44,99 zł
Jewish American community to największa, po Izraelu, żydowska społeczność na świecie, licząca sobie około siedmiu milionów ludzi. Stanowi to niewiele ponad 2 procent ludności USA, ale wkład Żydów do amerykańskiej gospodarki, polityki i kultury jest niewspółmiernie większy niż sugerowałaby to ich stosunkowo skromna liczebność. Przeważająca większość tej diaspory – to dzieci, wnuki lub prawnuki imigrantów z Polski.
Książka Tomasza Zalewskiego jest dziennikarskim, zbiorowym portretem diaspory, skomponowanym z eseistyczno-reportażowych tekstów, które opowiadają o najistotniejszych aspektach życia i problemach Żydów w Ameryce. Rozmówcami autora są rabini, liderzy i szeregowi działacze żydowskich organizacji, dziennikarze, badacze judaizmu z wyższych uczelni oraz tzw. zwykli ludzie. Te rozmowy przybliżają koleje ich losu, sposób myślenia, argumentacji, motywy postępowania, ewentualne kompleksy czy fobie. Może pozwoli to zrozumieć, dlaczego są tacy, jacy są. Poznajmy amerykańskich Żydów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 358
Skąd ten pomysł
Dlaczego napisałem tę książkę?
Jewish American community to największa, po Izraelu, żydowska społeczność na świecie, licząca sobie około sześciu–siedmiu milionów ludzi (dlaczego „około”, wyjaśniam w pierwszym rozdziale). Stanowi to niewiele ponad dwa procent ludności USA, ale wkład Żydów – albo, jak kto woli, Amerykanów żydowskiego pochodzenia – do amerykańskiej gospodarki, polityki i kultury jest niewspółmiernie większy, niż sugerowałaby to ich stosunkowo skromna liczebność. Przeważająca większość tej diaspory – amerykańscy Żydzi unikają zwykle tego określenia, ale będziemy go używać wymiennie ze „społecznością” – to dzieci, wnuki lub prawnuki imigrantów z Polski. Z Polski dzisiejszej lub dawnej, z terytoriów I i II Rzeczpospolitej. Mieszkając z nami przez stulecia, stali się częścią polskiej kultury, często ją współtworząc, a przy tym niesłychanie ją wzbogacając. A ponieważ ich potomkowie żyją dziś w Ameryce, choćby z tego powodu warto zaoceaniczną diasporę bliżej poznać. Nie zapominając też i o tym, że wielu współczesnych amerykańskich Żydów podejmuje od ponad 30 lat starania, aby w nowej i odmienionej już Polsce przywrócić, choćby w mikroskali, namiastkę żydowskiego świata, dla którego przedwojenna Polska była jednym z najważniejszych filarów.
O diasporze amerykańskiej przypominamy sobie zwykle wtedy, kiedy ma do nas o coś pretensję – restytucję mienia, incydenty antysemickie albo próby przemilczania niechlubnej postawy wielu Polaków wobec Żydów w czasie Zagłady. Protesty organizacji żydowskich w USA bywają newsami dnia, a ponieważ następują po nich często oświadczenia administracji lub Kongresu supermocarstwa, reagują na nie polskie rządy, niekiedy nawet wycofując się z kontestowanych decyzji. Protestujące organizacje reprezentują, jak wiemy, wpływową grupę nacisku w kraju będącym naszym najważniejszym sojusznikiem. W potocznej polskiej wyobraźni ukształtował się w efekcie obraz diaspory jako społeczności potężnej, silnej jednością celów i interesów, skutecznej jako lobby, a przy tym, niestety, zdecydowanie nam nieprzychylnej.
Jest to obraz tylko częściowo prawdziwy, a przede wszystkim mocno uproszczony. W diasporze rzeczywiście przeważa negatywny wizerunek Polski – fatalny owoc złych doświadczeń Żydów w naszym kraju w minionym stuleciu. Nie brak w niej jednak osób życzliwie do Polski nastawionych i jej prawdziwych przyjaciół. Błędem jest postrzeganie żydowsko-amerykańskiej społeczności jako monolitu. Żydzi amerykańscy to mozaika równie kolorowa jak cała współczesna Ameryka, zbiorowość ogromnie zróżnicowana religijnie (judaizm amerykański ma wiele odmian), światopoglądowo, politycznie oraz, by tak rzec, tożsamościowo. Zróżnicowana tak bardzo, że nazywanie jej „społecznością”, co sugeruje spójność, homogeniczność grupy, nie jest najszczęśliwszym określeniem, bo „Jewish American community” to w istocie zbiór rozmaitych mniejszych społeczności często niemających ze sobą nic wspólnego poza tym, że ich członkowie są Żydami albo, mówiąc precyzyjniej, za takich się uważają.
Pisanie o sprawach żydowskich to przedsięwzięcie karkołomne. Z powodu unikalnej historii Żydów, specyficznej, plemiennej genezy judaizmu i jego quasi-narodowego charakteru, materia jest wyjątkowo skomplikowana. I, oczywiście, delikatna. Pisząc o polskich Żydach, co chwila natrafiamy na wątki naładowane emocjami, obciążone traumami, zatrute wzajemnymi uprzedzeniami. Mimo uchylenia cenzorskich zapisów z PRL dotyczących spraw żydowskich, „odczarowania” tematu, wypełniania białych plam historii wciąż trzeba uważać, by nie urazić zadawnionych, nie całkiem zabliźnionych ran i nie dać się zamknąć w publicystycznych schematach dyktowanych ideologiczno-politycznymi podziałami. Wciąż trudno o niektórych sprawach rozmawiać „normalnie”. W USA o komplikacjach tego rodzaju dyskutuje się otwarcie, spokojnie i racjonalnie. Chociaż Ameryka nie jest całkiem bez winy wobec Żydów, przyznała się do grzechów przeszłości – antysemityzmu lat 30. i bierności wobec Holokaustu – i diaspora nie żywi wobec niej urazy.
Co nie znaczy, że kontakty z nią polskiego autora zawsze były łatwe. Niektórzy jej prominentni przedstawiciele nie odpowiadali na propozycję spotkań albo reagowali chłodno, jakby nie mieli specjalnej ochoty na rozmowę o żydowskich sprawach i po naleganiach godzili się na nią z uprzejmości. Jeden z liderów społeczności przyznał się do swych podejrzeń, że za tematem mojego projektu kryje się chęć potwierdzenia, dla polskiego czytelnika, wiadomych negatywnych stereotypów i uprzedzeń. Udało mi się przezwyciężyć jego nieufność – okazał się mądrym, niezależnie myślącym człowiekiem – i nawet się z nim zaprzyjaźnić. Tak jak z wieloma innymi rozmówcami, którzy chętnie mówili o sobie, diasporze i dzielili się swymi poglądami na jej temat.
Zdaję sobie sprawę, że książka o Żydach w USA mogłaby liczyć kilka grubych tomów, gdyby chciało się napisać o „wszystkim” – tak bogate jest życie diaspory i jej rola w Ameryce, tak wielu amerykańskich Żydów to osoby znane lub po prostu ciekawe, zasługujące na przedstawienie czytelnikom, i tak znaczny jest ich wkład do amerykańskiej kultury, gospodarki czy polityki. Nie było jednak moim zamiarem napisanie quasi-socjologicznej, wyczerpującej monografii, pretendującej do przedstawienia społeczności żydowsko-amerykańskiej z naukową dyscypliną i gruntownością. Nie jestem ekspertem od judaizmu, tylko dziennikarzem specjalizującym się w problematyce amerykańskiej, którego w USA zawsze interesowały mniejszości etniczne i religijne. Temat książki wynika z tych zainteresowań oraz mojej wieloletniej fascynacji historią i kulturą Żydów. A także prywatnych doświadczeń – należę do pokolenia Marca 1968, na studiach miałem przyjaciół i znajomych żydowskiego pochodzenia, których większość po haniebnej „antysyjonistycznej” czystce wyjechała z Polski. Po latach w Ameryce, gdzie przez ćwierć wieku pracowałem jako korespondent polskiej prasy, spotkałem emigrantów z tej wygnańczej fali.
