Cukier - Candia Bibiana - ebook + książka

Cukier ebook

Candia Bibiana

3,5

Opis

Galisja, rok 1853. Najbardziej deszczowa zima w historii zniszczyła plony, mieszkańców dziesiątkuje epidemia cholery. Grupka młodych ludzi opuszcza rodzinne strony i udaje się na Kubę, aby walczyć o godne życie na plantacjach trzciny cukrowej. Ale wyprawa na zalaną słońcem wyspę kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewali. „Cukier” to oparta na faktach historia 1700 młodzieńców, którzy przybyli do Hawany w poszukiwaniu lepszego życia dla siebie i bliskich. Tam trafili jednak na Urbana Feijóo Sotomayora, Galisyjczyka, który postanowił zastąpić nimi –  coraz droższych w dobie triumfu abolicjonizmu – niewolników z Afryki.
 
Szorstka, sugestywna proza Bibiany Candii przypomina o jednym z największych skandali w XIX-wiecznej Hiszpanii i oddaje głos tym, którym na zawsze go odebrano.
 
Książka ukazuje się w serii współczesnych powieści historycznych Przeszły/Ciągły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (14 ocen)
3
4
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Całkiem niezła

ArtRage nigdy nie zawodzi, jesli chodzi o przywracanie pamieci mniej znanym kartom historii. chocby z tego powodu - warto.
30
orchidea90

Dobrze spędzony czas

przez te książkę się płynie, jak przez rozedrgane morze. trochę straszna, poetycko napisana, bez kropli nadziei. jedyne co mnie zastanowiło to końcówka, która wydaje się urwana
20
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężka i straszna. Co ludzie robią ludziom.
20
girlonwheel

Dobrze spędzony czas

🔎 "Czy coś, co było wię­zie­niem, może stać się domem?" 🔍 Jak wskazuje wydawnictwo: przeszły-​ciągły to seria, w ramach któ­rej pu­bli­ku­je­my współ­cze­śnie na­pi­sa­ne po­wie­ści hi­sto­rycz­ne. "Cukier" to, oparta na faktach, historia młodych ludzi, którzy emigrowali z Hiszpanii na Kubę w poszukiwaniu lepszego życia. Zatrudnienie na plantacji trzciny cukrowej nie okazało się jednak ratunkiem, lecz piekłem 🆘 Dodatkowo poruszany jest wątek podróży statkiem, epidemii oraz niewolników i ich wyzwolenia. Książka ma zaledwie 140 stron, jednak wypełniona jest bólem, cierpieniem i niesprawiedliwością. Język jest szorstki, jednak jednocześnie wszystko jest szczegółowo i obrazowo opisane. Atmosfera jest niezwykle gęsta, przez co nie jest to lekka literatura 💔 Ja wcześniej nie znałam tego wątku z historii, dlatego byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby zostało to szerzej opisane. Rozumiem zamysł, jednak - jak dla mnie - za krótko 🤷‍♀️ Chociaż na pewno sięgnę po więcej pozycji z te...
10
Agatokles

Całkiem niezła

Powieść, która obiecuje bardzo wiele. Interesujący temat, oryginalna, liryczna forma, oryginalny język (brawa dla tłumaczki). Jednak autorka nie udźwignęła ciężaru ambitnych założeń. Po 2/3 tekstu wszystko zaczyna się rozjeżdżać, brakuje pomysłu i umiejętności, aby rozwinąć temat. Autorka na skróty gna do końca. Szkoda.
00

Popularność




Bibiana Candia

Cukier

Epopeja

przełożyła Katarzyna Okrasko ArtRage

Emigrantom, którzy nie mogli opowiedzieć swojej historii, i tym, którzy zostali i nigdy nie dotarł do nich żaden list.

Do Hawany mnie gna

Bieda w Galisji i głód

Wszystko co sercu najdroższe

Zostawiam na zawsze tu

Rosalía de Castro, tłum. Carlos Marrodán Casas

Cukier robi się z krwi

Przysłowie kubańskie

Jak się nazywasz, synaczku?

Orestes Veiga.

