Klasztor. Żałoba - Eduardo Halfon - ebook + książka

Klasztor. Żałoba ebook

Halfon Eduardo

3,9

Opis

Krople deszczu nie znikają, gdy dotkną muru – eksplodują. Modlitwa w jidysz szeptana przed snem nie przynosi chłopcu ukojenia, choć zapowiada matczyny pocałunek. Język nawróconej siostry staje się błahy i szorstki. Dziadek wciąż uparcie twierdzi, że na ramieniu wytatuował sobie numer telefonu. Czy można ostatecznie zrekonstruować przeszłość rodziny naznaczonej Zagładą? Jak to jest być Żydem tylko czasami?

Eduardo Halfon w dwóch zwięzłych autobiograficznych powieściach opowiada o wyprawach śladami rozsianych po świecie przodków. W Klasztorze narrator przyjeżdża do Izraela na ślub swojej siostry – od niedawna żyjącej w ortodoksyjnej wspólnocie. W Żałobie wraca do rodzinnej Gwatemali, by rozwikłać tajemnicę śmierci brata ojca, kilkuletniego Salomona.

Mierząc się z mrocznymi sekretami rodziny i własną skomplikowaną tożsamością, Halfon tworzy poruszającą opowieść o godzeniu się z wieczną obcością i podążaniu za prawdą bez pomocy jakiegokolwiek Boga.

Na tom składają się powieści: Klasztor i Żałoba.

„Halfon daje głos przedstawicielom mniej znanej części żydowskiej diaspory, tworząc przy okazji opowieść o tożsamości, która może być zarówno płynna, jak i niezmienna.” „Publishers Weekly”

„W książkach Halfona można poczuć ducha Franza Kafki. To proza pełna mroku, a jednak dająca dużo głębokiej przyjemności z lektury.” „New York Review of Books”

„Halfona szczególnie interesuje pamięć, to, jak można o niej opowiadać. Nie szuka ostatecznej prawdy, ponieważ wie, że żadna opowieść nie może być ostateczna.” „Los Angeles Times”

„W swoich niewielkich, ale głębokich książkach Halfon tworzy światy, które są zarazem jasne i nostalgiczne, zabawne i pełne goryczy.” „Kirkus Reviews”

„Proza Halfona jest subtelna i zarazem konkretna. Jego ponadczasowa opowieść jest niczym latarnia morska, która oświetla wszystko.” Francisco Goldman

„Nadzwyczajna proza. Książki Halfona ustanawiają między fikcją a autobiografią pokrewieństwo, które narusza znane podziały gatunkowe.” „World Literature Today”

„Halfon z pasją i melancholią opisuje znaczenie podróży i piękno prawdziwej tajemnicy.” „Booklist”

„Wędrując po popiołach starego kraju i odkrywając mroczne historie swoich przodków, Halfon staje się archeologiem okrucieństwa. Jego proza to osobista modlitwa żałobna.” „The Rumpus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (11 ocen)
3
6
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_Zmuda

Dobrze spędzony czas

Książka ta to nic innego, jak zbiór myśli i wspomnień. Trudno jest uporządkować, to co wydarzyło się w przeszłości, zwłaszcza jeśli nacechowane jest mocnymi emocjami. Autor stara się jednak nadać sens reminescencjom i tworzy książkę, której forma przypomina mozaikę, harmonijkę, w której jedno wspomnienie jest napędzane innym - i tak bez końca. Główny bohater, prawdziwy obywatel świata, wychowany na styku co najmniej pięciu kultur, poszukuje swojej tożsamości i stara się odkryć wśród retrospekcji swoich bliskich jak i swoich własnych, to kim naprawdę jest. Czy da się się identyfikować na sto procent z którąś z tych kultur, czy nie doprowadza to do pewnego rozszczepienia osobowości? O tej podróży myśli jest ta pozycja.
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Już niebawem ukaże się:

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuły oryginałów hiszpańskich Monasterio; Duelo

Projekt okładki Tomasz Majewski

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Grafissimo / DigitalVision Vectors / Getty Images

Copyright © for Monasterio by Eduardo Halfon, 2014

Copyright © for Duelo by Eduardo Halfon, 2017

Published by permission of Indent Literary Agency, USA and Book/Lab Literary Agency, Poland

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Filip Fierek

Korekta Aneta Miklas / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-679-0

Klasztor

Dla mojej siostry, dla mojego brata

Klatka poszła szukać ptaka.

Franz Kafka (przeł. Artur Szlosarek)

Tel Awiw był jak piekarnik. Nigdy się nie dowiedziałem, czy na lotnisku Ben Guriona w ogóle nie ma klimatyzacji, czy może nie działała tego właśnie dnia, czy też może ktoś postanowił jej nie włączać, żebyśmy my, turyści, szybciej oswoili się z lepką wilgocią znad Morza Śródziemnego. Staliśmy z moim bratem, wyczerpani, niewyspani, i czekaliśmy na walizki. Była prawie północ i lotnisko nie wyglądało już jak lotnisko. Zdziwiłem się, widząc, że niektórzy pasażerowie, także oczekujący na bagaże, zapalili papierosy, w tej sytuacji ja też wyjąłem swoje, zapaliłem i gorzki dym natychmiast trochę mnie orzeźwił. Brat wyrwał mi papierosa. Wypuścił chmurę dymu, ni to oburzony, ni to wściekły, i wymamrotał jakieś przekleństwo, wycierając sobie pot z czoła rękawem koszulki. Żaden z nas nie chciał tu być, w Tel Awiwie, w Izraelu.

Nasza młodsza siostra postanowiła wyjść za mąż. Zadzwoniła do nas, do Gwatemali, z publicznego telefonu i powiedziała, że poznała ortodoksyjnego Żyda ze Stanów czy też raczej że rabini z jej jerozolimskiej jesziwy przedstawili jej ortodoksyjnego Żyda z Nowego Jorku, z Brooklynu, i że postanowili – nigdy do końca nie zrozumiałem, czy rabini, czy ona i on – że się pobiorą. Tata złapał za telefon, przez chwilę krzyczał, potem próbował ją od tego odwieść, a w końcu się poddał i poprosił, czy wręcz błagał, żeby na nas poczekała, bo zaraz przyjedziemy.

Już prawie od dwóch lat mieszkała i studiowała Torę oraz inne teksty rabiniczne w żeńskiej jesziwie w Jerozolimie. Z początku wszyscy sądziliśmy, że to tylko lekka syjonistyczna bądź hebrajska gorączka, młodzieńczy zryw w stronę głębszych rewirów religii naszych dziadków, i że jej przejdzie. Szybko jednak jej dyskurs zaczął się zmieniać. W listach i rozmowach telefonicznych używała nie swoich słów. Jej język, jak to się zawsze dzieje z nagle nawróconymi ludźmi, stawał się szorstki i błahy, wpadała w ton zdecydowanie nietolerancyjnych kazań. Oficjalnie zmieniła swoje imię na jego hebrajską wersję. Zaczęła wysyłać nam zdjęcia, na których zasłaniała – czasami chustką, czasami peruką – swoje piękne czarne loki: zgodnie z zasadami i obyczajami ortodoksyjnych Żydów, jak nam tłumaczyła, piękno kobiet kryje się w ich włosach, co stanowi pokusę dla mężczyzn, toteż włosy powinno się chować. Tak samo skórę. Moja siostra, młoda i ładna, chodziła teraz wyłącznie w luźnych, długich sukienkach, jednoczęściowych, zasłaniających barki, szyję, ramiona, a przede wszystkim nogi. Jakby ubiór stał się jej więzieniem. Jakby pokusę wystarczyło schować pod luźną suknią i peruką. Pamiętam, że w tym czasie tylko raz przyjechała do Gwatemali z wizytą. Uprzedziła nas bez ceregieli, że nie wolno jej dotykać żadnego mężczyzny, nawet kiedy się wita; że jedzenie będzie sobie gotować sama w dwóch garnkach przywiezionych z Izraela, w jednym produkty mleczne, w drugim mięso; że w ciągu dwudziestu czterech godzin szabatu nie wolno nam wsiadać do samochodu, pracować, czytać, spuszczać wody w żadnej toalecie w domu wyjąwszy jedną – nie mam pojęcia dlaczego – zapalać żadnych lamp, przezornie włączała kilka przed piątkowym zmierzchem i mogły one świecić do zmierzchu w sobotę. Pamiętam, jak w pewnym momencie, kiedy siedzieliśmy w piątkę w jadalni w domu rodziców, siostra oznajmiła stanowczo, że jej zdaniem, zdaniem jej nowych nauczycieli i ortodoksyjnych rabinów, my nie jesteśmy Żydami. Tata wydał kilka okrzyków. Mama wstała i oddaliła się z płaczem, a brat za nią pobiegł. No proszę, odpowiedziałem siostrze, przynajmniej w tym jednym się zgadzamy.

Czarny taśmociąg trwał nieruchomo. Czekaliśmy na walizki już prawie godzinę. Choć mój brat od czasu do czasu burczał coś pod nosem, żaden inny pasażer nie sprawiał wrażenia zaskoczonego ani nawet zirytowanego. Być może wszyscy zdawali sobie sprawę, że w Izraelu obowiązują szczególne środki bezpieczeństwa. Być może po tylu godzinach lotu człowiek i tak jest szczęśliwy, że nie musi już siedzieć w samolocie.

Jak daleko mamy do hotelu?, zapytał mnie brat. Czekał nas jeszcze przejazd taksówką do Jerozolimy. Rodzice przyjechali kilka dni wcześniej w związku z – nie mam pojęcia jakimi – przygotowaniami do ślubu i powiedzieli, żebyśmy wzięli taksówkę spod lotniska i pojechali do hotelu Kadima w Jerozolimie, że to raptem pół godziny jazdy i będą na nas czekać. Już miałem odpowiedzieć bratu, że mniej więcej pół godziny, ale moją uwagę przykuł nagle batalion stewardes z Lufthansy. Było to pięć czy sześć dziewczyn, wszystkie w nowych uniformach Lufthansy, z żółtymi czapeczkami Lufthansy i z szerokimi uśmiechami Lufthansy. Przylecieliśmy tu właśnie Lufthansą, via Frankfurt, gdzie samolot, najpierw czekający przy właściwej bramce, a potem kołujący powoli na pas startowy, pilnowany był i eskortowany przez dwa radiowozy niemieckiej policji i wojskowy czołg.

Pięć bądź sześć stewardes podeszło do palącego pasażera, który opierał się o wielki afisz z reklamą piwa. Natychmiast ogarnęło mnie poczucie winy i rozdeptałem mojego papierosa na podłodze. Tamten mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, łysy, gruby, blady, spocony, w szortach i gumowych sandałach, pokazał im swój paszport i bilet, jednocześnie wdając się z nimi w ostrą dyskusję, możliwe, że po hebrajsku lub arabsku. Jedna z dziewczyn odebrała mu dokumenty, a z jej miny i gestów można było wnosić, że zaprasza go, żeby dokądś z nimi poszedł. Mężczyzna jednak tylko krzyczał i gestykulował, i to coraz ostrzej. Jakby znikąd zjawili się dwaj żołnierze w zielonych mundurach i z karabinami maszynowymi i stanęli po jego bokach. Jeden z żołnierzy chciał mu zabrać plecak, mężczyzna jednak przyciskał go sobie do piersi i wyglądało to tak, jakby krzyczał, że go żywy, a w każdym razie bez walki, nie odda. Czarny taśmociąg ruszył i pojawiły się pierwsze walizki. Żaden pasażer nie zareagował. Wszyscy patrzyliśmy na tamtego mężczyznę z pomieszaniem ciekawości i strachu, a także z wyczekiwaniem. Kilku zaintrygowanych pasażerów podeszło nawet bliżej, na wszelki wypadek, a nuż stewardesy będą potrzebować pomocy. Nagle jednak, ruchem zdradzającym doświadczenie i wprawę, żołnierze złapali mężczyznę, obalili na podłogę, skuli kajdankami, a potem, podczas gdy on wciąż krzyczał po hebrajsku albo po arabsku, zabrali go, chwilami ciągnąc. Tak po prostu. Tak szybko.

Część stewardes Lufthansy też sobie poszła. Dwie jednak zostały w tym samym miejscu, rozmawiały półgłosem i uspokajały niektórych pasażerów. Brat patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i kręcił głową. Być może myślał sobie: Urocze powitanie. A może: Gdzie my, do cholery, trafiliśmy? Wzruszyłem ramionami. Cóż mu mogłem powiedzieć.

Podeszliśmy powoli do taśmociągu, który zgrzytał i skrzypiał, ale było to szlachetne zgrzytanie i skrzypienie, z klasą, jakby to była jakaś masywna relikwia. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze raz obejrzałem się w stronę stewardes Lufthansy. I nie wiem też, dlaczego – może to przez ten żółty blask uniformu – tak późno ją rozpoznałem.

Niemożliwe, powiedziałem poruszony do brata, łapiąc go mocno za ramię. Co jest? Patrz, odparłem. Ale na co? No tam, powiedziałem, ta stewardesa, dodałem, pokazując mu ją wzrokiem. To chyba ona, powiedziałem. To znaczy chyba kto? Niewykluczone, że te żółte uniformy Lufthansy jego też wciąż jeszcze mamiły, ale może jej nie pamiętał albo nawet w ogóle nigdy nie poznał i tylko mu o niej opowiadałem. Ta stewardesa, powtórzyłem, wciąż wskazując wzrokiem. No widzę, i co z nią? Puściłem go i przyglądałem się jej przez parę sekund, niepewny i drżący. To chyba Tamara, powiedziałem. Kto? Tamara, powtórzyłem zaskoczony, że tak dobrze pamiętam jej imię, choć tyle czasu upłynęło, to imię, które nagle zabrzmiało mi bardzo wzniośle, obco, prawie jakby zmyślone.

Mój brat przyglądał się jej przez kilka sekund, wytężając pamięć, cofając się o tych parę lat w czasie, żeby się przenieść do przeszłości i odkurzyć stare obrazy. No ale ty chyba oszalałeś, powiedział, to niemożliwe, jakim cudem to by miała być ona? To ona, odpowiedziałem i przez chwilę studiowałem jej oczy i usta, i blade, piegowate policzki, i kasztanowomiedziane włosy z pojedynczymi nitkami siwizny, ma teraz krótsze i trochę siwawe włosy, powiedziałem do brata, ale to Tamara, powtórzyłem prawie przekonany, zmierzając powoli w jej stronę. Ej, gdzie idziesz, usłyszałem jego głos za plecami, wszystkie walizki już wyjeżdżają. Czy to możliwe? To naprawdę Tamara? Pozna mnie po tylu latach? Pamięta mnie jeszcze? Uściska mnie, pocałuje czy może strzeli w policzek? Przestań, zawołał za mną brat, przekrzykując zgrzytanie taśmociągu, to nie ona.

Tamara?, dotykam jej ramienia.

Była pierwsza rano, kiedy wreszcie wyszliśmy z bratem przed lotnisko. Stało tam kilka taksówek, różnych sieci, w różnych kolorach. Nie zastanawiając się wiele, podeszliśmy do czerwono-białej furgonetki sprawiającej najbardziej formalne wrażenie i powiedzieliśmy kierowcy, że chcemy do hotelu Kadima w Jerozolimie. Facet, bardzo pośpiesznie i jakby obrażony, odpowiedział: Yes, yes, Kadima, Jeruszalajim, i wskazał dłonią tył auta. Otworzyliśmy bagażnik, schowaliśmy walizki, wróciliśmy do przodu i wsiedliśmy przez boczne drzwi. Pierwszy rząd zajmowała para francuskich turystów, którzy – jak się domyślałem – także jechali do hotelu Kadima w Jerozolimie. Przywitaliśmy się z nimi, a potem padliśmy wyczerpani w rzędzie tuż za nimi.

I co teraz?, zapytał ponownie mój brat, już zniecierpliwiony. Taksówkarz krzyczał coś do radia. Dziwiło mnie trochę, że nie zamknął drzwi i nie włączył silnika, że nie ruszał. Opowiesz mi czy nie?, pytał mnie brat z półprzymkniętymi oczami i trochę zadziornym tonem, a ja oparłem głowę o zagłówek. Szkarłat, odpowiedziałem.

Jeszcze zanim zauważyłem, że Tamara wstydliwie się uśmiecha, nawet jeszcze przed tym, jak jej śródziemnomorsko błękitne oczy odrobinę się rozszerzyły, wiedziałem, że mnie rozpoznała, bo w nagłym zalewie szkarłatu zaniknęły jej drobne piegi na policzkach. Potem jednak wszystko potoczyło się niezręcznie. Niezręcznie się uściskaliśmy. Zadawaliśmy sobie niezręczne pytania i tak samo na nie odpowiadaliśmy, banałami, w chaosie, jaki wywołują poruszenie i lęk towarzyszące spotkaniom po latach, w otoczeniu pasażerów i walizek, w chaosie lotniska i wobec rzucającej się w oczy powagi jej uniformu Lufthansy: przerywaliśmy sobie nawzajem i plątaliśmy się w próbach podsumowania tych wszystkich lat w ciągu paru sekund. Potem zamilkliśmy, znów niezręcznie, i oboje pewnie myśleliśmy o tym naszym krótkim i minionym spotkaniu, które wydawało nam się sprawą przeszłości, ale teraz nagle wracało i wybuchało z mocą wulkanu. Zapytała mnie po angielsku, jak długo zostaję w Izraelu, na co ja wymamrotałem, że parę dni, niewiele, tylko na ślub młodszej siostry, tak, ortodoksyjny, tak, w Jerozolimie, tak, hotel Kadima. Koleżanka z Lufthansy zawołała do niej, jakby ją popędzając, a Tamara odpowiedziała coś po hebrajsku. Potem wyjęła kawałek papieru i zapisała swój numer telefonu, i powiedziała, żebym zadzwonił koniecznie, że mieszka bardzo blisko hotelu Kadima, że może po mnie wpaść i pokazać mi parę miejsc. Umowa stoi, Eduardo?, wypowiedziała moje imię, jakby wcale nie było moim imieniem albo jakby to była jakaś jego wersja tylko na jej użytek, przywołując na chwilę szkocki bar i kilka piw, i usta ułożone w kształt serca, i sutki, które należy gryźć mocno albo delikatnie, zależy. Umowa stoi?, podeszła do mnie. Podała mi karteczkę. Przycisnęła swój szkarłatny i piegowaty policzek do mojego, zastygła tak na moment, zadzwoń, proszę, wyszeptała, tym razem nie było w tym żadnej niezręczności, i tak naprawdę wyszeptała znacznie więcej niż te dwa zwykłe słowa. Podobał mi się kontrast między jej ciepłym oddechem i chłodnym policzkiem. Podobało mi się to, że rozpoznałem jej zapach. Złożyłem karteczkę i schowałem do kieszeni koszulki. Zadzwonisz?, kilka kroków do tyłu. Odpowiedziałem, że oczywiście, że tym razem na pewno, że może na mnie liczyć, do tego lekki uśmiech, i wtedy powiedziała mi coś po hebrajsku, może „na razie” albo „no mam nadzieję”, i oddaliła się z tą koleżanką z Lufthansy.

Zadzwonisz?, zapytał brat, który od ponad godziny wciąż zasypiał i budził się, i wyklinał na mnie, na taksówkarza, na szczątki wojskowych pojazdów i sprzętów zdobiące pobocza wzdłuż autostrady, na francuskich turystów, na tę niekończącą się i poplątaną odyseję nocną ku naszemu hotelowi w Jerozolimie. Nie wiem, odpowiedziałem, niepotrzebnie kręcąc głową w ciemności pustej furgonetki, w której już nie było żadnych innych pasażerów: jeden z pięciu podróżnych, młody Izraelczyk wracający z Peru, wyjaśnił nam po hiszpańsku, że to coś w rodzaju zbiorowej taksówki, tak zwany szerut. Milcząc, przypominałem sobie zarumienioną twarz Tamary, przypominałem sobie z przyjemnością lawendowy zapach Tamary, a także – nagle – obrączkę z białego złota na jej lewym palcu serdecznym.

Czy ona miała obrączkę z białego złota? Widziałem ją czy sobie teraz wyobraziłem, siedząc w pustej furgonetce? Wyszła za mąż?

Kiedy wreszcie dotarliśmy pod hotel, zaczynało świtać.

W hotelach zawsze źle mi się śpi. Tak jak zawsze, poprosiłem w recepcji o pokój na najwyższym piętrze, taki, który by nie wychodził na ruchliwą ulicę, możliwie jak najdalej od windy i bez wewnętrznych drzwi prowadzących do innego apartamentu. Z powodu jakiegoś błędu czy nieporozumienia, jak kiepską angielszczyzną wyjaśnił mi niechętnie stary portier, został jednak tylko jeden wolny pokój z małżeńskim łóżkiem. Byliśmy z bratem zbyt wymęczeni, żeby się wykłócać. Odebraliśmy bez słowa klucze i wjechaliśmy na górę malutką wiekową windą, która ledwie chodziła.

W pokoju wszystko sprawiało wrażenie zużytego i brudnego: łazienka, pościel, gruby, tłumiący kroki dywan pełen tajemniczych plam, oliwkowozielone zasłony. Zanim się położyłem, odłączyłem telewizor, budzik na nocnym stoliku, zasłoniłem wszystkie szczeliny i luki, przez które przesączało się światło (zawsze podróżuję z rolką taśmy samoprzylepnej). Mimo to obok brata spało mi się źle. W pewnym momencie, wcześnie rano, zbudziły mnie jakieś krzyki albo jęki, jakby płaczącego niemowlaka albo szczytującej kobiety. Nie wiedziałem, czy dobiegają z zewnątrz, czy z sąsiedniego pokoju, czy też może mi się przyśniły. W południe wziąłem w końcu prysznic, ubrałem się – brat spał głębokim snem – i zszedłem na parter, żeby zjeść śniadanie.

Restauracja była pusta. Pojawił się ten sam staruszek z recepcji, który obsługiwał nas o trzeciej nad ranem i który o tej trzeciej nad ranem musiał stawić czoło moim neurotycznym żądaniom cichego pokoju. Sprawiał fatalne wrażenie. Wyglądał na jeszcze bardziej wymęczonego niż ja. Biała, pomięta, brudna koszula wystawała mu ze spodni. Twarz miał zielonkawą i nieogoloną. Nieliczne kosmyki czarnych włosów (była to fałszywa, przesadna, farbowana czerń) jakby przylizane do łysiny. Powiedział mi po angielsku, że śniadanie podają tylko do jedenastej. Patrzyłem na niego tak, jakbym nie zrozumiał, na co on westchnął, powiedział, żebym usiadł, że poszuka dla mnie czegoś w kuchni. Zaskoczyła mnie jego uprzejmość, może ze względu na kontrast z jego szorstkim i burkliwym głosem. Uśmiechnąłem się. Kawy? O tak, proszę, czarnej, usiadłem za stolikiem najbliżej wyjścia.

Z pewnym rozczarowaniem stwierdziłem, że nic w środku nie wygląda na izraelskie. Była to zwykła restauracja w zwykłym hotelu, z takim samym umeblowaniem i wystrojem, a nawet muzyką, jak w każdym innym tanim hoteliku. Nie wiem dlaczego, może przez to, że wciąż byłem półprzytomny, a może po prostu przez głupotę, spodziewałem się zapiaszczonej podłogi i solidnych ścian z biblijnych cegieł. Wrócił recepcjonista. Bez słowa postawił na stole wielką tacę z chlebkiem pita, zielonymi oliwkami, serem feta w kostkach, plasterkami pomidora i ogórka, a do tego dziwną filiżankę kawy. Chciałem zapytać, jak się nią posługiwać, jakich sztuczek powinienem użyć, żeby się z tego napić, ale on już się oddalił, narzekając na coś pod nosem. Przyjrzałem się temu urządzeniu z czerwonego plastiku i stopniowo pojąłem, że na filiżance umieszczono osobisty filtr, żeby jakoś to nazwać, z gorącą wodą i zmieloną kawą, i że ten osobisty filtr powoli się opróżnia, to znaczy skapuje z niego świeżo zaparzona kawa. Cierpliwie i może nawet z uśmiechem odczekałem, aż filiżanka się napełni. Usunąłem plastikowy filtr i odłożyłem go obok na obrus. Być może przez element nowości, albo dlatego, że wciąż jeszcze drzemiącego we mnie inżyniera zdumiewają takie urządzenia, pierwsza izraelska kawa wydała mi się znakomita. Piłem ją powoli, wypełniły mnie błogość lub optymizm, i myślałem o Tamarze.

Wpadłem na pomysł, żeby wyjść z hotelu i przespacerować się po okolicy, może też wypalić papierosa. Kiedy przechodziłem przez lobby, staruszek z recepcji zaczął na mnie machać. Wręczył mi żółtą karteczkę. Był to zwykły formularz, podobny do bankowego, z odręczną wiadomością od mojej mamy (spisaną wyłącznie wielkimi literami). Że będą cały dzień na mieście, zajęci zakupami i przygotowaniami do wesela, żebyśmy się spotkali wieczorem na kolacji. Przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do pokoju i powiedzieć o tym bratu. Oddałem jednak tylko liścik staruszkowi, podziękowałem mu i wyszedłem z hotelu.

Jasność dnia aż mnie zabolała. Zatrzymałem się niepewnie na chwilę i przyglądałem się ruchowi ulicznemu, sklepowym witrynom, pośpiesznie i nerwowo maszerującym przechodniom. Zauważyłem taksówkarza siedzącego w taksówce, który czytał gazetę. Podszedłem i zapytałem po angielsku, czy mógłby mnie zawieźć na jerozolimski targ: pierwsze, co mi przyszło do głowy. Mężczyzna odłożył gazetę i odpalił silnik.

Miał na głowie czapkę, jakby wędkarską, w kolorze khaki. Radio puszczone trochę za głośno, leciały jakieś wiadomości albo audycja z rozmowami, po hebrajsku, a on prowadził i rzucał mi ukradkowe spojrzenia w lusterku. Nagle w całkiem znośnej angielszczyźnie zapytał, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Gwatemali. Nie wiem, czy nie dosłyszał, czy nie zrozumiał, czy też go to nie obeszło. Ale Żyd?, zapytał niemal bezczelnym tonem. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem, że czasami. Jak to „czasami”?, oczy mu się zwęziły, niegrzeczne pytanie, cierpki i niewyraźny głos, jakby mówił z ustami pełnymi winogron. Nie chciało mi się wyjaśniać tego kiepskiego żartu. Zapytałem tylko, czy mogę zapalić. Yes, good, cigarette, odpowiedział, wciąż obserwując mnie w lusterku. Został mi ostatni gwatemalski papieros. Arab?, zapytał, na co odparłem, że nie. Arabowie są źli, oświadczył tą swoją ubogą angielszczyzną, przekrzykując wiadomości i szum powietrza wpadającego przez otwarte okno. Zwróciłem uwagę na jego pofałdowany i spocony kark o karmazynowym odcieniu. Miałem mu już powiedzieć, że mój dziadek był Arabem z Bejrutu, babcia żydowską Arabką z Aleksandrii, a druga babcia żydowską Arabką z Aleppo, więc ja też jestem trochę Arabem – w sumie w trzech czwartych Arabem, a w jednej czwartej Polakiem – ale patrzyłem tylko w jego kark, pewnie spalony słońcem, i bawiłem się swoim ostatnim, wciąż niezapalonym papierosem. Arabowie są źli, powiedział. Bardzo źli, dodał. Pozabijać ich trzeba, powiedział, przyglądając mi się w lusterku. Późno i gwałtownie zahamował na światłach. Pan zobaczy, powiedział taksówkarz. Przed nami, w grupie osób przechodzących na pasach, szła kobieta w czarnej burce, prowadząc za rękę pięcio- albo sześcioletnią dziewczynkę. Okropni ludzie, powiedział. Trzeba zabić wszystkich Arabów, znów do mnie krzyczał z lusterka wstecznego. Zgadza się pan?, pytał, nie spuszczając ze mnie wzroku, być może prowokacyjnie. Jego oczy w lusterku nagle wydały mi się czarne, puste, pozbawione życia, tak jak fałszywe oczy lalki. Ma pan rację, odpowiedziałem tym czarnym oczom, trzeba wszystkich zabić, powiedziałem, i wtedy jego czarne oczy wreszcie się do mnie trochę uśmiechnęły. No ale jak to zrobimy?, zapytałem. Hę?, wymamrotał z drżącymi w lusterku wstecznym oczami. Jaką pan proponuje metodę, żeby ich pozabijać?, doprecyzowałem i wtedy mężczyzna zamilkł, zaskoczony, może nawet urażony, a ja zachowałem pokerową twarz.

Zdziwiła mnie moja własna cyniczna reakcja. Byłem bardziej zły na siebie niż na tego mężczyznę i jego ignorancję, niż na jego idiotyczną nienawistną przemowę o Arabach. Zastanawiałem się, ilu Izraelczyków myśli tak jak on. Zastanawiałem się, ilu Żydów myśli tak jak on. Uznałem, że lepiej nie znać odpowiedzi.

Taksówkarz przyśpieszył i dynamicznie pokonywał kolejne uliczki Jerozolimy: ta nazwa, nagle przypomniałem sobie z goryczą, oznacza miasto pokoju.

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że rozgniotłem papierosa.

Tu wysiądę, powiedziałem, choć nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. Mężczyzna rzucił mi coś po hebrajsku, a ja tylko powtórzyłem, bezlitośnie, że chcę wysiąść. Zahamował gwałtownie po drugiej stronie ulicy. Rzuciłem resztki papierosa na podłogę samochodu i wręczyłem mu kilka dolarów, po czym zostawiłem go samego, coś mówił, może mnie wyzywał, a może chciał mi wydać resztę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I