Moja książka jest dziennikarskim, zbiorowym portretem diaspory, skomponowanym z eseistyczno-reportażowych tekstów, które opowiadają o najistotniejszych, jak sądzę, aspektach życia i problemach Żydów w Ameryce. Mówią o nich moi rozmówcy – rabini, liderzy i szeregowi działacze żydowskich organizacji, dziennikarze, badacze judaizmu z wyższych uczelni oraz tzw. zwykli ludzie. Osoby, do których dotarłem, nie są zapewne „reprezentatywną próbą” całej kilkumilionowej społeczności. Ci jednak, którzy zgodzili się poświęcić mi swój czas, to, jak sądzę, tacy, którzy naprawdę czują się jej częścią i których żydowskość jest dla nich ważna, myślą o niej – i dlatego właśnie zechcieli o niej rozmawiać.
Zależało mi, żeby czytelnik ich bliżej poznał – ich koleje losu, sposób myślenia, argumentacji, motywy postępowania, ewentualne kompleksy czy fobie. Może pozwoli to zrozumieć, dlaczego są tacy, jacy są. Poznajmy amerykańskich Żydów. Nie wszyscy – naprawdę! – to niechętni Polsce zamożni bankierzy aroganci z Nowego Jorku. Na glebie ignorancji najlepiej kwitną przesądy i uprzedzenia. Wiedza to klucz do ich przezwyciężania i do zrozumienia innych. Jeśli moja książka poszerzy wiedzę czytelników o diasporze, wzbudzi pragnienie jej pogłębienia czy wręcz zachęci do kontaktów i dialogu z amerykańskimi Żydami, uznam to za swój wielki sukces.
Rodzina nowojorskich Żydów w dniu święta Purim (Święto Losów).
ROZDZIAŁ 1
O kim jest ta książka
Co dla ciebie znaczy: być Żydem?
To proste, chasydzki rabin Yossi Lew z Atlanty nie ma problemu z odpowiedzią. Więc po pierwsze, trzeba ściśle przestrzegać żydowskiego prawa, wszystkich 613 micwot, przykazań, które Mojżesz ogłosił Żydom na górze Synaj. Po drugie, ukazywać piękno judaizmu innym, braciom Żydom i ludziom na całym świecie. Nie-Żydom także. Aby zrozumieli, co mówi Bóg i co znaczy połączyć się z Nim.
Na pytanie, co jest najważniejszą częścią albo istotą żydowskości, bez wahania odpowiada również rabin Levi Shemtov, lider chasydów Lubavitch Chabad w Waszyngtonie, człowiek instytucja w stolicy USA, słynący z promocji judaizmu w amerykańskim Kongresie. Ale jego odpowiedź jest już nieco bardziej złożona.
– Należy postępować zgodnie z prawem Bożym, i to w taki sposób, by kontynuować nasze dziedzictwo i naprawiać świat. Musimy się stosować do wielu przykazań, ale najważniejsze to czynić życie lepszym. Nie tylko dla Żydów, dla wszystkich – mówi rabin.
Pytanie o żydowską tożsamość w Ameryce XXI wieku nie wydaje się trudne tylko dla pobożnych Żydów ortodoksyjnych. Inni zastanawiają się, co z nim począć, zmagają się z odpowiedzią jak z ciężkim problemem, który nagle każe się im rozwiązać. To przecież bardzo skomplikowane. I bardzo osobiste. Tak osobiste, że zaczynam się niepokoić, czy nie przekraczam jakiejś granicy, poza którą dociekliwość staje się nietaktownym wścibstwem. Bo na przykład Daniel Zemel, rabin judaizmu reformowanego, wygląda, jakby się miał za chwilę zirytować. O tym, o co pytam, mógłby mówić długo, ale odpowie krótko. Trochę na odczepnego?
Rabin Levi Shemtov, założyciel i duchowy lider TheSHUL of the Nation’s Capital, ortodoksyjnej synagogi w Waszyngtonie i szef American Friends of Lubavitch (Chabad), organizator obchodów żydowskich świąt w stolicy USA.
– Najistotniejsze dla żydowskich wartości jest to, że każde ludzkie życie jest święte. Oraz to, że życie, które się liczy, to tylko to, które mamy. Doczesne. Judaizm to nie chrześcijaństwo – zaznacza.
Nic o Bogu, o Torze, o 613 przykazaniach. Reformowana rabinka Rosalin Mandelberg z Norfolk w Virginii też o tym wszystkim nie wspomina.
– Ważne jest, by żyć pełnią życia, cieszyć się nim, sprawiać, by cieszyli się nim inni. Żyć w pokoju, sprawiedliwie, traktując wszystkich z godnością, niezależnie od rasy czy stylu życia – mówi rabbi Rosalin.
Ale dlaczego w ogóle o to pytam?
Urodzeni w USA Polish Americans mogą lubić pierogi i słuchać, za namową babci, polskiej muzyki ludowej. Amerykańscy Włosi jedzą makaron i wielbią operę bel canto. Potomkowie imigrantów z Kuby wolą ropa vieja, czyli duszoną wołowinę z ryżem i fasolą, tańczą salsę i oglądają telewizję Univision. Dla wszystkich związki ze starym krajem to kwestia sentymentu i przyzwyczajeń, z czasem wygasających. Są po prostu Amerykanami. Żydzi też... ale jakby nie tylko. Kwestia ich etnicznej tożsamości jest bardziej skomplikowana. Niektórzy, nawet urodzeni w USA, mówią, że czują się bardziej Żydami niż Amerykanami.
– Na twoje pytanie prawie nie sposób odpowiedzieć, ale spróbuję – mówi Mark Levin, działacz National Coalition Supporting Eurasian Jewry (Narodowa Koalicja Poparcia Żydostwa Eurazji). – Być Żydem to część mojego DNA. To coś, co czyni mnie takim, jakim jestem. To zrozumienie naszej historii, naszych wyzwań, tragedii i triumfów. Przynależność do narodu i jego religijnej kultury. Czuję się częścią naszej religii.
– A czy sam jesteś religijny?
– Jestem na mój własny sposób... Jedną z korzyści bycia amerykańskim Żydem jest nasza różnorodność, jest to, jak rozmaicie możemy się określać jako Żydzi, czy to na bazie religijnej czy kulturalnej. W każdym razie być Żydem znaczy dla mnie: troszczyć się o innych, opowiadać się za społeczeństwem, w którym panuje sprawiedliwość, opartym na tolerancji i równości. – I dodaje: – Uważam się za dumnego Żyda, dumnego z tego, co osiągnęliśmy jako naród w ciągu kilkuset lat w Ameryce i jako naród liczący sobie pięć tysięcy lat.
– „Być Żydem” oznacza dla mnie trzy rzeczy – mówi historyk i eseista Steven Bayme. – To, po pierwsze, edukacja i wiedza. Jesteśmy Ludem Księgi... Po drugie, rodzina. Dlaczego kochamy szabas? Bo to dwadzieścia cztery godziny w tygodniu, kiedy Żydzi siedzą razem przy wspólnym, rodzinnym stole. I po trzecie, aspekt społeczny – być częścią żydowskiej społeczności i odczuwać nierozerwalną więź z Izraelem.
W swoim eseju „Ideologie żydowskiej tożsamości” Bayme wymienia siedem, alternatywnych lub współistniejących, powodów, dla których Żydzi trwają przy swojej żydowskości: poczucie przynależności do narodu, możliwość rozwoju i wzbogacania swych intelektualnych i duchowych zasobów, znaczenie żydowskiego prawa dla Żydów, rola wspólnej historii, związek ze swoją etniczną społecznością w państwach, w których żyją, przywiązanie do religii oraz – Tikkun Olam.
Tikkun Olam to, mówiąc na razie z grubsza, idea naprawy świata. W tradycyjnym judaizmie – jego naprawy na obraz i podobieństwo Boże. Motyw ten powraca w wypowiedziach niemal wszystkich amerykańskich Żydów. Pobożnych, podkreślających wierność religijnej tradycji, jak i deklarujących swoją wobec niej neutralność. Jak Lina M., która prosi, by nie podawać jej nazwiska.
