emo­cjami, ob­cią­żone trau­mami, za­trute wza­jem­nymi uprze­dze­niami. Mimo uchy­le­nia cen­zor­skich za­pi­sów z PRL do­ty­czą­cych spraw ży­dow­skich, „od­cza­ro­wa­nia” te­matu, wy­peł­nia­nia bia­łych plam hi­sto­rii wciąż trzeba uwa­żać, by nie ura­zić za­daw­nio­nych, nie cał­kiem za­bliź­nio­nych ran i nie dać się za­mknąć w pu­bli­cy­stycz­nych sche­ma­tach dyk­to­wa­nych ide­olo­giczno-po­li­tycz­nymi po­dzia­łami. Wciąż trudno o nie­któ­rych spra­wach roz­ma­wiać „nor­mal­nie”. W USA o kom­pli­ka­cjach tego ro­dzaju dys­ku­tuje się otwar­cie, spo­koj­nie i ra­cjo­nal­nie. Cho­ciaż Ame­ryka nie jest cał­kiem bez winy wo­bec Ży­dów, przy­znała się do grze­chów prze­szło­ści – an­ty­se­mi­ty­zmu lat 30. i bier­no­ści wo­bec Ho­lo­kau­stu – i dia­spora nie żywi wo­bec niej urazy.

Co nie zna­czy, że kon­takty z nią pol­skiego au­tora za­wsze były ła­twe. Nie­któ­rzy jej pro­mi­nentni przed­sta­wi­ciele nie od­po­wia­dali na pro­po­zy­cję spo­tkań albo re­ago­wali chłodno, jakby nie mieli spe­cjal­nej ochoty na roz­mowę o ży­dow­skich spra­wach i po na­le­ga­niach go­dzili się na nią z uprzej­mo­ści. Je­den z li­de­rów spo­łecz­no­ści przy­znał się do swych po­dej­rzeń, że za te­ma­tem mo­jego pro­jektu kryje się chęć po­twier­dze­nia, dla pol­skiego czy­tel­nika, wia­do­mych ne­ga­tyw­nych ste­reo­ty­pów i uprze­dzeń. Udało mi się prze­zwy­cię­żyć jego nie­uf­ność – oka­zał się mą­drym, nie­za­leż­nie my­ślą­cym czło­wie­kiem – i na­wet się z nim za­przy­jaź­nić. Tak jak z wie­loma in­nymi roz­mów­cami, któ­rzy chęt­nie mó­wili o so­bie, dia­spo­rze i dzie­lili się swymi po­glą­dami na jej te­mat.

Zdaję so­bie sprawę, że książka o Ży­dach w USA mo­głaby li­czyć kilka gru­bych to­mów, gdyby chciało się na­pi­sać o „wszyst­kim” – tak bo­gate jest ży­cie dia­spory i jej rola w Ame­ryce, tak wielu ame­ry­kań­skich Ży­dów to osoby znane lub po pro­stu cie­kawe, za­słu­gu­jące na przed­sta­wie­nie czy­tel­ni­kom, i tak znaczny jest ich wkład do ame­ry­kań­skiej kul­tury, go­spo­darki czy po­li­tyki. Nie było jed­nak moim za­mia­rem na­pi­sa­nie qu­asi-so­cjo­lo­gicz­nej, wy­czer­pu­ją­cej mo­no­gra­fii, pre­ten­du­ją­cej do przed­sta­wie­nia spo­łecz­no­ści ży­dow­sko-ame­ry­kań­skiej z na­ukową dys­cy­pliną i grun­tow­no­ścią. Nie je­stem eks­per­tem od ju­da­izmu, tylko dzien­ni­ka­rzem spe­cja­li­zu­ją­cym się w pro­ble­ma­tyce ame­ry­kań­skiej, któ­rego w USA za­wsze in­te­re­so­wały mniej­szo­ści et­niczne i re­li­gijne. Te­mat książki wy­nika z tych za­in­te­re­so­wań oraz mo­jej wie­lo­let­niej fa­scy­na­cji hi­sto­rią i kul­turą Ży­dów. A także pry­wat­nych do­świad­czeń – na­leżę do po­ko­le­nia Marca 1968, na stu­diach mia­łem przy­ja­ciół i zna­jo­mych ży­dow­skiego po­cho­dze­nia, któ­rych więk­szość po ha­nieb­nej „an­ty­sy­jo­ni­stycz­nej” czy­stce wy­je­chała z Pol­ski. Po la­tach w Ame­ryce, gdzie przez ćwierć wieku pra­co­wa­łem jako ko­re­spon­dent pol­skiej prasy, spo­tka­łem emi­gran­tów z tej wy­gnań­czej fali.

Moja książka jest dzien­ni­kar­skim, zbio­ro­wym por­tre­tem dia­spory, skom­po­no­wa­nym z ese­istyczno-re­por­ta­żo­wych tek­stów, które opo­wia­dają o naj­istot­niej­szych, jak są­dzę, aspek­tach ży­cia i pro­ble­mach Ży­dów w Ame­ryce. Mó­wią o nich moi roz­mówcy – ra­bini, li­de­rzy i sze­re­gowi dzia­ła­cze ży­dow­skich or­ga­ni­za­cji, dzien­ni­ka­rze, ba­da­cze ju­da­izmu z wyż­szych uczelni oraz tzw. zwy­kli lu­dzie. Osoby, do któ­rych do­tar­łem, nie są za­pewne „re­pre­zen­ta­tywną próbą” ca­łej kil­ku­mi­lio­no­wej spo­łecz­no­ści. Ci jed­nak, któ­rzy zgo­dzili się po­świę­cić mi swój czas, to, jak są­dzę, tacy, któ­rzy na­prawdę czują się jej czę­ścią i któ­rych ży­dow­skość jest dla nich ważna, my­ślą o niej – i dla­tego wła­śnie ze­chcieli o niej roz­ma­wiać.

Za­le­żało mi, żeby czy­tel­nik ich bli­żej po­znał – ich ko­leje losu, spo­sób my­śle­nia, ar­gu­men­ta­cji, mo­tywy po­stę­po­wa­nia, ewen­tu­alne kom­pleksy czy fo­bie. Może po­zwoli to zro­zu­mieć, dla­czego są tacy, jacy są. Po­znajmy ame­ry­kań­skich Ży­dów. Nie wszy­scy – na­prawdę! – to nie­chętni Pol­sce za­możni ban­kie­rzy aro­ganci z No­wego Jorku. Na gle­bie igno­ran­cji naj­le­piej kwitną prze­sądy i uprze­dze­nia. Wie­dza to klucz do ich prze­zwy­cię­ża­nia i do zro­zu­mie­nia in­nych. Je­śli moja książka po­sze­rzy wie­dzę czy­tel­ni­ków o dia­spo­rze, wzbu­dzi pra­gnie­nie jej po­głę­bie­nia czy wręcz za­chęci do kon­tak­tów i dia­logu z ame­ry­kań­skimi Ży­dami, uznam to za swój wielki suk­ces.

Ro­dzina no­wo­jor­skich Ży­dów w dniu święta Pu­rim (Święto Lo­sów).

ROZ­DZIAŁ 1

O kim jest ta książka

Co dla cie­bie zna­czy: być Ży­dem?

To pro­ste, cha­sydzki ra­bin Yossi Lew z Atlanty nie ma pro­blemu z od­po­wie­dzią. Więc po pierw­sze, trzeba ści­śle prze­strze­gać ży­dow­skiego prawa, wszyst­kich 613 mi­cwot, przy­ka­zań, które Moj­żesz ogło­sił Ży­dom na gó­rze Sy­naj. Po dru­gie, uka­zy­wać piękno ju­da­izmu in­nym, bra­ciom Ży­dom i lu­dziom na ca­łym świe­cie. Nie-Ży­dom także. Aby zro­zu­mieli, co mówi Bóg i co zna­czy po­łą­czyć się z Nim.

Na py­ta­nie, co jest naj­waż­niej­szą czę­ścią albo istotą ży­dow­sko­ści, bez wa­ha­nia od­po­wiada rów­nież ra­bin Levi Shem­tov, li­der cha­sy­dów Lu­ba­vitch Cha­bad w Wa­szyng­to­nie, czło­wiek in­sty­tu­cja w sto­licy USA, sły­nący z pro­mo­cji ju­da­izmu w ame­ry­kań­skim Kon­gre­sie. Ale jego od­po­wiedź jest już nieco bar­dziej zło­żona.

– Na­leży po­stę­po­wać zgod­nie z pra­wem Bo­żym, i to w taki spo­sób, by kon­ty­nu­ować na­sze dzie­dzic­two i na­pra­wiać świat. Mu­simy się sto­so­wać do wielu przy­ka­zań, ale naj­waż­niej­sze to czy­nić ży­cie lep­szym. Nie tylko dla Ży­dów, dla wszyst­kich – mówi ra­bin.

Py­ta­nie o ży­dow­ską toż­sa­mość w Ame­ryce XXI wieku nie wy­daje się trudne tylko dla po­boż­nych Ży­dów or­to­dok­syj­nych. Inni za­sta­na­wiają się, co z nim po­cząć, zma­gają się z od­po­wie­dzią jak z cięż­kim pro­ble­mem, który na­gle każe się im roz­wią­zać. To prze­cież bar­dzo skom­pli­ko­wane. I bar­dzo oso­bi­ste. Tak oso­bi­ste, że za­czy­nam się nie­po­koić, czy nie prze­kra­czam ja­kiejś gra­nicy, poza którą do­cie­kli­wość staje się nie­tak­tow­nym wścib­stwem. Bo na przy­kład Da­niel Ze­mel, ra­bin ju­da­izmu re­for­mo­wa­nego, wy­gląda, jakby się miał za chwilę zi­ry­to­wać. O tym, o co py­tam, mógłby mó­wić długo, ale od­po­wie krótko. Tro­chę na od­czep­nego?

Ra­bin Levi Shem­tov, za­ło­ży­ciel i du­chowy li­der The­SHUL of the Na­tion’s Ca­pi­tal, or­to­dok­syj­nej sy­na­gogi w Wa­szyng­to­nie i szef Ame­ri­can Friends of Lu­ba­vitch (Cha­bad), or­ga­ni­za­tor ob­cho­dów ży­dow­skich świąt w sto­licy USA.

– Naj­istot­niej­sze dla ży­dow­skich war­to­ści jest to, że każde ludz­kie ży­cie jest święte. Oraz to, że ży­cie, które się li­czy, to tylko to, które mamy. Do­cze­sne. Ju­da­izm to nie chrze­ści­jań­stwo – za­zna­cza.