Mężczyzna brudnym językiem zwilża grafit starego ołówka i robi znak obok jednego z nazwisk na liście, niezgrabny krzyżyk podobny do rozgniecionego owada. Nie masz tobołka? Nie, proszę pana. Tym lepiej, będziesz szedł szybciej. A nie zimno ci? Zimno, proszę pana. Zaraz ruszymy w drogę, to się rozgrzejesz; stań obok tamtych. Mężczyzna z kompanii wskazuje podbródkiem na grupę chłopców, a na wypadek wątpliwości charczy i pluje ciemną flegmą u stóp Juana Rañety, który bez słowa cofa się tylko o krok. Orestes myśli, że gdyby nie to, że ten mężczyzna jest przedłużeniem pana, chłopak z głową jak cielak rozkwasiłby mu nos jednym ciosem, ale tak zachowują się ludzie, a nawet niektóre zwierzęta, w których władza budzi większy szacunek niż siła. Orestes staje pod krzyżem na rozstaju dróg obok Amadora Suchotnika i Manuela Trasdelrío; wszyscy trzej w tym samym wieku, trzech prawie identycznych chłopców z tego samego miejsca. Resztę zna z widzenia, z pielgrzymek, mszy, szabrowania owoców w pańskich sadach; a Rañetę z rozwalania sobie gęb kamieniami, ale to wszystko to jak nic nie powiedzieć, bo identyczne życia są doskonale wymienne.

Nasz pan Jezus Chrystus jest przybity do krzyża na rozstaju i opuszcza głowę, jakby interesował go gwar rozmów. Nasłuchuje kamiennym uchem okrzyków chłopaczków, zbijających się w kupkę jak źrebaki, które równie dobrze mogą się wzajemnie ogrzewać, jak wzajemnie pokopać. Nasz pan Jezus Chrystus w rzeczywistości jest tylko ociosanym kamieniem, zabitym uderzeniami dłuta. Żywych kamieni nigdy nie interesowało to, co mówią ludzie, mają za dużo roboty ze zmieszczeniem w sobie morza, przywieraniem do ziemi, byciem siłą, która podtrzymuje wszystko. Gdyby przestały trwać w skupieniu, żeby posłuchać naszych rozmów, cały świat by się zawalił.

Nie chciałbyś już iść, Orestesie? Ja bardzo bym chciał. Suchotnik umie ukrywać kaszel i maskować go pauzami podczas mówienia, jakby nie chciał się chwalić chorymi oskrzelami. Tak, chciałbym już ruszyć, bo mi zimno. Orestes jest też głodny, ale o tym nie wspomina, bo powiedzieć, że jest głodny, to tak, jak powiedzieć, że jest obudzony. Juan el Rañeta mówi głośno i poklepuje innych po plecach jak zwierzę, które nie może się opanować. Tłumaczy, że to z zimna, i chucha w dłonie jak niecierpliwy byk. Wiem, że Orestes robi to, by onieśmielać innych, jest bestią i trzeba go rozumieć tak, jak rozumie się dzikie zwierzęta. Będą już dwa lata, odkąd Rañeta i Orestes pobili się podczas pielgrzymki. Zdarzyło się to po mszy, po poczęstunku, tańcach i winie, kiedy pozostaje tylko wrócić do domu albo solidnie kogoś sprać, żeby święto zakończyło się tak, jak powinno. Synaczki takie są, komunikują się na pięści jak ktoś, kto nie umie mówić. Niektórzy gadają, że poszło o jakąś dziewuchę, ale wiemy, jacy są ludzie.

Wspomnienia Orestesa z tej bijatyki zasnute są mgłą, zupełnie jak wtedy, gdy budzisz się w środku koszmarnego snu. Popchnięcie w plecy i utrata równowagi, smak ziemi w ustach, prawa dłoń hamująca upadek na jedynym kamieniu znajdującym się na terenie festynu, chwiejne podnoszenie się z tym kamieniem w ręku. Rañeta podchodzi do niego, prycha, czerwony, spocony po całonocnych tańcach, ręka, która trzymała kamień, wbija się w środek jego twarzy, stłumiony i wilgotny odgłos łamanego nosa. Kiedy Rañeta upadł, wśród otaczających ich gapiów zapadła głucha cisza, twarda jak chmura gradu na skroniach Orestesa. Jest coś godnego w pokonaniu osiłka, ale jednocześnie wpada się w osłupienie i odczuwa wstyd, widząc, jak uderza o ziemię niczym worek ziemniaków, pozbawiony swojej własnej wściekłości i krwawiący jak prosię. Kamienia nikt nie pociągnął do odpowiedzialności, niełatwo odpowiedzieć na zarzut bycia użytym jako broń.