– Otrzymałeś dar życia, więc powinieneś dać coś w zamian. Świat nie jest doskonały. Jako człowiek masz obowiązek dać z siebie wszystko, by czynić go lepszym. To jeden ze szczególnie mi drogich dogmatów judaizmu – mówi Lina, emerytowana urzędniczka administracji federalnej związana z „bezwyznaniową kongregacją” kierowaną przez rabina, ale nie posiadającą swojej synagogi.
Wtóruje jej Dovid Efune, były redaktor naczelny żydowskiego tygodnika „The Algemeiner”.
– Tym, co dla mnie najbardziej determinuje żydowską tożsamość, nie jest urodzenie, lecz pewna postawa i ideologia. Dążenie, aby ulepszać świat i los ludzi. Żyjemy po to, aby angażować się w świecie, nie być tylko widzami.
– Ależ to nie jest judaizm. Nie trzeba być Żydem, aby tak myśleć. To są uniwersalne wartości – odpowiada na to rabin Yossi Lew, kiedy cytuję mu słowa Efune.
– Te uniwersalne zasady, fundamentalne dla budowy lepszego świata, wywodzą się z żydowskiego kanonu – ripostuje były naczelny „Algemeinera”. Pogląd, że wszyscy ludzie rodzą się równi i są stworzeni na podobieństwo Boga, wywodzi się z żydowskiej tradycji.
Ale naprawiać świat można na bardzo różne sposoby, więc i Tikkun Olam Żydzi rozumieją rozmaicie. Opowiemy o tym szerzej w rozdziale 9.
Co dla pani znaczy: być Żydówką?
Pochodząca z Polski 88-letnia Halina Peabody, z domu Litman, jest zaskoczona pytaniem.
– Nie mam pojęcia, co to jest... – wyznaje.
I po dłuższej chwili, jakby coś sobie w końcu przypomniała: – Chcieli nas po prostu zabić... Nas wszystkich. A my przecież chcieliśmy tylko być zwykłymi, miłymi ludźmi...
Halina miała sześć lat, kiedy wojna zastała ją w Zaleszczykach. Ojciec, Icek Litman, był tam wziętym dentystą. Sowieci, którzy weszli 17 września, aresztowali go i wywieźli na Syberię. Po wkroczeniu Niemców do miasteczka matka ukrywała ją w polskich domach. Przez znajomego księdza załatwiła jej aryjskie papiery. Były więcej niż wiarygodne, Halina miała niebieskie oczy i kręcone blond włosy. Pamięta, jak Niemcy spędzali na rynek Żydów i odprowadzali gdzieś, skąd żaden już nie wracał.
Po roku wyruszyły do Jarosławia, gdzie matka miała dostać pracę. W pociągu folksdojcz, który musiał je skądś znać, podszedł i powiedział: jesteście Żydówkami, idziemy na gestapo. Puścił je, kiedy matka oddała mu pieniądze i kosztowności. W Jarosławiu zamieszkały u miejscowej praczki. Kobieta ta zabierała Halinę do kościoła i uczyła katechizmu. Niestety zginęła w czasie bombardowania, które zniszczyło dom. Przygarnęła je sąsiadka. Matka obierała ziemniaki w niemieckich koszarach. Pod koniec wojny, już w trakcie wycofywania się Niemców, ich gospodyni, chociaż zdawała sobie sprawę, komu pomagała, powiedziała: Szkoda, że Hitler nie dokończył roboty z Żydami.
Naprawdę tak powiedziała? Tak, właśnie tak. Halina miała wtedy dwanaście lat, ale dobrze to pamięta.
Ocaleni z Holokaustu to w XXI wieku już tylko ułamek amerykańsko-żydowskiej społeczności, ale według badań opinii publicznej pamięć o Zagładzie jest szczególnie silnie jednoczącym elementem dla jej zbiorowej świadomości. W sondażu Pew Research Center z 2013 roku aż 73 procent Żydów w USA wymieniło Holokaust jako istotny element żydowskiej tożsamości – więcej niż tych, którzy wspomnieli o „prowadzeniu moralnego i etycznego życia” (69 procent), „działalności na rzecz równości i sprawiedliwości” (56 procent), „trosce o Izrael” (43 procent) oraz „przestrzeganiu nakazów żydowskiego prawa” (19 procent). Podobne wyniki przyniósł sondaż Pew z 2020 roku, przy czym znaczenie pamięci Holokaustu wymieniło wtedy nawet więcej członków amerykańskiej diaspory (76 procent). Kluczowe znaczenie Zagłady, tysięcy lat prześladowań i współczesnego antysemityzmu dla zbiorowej psyche amerykańskich Żydów wykazały również przeprowadzone w latach 90. ubiegłego wieku badania socjologa Stevena M. Cohena z Hebrew Union College.
Przeważająca większość moich rozmówców, pytanych, jak rozumieją i odczuwają swoją żydowskość, nie wspomina o tragicznych doświadczeniach swego narodu. To naturalne, bez specjalnego powodu nie obnażamy się, nie pokazujemy swoich blizn i niezabliźnionych ran. Może wyraża się w tym także charakterystyczna w Ameryce niechęć do eksponowania tego, co bolesne i smutne. Ale definiowanie żydowskiej tożsamości przez pryzmat Zagłady, pogromów i antysemityzmu ma wielowiekową tradycję, wyrażającą się w tezie, że prześladowania to główny czynnik integrujący Żydów i – paradoksalnie – pozwalający im trwać jako społeczność. Intelektualiści diaspory przypominają, że Baruch Spinoza pisał o Żydach skupiających się wokół siebie nie tyle dzięki sile swej religii i kultury, ile dlatego, że goje nie chcą zostawić ich w spokoju. Później przyszło oświecenie, w XIX wieku państwa zachodniej Europy przyznały Żydom równe prawa, ale echo myśli XVII-wiecznego filozofa pojawiło się jeszcze w słynnym, napisanym w 1944 roku eseju Jeana-Paula Sartre’a „Rozważania o kwestii żydowskiej”.
Jonathan Weisman, dziennikarz „New York Timesa”, który pod wpływem antysemickiej kampanii przeciw jego książce i krytyce Trumpa umocnił się w poczuciu swej żydowskiej tożsamości.
Jonathan Weisman, dziennikarz „New York Timesa”, w dzieciństwie chodził do żydowskiej szkoły, ale potem odsunął się od judaizmu. Jak mówi, „nie czuł się specjalnie Żydem”, jego pierwsza żona była chrześcijanką, religia nie odgrywała ważnej roli w jego życiu. Wszystko zmieniło się w ostatnich latach, kiedy na łamach swej gazety krytykował Donalda Trumpa za sojusz z rasistowską prawicą. Dla „Daily Stormer” i innych antysemickich portali w Ameryce stał się ulubionym celem napaści i hejtu – jako „parcha” wysyłano go do komory gazowej.
– Dostając tysiące takich pogróżek na fejsie i Twitterze, zacząłem się coraz bardziej utożsamiać z judaizmem. Ożeniłem się z Żydówką, zapisałem się do synagogi, zaprzyjaźniłem z członkami kongregacji. To nie tylko mój przypadek. Antysemityzm, który nasilił się za Trumpa, w wielu ludziach umocnił ich żydowskość – mówi Weisman.
Co dla niego znaczy: być Żydem?
– Najważniejsze dla mnie jest to jedno zdanie, powtarzane wiele razy w Torze: bądź dobry dla obcych, bo sam byłeś obcy w Egipcie. To najważniejsza część judaizmu. My, Żydzi, powinniśmy być gościnni, bo przez stulecia nigdzie nie byliśmy mile widziani.