Nic o Bogu, o To­rze, o 613 przy­ka­za­niach. Re­for­mo­wana ra­binka Ro­sa­lin Man­del­berg z Nor­folk w Vir­gi­nii też o tym wszyst­kim nie wspo­mina.

– Ważne jest, by żyć peł­nią ży­cia, cie­szyć się nim, spra­wiać, by cie­szyli się nim inni. Żyć w po­koju, spra­wie­dli­wie, trak­tu­jąc wszyst­kich z god­no­ścią, nie­za­leż­nie od rasy czy stylu ży­cia – mówi rabbi Ro­sa­lin.

***

Ale dla­czego w ogóle o to py­tam?

Uro­dzeni w USA Po­lish Ame­ri­cans mogą lu­bić pie­rogi i słu­chać, za na­mową babci, pol­skiej mu­zyki lu­do­wej. Ame­ry­kań­scy Włosi je­dzą ma­ka­ron i wiel­bią operę bel canto. Po­tom­ko­wie imi­gran­tów z Kuby wolą ropa vieja, czyli du­szoną wo­ło­winę z ry­żem i fa­solą, tań­czą salsę i oglą­dają te­le­wi­zję Uni­vi­sion. Dla wszyst­kich związki ze sta­rym kra­jem to kwe­stia sen­ty­mentu i przy­zwy­cza­jeń, z cza­sem wy­ga­sa­ją­cych. Są po pro­stu Ame­ry­ka­nami. Ży­dzi też... ale jakby nie tylko. Kwe­stia ich et­nicz­nej toż­sa­mo­ści jest bar­dziej skom­pli­ko­wana. Nie­któ­rzy, na­wet uro­dzeni w USA, mó­wią, że czują się bar­dziej Ży­dami niż Ame­ry­ka­nami.

– Na twoje py­ta­nie pra­wie nie spo­sób od­po­wie­dzieć, ale spró­buję – mówi Mark Le­vin, dzia­łacz Na­tio­nal Co­ali­tion Sup­por­ting Eu­ra­sian Jewry (Na­ro­dowa Ko­ali­cja Po­par­cia Ży­do­stwa Eu­ra­zji). – Być Ży­dem to część mo­jego DNA. To coś, co czyni mnie ta­kim, ja­kim je­stem. To zro­zu­mie­nie na­szej hi­sto­rii, na­szych wy­zwań, tra­ge­dii i trium­fów. Przy­na­leż­ność do na­rodu i jego re­li­gij­nej kul­tury. Czuję się czę­ścią na­szej re­li­gii.

– A czy sam je­steś re­li­gijny?

– Je­stem na mój wła­sny spo­sób... Jedną z ko­rzy­ści by­cia ame­ry­kań­skim Ży­dem jest na­sza róż­no­rod­ność, jest to, jak roz­ma­icie mo­żemy się okre­ślać jako Ży­dzi, czy to na ba­zie re­li­gij­nej czy kul­tu­ral­nej. W każ­dym ra­zie być Ży­dem zna­czy dla mnie: trosz­czyć się o in­nych, opo­wia­dać się za spo­łe­czeń­stwem, w któ­rym pa­nuje spra­wie­dli­wość, opar­tym na to­le­ran­cji i rów­no­ści. – I do­daje: – Uwa­żam się za dum­nego Żyda, dum­nego z tego, co osią­gnę­li­śmy jako na­ród w ciągu kil­ku­set lat w Ame­ryce i jako na­ród li­czący so­bie pięć ty­sięcy lat.

– „Być Ży­dem” ozna­cza dla mnie trzy rze­czy – mówi hi­sto­ryk i ese­ista Ste­ven Bayme. – To, po pierw­sze, edu­ka­cja i wie­dza. Je­ste­śmy Lu­dem Księgi... Po dru­gie, ro­dzina. Dla­czego ko­chamy sza­bas? Bo to dwa­dzie­ścia cztery go­dziny w ty­go­dniu, kiedy Ży­dzi sie­dzą ra­zem przy wspól­nym, ro­dzin­nym stole. I po trze­cie, aspekt spo­łeczny – być czę­ścią ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści i od­czu­wać nie­ro­ze­rwalną więź z Izra­elem.

W swoim eseju „Ide­olo­gie ży­dow­skiej toż­sa­mo­ści” Bayme wy­mie­nia sie­dem, al­ter­na­tyw­nych lub współ­ist­nie­ją­cych, po­wo­dów, dla któ­rych Ży­dzi trwają przy swo­jej ży­dow­sko­ści: po­czu­cie przy­na­leż­no­ści do na­rodu, moż­li­wość roz­woju i wzbo­ga­ca­nia swych in­te­lek­tu­al­nych i du­cho­wych za­so­bów, zna­cze­nie ży­dow­skiego prawa dla Ży­dów, rola wspól­nej hi­sto­rii, zwią­zek ze swoją et­niczną spo­łecz­no­ścią w pań­stwach, w któ­rych żyją, przy­wią­za­nie do re­li­gii oraz – Tik­kun Olam.

Tik­kun Olam to, mó­wiąc na ra­zie z grub­sza, idea na­prawy świata. W tra­dy­cyj­nym ju­da­izmie – jego na­prawy na ob­raz i po­do­bień­stwo Boże. Mo­tyw ten po­wraca w wy­po­wie­dziach nie­mal wszyst­kich ame­ry­kań­skich Ży­dów. Po­boż­nych, pod­kre­śla­ją­cych wier­ność re­li­gij­nej tra­dy­cji, jak i de­kla­ru­ją­cych swoją wo­bec niej neu­tral­ność. Jak Lina M., która prosi, by nie po­da­wać jej na­zwi­ska.

– Otrzy­ma­łeś dar ży­cia, więc po­wi­nie­neś dać coś w za­mian. Świat nie jest do­sko­nały. Jako czło­wiek masz obo­wią­zek dać z sie­bie wszystko, by czy­nić go lep­szym. To je­den ze szcze­gól­nie mi dro­gich do­gma­tów ju­da­izmu – mówi Lina, eme­ry­to­wana urzęd­niczka ad­mi­ni­stra­cji fe­de­ral­nej zwią­zana z „bez­wy­zna­niową kon­gre­ga­cją” kie­ro­waną przez ra­bina, ale nie po­sia­da­jącą swo­jej sy­na­gogi.

Wtó­ruje jej Do­vid Efune, były re­dak­tor na­czelny ży­dow­skiego ty­go­dnika „The Al­ge­me­iner”.

– Tym, co dla mnie naj­bar­dziej de­ter­mi­nuje ży­dow­ską toż­sa­mość, nie jest uro­dze­nie, lecz pewna po­stawa i ide­olo­gia. Dą­że­nie, aby ulep­szać świat i los lu­dzi. Ży­jemy po to, aby an­ga­żo­wać się w świe­cie, nie być tylko wi­dzami.

– Ależ to nie jest ju­da­izm. Nie trzeba być Ży­dem, aby tak my­śleć. To są uni­wer­salne war­to­ści – od­po­wiada na to ra­bin Yossi Lew, kiedy cy­tuję mu słowa Efune.

– Te uni­wer­salne za­sady, fun­da­men­talne dla bu­dowy lep­szego świata, wy­wo­dzą się z ży­dow­skiego ka­nonu – ri­po­stuje były na­czelny „Al­ge­me­inera”. Po­gląd, że wszy­scy lu­dzie ro­dzą się równi i są stwo­rzeni na po­do­bień­stwo Boga, wy­wo­dzi się z ży­dow­skiej tra­dy­cji.

Ale na­pra­wiać świat można na bar­dzo różne spo­soby, więc i Tik­kun Olam Ży­dzi ro­zu­mieją roz­ma­icie. Opo­wiemy o tym sze­rzej w roz­dziale 9.

***

Co dla pani zna­czy: być Ży­dówką?

Po­cho­dząca z Pol­ski 88-let­nia Ha­lina Pe­abody, z domu Lit­man, jest za­sko­czona py­ta­niem.

– Nie mam po­ję­cia, co to jest... – wy­znaje.

I po dłuż­szej chwili, jakby coś so­bie w końcu przy­po­mniała: – Chcieli nas po pro­stu za­bić... Nas wszyst­kich. A my prze­cież chcie­li­śmy tylko być zwy­kłymi, mi­łymi ludźmi...

Ha­lina miała sześć lat, kiedy wojna za­stała ją w Za­lesz­czy­kach. Oj­ciec, Icek Lit­man, był tam wzię­tym den­ty­stą. So­wieci, któ­rzy we­szli 17 wrze­śnia, aresz­to­wali go i wy­wieźli na Sy­be­rię. Po wkro­cze­niu Niem­ców do mia­steczka matka ukry­wała ją w pol­skich do­mach. Przez zna­jo­mego księ­dza za­ła­twiła jej aryj­skie pa­piery. Były wię­cej niż wia­ry­godne, Ha­lina miała nie­bie­skie oczy i krę­cone blond włosy. Pa­mięta, jak Niemcy spę­dzali na ry­nek Ży­dów i od­pro­wa­dzali gdzieś, skąd ża­den już nie wra­cał.

Po roku wy­ru­szyły do Ja­ro­sła­wia, gdzie matka miała do­stać pracę. W po­ciągu folks­dojcz, który mu­siał je skądś znać, pod­szedł i po­wie­dział: je­ste­ście Ży­dów­kami, idziemy na ge­stapo. Pu­ścił je, kiedy matka od­dała mu pie­nią­dze i kosz­tow­no­ści. W Ja­ro­sła­wiu za­miesz­kały u miej­sco­wej praczki. Ko­bieta ta za­bie­rała Ha­linę do ko­ścioła i uczyła ka­te­chi­zmu. Nie­stety zgi­nęła w cza­sie bom­bar­do­wa­nia, które znisz­czyło dom. Przy­gar­nęła je są­siadka. Matka obie­rała ziem­niaki w nie­miec­kich ko­sza­rach. Pod ko­niec wojny, już w trak­cie wy­co­fy­wa­nia się Niem­ców, ich go­spo­dyni, cho­ciaż zda­wała so­bie sprawę, komu po­ma­gała, po­wie­działa: Szkoda, że Hi­tler nie do­koń­czył ro­boty z Ży­dami.

Na­prawdę tak po­wie­działa? Tak, wła­śnie tak. Ha­lina miała wtedy dwa­na­ście lat, ale do­brze to pa­mięta.