Wgnieciony nos sprawiał, że od tamtego dnia wyglądał bardziej jak byczek, i przypominał, że Rañeta musi się zemścić na Orestesie; dlatego od tej pory patrzy na niego kątem oka, rozmawiając z innymi synaczkami, i mówi, jedziemy, jedziemy robić w cukrze, tam przetrwają najsilniejsi, zobaczymy, kto jest gotowy, by stać się mężczyzną. Orestes czuje groźbę w każdym słowie, jak wtedy, kiedy wychodził z kościoła i martwy ptak upadł mu pod nogi, a kilka dni później umarła matka. Wie, że nie będzie spał w spokoju, myśli, że powinien pozwolić, żeby Pedro, jego młodszy brat, przyszedł na rozstaje się z nim pożegnać jak brat Rañety, który stoi w grupie dzieciaków i patrzy na nich z podziwem niczym potulny pies. Nagle czuje w kościach ból osoby przeraźliwie samotnej, a chłód staje się nie do zniesienia. Chce ruszyć w drogę i zostawić za sobą to poczucie, że ostrze tnie mu kości na pół, oddalić się jak ktoś, kto zapomina wszystko wszystkim, co uczyniło go nieszczęśliwym. Kiedy jesteś zbyt młody, nie wiesz jeszcze, że nieszczęście to pasożyt zdolny wbić ci żądło tak głęboko, że rany zaczynają ropieć po latach, gdy najmniej się tego spodziewasz.

Mężczyzna od listy przerywa rozmowy. Chodźcie, synaczki, chodźcie, musimy zabrać jeszcze czterech, niech nikt nie zostaje z tyłu. Dzieciak, który patrzył jak pies na swojego brata, obejmuje go w pasie, ale Rañeta odsuwa go i się śmieje. No już, zmykaj do domu, nie wiem, po co przyszedłeś. Ale dzieciak się nie rusza i brat musi go popchnąć przed odejściem, śmiejąc się w głos i rozglądając się dookoła, jakby szukał wsparcia. Dzieciak chwieje się i przewraca, leży na mokrym kamiennym podłożu, patrząc za odchodzącym bratem z uśmiechem zdradzającym panikę. Mężczyzna od listy kasła pełnym flegmy kaszlem i pluje w rytmie, który mógłby odmierzać jego kroki. Ruszają w drogę, przechodzą obok miejsca, w którym kobiety piorą, a te patrzą na nich z ukosa i robią znak krzyża w powietrzu, by się nie zmoczyć. Ubrania zanurzają się w wodzie i mydlinach jakby w takt błagalnej modlitwy, która ma uchronić od nieuniknionego. Tam idą, bidulki, tam idą, pozwól im pójść w pokoju, Panie, czuwaj nad nimi, Panie, niech nie spotka ich krzywda, Panie, niech wyleczą głód ich matek, Panie, niech dotrą cali i zdrowi, o Panie, nasz Panie.

Amen.

Płakać jest wstyd, kobiety i dzieci płaczą, ale chłopak, który zajął miejsce swojego starszego brata, musi powstrzymać się od łez. Nieważne, że nie jest jeszcze w wieku, by być mężczyzną, kiedy nie masz kogoś, kto się tobą zaopiekuje, zostajesz brutalnie wyrwany z dzieciństwa. To pewne.