Odpowiadając, co dla nich znaczy „być Żydem”, moi rozmówcy rzadko wspominają o Izraelu, ale pytani wprost o ten kraj, niemal wszyscy wyznają, że czują z nim emocjonalną więź. Dla niektórych odegrał on kluczową rolę we wzmocnieniu żydowskiej tożsamości. Charles Kupchan, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Georgetown, były doradca prezydentów: Clintona i Obamy ds. Rosji i Europy Wschodniej, w młodości chodził do żydowskiej szkoły niedzielnej, gdzie nauczył się hebrajskiego, ale w Wisconsin, gdzie mieszkał, prawie nie było Żydów, rodzice należeli do synagogi zreformowanej i Charles nie czuł się częścią żydowskiego świata. O tym, że jest Żydem, przypomniał sobie, kiedy po drugim roku studiów pojechał do Izraela.
– To było spontaniczne, prawie przypadkowe. Kierowała mną ciekawość. W Izraelu mam krewnych, ale przedtem nigdy tam nie byłem. W Hajfie wylądowałem w ortodoksyjnej jesziwie. Dla kogoś takiego jak ja to było jak podróż na inną planetę – mówi.
Dziś profesor Kupchan należy do synagogi konserwatywnej, z żoną Semą przestrzega koszernej diety i szczodrze wspomaga datkami żydowskie organizacje charytatywne.
A co to znaczy „być Żydem” – według statystyk?
Nie wiadomo dokładnie, jak liczna jest amerykańsko-żydowska społeczność. Zależy to od tego, kogo uznaje się za jej członka, a definicja Żyda w USA jest umowna. W przeprowadzanym co dziesięć lat rządowym spisie powszechnym nie zadaje się pytania o religię, chociaż nawet gdyby je zadawano, na niewiele by to się zdało. W judaistycznej tradycji Żydem jest ktoś urodzony z żydowskiej matki albo nawrócony na żydowską religię, ale judaizm reformowany i judaizm konserwatywny, zdecydowanie przeważające w Ameryce, dawno rozszerzyły tę definicję. Uznają za Żydów także osoby posiadające tylko żydowskiego ojca. Znaczna część amerykańskich Żydów – około 20–30 procent – określa się poza tym jako „ateiści”, „agnostycy” lub osoby „niewyznające żadnej religii”, ale poczuwające się do żydostwa z racji przynależności do narodu żydowskiego i jego kultury albo wspólnoty historycznego doświadczenia. Żydzi amerykańscy, z grubsza biorąc, dzielą się na tych, którzy przyznają się do judaizmu jako swojej wiary – jest ich około 5,5 miliona, i na pozostałe 2 miliony Żydów „świeckich”, którzy definiują się wyłącznie przez przynależność do grupy etnicznej. Jednak związek nawet tych pierwszych z religią bywa, poza wyznawcami judaizmu ortodoksyjnego, bardzo luźny.
Wszystkie te komplikacje uwzględnia Pew Research Center, ośrodek badania opinii publicznej od lat sondujący społeczne nastroje w Ameryce i zajmujący się także żydowską diasporą. Jej liczebność Pew szacuje na podstawie przeprowadzanych co kilka lat badań, w których za Żydów uznaje się tych, których przynajmniej jedno z rodziców jest Żydem, tych, którzy uważają się za członków religijnej społeczności, tych, którzy nie czują co prawda związku z religią, ale dla których ważna jest żydowska kultura i historia, osoby nawrócone na judaizm oraz dzieci wychowywane w żydowskim duchu przez żydowskich rodziców. Na podstawie tych kryteriów w 2020 roku liczebność diaspory w USA oceniono na 7,5 miliona, co stanowi około 2,4 procent całej amerykańskiej populacji.
Sondaż Pew uchodzi za najbardziej wiarygodne źródło oceny liczebności amerykańsko-żydowskiej diaspory, ale są i inne badania. Podobne wyniki przyniósł American Jewish Population Project (AJPP), przeprowadzony również w 2020 roku ankietowy sondaż na Uniwersytecie Brandeis. Według AJPP w USA mieszka 7,63 miliona Żydów, z czego 4,87 mln to dorośli, którzy określają swoją religię jako judaizm, 1,17 miliona to ci, którzy nie identyfikują się z żydowską religią, a 1,58 mln to żydowskie dzieci. Już jednak American Jewish Yearbook oszacował liczbę amerykańskich Żydów na 6,9 miliona, a prof. Sergio DellaPergola z University of Jerusalem na tylko 5,9 miliona. Można zakładać, że różnice wynikają z odmiennej metodologii badań i z przyjmowania nie zawsze tych samych kryteriów żydowskości. Kryteria Pew Research Center i AJPP sprowadzają się w zasadzie do samoidentyfikacji. Upraszczając nieco – dla statystyk Żydem jest ten, kto się za takiego uważa, chociaż swoją żydowską tożsamość może pojmować rozmaicie. Zatem nawet ktoś, kto należy do „Jews for Jesus” i uważa się za Żyda, może zostać zaliczony do żydowsko-amerykańskiej diaspory, chociaż jej przeważająca większość nie uznaje członków tej marginalnej grupy za Żydów.
Z grubsza biorąc, Żydzi amerykańscy dzielą się na tych, którzy samookreślają się przez przynależność do mojżeszowej religii, i tych, którzy definiują się tylko etnicznie i kulturowo jako należący do żydowskiego narodu. Nie jest to jednak ostry podział. Różny jest także stopień identyfikacji z diasporą, począwszy od tych, którzy mówią, że czują się bardziej Żydami niż Amerykanami, po tych, którzy przyznają się do żydowskich korzeni, ale sugerują, że właściwie nic z tego nie wynika. Ci ostatni nie są raczej tematem tej książki. Opowiada ona o tych, dla których ich żydowska tożsamość ma znaczenie i którzy czują się częścią żydowsko-amerykańskiej społeczności.
Żydowska młodzież tańczy na ulicy Nowego Jorku z okazji proklamowania Państwa Izrael, 14 maja 1948 roku.
ROZDZIAŁ 2
Ziemia obiecana za oceanem
Dziadek profesora Charlesa Kupchana ze strony ojca, Chaim Kupchan, mieszkał w Humaniu (dziś to Ukraina). W czasie wojny domowej po rewolucji bolszewickiej ukraińskie miasta były widownią pogromów. W 1921 roku Chaimowi z żoną Rivką udało się uciec, dotrzeć do Amsterdamu i dostać bilet do Ameryki. Rivka była w ciąży, kiedy statek kołysał się na sztormowej fali. Ojciec Charlesa urodził się zaraz po przybyciu liniowca na Ellis Island.
Joseph Zemel z Łagowa w Świętokrzyskiem, dziadek rabina Daniela Zemela z synagogi Temple Micah w Waszyngtonie, służył pięć lat w armii carskiej. Po zwolnieniu z wojska liczył na spokojne życie w cywilu, ale w 1905 roku znowu dostał powołanie, tym razem na front – właśnie wybuchła wojna z Japonią. Nie stawił się do koszar i wyjechał na zachód, zostawiając w domu rodzinę. Dotarł do Kanady, stamtąd do Nowego Jorku, w końcu osiedlił się w Chicago. Po kilku latach ściągnął tam żonę, dzieci i siedmioro rodzeństwa.
Ojciec historyka i znawcy judaizmu Stevena Bayme’a, Joseph, wychował się w Wilnie. Popierał Piłsudskiego jako protektora Żydów, służył w polskim wojsku, ale w marcu 1939 roku, kiedy wojna wisiała już na włosku, postanowił wyjechać. W Nowym Jorku czekał na niego starszy brat. To była najlepsza decyzja, bo w Polsce by nie przeżył, mówi Steven. Miał zły wygląd.
Uciekali, jak wszyscy Żydzi od wieków, przed pogromami, prześladowaniami, dyskryminacją i biedą. Ich przodkowie, którzy w XVII stuleciu jako pierwsi dotarli do Ameryki, przybyli z Ameryki Południowej. „Żydowski Mayflower”, żaglowiec „St. Catherine”, wiózł cztery małżeństwa, dwie wdowy, czternaścioro dzieci z Pernambuco, dzisiejszego Recife w Brazylii. Miasto, chwilowo pod rządami Holendrów, w 1654 roku ponownie padło łupem Portugalii, co oznaczało groźbę przymusowych nawróceń. Statek miał ich zawieźć na Karaiby, ale hiszpańskie władze Kuby i Jamajki nie chciały Żydów. Popłynął więc dalej i wysadził uchodźców w New Amsterdam, holenderskiej osadzie-placówce handlowej na wyspie w kształcie grota włóczni, znanej dziś pod nazwą Manhattan.
Do Nowego Amsterdamu napływali stopniowo kolejni sefardyjscy uciekinierzy z hiszpańskich i portugalskich kolonii na zachodniej półkuli, gdzie za jawne wyznawanie judaizmu groziła inkwizycja. Gubernator miasta Peter Stuyvesant nie lubił Żydów i najchętniej by się ich pozbył, ale za przybyszami wstawili się szefowie holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej w europejskiej centrali, gdzie liczył się głos zamożnych żydowskich udziałowców. Pierwsi imigranci, ci ze „Świętej Katarzyny”, byli biedni, ale już po roku przyjechało pięciu żydowskich hidalgos z rodzinami, kapitałem i smykałką do handlu. Osiedlali się w New Amsterdam – za panowania Anglików przemianowanym na Nowy Jork – potem w Filadelfii, Newport, Charleston, Savannah i innych miastach Wschodniego Wybrzeża. W Nowym Jorku zbudowali pierwszą synagogę, sefardyjską Shearith Israel, i na Chatham Square pierwszy żydowski cmentarz. Jak wszędzie, trudnili się kupiectwem, niektórzy rzemiosłem.
Z czasem do Ameryki przybywało też coraz więcej Żydów aszkenazyjskich z Europy Środkowej; pod koniec XVIII wieku stanowili oni już większość niezbyt licznej jeszcze, około dwutysięcznej, żydowskiej populacji. Styl życia i obrządek religijny narzucili jej jednak przybysze z łacińskiego świata, dlatego pierwszą falę imigracji przyjęło się nazywać sefardyjską. Najzamożniejsze rodziny nosiły iberyjskie nazwiska: Lopez, Seixas, Gomez, Touro, Carigal, Lucena, choć były i rody o nazwiskach brzmiących biblijnie – Levy, Nathan i Noah. Pochodziły z nich najwybitniejsze postacie pierwszych pokoleń diaspory, jak Asser Levy, który walczył o przyjęcie Żydów do armii, zwolnienie ze służby w milicji w szabas i żydowskie święta, a w 1671 roku został pierwszym amerykańskim Żydem zasiadającym na ławie przysięgłych. Albo urodzony w 1785 roku Mordechaj Manuel Noah, postać renesansowa – pierwszy Żyd w amerykańskiej służbie dyplomatycznej, konsul w Tunisie, potem szeryf i sędzia w Nowym Jorku, wydawca gazet, autor sztuk teatralnych i filantrop.
W kolonialnej Ameryce Żydzi, jak wszyscy imigranci, żyli pracą, interesami, urządzaniem się i bogaceniem. Tradycyjne religijne rytuały schodziły na dalszy plan, choćby dlatego, że w rozproszeniu na ogromnym terytorium trudno było o zebranie minjan (żydowskiego kworum – minimum dziesięciu mężczyzn do wspólnej modlitwy), a niedostatek rabinów nie sprzyjał przestrzeganiu żydowskich nakazów. Dominowała chęć upodobnienia się do anglosaskiej, chrześcijańskiej większości. Zmieniano nazwiska – z Garcia na Gratz, z Franco na Franks – i poślubiano gojów. 15 procent Żydów z sefardyjskiej imigracji wchodziło w związki z nie-Żydami, a w mieszanych małżeństwach tylko 8 procent chrześcijan nawracało się na judaizm. Stąd zapewne w swej książce „Americans of Jewish Descent” Malcolm H. Stern doszukał się sefardyjsko-żydowskiego pochodzenia u przedstawicieli tak słynnych dynastii amerykańskich multimilionerów, jak Rockefellerowie, Delancy, Lodge, Tiffany i Vanderbilt.
W XVIII stuleciu przybywa w Ameryce Żydów celebrytów, powiększających szeregi elit biznesu i widocznych w życiu publicznym. Jak Aaron Lopez z Newport w stanie Rhode Island, właściciel statków i fabrykant świec z wielorybiego tłuszczu. Judah Touro z Nowego Orleanu, żyjąc jak asceta mimo wielkich dochodów z handlu, zgromadził niebywałą w tamtych czasach fortunę pięciuset tysięcy dolarów i w testamencie rozdał wszystko na cele dobroczynne, głównie synagogi i chrześcijańskie kościoły. Do dziś uchodzi za pierwszego w Ameryce wielkiego filantropa. Haym Salomon, Żyd z Polski, w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość pożyczał ogromne kwoty jej przywódcom, w tym Kościuszce i Pułaskiemu. Pomnik wystawiony mu w Chicago przez wdzięcznych Polaków był spóźnioną, pośmiertną rekompensatą za hojność Salomona, któremu nie zwrócono długów i który zmarł przed końcem wojny w Nowym Jorku jako bankrut. Były też słynne kobiety. Esther Hays wraz z mężem uratowała w czasie działań wojennych oddział patriotów, wypędzając stado bydła na otaczających ich Anglików. Rebecca Gratz, już w niepodległych Stanach Zjednoczonych, prowadziła w Filadelfii salon literacki, gdzie spotykali się Washington Irving, Walter Scott i wielu innych najwybitniejszych pisarzy epoki.
Sefardyjscy Żydzi stopniowo roztapiali się w masie następnych pokoleń imigracji, ale i późniejsi wybitni sefardyjczycy do dziś wspominani są w podręcznikach historii. Jak Benjamin N. Cardozo, cudowne dziecko intelektu, który ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Columbia w wieku lat dziewiętnastu, a pod koniec życia został sędzią Sądu Najwyższego słynącym z popierania postępowych reform, m.in. czynnego prawa wyborczego dla kobiet. Emancypantka Ann Nathan Meyer założyła Barnard College, pierwszy uniwersytet dla kobiet w Nowym Jorku. Poetka Emma Lazarus napisała sonet „Nowy kolos”, którego fragment: „Daj mi twych udręczonych, biednych, tęskniących, by oddychać swobodnie...” widnieje na cokole Statuy Wolności.
W latach 30. XIX wieku w Ameryce zaczęli się pojawiać nowi Żydzi. Przychodzili do synagog, ale różnili się od osiadłych od pokoleń, zamożnych, arystokratycznych i modlących się w ladino sefardyjczyków. Byli biedni, nieokrzesani, nosili brody i mówili ze sobą w jidysz. Przybywali z Niemiec, najczęściej z ubogiej i rolniczej Bawarii. Na Chatham Street w nowojorskiej Lower East Side sprzedawali z wózków używaną odzież. Eleganccy Spaniole patrzyli z góry i z niesmakiem na swych obdartych, pejsatych współwyznawców. Żydzi niemieccy byli równie ubodzy jak chłopscy imigranci goje z Niemiec i Irlandii, ale mieli nad nimi jedną przewagę – wszyscy umieli czytać i pisać.
Siedemnastoletni Joseph Seligman mógł wykazać się czymś jeszcze: w Niemczech zdążył odbyć studia na Uniwersytecie Erlangen, gdzie nauczył się angielskiego, francuskiego i starożytnej greki. Znajomość sześciu języków – oprócz wymienionych: niemieckiego, jidysz i hebrajskiego – nie przydawała się w pracy kasjera w stoczni rzecznej w Mauch Chunk w Pensylwanii, gdzie zaczął swoją amerykańską eskapadę, ale na pewno nie zaszkodziła. Joseph był pierworodnym synem ubogiego tkacza Davida Seligmana z miasteczka Baiersdorf koło Norymbergi. Ojciec nie pozwalał mu na podróż za ocean, bo słyszał, że w Ameryce Żydzi „tracą religię”, ale w końcu dał się przekonać popierającej syna matce. Joseph znakomicie spisywał się w stoczni i miał szczęście – jej anglosaski szef Asa Packer bardzo go polubił. Po zaoszczędzeniu pierwszych kilkuset dolarów młody Seligman kupił trochę zegarków, butów i noży, po które, jak zauważył, okoliczni farmerzy przyjeżdżali na targ do Mauch Chunk, zapakował je do plecaka i wyruszył na wieś, aby je drożej sprzedawać.