***

Oca­leni z Ho­lo­kau­stu to w XXI wieku już tylko uła­mek ame­ry­kań­sko-ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści, ale we­dług ba­dań opi­nii pu­blicz­nej pa­mięć o Za­gła­dzie jest szcze­gól­nie sil­nie jed­no­czą­cym ele­men­tem dla jej zbio­ro­wej świa­do­mo­ści. W son­dażu Pew Re­se­arch Cen­ter z 2013 roku aż 73 pro­cent Ży­dów w USA wy­mie­niło Ho­lo­kaust jako istotny ele­ment ży­dow­skiej toż­sa­mo­ści – wię­cej niż tych, któ­rzy wspo­mnieli o „pro­wa­dze­niu mo­ral­nego i etycz­nego ży­cia” (69 pro­cent), „dzia­łal­no­ści na rzecz rów­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści” (56 pro­cent), „tro­sce o Izrael” (43 pro­cent) oraz „prze­strze­ga­niu na­ka­zów ży­dow­skiego prawa” (19 pro­cent). Po­dobne wy­niki przy­niósł son­daż Pew z 2020 roku, przy czym zna­cze­nie pa­mięci Ho­lo­kau­stu wy­mie­niło wtedy na­wet wię­cej człon­ków ame­ry­kań­skiej dia­spory (76 pro­cent). Klu­czowe zna­cze­nie Za­głady, ty­sięcy lat prze­śla­do­wań i współ­cze­snego an­ty­se­mi­ty­zmu dla zbio­ro­wej psy­che ame­ry­kań­skich Ży­dów wy­ka­zały rów­nież prze­pro­wa­dzone w la­tach 90. ubie­głego wieku ba­da­nia so­cjo­loga Ste­vena M. Co­hena z He­brew Union Col­lege.

Prze­wa­ża­jąca więk­szość mo­ich roz­mów­ców, py­ta­nych, jak ro­zu­mieją i od­czu­wają swoją ży­dow­skość, nie wspo­mina o tra­gicz­nych do­świad­cze­niach swego na­rodu. To na­tu­ralne, bez spe­cjal­nego po­wodu nie ob­na­żamy się, nie po­ka­zu­jemy swo­ich blizn i nie­za­bliź­nio­nych ran. Może wy­raża się w tym także cha­rak­te­ry­styczna w Ame­ryce nie­chęć do eks­po­no­wa­nia tego, co bo­le­sne i smutne. Ale de­fi­nio­wa­nie ży­dow­skiej toż­sa­mo­ści przez pry­zmat Za­głady, po­gro­mów i an­ty­se­mi­ty­zmu ma wie­lo­wie­kową tra­dy­cję, wy­ra­ża­jącą się w te­zie, że prze­śla­do­wa­nia to główny czyn­nik in­te­gru­jący Ży­dów i – pa­ra­dok­sal­nie – po­zwa­la­jący im trwać jako spo­łecz­ność. In­te­lek­tu­ali­ści dia­spory przy­po­mi­nają, że Ba­ruch Spi­noza pi­sał o Ży­dach sku­pia­ją­cych się wo­kół sie­bie nie tyle dzięki sile swej re­li­gii i kul­tury, ile dla­tego, że goje nie chcą zo­sta­wić ich w spo­koju. Póź­niej przy­szło oświe­ce­nie, w XIX wieku pań­stwa za­chod­niej Eu­ropy przy­znały Ży­dom równe prawa, ale echo my­śli XVII-wiecz­nego fi­lo­zofa po­ja­wiło się jesz­cze w słyn­nym, na­pi­sa­nym w 1944 roku eseju Je­ana-Paula Sar­tre’a „Roz­wa­ża­nia o kwe­stii ży­dow­skiej”.

Jo­na­than We­isman, dzien­ni­karz „New York Ti­mesa”, który pod wpły­wem an­ty­se­mic­kiej kam­pa­nii prze­ciw jego książce i kry­tyce Trumpa umoc­nił się w po­czu­ciu swej ży­dow­skiej toż­sa­mo­ści.

Jo­na­than We­isman, dzien­ni­karz „New York Ti­mesa”, w dzie­ciń­stwie cho­dził do ży­dow­skiej szkoły, ale po­tem od­su­nął się od ju­da­izmu. Jak mówi, „nie czuł się spe­cjal­nie Ży­dem”, jego pierw­sza żona była chrze­ści­janką, re­li­gia nie od­gry­wała waż­nej roli w jego ży­ciu. Wszystko zmie­niło się w ostat­nich la­tach, kiedy na ła­mach swej ga­zety kry­ty­ko­wał Do­nalda Trumpa za so­jusz z ra­si­stow­ską pra­wicą. Dla „Da­ily Stor­mer” i in­nych an­ty­se­mic­kich por­tali w Ame­ryce stał się ulu­bio­nym ce­lem na­pa­ści i hejtu – jako „par­cha” wy­sy­łano go do ko­mory ga­zo­wej.

– Do­sta­jąc ty­siące ta­kich po­gró­żek na fej­sie i Twit­te­rze, za­czą­łem się co­raz bar­dziej utoż­sa­miać z ju­da­izmem. Oże­ni­łem się z Ży­dówką, za­pi­sa­łem się do sy­na­gogi, za­przy­jaź­ni­łem z człon­kami kon­gre­ga­cji. To nie tylko mój przy­pa­dek. An­ty­se­mi­tyzm, który na­si­lił się za Trumpa, w wielu lu­dziach umoc­nił ich ży­dow­skość – mówi We­isman.

Co dla niego zna­czy: być Ży­dem?

– Naj­waż­niej­sze dla mnie jest to jedno zda­nie, po­wta­rzane wiele razy w To­rze: bądź do­bry dla ob­cych, bo sam by­łeś obcy w Egip­cie. To naj­waż­niej­sza część ju­da­izmu. My, Ży­dzi, po­win­ni­śmy być go­ścinni, bo przez stu­le­cia ni­g­dzie nie by­li­śmy mile wi­dziani.

Od­po­wia­da­jąc, co dla nich zna­czy „być Ży­dem”, moi roz­mówcy rzadko wspo­mi­nają o Izra­elu, ale py­tani wprost o ten kraj, nie­mal wszy­scy wy­znają, że czują z nim emo­cjo­nalną więź. Dla nie­któ­rych ode­grał on klu­czową rolę we wzmoc­nie­niu ży­dow­skiej toż­sa­mo­ści. Char­les Kup­chan, pro­fe­sor nauk po­li­tycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town, były do­radca pre­zy­den­tów: Clin­tona i Obamy ds. Ro­sji i Eu­ropy Wschod­niej, w mło­do­ści cho­dził do ży­dow­skiej szkoły nie­dziel­nej, gdzie na­uczył się he­braj­skiego, ale w Wi­scon­sin, gdzie miesz­kał, pra­wie nie było Ży­dów, ro­dzice na­le­żeli do sy­na­gogi zre­for­mo­wa­nej i Char­les nie czuł się czę­ścią ży­dow­skiego świata. O tym, że jest Ży­dem, przy­po­mniał so­bie, kiedy po dru­gim roku stu­diów po­je­chał do Izra­ela.

– To było spon­ta­niczne, pra­wie przy­pad­kowe. Kie­ro­wała mną cie­ka­wość. W Izra­elu mam krew­nych, ale przed­tem ni­gdy tam nie by­łem. W Haj­fie wy­lą­do­wa­łem w or­to­dok­syj­nej je­szi­wie. Dla ko­goś ta­kiego jak ja to było jak po­dróż na inną pla­netę – mówi.

Dziś pro­fe­sor Kup­chan na­leży do sy­na­gogi kon­ser­wa­tyw­nej, z żoną Semą prze­strzega ko­szer­nej diety i szczo­drze wspo­maga dat­kami ży­dow­skie or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tywne.

***

A co to zna­czy „być Ży­dem” – we­dług sta­ty­styk?

Nie wia­domo do­kład­nie, jak liczna jest ame­ry­kań­sko-ży­dow­ska spo­łecz­ność. Za­leży to od tego, kogo uznaje się za jej członka, a de­fi­ni­cja Żyda w USA jest umowna. W prze­pro­wa­dza­nym co dzie­sięć lat rzą­do­wym spi­sie po­wszech­nym nie za­daje się py­ta­nia o re­li­gię, cho­ciaż na­wet gdyby je za­da­wano, na nie­wiele by to się zdało. W ju­da­istycz­nej tra­dy­cji Ży­dem jest ktoś uro­dzony z ży­dow­skiej matki albo na­wró­cony na ży­dow­ską re­li­gię, ale ju­da­izm re­for­mo­wany i ju­da­izm kon­ser­wa­tywny, zde­cy­do­wa­nie prze­wa­ża­jące w Ame­ryce, dawno roz­sze­rzyły tę de­fi­ni­cję. Uznają za Ży­dów także osoby po­sia­da­jące tylko ży­dow­skiego ojca. Znaczna część ame­ry­kań­skich Ży­dów – około 20–30 pro­cent – okre­śla się poza tym jako „ate­iści”, „agno­stycy” lub osoby „nie­wy­zna­jące żad­nej re­li­gii”, ale po­czu­wa­jące się do ży­do­stwa z ra­cji przy­na­leż­no­ści do na­rodu ży­dow­skiego i jego kul­tury albo wspól­noty hi­sto­rycz­nego do­świad­cze­nia. Ży­dzi ame­ry­kań­scy, z grub­sza bio­rąc, dzielą się na tych, któ­rzy przy­znają się do ju­da­izmu jako swo­jej wiary – jest ich około 5,5 mi­liona, i na po­zo­stałe 2 mi­liony Ży­dów „świec­kich”, któ­rzy de­fi­niują się wy­łącz­nie przez przy­na­leż­ność do grupy et­nicz­nej. Jed­nak zwią­zek na­wet tych pierw­szych z re­li­gią bywa, poza wy­znaw­cami ju­da­izmu or­to­dok­syj­nego, bar­dzo luźny.

Wszyst­kie te kom­pli­ka­cje uwzględ­nia Pew Re­se­arch Cen­ter, ośro­dek ba­da­nia opi­nii pu­blicz­nej od lat son­du­jący spo­łeczne na­stroje w Ame­ryce i zaj­mu­jący się także ży­dow­ską dia­sporą. Jej li­czeb­ność Pew sza­cuje na pod­sta­wie prze­pro­wa­dza­nych co kilka lat ba­dań, w któ­rych za Ży­dów uznaje się tych, któ­rych przy­naj­mniej jedno z ro­dzi­ców jest Ży­dem, tych, któ­rzy uwa­żają się za człon­ków re­li­gij­nej spo­łecz­no­ści, tych, któ­rzy nie czują co prawda związku z re­li­gią, ale dla któ­rych ważna jest ży­dow­ska kul­tura i hi­sto­ria, osoby na­wró­cone na ju­da­izm oraz dzieci wy­cho­wy­wane w ży­dow­skim du­chu przez ży­dow­skich ro­dzi­ców. Na pod­sta­wie tych kry­te­riów w 2020 roku li­czeb­ność dia­spory w USA oce­niono na 7,5 mi­liona, co sta­nowi około 2,4 pro­cent ca­łej ame­ry­kań­skiej po­pu­la­cji.

Son­daż Pew ucho­dzi za naj­bar­dziej wia­ry­godne źró­dło oceny li­czeb­no­ści ame­ry­kań­sko-ży­dow­skiej dia­spory, ale są i inne ba­da­nia. Po­dobne wy­niki przy­niósł Ame­ri­can Je­wish Po­pu­la­tion Pro­ject (AJPP), prze­pro­wa­dzony rów­nież w 2020 roku an­kie­towy son­daż na Uni­wer­sy­te­cie Bran­deis. We­dług AJPP w USA mieszka 7,63 mi­liona Ży­dów, z czego 4,87 mln to do­ro­śli, któ­rzy okre­ślają swoją re­li­gię jako ju­da­izm, 1,17 mi­liona to ci, któ­rzy nie iden­ty­fi­kują się z ży­dow­ską re­li­gią, a 1,58 mln to ży­dow­skie dzieci. Już jed­nak Ame­ri­can Je­wish Year­book osza­co­wał liczbę ame­ry­kań­skich Ży­dów na 6,9 mi­liona, a prof. Ser­gio Del­la­Per­gola z Uni­ver­sity of Je­ru­sa­lem na tylko 5,9 mi­liona. Można za­kła­dać, że róż­nice wy­ni­kają z od­mien­nej me­to­do­lo­gii ba­dań i z przyj­mo­wa­nia nie za­wsze tych sa­mych kry­te­riów ży­dow­sko­ści. Kry­te­ria Pew Re­se­arch Cen­ter i AJPP spro­wa­dzają się w za­sa­dzie do sa­mo­iden­ty­fi­ka­cji. Uprasz­cza­jąc nieco – dla sta­ty­styk Ży­dem jest ten, kto się za ta­kiego uważa, cho­ciaż swoją ży­dow­ską toż­sa­mość może poj­mo­wać roz­ma­icie. Za­tem na­wet ktoś, kto na­leży do „Jews for Je­sus” i uważa się za Żyda, może zo­stać za­li­czony do ży­dow­sko-ame­ry­kań­skiej dia­spory, cho­ciaż jej prze­wa­ża­jąca więk­szość nie uznaje człon­ków tej mar­gi­nal­nej grupy za Ży­dów.

Z grub­sza bio­rąc, Ży­dzi ame­ry­kań­scy dzielą się na tych, któ­rzy sa­mo­okre­ślają się przez przy­na­leż­ność do moj­że­szo­wej re­li­gii, i tych, któ­rzy de­fi­niują się tylko et­nicz­nie i kul­tu­rowo jako na­le­żący do ży­dow­skiego na­rodu. Nie jest to jed­nak ostry po­dział. Różny jest także sto­pień iden­ty­fi­ka­cji z dia­sporą, po­cząw­szy od tych, któ­rzy mó­wią, że czują się bar­dziej Ży­dami niż Ame­ry­ka­nami, po tych, któ­rzy przy­znają się do ży­dow­skich ko­rzeni, ale su­ge­rują, że wła­ści­wie nic z tego nie wy­nika. Ci ostatni nie są ra­czej te­ma­tem tej książki. Opo­wiada ona o tych, dla któ­rych ich ży­dow­ska toż­sa­mość ma zna­cze­nie i któ­rzy czują się czę­ścią ży­dow­sko-ame­ry­kań­skiej spo­łecz­no­ści.

Ży­dow­ska mło­dzież tań­czy na ulicy No­wego Jorku z oka­zji pro­kla­mo­wa­nia Pań­stwa Izrael, 14 maja 1948 roku.

ROZ­DZIAŁ 2

Zie­mia obie­cana za oce­anem

Dzia­dek pro­fe­sora Char­lesa Kup­chana ze strony ojca, Chaim Kup­chan, miesz­kał w Hu­ma­niu (dziś to Ukra­ina). W cza­sie wojny do­mo­wej po re­wo­lu­cji bol­sze­wic­kiej ukra­iń­skie mia­sta były wi­dow­nią po­gro­mów. W 1921 roku Cha­imowi z żoną Ri­vką udało się uciec, do­trzeć do Am­ster­damu i do­stać bi­let do Ame­ryki. Ri­vka była w ciąży, kiedy sta­tek ko­ły­sał się na sztor­mo­wej fali. Oj­ciec Char­lesa uro­dził się za­raz po przy­by­ciu li­niowca na El­lis Is­land.

Jo­seph Ze­mel z Ła­gowa w Świę­to­krzy­skiem, dzia­dek ra­bina Da­niela Ze­mela z sy­na­gogi Tem­ple Mi­cah w Wa­szyng­to­nie, słu­żył pięć lat w ar­mii car­skiej. Po zwol­nie­niu z woj­ska li­czył na spo­kojne ży­cie w cy­wilu, ale w 1905 roku znowu do­stał po­wo­ła­nie, tym ra­zem na front – wła­śnie wy­bu­chła wojna z Ja­po­nią. Nie sta­wił się do ko­szar i wy­je­chał na za­chód, zo­sta­wia­jąc w domu ro­dzinę. Do­tarł do Ka­nady, stam­tąd do No­wego Jorku, w końcu osie­dlił się w Chi­cago. Po kilku la­tach ścią­gnął tam żonę, dzieci i sied­mioro ro­dzeń­stwa.

Oj­ciec hi­sto­ryka i znawcy ju­da­izmu Ste­vena Bayme’a, Jo­seph, wy­cho­wał się w Wil­nie. Po­pie­rał Pił­sud­skiego jako pro­tek­tora Ży­dów, słu­żył w pol­skim woj­sku, ale w marcu 1939 roku, kiedy wojna wi­siała już na wło­sku, po­sta­no­wił wy­je­chać. W No­wym Jorku cze­kał na niego star­szy brat. To była naj­lep­sza de­cy­zja, bo w Pol­sce by nie prze­żył, mówi Ste­ven. Miał zły wy­gląd.

Ucie­kali, jak wszy­scy Ży­dzi od wie­ków, przed po­gro­mami, prze­śla­do­wa­niami, dys­kry­mi­na­cją i biedą. Ich przod­ko­wie, któ­rzy w XVII stu­le­ciu jako pierwsi do­tarli do Ame­ryki, przy­byli z Ame­ryki Po­łu­dnio­wej. „Ży­dow­ski May­flo­wer”, ża­glo­wiec „St. Ca­the­rine”, wiózł cztery mał­żeń­stwa, dwie wdowy, czter­na­ścioro dzieci z Per­nam­buco, dzi­siej­szego Re­cife w Bra­zy­lii. Mia­sto, chwi­lowo pod rzą­dami Ho­len­drów, w 1654 roku po­now­nie pa­dło łu­pem Por­tu­ga­lii, co ozna­czało groźbę przy­mu­so­wych na­wró­ceń. Sta­tek miał ich za­wieźć na Ka­ra­iby, ale hisz­pań­skie wła­dze Kuby i Ja­majki nie chciały Ży­dów. Po­pły­nął więc da­lej i wy­sa­dził uchodź­ców w New Am­ster­dam, ho­len­der­skiej osa­dzie-pla­cówce han­dlo­wej na wy­spie w kształ­cie grota włóczni, zna­nej dziś pod na­zwą Man­hat­tan.

Do No­wego Am­ster­damu na­pły­wali stop­niowo ko­lejni se­far­dyj­scy ucie­ki­nie­rzy z hisz­pań­skich i por­tu­gal­skich ko­lo­nii na za­chod­niej pół­kuli, gdzie za jawne wy­zna­wa­nie ju­da­izmu gro­ziła in­kwi­zy­cja. Gu­ber­na­tor mia­sta Pe­ter Stuy­ve­sant nie lu­bił Ży­dów i naj­chęt­niej by się ich po­zbył, ale za przy­by­szami wsta­wili się sze­fo­wie ho­len­der­skiej Kom­pa­nii Za­chod­nio­in­dyj­skiej w eu­ro­pej­skiej cen­trali, gdzie li­czył się głos za­moż­nych ży­dow­skich udzia­łow­ców. Pierwsi imi­granci, ci ze „Świę­tej Ka­ta­rzyny”, byli biedni, ale już po roku przy­je­chało pię­ciu ży­dow­skich hi­dal­gos z ro­dzi­nami, ka­pi­ta­łem i smy­kałką do han­dlu. Osie­dlali się w New Am­ster­dam – za pa­no­wa­nia An­gli­ków prze­mia­no­wa­nym na Nowy Jork – po­tem w Fi­la­del­fii, New­port, Char­le­ston, Sa­van­nah i in­nych mia­stach Wschod­niego Wy­brzeża. W No­wym Jorku zbu­do­wali pierw­szą sy­na­gogę, se­far­dyj­ską She­arith Israel, i na Cha­tham Squ­are pierw­szy ży­dow­ski cmen­tarz. Jak wszę­dzie, trud­nili się ku­piec­twem, nie­któ­rzy rze­mio­słem.

Z cza­sem do Ame­ryki przy­by­wało też co­raz wię­cej Ży­dów asz­ke­na­zyj­skich z Eu­ropy Środ­ko­wej; pod ko­niec XVIII wieku sta­no­wili oni już więk­szość nie­zbyt licz­nej jesz­cze, około dwu­ty­sięcz­nej, ży­dow­skiej po­pu­la­cji. Styl ży­cia i ob­rzą­dek re­li­gijny na­rzu­cili jej jed­nak przy­by­sze z ła­ciń­skiego świata, dla­tego pierw­szą falę imi­gra­cji przy­jęło się na­zy­wać se­far­dyj­ską. Naj­za­moż­niej­sze ro­dziny no­siły ibe­ryj­skie na­zwi­ska: Lo­pez, Se­ixas, Go­mez, To­uro, Ca­ri­gal, Lu­cena, choć były i rody o na­zwi­skach brzmią­cych bi­blij­nie – Levy, Na­than i Noah. Po­cho­dziły z nich naj­wy­bit­niej­sze po­sta­cie pierw­szych po­ko­leń dia­spory, jak As­ser Levy, który wal­czył o przy­ję­cie Ży­dów do ar­mii, zwol­nie­nie ze służby w mi­li­cji w sza­bas i ży­dow­skie święta, a w 1671 roku zo­stał pierw­szym ame­ry­kań­skim Ży­dem za­sia­da­ją­cym na ła­wie przy­się­głych. Albo uro­dzony w 1785 roku Mor­de­chaj Ma­nuel Noah, po­stać re­ne­san­sowa – pierw­szy Żyd w ame­ry­kań­skiej służ­bie dy­plo­ma­tycz­nej, kon­sul w Tu­ni­sie, po­tem sze­ryf i sę­dzia w No­wym Jorku, wy­dawca ga­zet, au­tor sztuk te­atral­nych i fi­lan­trop.

W ko­lo­nial­nej Ame­ryce Ży­dzi, jak wszy­scy imi­granci, żyli pracą, in­te­re­sami, urzą­dza­niem się i bo­ga­ce­niem. Tra­dy­cyjne re­li­gijne ry­tu­ały scho­dziły na dal­szy plan, choćby dla­tego, że w roz­pro­sze­niu na ogrom­nym te­ry­to­rium trudno było o ze­bra­nie min­jan (ży­dow­skiego kwo­rum – mi­ni­mum dzie­się­ciu męż­czyzn do wspól­nej mo­dli­twy), a nie­do­sta­tek ra­bi­nów nie sprzy­jał prze­strze­ga­niu ży­dow­skich na­ka­zów. Do­mi­no­wała chęć upodob­nie­nia się do an­glo­sa­skiej, chrze­ści­jań­skiej więk­szo­ści. Zmie­niano na­zwi­ska – z Gar­cia na Gratz, z Franco na Franks – i po­ślu­biano go­jów. 15 pro­cent Ży­dów z se­far­dyj­skiej imi­gra­cji wcho­dziło w związki z nie-Ży­dami, a w mie­sza­nych mał­żeń­stwach tylko 8 pro­cent chrze­ści­jan na­wra­cało się na ju­da­izm. Stąd za­pewne w swej książce „Ame­ri­cans of Je­wish De­scent” Mal­colm H. Stern do­szu­kał się se­far­dyj­sko-ży­dow­skiego po­cho­dze­nia u przed­sta­wi­cieli tak słyn­nych dy­na­stii ame­ry­kań­skich mul­ti­mi­lio­ne­rów, jak Roc­ke­fel­le­ro­wie, De­lancy, Lodge, Tif­fany i Van­der­bilt.

W XVIII stu­le­ciu przy­bywa w Ame­ryce Ży­dów ce­le­bry­tów, po­więk­sza­ją­cych sze­regi elit biz­nesu i wi­docz­nych w ży­ciu pu­blicz­nym. Jak Aaron Lo­pez z New­port w sta­nie Rhode Is­land, wła­ści­ciel stat­ków i fa­bry­kant świec z wie­lo­ry­biego tłusz­czu. Ju­dah To­uro z No­wego Or­le­anu, ży­jąc jak asceta mimo wiel­kich do­cho­dów z han­dlu, zgro­ma­dził nie­by­wałą w tam­tych cza­sach for­tunę pię­ciu­set ty­sięcy do­la­rów i w te­sta­men­cie roz­dał wszystko na cele do­bro­czynne, głów­nie sy­na­gogi i chrze­ści­jań­skie ko­ścioły. Do dziś ucho­dzi za pierw­szego w Ame­ryce wiel­kiego fi­lan­tropa. Haym Sa­lo­mon, Żyd z Pol­ski, w cza­sie ame­ry­kań­skiej wojny o nie­pod­le­głość po­ży­czał ogromne kwoty jej przy­wód­com, w tym Ko­ściuszce i Pu­ła­skiemu. Po­mnik wy­sta­wiony mu w Chi­cago przez wdzięcz­nych Po­la­ków był spóź­nioną, po­śmiertną re­kom­pen­satą za hoj­ność Sa­lo­mona, któ­remu nie zwró­cono dłu­gów i który zmarł przed koń­cem wojny w No­wym Jorku jako ban­krut. Były też słynne ko­biety. Es­ther Hays wraz z mę­żem ura­to­wała w cza­sie dzia­łań wo­jen­nych od­dział pa­trio­tów, wy­pę­dza­jąc stado by­dła na ota­cza­ją­cych ich An­gli­ków. Re­becca Gratz, już w nie­pod­le­głych Sta­nach Zjed­no­czo­nych, pro­wa­dziła w Fi­la­del­fii sa­lon li­te­racki, gdzie spo­ty­kali się Wa­shing­ton Irving, Wal­ter Scott i wielu in­nych naj­wy­bit­niej­szych pi­sa­rzy epoki.

Se­far­dyj­scy Ży­dzi stop­niowo roz­ta­piali się w ma­sie na­stęp­nych po­ko­leń imi­gra­cji, ale i póź­niejsi wy­bitni se­far­dyj­czycy do dziś wspo­mi­nani są w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii. Jak Ben­ja­min N. Car­dozo, cu­downe dziecko in­te­lektu, który ukoń­czył stu­dia praw­ni­cze na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia w wieku lat dzie­więt­na­stu, a pod ko­niec ży­cia zo­stał sę­dzią Sądu Naj­wyż­szego sły­ną­cym z po­pie­ra­nia po­stę­po­wych re­form, m.in. czyn­nego prawa wy­bor­czego dla ko­biet. Eman­cy­pantka Ann Na­than Meyer za­ło­żyła Bar­nard Col­lege, pierw­szy uni­wer­sy­tet dla ko­biet w No­wym Jorku. Po­etka Emma La­za­rus na­pi­sała so­net „Nowy ko­los”, któ­rego frag­ment: „Daj mi twych udrę­czo­nych, bied­nych, tę­sk­nią­cych, by od­dy­chać swo­bod­nie...” wid­nieje na co­kole Sta­tuy Wol­no­ści.

W la­tach 30. XIX wieku w Ame­ryce za­częli się po­ja­wiać nowi Ży­dzi. Przy­cho­dzili do sy­na­gog, ale róż­nili się od osia­dłych od po­ko­leń, za­moż­nych, ary­sto­kra­tycz­nych i mo­dlą­cych się w la­dino se­far­dyj­czy­ków. Byli biedni, nie­okrze­sani, no­sili brody i mó­wili ze sobą w ji­dysz. Przy­by­wali z Nie­miec, naj­czę­ściej z ubo­giej i rol­ni­czej Ba­wa­rii. Na Cha­tham Street w no­wo­jor­skiej Lo­wer East Side sprze­da­wali z wóz­ków uży­waną odzież. Ele­ganccy Spa­niole pa­trzyli z góry i z nie­sma­kiem na swych ob­dar­tych, pej­sa­tych współ­wy­znaw­ców. Ży­dzi nie­mieccy byli rów­nie ubo­dzy jak chłop­scy imi­granci goje z Nie­miec i Ir­lan­dii, ale mieli nad nimi jedną prze­wagę – wszy­scy umieli czy­tać i pi­sać.

Sie­dem­na­sto­letni Jo­seph Se­lig­man mógł wy­ka­zać się czymś jesz­cze: w Niem­czech zdą­żył od­być stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Er­lan­gen, gdzie na­uczył się an­giel­skiego, fran­cu­skiego i sta­ro­żyt­nej greki. Zna­jo­mość sze­ściu ję­zy­ków – oprócz wy­mie­nio­nych: nie­miec­kiego, ji­dysz i he­braj­skiego – nie przy­da­wała się w pracy ka­sjera w stoczni rzecz­nej w Mauch Chunk w Pen­syl­wa­nii, gdzie za­czął swoją ame­ry­kań­ską eska­padę, ale na pewno nie za­szko­dziła. Jo­seph był pier­wo­rod­nym sy­nem ubo­giego tka­cza Da­vida Se­lig­mana z mia­steczka Ba­iers­dorf koło No­rym­bergi. Oj­ciec nie po­zwa­lał mu na po­dróż za ocean, bo sły­szał, że w Ame­ryce Ży­dzi „tracą re­li­gię”, ale w końcu dał się prze­ko­nać po­pie­ra­ją­cej syna matce. Jo­seph zna­ko­mi­cie spi­sy­wał się w stoczni i miał szczę­ście – jej an­glo­sa­ski szef Asa Pac­ker bar­dzo go po­lu­bił. Po za­osz­czę­dze­niu pierw­szych kil­ku­set do­la­rów młody Se­lig­man ku­pił tro­chę ze­gar­ków, bu­tów i noży, po które, jak za­uwa­żył, oko­liczni far­me­rzy przy­jeż­dżali na targ do Mauch Chunk, za­pa­ko­wał je do ple­caka i wy­ru­szył na wieś, aby je dro­żej sprze­da­wać.

Tak się prze­waż­nie za­czy­nała, od do­mo­krąż­nego han­dlu, aku­mu­la­cja ka­pi­tału ży­dow­skich imi­gran­tów z Nie­miec i in­nych nie­miec­ko­ję­zycz­nych kra­jów Eu­ropy Środ­ko­wej w trze­ciej de­ka­dzie XIX wieku. Za pierw­sze za­ro­bione na ko­mi­wo­ja­żerce pie­nią­dze Jo­seph Se­lig­man spro­wa­dził do Ame­ryki młod­szych braci: Wil­liama i Ja­mesa. W ko­lejce cze­kało na­stęp­nych pię­ciu braci i trzy sio­stry. W miarę do­ra­bia­nia się ro­dzeń­stwa co­raz ła­twiej można było po­zwo­lić so­bie na bi­lety na sta­tek, naj­pierw pod po­kła­dem, z naj­bied­niej­szymi pa­sa­że­rami, po­tem w ka­bi­nach wyż­szych klas. Jak wszy­scy „Niemcy”, Se­lig­ma­no­wie po eta­pie ob­woź­nego han­dlu otwie­rali sklepy – pierw­szy w Sel­mie w sta­nie Ala­bama, po­tem hur­tow­nie, wresz­cie firmy eks­port-im­port. W po­szu­ki­wa­niu ryn­ków krą­żyli po ca­łym kraju. Dwaj bra­cia za­ło­żyli sklep w Ka­li­for­nii w cza­sie go­rączki złota, sprze­da­jąc jego po­szu­ki­wa­czom cy­gara i buty. Nie­zwy­kły boom ame­ry­kań­skiej go­spo­darki, roz­wój prze­my­słu i urba­ni­za­cja stwa­rzały ko­niunk­turę także dla wy­miany to­wa­rów. W po­ło­wie XIX stu­le­cia bra­cia, do­tąd sprze­da­jący ba­wełnę, skóry, garnki i bi­żu­te­rię, za­częli han­dlo­wać wa­lutą i kre­dy­tem. Nie­po­strze­że­nie z kup­ców prze­kształ­cili się w ban­kie­rów. Po woj­nie se­ce­syj­nej Jo­seph Se­lig­man był już mi­lio­ne­rem.

Po­dobną drogę prze­szli inni ży­dow­scy imi­granci z nie­miec­kiej czę­ści Eu­ropy. Mar­cus Gold­man, który do Ame­ryki do­tarł de­kadę po Se­lig­ma­nie, dwa lata trud­nił się ulicz­nym han­dlem w Fi­la­del­fii, by na­stęp­nie otwo­rzyć sklep z odzieżą, na któ­rym do­ro­bił się tak, że po la­tach za­ło­żył ist­nie­jący do dziś dom ma­kler­ski Gold­man, Sachs and Co. Henry Leh­man, który za­czy­nał od sprze­da­wa­nia my­dła i po­wi­dła, za­ło­żył sklep w Mont­go­mery, a po­tem, już z dwoma braćmi Ema­nu­elem i May­erem, giełdę ba­wełny, ka­mień wę­gielny pod przy­szły bank Leh­man Bro­thers – ten sam, któ­rego upa­dek w 2008 roku wy­wo­łał gi­gan­tyczny kry­zys fi­nan­sowy. Abra­ham Kuhn i So­lo­mon Loeb han­dlo­wali w La­fay­ette w sta­nie In­diana, póź­niej w Ohio, by otwo­rzyć w końcu bank in­we­sty­cyjny, kwit­nący pod wo­dzą zię­cia So­lo­mona, Ja­coba Shiffa, w dru­giej po­ło­wie XIX wieku naj­bar­dziej wpły­wo­wej po­staci i nie­for­mal­nego li­dera ame­ry­kań­skiej dia­spory. Po­dob­nie po­wsta­wały sławne for­tuny ży­dow­skich ka­pi­ta­li­stów fi­nan­so­wych, Gug­gen­he­imów, Kah­nów i War­bur­gów, utrwa­la­jąc ste­reo­typ Szek­spi­row­skiego Shy­locka i prze­ko­na­nie, że Ży­dzi rzą­dzą w USA ban­kami. Nie­praw­dziwe, bo w sek­to­rze ban­ko­wym przez na­stępne pół­tora stu­le­cia wciąż prze­wa­żali an­glo­sa­scy po­tom­ko­wie pio­nie­rów z „May­flo­wer”. Zgod­nie z pra­wem de­ka­den­cji przed­sta­wi­ciele ko­lej­nych po­ko­leń nie­miec­kich Ży­dów od­da­lali się zresztą od biz­nesu i fi­nan­sów, pró­bu­jąc sił w in­nych pro­fe­sjach. Pra­dzia­dek dzien­ni­ka­rza „New York Ti­mesa” Jo­na­thana We­ismana, syn imi­gran­tów z Nie­miec, Ha­rold Meyer Phil­lips, praw­nik z za­wodu, za­sły­nął jako sza­chi­sta, zwy­cięzca mię­dzy­na­ro­do­wych tur­nie­jów i or­ga­ni­za­tor ży­cia sza­cho­wego w USA.

Ży­dzi nie­mieccy, długo nie­przyj­mo­wani na sa­lony sno­bi­stycz­nych se­far­dyj­czy­ków, nie zry­wali z wiarą przod­ków, ale jak naj­szyb­ciej chcieli się ame­ry­ka­ni­zo­wać i jak ich kra­ja­nie z Eu­ropy szu­kali spo­so­bów do­sto­so­wa­nia swej re­li­gii do no­wo­cze­snej, prze­my­sło­wej cy­wi­li­za­cji. Ju­da­izm re­for­mo­wany na­ro­dził się w Niem­czech i za sprawą przy­by­łych stam­tąd du­cho­wych i in­te­lek­tu­al­nych przy­wód­ców za­pu­ścił ko­rze­nie w Ame­ryce. Li­de­rem tego nurtu w No­wym Świe­cie był Isaac Mayer Wise, imi­grant z Czech (gdzie pra­co­wał jako dy­rek­tor szkoły i praw­do­po­dob­nie nie miał na­wet peł­nego tal­mu­dycz­nego wy­kształ­ce­nia), w USA mia­no­wał się ra­bi­nem i za­ło­żył sy­na­gogę w Cin­cin­nati. Na­zy­wał ją „świą­ty­nią”, co zgod­nie z opra­co­wa­nym przez niego prze­wod­ni­kiem-in­struk­cją no­wej li­tur­gii, na­zwa­nym Min­hag Ame­rica, miało pod­kre­ślać odej­ście od tra­dy­cji or­to­dok­syj­nego ju­da­izmu, żeby ży­dow­skie na­bo­żeń­stwa od­by­wały się „po ame­ry­kań­sku”, czyli „w du­chu za­do­wo­le­nia, a nie wiecz­nej ża­łoby”. Wise gło­sił po­trzebę „zgod­no­ści dok­tryny z ro­zu­mem” i wzy­wał do re­zy­gna­cji z mo­dlitw o na­dej­ście Me­sja­sza i tę­sk­noty za po­wro­tem do Pa­le­styny, aby w ten spo­sób, jak uwa­żał, le­piej za­adap­to­wać się w no­wej oj­czyź­nie.

In­no­wa­cje te wy­wo­ły­wały sprze­ciw or­to­dok­syj­nych ra­bi­nów, obu­rzo­nych co­raz częst­szym lek­ce­wa­że­niem ko­szer­nej diety, pracą w sza­bas i nie­ob­cho­dze­niem jak na­leży ży­dow­skich świąt. W po­ło­wie XIX wieku or­to­dok­syjne kon­gre­ga­cje do­mi­no­wały jesz­cze w Ame­ryce i Wise sta­rał się po­że­nić nowe ze sta­rym, bo za­le­żało mu przede wszyst­kim na jed­no­ści ame­ry­kań­skiego ju­da­izmu. Wy­ra­zem kom­pro­misu mię­dzy oboma nur­tami były de­cy­zje kon­fe­ren­cji ra­bi­nów w Cle­ve­land w 1855 roku, na któ­rej, za zgodą Wise’a, po­twier­dzono bo­skość Tory, do­słow­ność ob­ja­wie­nia jej Moj­że­szowi przez Boga na gó­rze Sy­naj i na­kaz prze­strze­ga­nia naj­waż­niej­szych ży­dow­skich zwy­cza­jów.

Ra­bin z Bal­ti­more, Da­vid Ein­horn, imi­grant z Ba­wa­rii i ab­sol­went trzech nie­miec­kich uni­wer­sy­te­tów, po­szedł da­lej niż Wise. W jego uję­ciu, zgod­nym z kon­cep­cjami re­for­ma­to­rów w Niem­czech, istotą ju­da­izmu nie jest ob­ja­wie­nie Księgi Izra­eli­tom, lecz uni­wer­salne prze­sła­nie hu­ma­ni­zmu z na­ci­skiem na etykę i spra­wie­dli­wość spo­łeczną. Ob­ja­wie­nie miało być ro­zu­miane nie jako jed­no­ra­zowy akt, lecz swego ro­dzaju pro­ces, jako że Bóg stop­niowo od­sła­nia swoją prawdę, czy też in­ter­pre­ta­cję, zmie­nia­ją­cego się świata. Tak ra­dy­kalna teo­lo­gia, przed­sta­wiona przez uczniów zmar­łego w 1879 roku Ein­horna sześć lat póź­niej na kon­fe­ren­cji w Pit­ts­bur­ghu i osta­tecz­nie wy­zna­cza­jąca kie­ru­nek ju­da­izmu re­for­mo­wa­nego, do­mi­nu­ją­cego dziś w USA, od­dzie­lała nie­jako ju­da­izm od po­ję­cia ży­do­stwa jako na­rodu, su­ge­ru­jąc przy tym, że nie ma sensu my­śleć o od­two­rze­niu pań­stwa Izrael. Żyd ame­ry­kań­ski jest po pro­stu Ame­ry­ka­ni­nem, tyle że wy­zna­nia moj­że­szo­wego.

Ten spo­sób my­śle­nia ko­re­spon­do­wał z do­świad­cze­niem ży­dow­skich imi­gran­tów w Ame­ryce dru­giej po­łowy XIX wieku, w epoce ga­lo­pu­ją­cego po­stępu tech­nicz­nego i eko­no­micz­nego roz­woju. Od­po­wia­dał zwłasz­cza za­moż­nym ro­dom ban­kier­skim: Se­lig­ma­nom, War­bur­gom, Gold­ma­nom, Lo­ebom, Leh­ma­nom i Gug­gen­he­imom, któ­rych ma­jątki lo­ko­wały ich w naj­wyż­szych sfe­rach biz­nesu i spo­łecz­nej hie­rar­chii, ale któ­rzy wciąż nie mieli wstępu do naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych klu­bów, ba­stionu rzą­dzą­cej Ame­ryką an­glo­sa­sko-pro­te­stanc­kiej elity. Ja­cob Shiff pod­kre­ślał swoją ży­dow­skość, osten­ta­cyj­nie prze­strze­gał diety ko­szer­nej, świę­to­wał w sza­bas, ob­cho­dził Yom Kip­pur i Rosz ha-Szana, jego ko­le­dzy fi­nan­si­ści zbie­rali ra­zem z nim fun­du­sze na po­moc Ży­dom prze­śla­do­wa­nym w Ro­sji i in­nych kra­jach – ale wszy­scy chcieli się przede wszyst­kim asy­mi­lo­wać. Wy­ra­zem tych aspi­ra­cji było za­ło­że­nie przez nie­miec­kich Ży­dów w 1906 roku Ame­ri­can Je­wish Com­mit­tee, pierw­szej or­ga­ni­za­cji dia­spory w USA po­my­śla­nej jako et­niczne lobby, grupa po­li­tycz­nego na­ci­sku. Stwo­rzono ją w opo­zy­cji do do­piero co na­ro­dzo­nego w Eu­ro­pie ru­chu sy­jo­ni­stycz­nego. AJC był prze­ciwny pla­nom od­ro­dze­nia ży­dow­skiej oj­czy­zny w Pa­le­sty­nie, bo ne­go­wał fakt ist­nie­nia ży­dow­skiej dia­spory jako od­ręb­nego na­rodu.

W wy­niku imi­gra­cji z Nie­miec i nie­miec­ko­ję­zycz­nych re­gio­nów Eu­ropy po­pu­la­cja Ży­dów w Ame­ryce po­więk­szyła się po­nad­stu­krot­nie – z około dwóch ty­sięcy w 1820 roku do dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy pod ko­niec ósmej de­kady stu­le­cia. Tylko część osia­dła w No­wym Jorku; inni w po­szu­ki­wa­niu lep­szego ży­cia wy­ru­szyli na po­łu­dnie i za­chód. Czy­nili tak wszy­scy imi­granci, tyle że Ży­dzi, jak wszę­dzie na świe­cie, nie zo­sta­wali far­me­rami, tylko cią­gnęli do miast, gdzie zaj­mo­wali się han­dlem. Roz­pro­sze­nie i ato­mi­za­cja na ogrom­nym ob­sza­rze nie sprzy­jały two­rze­niu lo­kal­nych ży­dow­skich spo­łecz­no­ści: nie było ra­bi­nów ani sy­na­gog, a brak min­jan utrud­niał wspólną li­tur­gię. Mno­żyły się mie­szane mał­żeń­stwa, ob­cho­dze­nie sza­basu w nie­dzielę, od­stęp­stwa od ko­szer­nej diety i in­nych ha­la­chicz­nych na­ka­zów. Ży­dzi na pre­riach mo­dlili się nie­raz w ko­ścio­łach i prak­ty­ko­wali swo­istą, wła­sną re­li­gię, mik­sturę ju­da­izmu i pro­te­stanc­kiego chrze­ści­jań­stwa. Ope­ra­tor te­le­grafu i za­ło­ży­ciel ga­zety w Omaha w sta­nie Ne­bra­ska Edward Ro­se­wa­ter uczęsz­czał do sy­na­gogi i do ko­ścioła, za­ło­żył He­brew Be­ne­vo­lent So­ciety, ale w so­boty pra­co­wał i jeź­dził po­cią­giem. W re­li­gij­nym eklek­ty­zmie po­gra­ni­cza hi­sto­rycy do­szu­kują się pier­wot­nych źró­deł nie­spo­ty­ka­nego ni­g­dzie in­dziej w dia­spo­rze ży­dow­skiej plu­ra­li­zmu i de­cen­tra­li­za­cji współ­cze­snego ame­ry­kań­skiego ju­da­izmu.

Od mniej wię­cej 1880 roku do Ame­ryki za­częli ma­sowo przy­by­wać Ży­dzi, ja­kich wcze­śniej tam pra­wie nie wi­dziano – imi­granci z ro­syj­skiego im­pe­rium. Mó­wili w ji­dysz albo po ro­syj­sku, pol­sku, li­tew­sku i w in­nych ję­zy­kach pod­bi­tych przez Ro­sję na­ro­dów wschod­niej Eu­ropy. La­wina ru­szyła z po­cząt­kiem pa­no­wa­nia cara Alek­san­dra III, który po śmierci za­bi­tego w za­ma­chu swego po­przed­nika na tro­nie, li­be­ral­nego Alek­san­dra II, przy­wró­cił za­mor­dy­styczne prak­tyki Mi­ko­łaja I, z an­ty­se­mic­kimi edyk­tami włącz­nie. Ży­dzi, przy­mu­sowo wcie­lani do woj­ska na dwa­dzie­ścia pięć lat, gdzie za­ka­zy­wano im prak­ty­ko­wa­nia ju­da­izmu, nie­wpusz­czani na uni­wer­sy­tety i ob­cią­żani po­dat­kami jak w śre­dnio­wie­czu, mieli dość szy­kan i wbrew pro­te­stom ra­bi­nów wy­ru­szali na za­chód, prze­kra­czali zie­loną gra­nicę i w por­tach w Rot­ter­da­mie, Ham­burgu czy Li­ver­po­olu wsia­dali na pa­rowce wy­pły­wa­jące na Atlan­tyk, by po mie­siącu uj­rzeć wy­ma­rzoną Sta­tuę Wol­no­ści. Ży­dzi ro­syj­scy, jak ich na­zy­wano, sta­no­wili naj­więk­szy odłam ów­cze­snej, naj­licz­niej­szej w dzie­jach Ame­ryki, fali imi­gra­cji, tym ra­zem z Eu­ropy Wschod­niej, Środ­ko­wej i Po­łu­dnio­wej w ostat­nich dwóch de­ka­dach XIX wieku i pierw­szych dwóch XX stu­le­cia. Przy­tła­cza­jąca więk­szość – około 90 pro­cent – dzi­siej­szej dia­spory w USA to po­tom­ko­wie tych wła­śnie Ży­dów ze wschod­niej Eu­ropy.

W No­wym Jorku za­trzy­my­wali się na Dol­nym Man­hat­ta­nie. Zaj­mo­wali cia­sne klitki bez wy­gód w czyn­szów­kach na Lo­wer East Side, jak ich nie­mieccy po­przed­nicy za­czy­nali od ulicz­nego han­dlu, otwie­rali sklepy i za­kłady usłu­gowe, dzieci sprze­da­wały ga­zety, męż­czyźni pra­co­wali jako kel­ne­rzy, ko­biety w ma­nu­fak­tu­rach odzie­żo­wych. W prze­lud­nio­nej bied­nej dziel­nicy kwi­tła prze­stęp­czość, mło­do­ciane ży­dow­skie gangi wal­czyły z gan­gami Wło­chów i Ir­land­czy­ków, sze­rzyła się pro­sty­tu­cja i epi­de­mie cho­rób we­ne­rycz­nych. Nie­mieccy Ży­dzi, wtedy już dru­gie po­ko­le­nie imi­gra­cji, za­możni i za­sy­mi­lo­wani, pa­trzyli ze zgrozą na współ­wy­znaw­ców z in­nego świata – brud­nych, ob­dar­tych, wul­gar­nych i im­pul­syw­nych. Nie­liczni wy­glą­da­jący na in­te­li­gen­tów kry­ty­ko­wali ame­ry­kań­ski ma­te­ria­lizm i nie kryli sym­pa­tii dla so­cja­li­zmu. W oczach „Niem­ców” ro­syj­scy Ży­dzi przy­po­mi­nali tro­chę ich wła­snych ro­dzi­ców sta­wia­ją­cych przed laty pierw­sze kroki w No­wym Świe­cie, ale z istotną róż­nicą – wy­glą­dało, jakby nie bar­dzo chcieli się ame­ry­ka­ni­zo­wać. Albo i chcieli, ale w ja­kiś inny spo­sób.

Avra­ham Herz­berg z Lu­ba­czowa miał pięć lat, kiedy z matką i babką przy­był do No­wego Jorku. Cze­kał tam na niego oj­ciec, ale Avra­ham go nie po­znał – pa­mię­tał, że tata, cha­sydzki ra­bin, no­sił w Pol­sce ry­tu­alny ki­tel z sym­bo­li­zu­ją­cymi 613 mi­cwot frędz­lami i na­rzu­cony na niego ka­ftan, ale w por­cie zo­ba­czył męż­czy­znę w zwy­kłym czar­nym gar­ni­tu­rze. Babka Avra­hama przy­ło­żyła ucho do jego brzu­cha, mó­wiąc, że spo­dziewa się, jak wy­ja­śniła, usły­szeć kwik świni, bo prze­cież w cza­sie swego pół­to­ra­rocz­nego po­bytu w Ame­ryce jej syn jadł za­pewne mnó­stwo wie­przo­winy. Nie było to spra­wie­dliwe, Zvi Eli­me­lech Herz­berg od pół­tora roku prze­by­wał w Ame­ryce, gdzie ha­ro­wał, przy­go­to­wu­jąc grunt dla ro­dziny, ale nie szło mu gładko – tra­cił pracę, kiedy od­ma­wiał pracy w sza­bas. Na no­wej ziemi obie­ca­nej, przez or­to­dok­syj­nych Ży­dów w Eu­ro­pie uwa­ża­nej za tre­ife me­di­neh – kraj bez­bożny, do któ­rego le­piej nie je­chać, je­śli nie chce się utra­cić swo­jej toż­sa­mo­ści – oj­ciec Avra­hama sta­rał się roz­po­cząć nowe ży­cie, ale nie wy­rze­ka­jąc się swej re­li­gii i tra­dy­cji.

W Bal­ti­more, gdzie ro­dzina Herz­ber­gów za­miesz­kała na dłu­żej, Zvi Eli­me­lech zo­stał ra­bi­nem ma­leń­kiej, ubo­giej or­to­dok­syj­nej kon­gre­ga­cji w ży­dow­skiej dziel­nicy mia­sta. Avra­hama za­pi­sał do ży­dow­skiej szkoły re­li­gij­nej i co­dzien­nie bu­dził o szó­stej rano do wspól­nych mo­dłów i stu­diów nad Tal­mu­dem. Wbi­jał mu do głowy, że he­braj­ska Bi­blia, psalmy Da­wi­dowe, pi­sma Moj­że­sza Maj­mo­ni­desa i in­nych ży­dow­skich my­śli­cieli są tak samo warte czy­ta­nia jak dzieła Kar­te­zju­sza, Ce­rvan­tesa, Szek­spira i Dar­wina. Te ostat­nie ra­bin Herz­berg, w od­róż­nie­niu od wielu in­nych cha­sydz­kich or­to­dok­sów, ce­nił i sza­no­wał. Mały Avra­ham czuł się obco wśród swych ży­dow­skich ró­wie­śni­ków, któ­rym ro­dzice nie za­bra­niali w sza­bas kina i in­nych roz­ry­wek, ale po skoń­cze­niu je­sziwy za­czął uczęsz­czać do nor­mal­nego ame­ry­kań­skiego li­ceum, gdzie przo­do­wał w na­uce i kon­ty­nu­ował stu­dia na pre­sti­żo­wych uni­wer­sy­te­tach. I ame­ry­ka­ni­zo­wał się na swój spo­sób, we­dług wska­zań ciotki Friedy, która ra­dziła, żeby co­dzien­nie czy­tać w ji­dysz ży­dow­skie ga­zety, ale nie uży­wać tego ję­zyka na ulicy.

Po la­tach Avra­ham Herz­berg zmie­nił imię na Ar­thur, do­dał „t” do na­zwi­ska i zo­stał jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych ży­dow­sko-ame­ry­kań­skich in­te­lek­tu­ali­stów, hi­sto­ry­kiem dia­spory i pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­tetu No­wo­jor­skiego (NYU). Jako ra­bin i dzia­łacz ży­dow­skich or­ga­ni­za­cji, pre­zy­dent Ame­ri­can Je­wish Con­gress i wi­ce­pre­zy­dent World Je­wish Con­gress, Ar­thur Hert­zberg od­gry­wał pierw­szo­pla­nową rolę w dia­logu Ży­dów z Ko­ścio­łem ka­to­lic­kim. I stale pod­kre­ślał, że re­ali­zuje du­chowy te­sta­ment ojca, który prze­ko­ny­wał swych ro­da­ków imi­gran­tów, żeby po­zna­wali kla­sy­ków ży­dow­skiego pi­śmien­nic­twa i pro­mo­wali je w Ame­ryce. „Je­stem Ży­dem nie dla­tego, że lu­bię baj­giele i ży­dow­ski hu­mor z »Barsz­czo­wego Pasa« (w prze­szło­ści ulu­bione ku­rorty dia­spory w gó­rach Cat­skill – TZ). Moja ży­dow­skość po­lega na tym, żeby stu­dio­wać li­te­ra­turę na­szego na­rodu stwo­rzoną przez trzy­dzie­ści wie­ków i mie­rzyć swoje za­cho­wa­nie, dzień po dniu, stan­dar­dami, ja­kich uczą te księgi”, na­pi­sał w swo­jej au­to­bio­gra­fii „A Jew in Ame­rica”.

Zma­ga­nia z ad­ap­ta­cją w no­wym świe­cie, walka o za­cho­wa­nie cią­gło­ści kil­ku­ty­siąc­let­niej re­li­gijno-kul­tu­ro­wej tra­dy­cji w kraju Myszki Miki i Ka­czora Do­nalda, była lejt­mo­ty­wem pi­sar­stwa Hert­zberga, ale jego hi­sto­ria nie na­le­żała do ty­po­wych dla ży­dow­skich imi­gran­tów z Eu­ropy Wschod­niej w pierw­szych de­ka­dach XX wieku. Prze­wa­ża­jąca ich więk­szość bun­to­wała się prze­ciw swym ra­bi­nom, po­słusz­nym im ro­dzi­com i ame­ry­ka­ni­zo­wała się dość szybko. Nie­któ­rzy zro­bili wiel­kie ka­riery i stali się czę­ścią ma­in­stre­amu ame­ry­kań­skiej kul­tury.

Uro­dzony i wy­cho­wany w War­sza­wie Szmul Gelb­fisz jako na­sto­la­tek uciekł z domu i z gar­ścią za­osz­czę­dzo­nych ru­bli wy­ru­szył na za­chód. Droga do Ame­ryki nie była pro­sta – prze­kra­cza­jąc nie­miecką gra­nicę, omal nie wpadł, zdra­dzony przez po­le­co­nego prze­wod­nika szmu­glera, do­tarł do Ham­burga, po­tem przez mo­rze prze­pra­wił się do Lon­dynu, gdzie gło­do­wał i spał na ławce w Hyde Parku. W końcu cu­dem od­na­lazł da­le­kich krew­nych w Bir­ming­ham, któ­rzy go przy­gar­nęli, i tam do­piero, ima­jąc się do­ryw­czych prac, uzbie­rał na bi­let trze­ciej klasy na statku z Li­ver­po­olu do Ka­nady. Stam­tąd do ziemi obie­ca­nej było już bli­sko; na­le­żało tylko, znowu nie­le­gal­nie, prze­kro­czyć ko­lejną, już ame­ry­kań­ską, gra­nicę. Zro­bił to w 1896 roku.

W No­wym Jorku Szmul za­miesz­kał w no­wo­jor­skim Bronk­sie i zmie­nił na­zwi­sko na Sa­muel Gold­fish. Za­ra­biał na ży­cie do­rę­cza­niem te­le­gra­mów, wie­czo­rami uczył się an­giel­skiego. Po roku prze­niósł się do Glo­ver­sville w sta­nie Nowy Jork, gdzie do­stał pracę w fa­bryce rę­ka­wi­czek, ob­ja­wił nie­zwy­kły ta­lent ich sprze­dawcy i dzięki su­tym pro­wi­zjom zgro­ma­dził po­kaźny jak na trzy­dzie­sto­latka ka­pi­tał. Nie wie­dział tylko, jak go za­in­we­sto­wać. Któ­re­goś wie­czoru ra­zem z nowo po­ślu­bioną żoną Blan­che La­sky, jak on imi­grantką z Ro­sji, obej­rzał film z gwiazdą nie­mego kina Mary Pick­ford. Był urze­czony – od tej chwili wie­dział już, co chce w ży­ciu ro­bić. Żonę, po­cząt­ku­jącą pio­sen­karkę, i akom­pa­niu­ją­cego jej na skrzyp­cach brata na­mó­wił do pro­duk­cji filmu. Jego re­ży­se­rem zo­stał rów­nie nie­znany wów­czas ak­tor i dra­ma­turg z ze­ro­wym do­świad­cze­niem w racz­ku­ją­cym ki­ne­ma­to­gra­fie, goj imie­niem Ce­cil B. De­Mille. Film „The Squaw Man” był ad­ap­ta­cją po­pu­lar­nej sztuki te­atral­nej o pio­nie­rach na Dzi­kim Za­cho­dzie. Twórcy dzieła re­ali­zo­wa­nego na wa­riac­kich pa­pie­rach, bo wszy­scy do­piero uczyli się fil­mo­wego fa­chu, prze­wi­dy­wali to­talną klapę. Ku ich zdu­mie­niu niemy we­stern oka­zał się ka­so­wym prze­bo­jem. Zro­biony przez ama­to­rów film, który wszedł na ekrany w 1914 roku, był pierw­szą peł­no­me­tra­żową pro­duk­cją fa­bu­larną w USA, wy­prze­dził na­wet zre­ali­zo­wane rok póź­niej słynne „Na­ro­dziny na­rodu”. A Sa­muel Gold­fish wkrótce znowu zmie­nił na­zwi­sko, na brzmiące jesz­cze le­piej po ame­ry­kań­sku: Sam Gol­dwyn.

Tak ro­dził się Hol­ly­wood. Ce­cil B. De­Mille zo­stał z cza­sem czo­ło­wym re­ży­se­rem fa­bryki snów, a Gol­dwyn, w spółce z braćmi Ed­ga­rem i Ar­chi­bal­dem Sel­wy­nami, za­ło­żył Sam Gol­dwyn Pic­tu­res Cor­po­ra­tion, jedną z pierw­szych wy­twórni fil­mo­wych na Za­chod­nim Wy­brzeżu. Po pierw­szej woj­nie świa­to­wej dzia­łali tam już inni – Lo­uis B. Mayer, Adolf Zu­kor, po­cho­dzący z Pol­ski bra­cia War­ner: Harry, Al­bert, Sam i Jack, a także Da­vid Sel­znick, Dar­ryl Za­nuck i Mar­cus Loew. Jak Gol­dwyn po­cho­dzili z ży­dow­skich ro­dzin z car­skiej Ro­sji lub Au­stro-Wę­gier. Za­kła­dali stu­dia: Me­tro Gol­dwyn Mayer, War­ner Bro­thers albo, jak Loew, sieci kin i firmy dys­try­bu­cji fil­mów. Ame­ry­kań­skie kino nie by­łoby tym, czym jest, bez ta­kich re­ży­se­rów o ży­dow­sko-ro­syj­skich lub ży­dow­sko-wę­gier­skich ko­rze­niach, jak Geo­rge Cu­kor, Billy Wil­der, Sid­ney Lu­met, Mel Bro­oks, Ernst Lu­bitsch, Paul Ma­zur­sky, Fred Zin­ne­mann, Wo­ody Al­len, Stan­ley Ku­brick, Mike Ni­chols, Ste­ven Spiel­berg i bra­cia Co­hen. Z wio­sek i szte­tli Ro­sji, Ukra­iny, Bia­ło­rusi i Pol­ski po­cho­dziły ame­ry­kań­skie gwiazdy ekranu: Theda Bara (The­odo­sia Go­od­man), Edward G. Ro­bin­son (Ema­nuel Gol­den­berg), Pau­lette God­dard (Pau­line Le­vee), Lee J. Cobb (Lee Ja­cob), Lau­ren Ba­call (Betty Joan Per­ske) i Kirk Do­uglas (Is­sur Da­nie­lo­vitch). Zmie­niali na­zwi­ska na an­glo­sa­skie, bo ro­dzinne, ży­dow­skie, w pierw­szej po­ło­wie XX wieku unie­moż­li­wiały zro­bie­nie ka­riery.

Uro­dzony we wsi Te­mum na Sy­be­rii Israel Isi­dore Be­ilin miał cztery lata, kiedy przy­je­chał z ro­dzi­cami do Ame­ryki. Ro­dzina wy­lą­do­wała w no­wo­jor­skiej Lo­wer East Side. Israel od dziecka ob­ja­wiał ta­lent mu­zyczny. Jako czter­na­sto­la­tek za­ra­biał na ży­cie, śpie­wa­jąc i tań­cząc w ba­rach i re­stau­ra­cjach na Bo­wery, dziś po­nu­rej ulicy bez­dom­nych i al­ko­ho­li­ków, wów­czas lo­kal­nym mini-Broad­wayu. Wy­ko­ny­wał po­pu­larne pio­senki, ale wkrótce za­czął kom­po­no­wać je sam. Ukła­da­nie me­lo­dii przy­cho­dziło mu bez trudu; pro­ble­mem było ich za­pi­sy­wa­nie, bo Izzy, jak go na­zy­wano, nie miał mu­zycz­nego wy­kształ­ce­nia i do­piero uczył się czy­tać i za­pi­sy­wać nuty. Przed trzy­dziestką był już sław­nym twórcą su­per­po­pu­lar­nych hi­tów. Jedną z pio­se­nek skom­po­no­wał w pół go­dziny, ukła­da­jąc me­lo­dię do słów w dro­dze z biura szefa firmy na­gra­nio­wej do stu­dia, gdzie go­towe dzieło miało uzy­skać aran­ża­cję.

Jesz­cze przed Wielką Wojną Izzy Be­ilin zo­stał Irvin­giem Ber­li­nem, naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nym kom­po­zy­to­rem w hi­sto­rii Tin Al­ley, no­wo­jor­skiego cen­trum na­grań mu­zyki po­pu­lar­nej. Po­zo­sta­wił po so­bie ty­siąc pięć­set pio­se­nek, z któ­rych co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt stało się prze­bo­jami nu­co­nymi w każ­dym ame­ry­kań­skim domu. Wszy­scy Ame­ry­ka­nie znają mu­si­ca­lowe szla­giery: „Put­tin’ on the Ritz”, „Cheek to Cheek” czy „Happy Ho­li­day”. Co cie­kawe, wśród hi­tów Ber­lina są ta­kie utwory jak „White Chri­st­mas” i „Easter Pa­rade”, skom­po­no­wane do fil­mów, któ­rych te­ma­tem są święta Bo­żego Na­ro­dze­nia i Wiel­ka­nocy. W jego twór­czo­ści do­szu­ki­wano się mo­ty­wów ży­dow­skich, echa ka­pel kle­zmer­skich, ale Irving czer­pał z ca­łego do­robku świa­to­wej mu­zyki; w jego pio­sen­kach są mo­tywy mu­zycz­nego folk­loru fran­cu­skiego, wło­skiego i nie­miec­kiego. Osta­teczny pro­dukt ide­al­nie tra­fiał do ame­ry­kań­skiej wraż­li­wo­ści i gu­stów. Jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych pie­śni Ber­lina, „God Bless Ame­rica”, stała się dru­gim hym­nem, przez wielu bar­dziej lu­bia­nym – bo ła­twiej­szym do wy­ko­na­nia – od ofi­cjal­nego „Star-Span­gled Ban­ner”.