Orestes oddala się od domu, świadom tego, że każdy krok jest nieodwracalny. Pedro idzie trochę z tyłu, przemykając pomiędzy krzakami, myśląc nie wiadomo o czym. Obok niego Pachín, mały piesek, który śpi za kuchennymi drzwiami, poluje na szczury i zjada resztki. Oglądanie, jak pilnuje domu, jest śmieszne, bo tak małe zwierzę nie przestraszy nikogo, ma poczucie przynależności i lojalności jak ktoś, kto podąża za tobą krok w krok, jakby było to jedyne, czego pragnie w życiu. Pedro nie chce płakać, ale płacze i oczy go pieką, chce zawołać brata i poprosić, by nie wyjeżdżał sam, jednak za każdym razem, kiedy ma to zrobić, powietrze zatrzymuje się w jego płucach. Orestes obiecał, że jeśli na Kubie pójdzie dobrze, pośle mu wiadomość, żeby pojechał pracować razem z nim; obiecał też, że przyśle pieniądze, żeby na targu w Santiago mógł sobie kupić świnię, bęben lub co tylko zechce. Pedro chce jednak tylko jednego, by brat zabrał go ze sobą, żeby schował go na statku i dzielił się z nim swoim jedzeniem, żeby razem szukali szczęścia, choćby miał wcześniej zabić go kopniakami za ucieczkę. Pedriñowi krwawią stopy, bo zostawił w domu drewniaki. Gdyby je wziął, Orestes usłyszałby, jak wychodzi przed nim. Idzie po mokrych kamieniach i zatapia stopy w błocie, jakby była wiosna i nic go nie obchodziło.

Ledwo było widać mdłe i zamglone światło nad horyzontem, kiedy Orestes poszedł. Idzie bez bagażu, bo ma tylko to, co na sobie: Mamamaría wsunęła mu do kieszeni płócienną sakiewkę z odrobiną ziemi i czosnkiem słoniowym. Ziemia z progu twojego domu, kochanie, bo tu na ciebie czekają, i czosnek, żeby ochronić cię przed złym okiem. Kiedy Orestes dociera na rozstaje, nieopodal miejsca, gdzie robi się pranie, niektóre kobiety podchodzą z koszami na głowach pełnymi prześcieradeł, a nieznajomy mężczyzna w czarnej sukiennej marynarce zapisuje coś grubym ołówkiem na wielokrotnie złożonej kartce. Na skrzyżowaniu kłębi się grupa chłopaczków i Orestes wchodzi w tłum. Mężczyzna, który pisze, potem mówi coś do nich i wszyscy ruszają, kobiety patrzą za nimi i żegnają się. Pedro i Pachín idą za nimi w pewnej odległości.

W Vigo José Couto budzi się razem z czterema innymi mężczyznami na dnie barki; pachną przegniłymi sieciami i przypływem. Statek, który zabierze ich do Coruñi, ma niedługo odbić. Mężczyzna z kompanii stoi na rampie nabrzeża; obok niego wąska kładka, po której wniosą Matkę Boską del Carmen. Niektórzy skaczą na pokład i przewracają się natychmiast, inni jak linoskoczkowie przechodzą przez kładkę. Mężczyźnie z kompanii brakuje zębów i ciągle ma minę kogoś, kto przeżuwa nicość.

Na nabrzeżu marynarze pieką sardynki na śniadanie. Trudno nie czuć się obco w miejscu, gdzie wszyscy wiedzą, dokąd się wybierają. Kiedy spędziłeś całe życie w głębi lądu, czujesz się jak na krawędzi przepaści, stojąc nad brzegiem morza. Tylko jeszcze gorzej: nie możesz spaść, a jedynie utonąć. José boi się, że skończy w wodzie i połkną go fale albo jakaś ryba. Boi się, że umrze pożarty, bo kiedy był mały, świnia zjadła mu ucho. Kiedy przyszedł czas świniobicia, zjedli prosiaka, co w pewien sposób wyrównało rachunki, ale José nie odzyskał ani kawałka utraconego ucha, ani fragmentu odgryzionego wraz z nim policzka. Krzyki świni też zdały się na nic.

Zjedzony José. Ludzie żyjący w wioskach są okrutni i szczerzy jak bogowie. Nie wynika to ze złej woli, ale z chęci klasyfikowania, niemal chorobliwej potrzeby nadania rzeczom imion. Gdybyż tak było zawsze, gdybyż wszystko dało się nazwać podług wyglądu i żyć w świecie niezmiennych odniesień, ale nie: dobro i zło, Bóg i diabeł wciąż się mieszają i człowiek już nic nie wie. Człowiek nigdy nie wie.