Tak się przeważnie zaczynała, od domokrążnego handlu, akumulacja kapitału żydowskich imigrantów z Niemiec i innych niemieckojęzycznych krajów Europy Środkowej w trzeciej dekadzie XIX wieku. Za pierwsze zarobione na komiwojażerce pieniądze Joseph Seligman sprowadził do Ameryki młodszych braci: Williama i Jamesa. W kolejce czekało następnych pięciu braci i trzy siostry. W miarę dorabiania się rodzeństwa coraz łatwiej można było pozwolić sobie na bilety na statek, najpierw pod pokładem, z najbiedniejszymi pasażerami, potem w kabinach wyższych klas. Jak wszyscy „Niemcy”, Seligmanowie po etapie obwoźnego handlu otwierali sklepy – pierwszy w Selmie w stanie Alabama, potem hurtownie, wreszcie firmy eksport-import. W poszukiwaniu rynków krążyli po całym kraju. Dwaj bracia założyli sklep w Kalifornii w czasie gorączki złota, sprzedając jego poszukiwaczom cygara i buty. Niezwykły boom amerykańskiej gospodarki, rozwój przemysłu i urbanizacja stwarzały koniunkturę także dla wymiany towarów. W połowie XIX stulecia bracia, dotąd sprzedający bawełnę, skóry, garnki i biżuterię, zaczęli handlować walutą i kredytem. Niepostrzeżenie z kupców przekształcili się w bankierów. Po wojnie secesyjnej Joseph Seligman był już milionerem.
Podobną drogę przeszli inni żydowscy imigranci z niemieckiej części Europy. Marcus Goldman, który do Ameryki dotarł dekadę po Seligmanie, dwa lata trudnił się ulicznym handlem w Filadelfii, by następnie otworzyć sklep z odzieżą, na którym dorobił się tak, że po latach założył istniejący do dziś dom maklerski Goldman, Sachs and Co. Henry Lehman, który zaczynał od sprzedawania mydła i powidła, założył sklep w Montgomery, a potem, już z dwoma braćmi Emanuelem i Mayerem, giełdę bawełny, kamień węgielny pod przyszły bank Lehman Brothers – ten sam, którego upadek w 2008 roku wywołał gigantyczny kryzys finansowy. Abraham Kuhn i Solomon Loeb handlowali w Lafayette w stanie Indiana, później w Ohio, by otworzyć w końcu bank inwestycyjny, kwitnący pod wodzą zięcia Solomona, Jacoba Shiffa, w drugiej połowie XIX wieku najbardziej wpływowej postaci i nieformalnego lidera amerykańskiej diaspory. Podobnie powstawały sławne fortuny żydowskich kapitalistów finansowych, Guggenheimów, Kahnów i Warburgów, utrwalając stereotyp Szekspirowskiego Shylocka i przekonanie, że Żydzi rządzą w USA bankami. Nieprawdziwe, bo w sektorze bankowym przez następne półtora stulecia wciąż przeważali anglosascy potomkowie pionierów z „Mayflower”. Zgodnie z prawem dekadencji przedstawiciele kolejnych pokoleń niemieckich Żydów oddalali się zresztą od biznesu i finansów, próbując sił w innych profesjach. Pradziadek dziennikarza „New York Timesa” Jonathana Weismana, syn imigrantów z Niemiec, Harold Meyer Phillips, prawnik z zawodu, zasłynął jako szachista, zwycięzca międzynarodowych turniejów i organizator życia szachowego w USA.
Żydzi niemieccy, długo nieprzyjmowani na salony snobistycznych sefardyjczyków, nie zrywali z wiarą przodków, ale jak najszybciej chcieli się amerykanizować i jak ich krajanie z Europy szukali sposobów dostosowania swej religii do nowoczesnej, przemysłowej cywilizacji. Judaizm reformowany narodził się w Niemczech i za sprawą przybyłych stamtąd duchowych i intelektualnych przywódców zapuścił korzenie w Ameryce. Liderem tego nurtu w Nowym Świecie był Isaac Mayer Wise, imigrant z Czech (gdzie pracował jako dyrektor szkoły i prawdopodobnie nie miał nawet pełnego talmudycznego wykształcenia), w USA mianował się rabinem i założył synagogę w Cincinnati. Nazywał ją „świątynią”, co zgodnie z opracowanym przez niego przewodnikiem-instrukcją nowej liturgii, nazwanym Minhag America, miało podkreślać odejście od tradycji ortodoksyjnego judaizmu, żeby żydowskie nabożeństwa odbywały się „po amerykańsku”, czyli „w duchu zadowolenia, a nie wiecznej żałoby”. Wise głosił potrzebę „zgodności doktryny z rozumem” i wzywał do rezygnacji z modlitw o nadejście Mesjasza i tęsknoty za powrotem do Palestyny, aby w ten sposób, jak uważał, lepiej zaadaptować się w nowej ojczyźnie.
Innowacje te wywoływały sprzeciw ortodoksyjnych rabinów, oburzonych coraz częstszym lekceważeniem koszernej diety, pracą w szabas i nieobchodzeniem jak należy żydowskich świąt. W połowie XIX wieku ortodoksyjne kongregacje dominowały jeszcze w Ameryce i Wise starał się pożenić nowe ze starym, bo zależało mu przede wszystkim na jedności amerykańskiego judaizmu. Wyrazem kompromisu między oboma nurtami były decyzje konferencji rabinów w Cleveland w 1855 roku, na której, za zgodą Wise’a, potwierdzono boskość Tory, dosłowność objawienia jej Mojżeszowi przez Boga na górze Synaj i nakaz przestrzegania najważniejszych żydowskich zwyczajów.
Rabin z Baltimore, David Einhorn, imigrant z Bawarii i absolwent trzech niemieckich uniwersytetów, poszedł dalej niż Wise. W jego ujęciu, zgodnym z koncepcjami reformatorów w Niemczech, istotą judaizmu nie jest objawienie Księgi Izraelitom, lecz uniwersalne przesłanie humanizmu z naciskiem na etykę i sprawiedliwość społeczną. Objawienie miało być rozumiane nie jako jednorazowy akt, lecz swego rodzaju proces, jako że Bóg stopniowo odsłania swoją prawdę, czy też interpretację, zmieniającego się świata. Tak radykalna teologia, przedstawiona przez uczniów zmarłego w 1879 roku Einhorna sześć lat później na konferencji w Pittsburghu i ostatecznie wyznaczająca kierunek judaizmu reformowanego, dominującego dziś w USA, oddzielała niejako judaizm od pojęcia żydostwa jako narodu, sugerując przy tym, że nie ma sensu myśleć o odtworzeniu państwa Izrael. Żyd amerykański jest po prostu Amerykaninem, tyle że wyznania mojżeszowego.
Ten sposób myślenia korespondował z doświadczeniem żydowskich imigrantów w Ameryce drugiej połowy XIX wieku, w epoce galopującego postępu technicznego i ekonomicznego rozwoju. Odpowiadał zwłaszcza zamożnym rodom bankierskim: Seligmanom, Warburgom, Goldmanom, Loebom, Lehmanom i Guggenheimom, których majątki lokowały ich w najwyższych sferach biznesu i społecznej hierarchii, ale którzy wciąż nie mieli wstępu do najbardziej ekskluzywnych klubów, bastionu rządzącej Ameryką anglosasko-protestanckiej elity. Jacob Shiff podkreślał swoją żydowskość, ostentacyjnie przestrzegał diety koszernej, świętował w szabas, obchodził Yom Kippur i Rosz ha-Szana, jego koledzy finansiści zbierali razem z nim fundusze na pomoc Żydom prześladowanym w Rosji i innych krajach – ale wszyscy chcieli się przede wszystkim asymilować. Wyrazem tych aspiracji było założenie przez niemieckich Żydów w 1906 roku American Jewish Committee, pierwszej organizacji diaspory w USA pomyślanej jako etniczne lobby, grupa politycznego nacisku. Stworzono ją w opozycji do dopiero co narodzonego w Europie ruchu syjonistycznego. AJC był przeciwny planom odrodzenia żydowskiej ojczyzny w Palestynie, bo negował fakt istnienia żydowskiej diaspory jako odrębnego narodu.
W wyniku imigracji z Niemiec i niemieckojęzycznych regionów Europy populacja Żydów w Ameryce powiększyła się ponadstukrotnie – z około dwóch tysięcy w 1820 roku do dwustu pięćdziesięciu tysięcy pod koniec ósmej dekady stulecia. Tylko część osiadła w Nowym Jorku; inni w poszukiwaniu lepszego życia wyruszyli na południe i zachód. Czynili tak wszyscy imigranci, tyle że Żydzi, jak wszędzie na świecie, nie zostawali farmerami, tylko ciągnęli do miast, gdzie zajmowali się handlem. Rozproszenie i atomizacja na ogromnym obszarze nie sprzyjały tworzeniu lokalnych żydowskich społeczności: nie było rabinów ani synagog, a brak minjan utrudniał wspólną liturgię. Mnożyły się mieszane małżeństwa, obchodzenie szabasu w niedzielę, odstępstwa od koszernej diety i innych halachicznych nakazów. Żydzi na preriach modlili się nieraz w kościołach i praktykowali swoistą, własną religię, miksturę judaizmu i protestanckiego chrześcijaństwa. Operator telegrafu i założyciel gazety w Omaha w stanie Nebraska Edward Rosewater uczęszczał do synagogi i do kościoła, założył Hebrew Benevolent Society, ale w soboty pracował i jeździł pociągiem. W religijnym eklektyzmie pogranicza historycy doszukują się pierwotnych źródeł niespotykanego nigdzie indziej w diasporze żydowskiej pluralizmu i decentralizacji współczesnego amerykańskiego judaizmu.
Od mniej więcej 1880 roku do Ameryki zaczęli masowo przybywać Żydzi, jakich wcześniej tam prawie nie widziano – imigranci z rosyjskiego imperium. Mówili w jidysz albo po rosyjsku, polsku, litewsku i w innych językach podbitych przez Rosję narodów wschodniej Europy. Lawina ruszyła z początkiem panowania cara Aleksandra III, który po śmierci zabitego w zamachu swego poprzednika na tronie, liberalnego Aleksandra II, przywrócił zamordystyczne praktyki Mikołaja I, z antysemickimi edyktami włącznie. Żydzi, przymusowo wcielani do wojska na dwadzieścia pięć lat, gdzie zakazywano im praktykowania judaizmu, niewpuszczani na uniwersytety i obciążani podatkami jak w średniowieczu, mieli dość szykan i wbrew protestom rabinów wyruszali na zachód, przekraczali zieloną granicę i w portach w Rotterdamie, Hamburgu czy Liverpoolu wsiadali na parowce wypływające na Atlantyk, by po miesiącu ujrzeć wymarzoną Statuę Wolności. Żydzi rosyjscy, jak ich nazywano, stanowili największy odłam ówczesnej, najliczniejszej w dziejach Ameryki, fali imigracji, tym razem z Europy Wschodniej, Środkowej i Południowej w ostatnich dwóch dekadach XIX wieku i pierwszych dwóch XX stulecia. Przytłaczająca większość – około 90 procent – dzisiejszej diaspory w USA to potomkowie tych właśnie Żydów ze wschodniej Europy.
W Nowym Jorku zatrzymywali się na Dolnym Manhattanie. Zajmowali ciasne klitki bez wygód w czynszówkach na Lower East Side, jak ich niemieccy poprzednicy zaczynali od ulicznego handlu, otwierali sklepy i zakłady usługowe, dzieci sprzedawały gazety, mężczyźni pracowali jako kelnerzy, kobiety w manufakturach odzieżowych. W przeludnionej biednej dzielnicy kwitła przestępczość, młodociane żydowskie gangi walczyły z gangami Włochów i Irlandczyków, szerzyła się prostytucja i epidemie chorób wenerycznych. Niemieccy Żydzi, wtedy już drugie pokolenie imigracji, zamożni i zasymilowani, patrzyli ze zgrozą na współwyznawców z innego świata – brudnych, obdartych, wulgarnych i impulsywnych. Nieliczni wyglądający na inteligentów krytykowali amerykański materializm i nie kryli sympatii dla socjalizmu. W oczach „Niemców” rosyjscy Żydzi przypominali trochę ich własnych rodziców stawiających przed laty pierwsze kroki w Nowym Świecie, ale z istotną różnicą – wyglądało, jakby nie bardzo chcieli się amerykanizować. Albo i chcieli, ale w jakiś inny sposób.
Avraham Herzberg z Lubaczowa miał pięć lat, kiedy z matką i babką przybył do Nowego Jorku. Czekał tam na niego ojciec, ale Avraham go nie poznał – pamiętał, że tata, chasydzki rabin, nosił w Polsce rytualny kitel z symbolizującymi 613 micwot frędzlami i narzucony na niego kaftan, ale w porcie zobaczył mężczyznę w zwykłym czarnym garniturze. Babka Avrahama przyłożyła ucho do jego brzucha, mówiąc, że spodziewa się, jak wyjaśniła, usłyszeć kwik świni, bo przecież w czasie swego półtorarocznego pobytu w Ameryce jej syn jadł zapewne mnóstwo wieprzowiny. Nie było to sprawiedliwe, Zvi Elimelech Herzberg od półtora roku przebywał w Ameryce, gdzie harował, przygotowując grunt dla rodziny, ale nie szło mu gładko – tracił pracę, kiedy odmawiał pracy w szabas. Na nowej ziemi obiecanej, przez ortodoksyjnych Żydów w Europie uważanej za treife medineh – kraj bezbożny, do którego lepiej nie jechać, jeśli nie chce się utracić swojej tożsamości – ojciec Avrahama starał się rozpocząć nowe życie, ale nie wyrzekając się swej religii i tradycji.
W Baltimore, gdzie rodzina Herzbergów zamieszkała na dłużej, Zvi Elimelech został rabinem maleńkiej, ubogiej ortodoksyjnej kongregacji w żydowskiej dzielnicy miasta. Avrahama zapisał do żydowskiej szkoły religijnej i codziennie budził o szóstej rano do wspólnych modłów i studiów nad Talmudem. Wbijał mu do głowy, że hebrajska Biblia, psalmy Dawidowe, pisma Mojżesza Majmonidesa i innych żydowskich myślicieli są tak samo warte czytania jak dzieła Kartezjusza, Cervantesa, Szekspira i Darwina. Te ostatnie rabin Herzberg, w odróżnieniu od wielu innych chasydzkich ortodoksów, cenił i szanował. Mały Avraham czuł się obco wśród swych żydowskich rówieśników, którym rodzice nie zabraniali w szabas kina i innych rozrywek, ale po skończeniu jesziwy zaczął uczęszczać do normalnego amerykańskiego liceum, gdzie przodował w nauce i kontynuował studia na prestiżowych uniwersytetach. I amerykanizował się na swój sposób, według wskazań ciotki Friedy, która radziła, żeby codziennie czytać w jidysz żydowskie gazety, ale nie używać tego języka na ulicy.
Po latach Avraham Herzberg zmienił imię na Arthur, dodał „t” do nazwiska i został jednym z najwybitniejszych żydowsko-amerykańskich intelektualistów, historykiem diaspory i profesorem Uniwersytetu Nowojorskiego (NYU). Jako rabin i działacz żydowskich organizacji, prezydent American Jewish Congress i wiceprezydent World Jewish Congress, Arthur Hertzberg odgrywał pierwszoplanową rolę w dialogu Żydów z Kościołem katolickim. I stale podkreślał, że realizuje duchowy testament ojca, który przekonywał swych rodaków imigrantów, żeby poznawali klasyków żydowskiego piśmiennictwa i promowali je w Ameryce. „Jestem Żydem nie dlatego, że lubię bajgiele i żydowski humor z »Barszczowego Pasa« (w przeszłości ulubione kurorty diaspory w górach Catskill – TZ). Moja żydowskość polega na tym, żeby studiować literaturę naszego narodu stworzoną przez trzydzieści wieków i mierzyć swoje zachowanie, dzień po dniu, standardami, jakich uczą te księgi”, napisał w swojej autobiografii „A Jew in America”.
Zmagania z adaptacją w nowym świecie, walka o zachowanie ciągłości kilkutysiącletniej religijno-kulturowej tradycji w kraju Myszki Miki i Kaczora Donalda, była lejtmotywem pisarstwa Hertzberga, ale jego historia nie należała do typowych dla żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej w pierwszych dekadach XX wieku. Przeważająca ich większość buntowała się przeciw swym rabinom, posłusznym im rodzicom i amerykanizowała się dość szybko. Niektórzy zrobili wielkie kariery i stali się częścią mainstreamu amerykańskiej kultury.
Urodzony i wychowany w Warszawie Szmul Gelbfisz jako nastolatek uciekł z domu i z garścią zaoszczędzonych rubli wyruszył na zachód. Droga do Ameryki nie była prosta – przekraczając niemiecką granicę, omal nie wpadł, zdradzony przez poleconego przewodnika szmuglera, dotarł do Hamburga, potem przez morze przeprawił się do Londynu, gdzie głodował i spał na ławce w Hyde Parku. W końcu cudem odnalazł dalekich krewnych w Birmingham, którzy go przygarnęli, i tam dopiero, imając się dorywczych prac, uzbierał na bilet trzeciej klasy na statku z Liverpoolu do Kanady. Stamtąd do ziemi obiecanej było już blisko; należało tylko, znowu nielegalnie, przekroczyć kolejną, już amerykańską, granicę. Zrobił to w 1896 roku.
W Nowym Jorku Szmul zamieszkał w nowojorskim Bronksie i zmienił nazwisko na Samuel Goldfish. Zarabiał na życie doręczaniem telegramów, wieczorami uczył się angielskiego. Po roku przeniósł się do Gloversville w stanie Nowy Jork, gdzie dostał pracę w fabryce rękawiczek, objawił niezwykły talent ich sprzedawcy i dzięki sutym prowizjom zgromadził pokaźny jak na trzydziestolatka kapitał. Nie wiedział tylko, jak go zainwestować. Któregoś wieczoru razem z nowo poślubioną żoną Blanche Lasky, jak on imigrantką z Rosji, obejrzał film z gwiazdą niemego kina Mary Pickford. Był urzeczony – od tej chwili wiedział już, co chce w życiu robić. Żonę, początkującą piosenkarkę, i akompaniującego jej na skrzypcach brata namówił do produkcji filmu. Jego reżyserem został równie nieznany wówczas aktor i dramaturg z zerowym doświadczeniem w raczkującym kinematografie, goj imieniem Cecil B. DeMille. Film „The Squaw Man” był adaptacją popularnej sztuki teatralnej o pionierach na Dzikim Zachodzie. Twórcy dzieła realizowanego na wariackich papierach, bo wszyscy dopiero uczyli się filmowego fachu, przewidywali totalną klapę. Ku ich zdumieniu niemy western okazał się kasowym przebojem. Zrobiony przez amatorów film, który wszedł na ekrany w 1914 roku, był pierwszą pełnometrażową produkcją fabularną w USA, wyprzedził nawet zrealizowane rok później słynne „Narodziny narodu”. A Samuel Goldfish wkrótce znowu zmienił nazwisko, na brzmiące jeszcze lepiej po amerykańsku: Sam Goldwyn.
Tak rodził się Hollywood. Cecil B. DeMille został z czasem czołowym reżyserem fabryki snów, a Goldwyn, w spółce z braćmi Edgarem i Archibaldem Selwynami, założył Sam Goldwyn Pictures Corporation, jedną z pierwszych wytwórni filmowych na Zachodnim Wybrzeżu. Po pierwszej wojnie światowej działali tam już inni – Louis B. Mayer, Adolf Zukor, pochodzący z Polski bracia Warner: Harry, Albert, Sam i Jack, a także David Selznick, Darryl Zanuck i Marcus Loew. Jak Goldwyn pochodzili z żydowskich rodzin z carskiej Rosji lub Austro-Węgier. Zakładali studia: Metro Goldwyn Mayer, Warner Brothers albo, jak Loew, sieci kin i firmy dystrybucji filmów. Amerykańskie kino nie byłoby tym, czym jest, bez takich reżyserów o żydowsko-rosyjskich lub żydowsko-węgierskich korzeniach, jak George Cukor, Billy Wilder, Sidney Lumet, Mel Brooks, Ernst Lubitsch, Paul Mazursky, Fred Zinnemann, Woody Allen, Stanley Kubrick, Mike Nichols, Steven Spielberg i bracia Cohen. Z wiosek i sztetli Rosji, Ukrainy, Białorusi i Polski pochodziły amerykańskie gwiazdy ekranu: Theda Bara (Theodosia Goodman), Edward G. Robinson (Emanuel Goldenberg), Paulette Goddard (Pauline Levee), Lee J. Cobb (Lee Jacob), Lauren Bacall (Betty Joan Perske) i Kirk Douglas (Issur Danielovitch). Zmieniali nazwiska na anglosaskie, bo rodzinne, żydowskie, w pierwszej połowie XX wieku uniemożliwiały zrobienie kariery.
Urodzony we wsi Temum na Syberii Israel Isidore Beilin miał cztery lata, kiedy przyjechał z rodzicami do Ameryki. Rodzina wylądowała w nowojorskiej Lower East Side. Israel od dziecka objawiał talent muzyczny. Jako czternastolatek zarabiał na życie, śpiewając i tańcząc w barach i restauracjach na Bowery, dziś ponurej ulicy bezdomnych i alkoholików, wówczas lokalnym mini-Broadwayu. Wykonywał popularne piosenki, ale wkrótce zaczął komponować je sam. Układanie melodii przychodziło mu bez trudu; problemem było ich zapisywanie, bo Izzy, jak go nazywano, nie miał muzycznego wykształcenia i dopiero uczył się czytać i zapisywać nuty. Przed trzydziestką był już sławnym twórcą superpopularnych hitów. Jedną z piosenek skomponował w pół godziny, układając melodię do słów w drodze z biura szefa firmy nagraniowej do studia, gdzie gotowe dzieło miało uzyskać aranżację.
Jeszcze przed Wielką Wojną Izzy Beilin został Irvingiem Berlinem, najbardziej rozchwytywanym kompozytorem w historii Tin Alley, nowojorskiego centrum nagrań muzyki popularnej. Pozostawił po sobie tysiąc pięćset piosenek, z których co najmniej kilkadziesiąt stało się przebojami nuconymi w każdym amerykańskim domu. Wszyscy Amerykanie znają musicalowe szlagiery: „Puttin’ on the Ritz”, „Cheek to Cheek” czy „Happy Holiday”. Co ciekawe, wśród hitów Berlina są takie utwory jak „White Christmas” i „Easter Parade”, skomponowane do filmów, których tematem są święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. W jego twórczości doszukiwano się motywów żydowskich, echa kapel klezmerskich, ale Irving czerpał z całego dorobku światowej muzyki; w jego piosenkach są motywy muzycznego folkloru francuskiego, włoskiego i niemieckiego. Ostateczny produkt idealnie trafiał do amerykańskiej wrażliwości i gustów. Jedna z najpopularniejszych pieśni Berlina, „God Bless America”, stała się drugim hymnem, przez wielu bardziej lubianym – bo łatwiejszym do wykonania – od oficjalnego „Star-Spangled Banner”.