Zjedzony José jeszcze dwa tygodnie temu miał syna. Dzieciak dostał jakiejś złośliwej gorączki, wezwali znachorkę z Porriño, która przykładała mu ręce do ciała i wcierała smarowidła. Aniołek umarł tamtej nocy. Człowiek nigdy nie wie, co jest dobre, a co złe, dlatego José odchodzi, zostawiając żonę z pustym domem i brzuchem. Ani dziecka, ani męża. José wybierał się do pracy przy cukrze, żeby wyżywić rodzinę, nie chciał jechać do Portugalii, gdzie jest tylko nędza, ale dzieciątko nie żyje i teraz wyjeżdża, jakby uciekał przed zarazą. Zjedzony José ucieka przed zarazą. Dlatego myśli, że czasem to, co dobre, jest złe, a to, co złe, jest dobre, że w gruncie rzeczy nigdy nie wiadomo. Ludzie tacy są, zwierzęta nie mają dylematów.

Zjedzony José ma brata bliźniaka. Identycznego brata, którego świnia nie zaatakowała, bo w tamtej chwili matka miała go na rękach, udało jej się tylko kopnąć zwierzę w ryj i pozwolić mu odejść z ciałem drugiego chłopca w zębach. Kiedy nadszedł czas świniobicia, matka myła flaki zwierzęcia z lękiem, że znajdzie jeszcze te kawałki ucha, i nie wzięła do ust ani kęsa; mówiła, że to jakby zjeść własne dziecko. Matki są skłonne widzieć we wszystkim odbicie swoich dzieci, nawet w jelitach zabitej świni. José wolałby stracić palec niż ucho i kawałek policzka, ręce można schować w kieszeni, ale twarz jest zawsze odsłonięta i patrzenie na brata z tą samą twarzą, ale nienadgryzioną, codziennie przypominało mu o tym, jaki sam mógłby być. Miał żal do matki, że to nie jego wzięła na ręce, a ona, jakby odprawiała pokutę, nigdy nie wzięła już do ust wieprzowiny. Nigdy nie wiadomo, co jest dobre.

Gdzie ta Kuba? Daleko. Daleko jest miejscem, podobnie jak nie tutaj. Ci z daleka są jeszcze bardziej spoza niż ci nietutejsi. Nietutejsi to Kastylijczycy i Portugalczycy. Potem są ci z daleka; to ci z krajów za morzem, skąd wciąż niewielu powróciło, gdzie nie ma nic więcej, coś w rodzaju wyobrażonej granicy, zza której nie ma powrotu. Nie znaczy to, że nie można powrócić, ale że nikt nie wraca taki sam. Dlatego chłopaczki chcą jak najszybciej jechać, bo pragną się dowiedzieć, kim zostaną po drugiej stronie, co tam na nich czeka, czego nie zdążyli jeszcze poznać na tym kawałku ziemi.

Mamamaría wie, że nie dożyje jego powrotu, i dlatego nawet na Orestesa nie może patrzeć bez płaczu. A ojciec nie może patrzeć na nią, jest z tych, co reagują na łzy tak, jakby ich o coś oskarżano. Ma szczęście, synaczek, że jedzie zarobić pieniądze, ja też pojechałbym robić w azucre, gdybym miał dwie nogi, na których idzie ustać, ale nie mam i zostaję tutaj jak chore drzewo. Ojciec pluje na ziemię, jakby podpisywał swoje słowa, i powtarza w tonie modlitwy: jestem chorym drzewem, chorym drzewem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Kontakt:

[email protected]

Przeszły-ciągły to seria, w ramach której publikujemy współcześnie napisane powieści historyczne.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Cukier
Epilog
Nota końcowa

Tytuł oryginału: Azucre

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Promocja: Aleksandra Pakieła

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Ilustracja wykorzystana na okładce, której autorem jest Eduardo Laplante, pochodzi z książki Los ingenios: coleccion de vistas de los principales ingenios de azucar de la Isla de Cuba z 1857 roku i została upowszechniona w ramach Projektu Gutenberg

Redakcja: Agnieszka Budnik

Korekta: Michał Trusewicz, Tomasz P. Bocheński

© Copyright Bibiana Candia, 2021

© Copyright for the Polish edition by Art Rage, 2023

© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, 2023

Prawa do książki nabyte dzięki współpracy z agencją literacką MB Agencia Literaria S.L oraz Agencją Literacką Booklab

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

ISBN 978-83-67515-15-3

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek