Powrót do Uluru - McKenna Mark - ebook + książka

Powrót do Uluru ebook

McKenna Mark

3,6

Opis

Pierwsza książka w serii reportażu zagranicznego „Luneta”.

Gdy Mark McKenna zabrał się do pisania historii środkowej Australii, nie miał pojęcia, co odkryje. Zdawało się, że zwłaszcza jedno zdarzenie z 1934 roku odzwierciedla najpełniej ówczesną politykę rasową na Terytorium Północnym: morderstwo Aborygena Yokunnuny, za którym stał biały policjant Bill McKinnon i późniejsze śledztwo w tej sprawie. Później jednak, za sprawą rozmów zarówno z rodzinami zabójcy, jak i ofiary, McKenna wydobył na światło dzienne nowe dowody, które odmieniły perspektywę historyczną i znaczenie tamtego zdarzenia dla współczesności. Jak sam wyjaśnia: „Każdy wątek tej historii w zaskakujący sposób łączy się z teraźniejszością”. Szereg doniosłych odkryć pozwala autorowi zgłębić, czym są w praktyce prawda i pojednanie.

Powrót do Uluru” przywraca życie sprawie, która zatarła się w pamięci. To wspaniale napisana, poruszająca książka z wieloma zdumiewającymi i nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Mark McKenna opowiada o zrozumieniu i powrocie, a w sercu tego wszystkiego leży Uluru, święte miejsce, w którym zgubnie zbiegły się [różne] ścieżki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (11 ocen)
1
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orchidea90

Dobrze spędzony czas

mocny reportaż i choć jestem raczej fanką fikcji niż reportażu, to przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. trochę musiałam się wkręcić w ten prawdziwie reportażowy styl, ale historia tak mnie porwała, że pod koniec już przestałam zwracać na to uwagę. było warto!
10

Popularność




„Ta książka wydobywa z przeszłości jedną z historii założycielskich Australijczyków i Aṉangu w samą porę, w czas Oświadczenia Uluru z serca. Oświadczenie z Uluru, podobnie jak ta praca, dąży do tego, by pradawne społeczności tych ziem znalazły należne im stałe miejsce w strukturach australijskiej demokracji. Powrót do Uluru stanie się ważną częścią australijskiego kanonu mówienia prawdy”.

– MEGAN DAVIS

„Mark McKenna wyznacza najwyższe standardy w mówieniu prawdy tak, jak pilnie potrzebują tego Australijczycy, jeśli mają żyć na swojej ziemi z honorem. Jestem pewna, że ta książka wejdzie do australijskiej klasyki – nie jest to rzecz jedyna w swoim rodzaju, ale bez wątpienia nie czytałam niczego mocniejszego o niesprawiedliwości na ziemiach pogranicznych i o tym, jak wciąż rezonuje ona w naszym życiu”.

– MARCIA LANGTON

„Mark McKenna obnażył zranione serce Australii. Historia naszego kraju nigdy przedtem nie oblekła się tak silnie w moc świętego mitu. Powrót do Uluru to pasjonująca opowieść o śmierci i zmartwychwstaniu, australijska aż do szpiku kości”.

– JAMES BOYCE

„Wyjaśniając jedno zajście przy Uluru z lat trzydziestych minionego wieku, Mark McKenna rzuca jaśniejsze światło na kulturę i ideologię tamtych czasów – pod tak wieloma względami szorstką i brutalną, a jednak nieprzyjemnie nieobcą”.

– ROBYN DAVIDSON

Edwinowi Ride’owi

Jest większa szansa, że zyskasz pewne pojęcie o wszechświecie, jeśli wykonasz coś wysokiego na pół centymetra, niż jeśli spróbujesz stworzyć cały firmament.

ALBERTO GIACOMETTI, ARTYSTA

Środkowa Australia

Część pierwszaSzukając środka

W świecie nauki wielce pożądano wiedzy o środkowej części Nowej Holandii […] odsłonięcia kurtyny skrywającej te niedosiężne dotąd ziemie.

DANIEL GEORGE BROCK, TO THE DESERT WITH STURT, 18441

Dziś podróżnik mógłby opisać środkową Australię jako rozdzierające pustkowie.

J. W. GREGORY, THE DEAD HEART OF AUSTRALIA, 19062

Środkowa Australia widziana z powietrza, 2012

Gdy wyobrażamy sobie Australię w całości, to widzimy ją z góry. Skartowaną. Zygzak opasujący osiem milionów kilometrów kwadratowych ziemskiego lądu, układający się w kształt i formę tak dobrze znane, że nie potrzeba do nich żadnych objaśnień. Na zdjęciu satelitarnym znikają wewnętrzne linie graniczne, które wyrysowaliśmy na powierzchni jedynego wyspowego kontynentu świata. Ludne obrzeża gęstnieją i migoczą. Dominuje zaś środek. Rozpełza się. Dotyka wszystkiego. Jak ocean sam w sobie.

Z powietrza wydaje się bezkresny. To ziemie „za krajem świata” – niepojmowalne, uczące pokory, wiekuiste – „miejsce, gdzie można zniknąć”3. Równiny i pagórki ciągną się aż po horyzont, pulsując w oślepiającej mgiełce ochry i czerwieni. Nawet gorąco wiecznie bijące od gruntu nie potrafi zagłuszyć echa wielkiego śródziemnego morza, które pokrywało środkową Australię ponad sto pięćdziesiąt milionów lat temu. Siły, które wyrzeźbiły ten ląd, pozostawiły na nim nieusuwalne ślady. Każdą równinę pokrytą brukiem deflacyjnym, każdą pustynię w suchym sercu kontynentu nawiedzają wspomnienia słonej wody.

Wspinając się na szczyt „piaszczystego wybrzuszenia” w roku 1844, odkrywca Charles Sturt widział „bezkresne” pasma diun ciągnące się „na północ, równoległymi liniami, dalej niż sięgał wzrok”. Jawiły mu się „niczym morskie fale”. Pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku artysta Sidney Nolan, przelatując nad połaciami środkowej Australii i patrząc z góry na te same terytoria, które Sturt kartował sto lat wcześniej, widział „ziemię, z której zdarto wierzchnią warstwę”, „twardy, krzepki rejon o niemal namacalnej mocy”, skąpany w „przejrzystym, a nieprzeniknionym świetle”. Także dla Nolana wyraźne echa obecności oceanu były czymś niezaprzeczalnym. Uderzała go „matematyczna” i „niemalże teologiczna” uroda równoległych wydm, ich „subtelne powiązania, przeploty, kiedy tak [rozpościerały się] po ziemi” – i tak odkryło się przed nim serce kontynentu, „prastare niczym Księga Rodzaju”. Jak wspominał po latach, przeważnie „wygląda ono jak dno morza i tak zresztą najczęściej było”. Niczym osadowe żyły barw w głazach i górach, przywołujące pamięć o żyźniejszej przeszłości, ślady ruchów wody w środkowej Australii sprzed milionów lat dały początek oceanicznym metaforom nieobecności i tęsknoty4.

Wszystko jest kwestią perspektywy. Kiedyś Europejczycy wyobrażali sobie środek Australii z pokładów statków. W roku 1770, kiedy James Cook kreślił pierwsze mapy kontynentu, płynąc na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża, białe połacie interioru upstrzył górami niczym konfetti, jakby miały piętrzyć się tam nad żyznymi dolinami i trawiastymi równinami. Dla nieprzeliczonych Europejczyków, którzy ruszyli jego śladem, wybrzeże rychło stało się ośrodkiem „cywilizacji”, zaś wielkie, niezbadane połacie wnętrza kontynentu pozostawały zagadką, którą należałoby kiedyś rozwikłać, żeby rzeczywiście poznać ten kraj.

Gdy nadeszła połowa dziewiętnastego wieku, zerwanie zasłony spowijającej środek widziano już jako ostatni krok na drodze do zawładnięcia kontynentem. Znaleźć środek oznaczało stawić czoła metafizycznemu dylematowi bycia białym w kraju Aborygenów. Odkrywcy wypuszczający się na wyprawy przepisywali swój przepojony czcią lęk, zgrozę i niezdolność rozumienia na krainy, na które się natykali – bezbożny krajobraz „okropnej nagości”, gdzie „nie było niedziel”5. Gęsto sypały się biblijne obrazy prób i cierpień. W roku 1844 Sturt, rozstrojony „ponurym bezruchem” oraz „monotonnymi pustkowiami”, czuł się „ostatnim z dzieł stworzenia pośród bezludzia i zniszczenia świata”. Zmuszony pożegnać się z rojeniami o śródlądowym morzu i zawrócić wobec wyczerpania, niedostatku żywności oraz wody, wierzył, że jego przeznaczeniem jest znaleźć środek Australii i „odsłonić tajemnice interioru”.

Dla Ernesta Gilesa wyprawa w tereny, wydawałoby się, odleglejsze i bardziej obce niż ziemie Europy czy Ameryki Północnej, miała być egzystencjalną podróżą „w środek ciszy i samotności”. By osiągnąć to niemal mistyczne miejsce, trzeba było „wyjść poza mapę”, wkroczyć na ziemie, których nie mogło pokonać nic poza samą naturą, gdzie wszystko trzeba było sobie wywalczyć: każdy ruch naprzód, odporność fizyczną i duchową, wodę, samo życie6.

Australijskie wyobrażenie własnego środka jest niezwykłe w swej metaforycznej głębi i skali7. W odróżnieniu od Anglii, gdzie środek od dawna był miejscem żyznym i bezpiecznym od najazdów, czy Stanów Zjednoczonych, gdzie wiara w objawione przeznaczenie kazała wciąż rozszerzać granice, bezwodnego interioru Australii nigdy nie udało się do końca poskromić. Europejczykom przyszło wojować, jeśli chcieli wykroczyć poza status intruzów. Opętani poszukiwaniem współrzędnych geograficznych środka kontynentu, naiwnie zakładali, że zawładną nim wyłącznie dzięki swojej geodezji.

W kwietniu roku 1860 John McDouall Stuart, owładnięty obsesją i zawzięcie niezależny Szkot, towarzyszący w roku 1844 Charlesowi Sturtowi, znalazł miejsce, które uznał za środek Australii, jakieś dwieście kilometrów na północ od obecnego Alice Springs. Wspiął się na niedalekie wzgórze, z którego ujrzał „rozległą równinę, na niej eukaliptusy, krzewy mulgi i trawę triodia, pociętą korytami wód […], lecz bezwodną”, zbudował „duży stożek z kamieni” i przymocował do niego brytyjską flagę8. U szczytu tego kopczyka, niczym rozbitek na wyspie, Stuart ukrył „flaszeczkę”, a w niej wiadomość dla wszystkich tych, którzy być może przybędą tu po nim. Jego liścik spoczywał tam nietknięty przez dwanaście lat, nim odnalazł go James Ross, jeden z budowniczych transkontynentalnej linii telegraficznej (prace ukończono w 1872 roku), a w roku 1905 trafił do Biblioteki Stanowej Australii Południowej, gdzie nadal się znajduje9.

Wystarczy spojrzeć na ten spłowiały, kruszący się papier, żeby uświadomić sobie, jak łatwo przyszło Brytyjczykom zgłosić tytuł własności do ziem Aborygenów. Podpisze pan tutaj. By zatwierdzić posiadanie setek tysięcy kilometrów kwadratowych – terenów kilkukrotnie większych od jego ojczyzny – Stuart naskrobał kwitek na niespełna sto słów. Odnotował datę, jak też fakt podniesienia brytyjskiej flagi, podał swoje nazwisko i lokalizację środka kontynentu, jakkolwiek niezupełnie precyzyjnie – „około dwóch mil [trzech kilometrów] na południe-południowy zachód, nad strumyczkiem wśród eukaliptusów” – i podpisał się pod tym, a za nim jego zastępca William Kekwick i ich osiemnastoletni towarzysz Benjamin Head.

Obecność białej Australii doczekała się wreszcie wpisu w środku kontynentu. Odbyło się to przy zadziwiającym lekceważeniu praw podobnych Stuartowi poddanych Korony brytyjskiej – ponad dziesięciu tysięcy Aborygenów zamieszkujących środkową Australię. Jak złowieszczo zanotował Stuart w dzienniku, ta samotna flaga, którą wywiesił na wzgórzu, była „znakiem dla tubylców, że wkrótce zawita ku nim jutrzenka swobody, cywilizacji i chrześcijaństwa”. Właściwie ta przepowiednia ziściła się w pełni. Wkrótce przybyli hodowcy bydła i ich tysięczne stada, misjonarze z ewangelią i psalmami, urzędnicy państwowi, nauczyciele, sędziowie, stróżowie prawa – jak policjant Bill McKinnon, którego dzieje stanowią sedno tej książki. Owa jutrzenka nadal nie odeszła ze środkowej Australii.

Jeśli przyjrzeć się notce Stuarta uważniej, widać, że podkreślił on słowa „Środek Australii”. W końcu taki był właśnie jego cel: znaleźć środek. Trudno się dziwić, że chciał wyraźnie zaznaczyć swój wyczyn. Być może jednak próbował też przekonać siebie samego, że faktycznie ów środek znalazł. Gdy patrzył na bezwodną równinę ze szczytu wzgórza, które z czasem miało zostać nazwane na jego cześć, mógł przecież zastanawiać się, cóż takiego rzeczywiście tu odkrył.

Im bliżej był środka, tym bardziej mu się on rozpływał. Otchłanna cisza. Niezmierzone przestwory. Wycieńczający upał. Te ziemie omal nie odebrały mu przecież życia. Dokonywał jednak pomiarów. By wytyczyć środek kontynentu, wyznaczał swoją szerokość geograficzną z kąta Słońca w kulminacji: „z dzisiejszych obserwacji Słońca, 111° 00′ 30″, wynika, że mój obecny obóz znajduje się pośrodku Australii. Zrobiłem tam znak na drzewie i wywiesiłem brytyjską flagę”. Wówczas wydawało się, że wyliczył to należycie. Tyle że ów „środek” według Stuarta, upamiętniony wzniesieniem kopczyka w roku 1960, obecnie wciąż odwiedzany przez turystów podróżujących Stuart Highway, nie jest już uznawany za środek kontynentu.

W latach trzydziestych dwudziestego wieku australijski geolog i odkrywca Cecil Madigan podróżował przez środkową część Australii na wielbłądzie. Jak każdy, komu starczyło odwagi, by wypuścić się w ten, jak go określał, „ogromny, odludny region interioru”, Madigan także musiał zmierzyć się ze spuścizną Stuarta. Jego relacje z tej wyprawy, Central Australia [Środkowa Australia], wydane po raz pierwszy w roku 1936, pozostają jednymi z najbardziej obrazowych wspomnień z wypraw w literaturze australijskiej. Trudy wypraw odkrywczych nie były dla Madigana pierwszyzną, wcześniej trafił już na Antarktykę – do „innego rodzaju pustyni” – jako meteorolog wyprawy sir Douglasa Mawsona w latach 1912–1913.

W roku 1929 brał też udział w pierwszych lotach rozpoznawczych nad jeziorem Eyre i środkową Australią. Jak wielu, którzy ruszyli po nim w interior, Madigan najpierw obejrzał te ziemie z samolotu, nim zapuścił się w nie pieszo. Na zdjęciu z Marree, wystrojony w najlepszy tweedowy garnitur, pod okiem jednego ze swoich afgańskich wielbłądników, roztacza rozpoznawalną aurę dżentelmena i eksperta10.

Jeśli jednak nie liczyć takich promocyjnych zdjęć, w trasie Madigan nie dbał o nieskazitelny wygląd. Podobnie jak Stuart on także pragnął wywalczyć sobie miejsce na zaszczytnej liście eksploratorów kontynentu, a w roku 1939 jako jeden z pierwszych Europejczyków przeprawił się przez pustynię, którą nazwał na cześć Alfreda Simpsona, geografa i przemysłowca (króla pralek) – dokonał tego z grupą dziewięciu ludzi i dziewiętnastu wielbłądów w zaledwie dwadzieścia pięć dni. W tym czasie regularnie odwiedzał już Alice Springs i stał się „wiernym przyjacielem” konstabla Billa McKinnona, który z nostalgią wspominał, jak oblepiony pyłem geolog zjawiał się na dziedzińcu posterunku policji ze swoim „sznurem wielbłądów” objuczonych próbkami minerałów, które miały być zabrane do Adelajdy. Ich przyjaźń zaczęła się od wymiany opowieści z wypraw11.

Cecil Madigan, Marree, 1933

W roku 1933, sto dwadzieścia cztery mile [dwieście kilometrów] na północ od Alice Springs, Madigan rwał się, by przetestować metodę, którą dla wyznaczenia środka kontynentu posłużył się Stuart. Dobrze wiedział, że „pojęcie środka Australii nie ma ścisłego znaczenia bez szerszych wyjaśnień”. Jako środek takiego „rozległego obszaru o nieregularnym kształcie” można by wskazać punkt najbardziej oddalony od linii brzegowych – jak się okazało, takie miejsce znajdowało się nieco ponad dziesięć kilometrów od kopczyka Stuarta. Można też było określić go przez ustalenie środka ciężkości albo punktu równo oddalonego od skrajnych długości i szerokości geograficznych Australii czy wreszcie poprzestać na wskazaniu pewnego przybliżonego obszaru, a nie konkretnego miejsca12.

Jakkolwiek Madigan był mile zaskoczony faktem, że miejsce wyliczone przez Stuarta znajdowało się „całkiem blisko punktu najodleglejszego od wybrzeży”, to jednak żywił również silne przekonanie, że Stuart znalazł tylko „punkt wyglądający na środek”. Zawziąwszy się, by „wytyczyć” taki punkt dla Australii, Madigan postanowił „odnaleźć środek ciężkości tego terenu”. W tym celu wyciął kształt Australii z „arkusza cienkiej blachy”, po czym setki razy wodził „przed nią ołowianym ciężarkiem zawieszonym na nitce”. Co z tego wynikło? „Środek ciężkości powierzchni lądowej Australii”, jak bez wahania oznajmił Madigan, „odnaleziony dzięki wycięciu mapy i podwieszeniu jej w kilku punktach wraz z pionem murarskim […] leży około […] 257 mil [414 kilometrów] na południe od Środkowej Góry Stuarta”. Niemal dwadzieścia lat wcześniej Służba Linii Brzegowej i Geodezji Stanów Zjednoczonych posłużyła się podobną metodą, by wytyczyć geograficzny środek USA, wieszając na sznurku „wyciętą z kartonu” mapę Stanów Zjednoczonych i obracając ją, by odnaleźć barycentrum – punkt, dla którego otaczające go objętości byłyby w każdym kierunku równe13.

Barycentrum Madigana okazało się wyznaczone całkiem precyzyjnie, mimo prymitywizmu zastosowanej metody. Grawitacyjny Środek Australii Lamberta, wytyczony za pomocą zaawansowanej technologii w roku 1988 i upamiętniony wzniesieniem trójkątnego szkieletu ze stali nierdzewnej – miniaturki masztu flagowego wieńczącego siedzibę parlamentu w Canberze – znajduje się ledwie o jedenaście kilometrów na zachód.

Inna rzecz, że Madigan nie był zbytnio zadowolony z wyniku swych wysiłków, ponieważ wyznaczony przezeń środek ciężkości najwyraźniej leżał na iście marsjańskich, bezludnych pustkowiach. Przecież pośrodku dowolnego kraju muszą mieszkać ludzie, nieprawdaż? Madigan pocieszał się więc, że Alice Springs „pozostaje [faktycznym] środkiem kontynentu, stolicą Centrum, w swym chwalebnym odosobnieniu”. Już w latach trzydziestych dwudziestego wieku Australia miała więcej punktów środkowych, niż było jej to do czegokolwiek potrzebne14.

Mało który Australijczyk zdaje sobie sprawę, że Australia Środkowa istniała także jako byt polityczny. W połowie dziewiętnastego wieku kolonia Australii Południowej rozpościerała się od południowego wybrzeża kontynentu aż po jego północne brzegi. Obszar na północ od dwudziestego szóstego równoleżnika (obecnej granicy stanu Australia Południowa) nazywano pierwotnie Terytoriami Północnymi Australii Południowej. W roku 1911 rząd Związku Australijskiego przejął odpowiedzialność za całość tego regionu. W roku 1926, pragnąc podzielić region uważany za zbyt rozległy, by nim sprawnie zarządzać, władze federalne ustanowiły prawo (weszło ono w życie rok później), na mocy którego utworzono dwie odrębne jednostki administracyjne: terytorium Australii Środkowej, ze stolicą w Stuart (późniejsze Alice Springs), oraz terytorium Australii Północnej. Gdy nadszedł wielki kryzys i trudniej było uzasadnić wydatki na zdublowaną administrację, laburzystowski rząd Scullina w roku 1931 podjął decyzję, by zespolić Australię Środkową i Północną w jednostkę o nazwie Terytorium Północne15. Australia Środkowa po krótkim epizodzie politycznego bytu rychło powróciła do istnienia niewyodrębnionego, we władztwo imaginacji.

Wyobrazić sobie Madigana zapatrzonego w blaszany wykrój mapy Australii z pionem murarskim znaczy ujrzeć, w jaki dokładnie sposób Europejczycy postrzegali ten kontynent. Odkrywcy usiłowali dowodzić znajomości terenu, wyznaczając precyzyjne współrzędne – przemierzali Australię od brzegu do brzegu, wytyczali na pustyniach „linie” wędrówek i łączności, kreślili granice między terytoriami, stanami, parcelami – ale faktyczny środek wciąż im umykał. Im dłużej, im bardziej zawzięcie go szukali, tym bliżsi byli własnego zgonu. Sturt musiał zawrócić wskutek braku wody, z nieodwracalnie uszkodzonym wzrokiem; Stuarta, niemalże obezwładnionego „dziecięcą słabością”, wyniesiono na noszach; Giles roił sobie, że wśród „wyjącej pustki” obserwuje go z góry „oko Boga” i w delirium pragnienia i głodu pożarł o świcie żywcem „malutką” walabię, a towarzyszący mu w wyprawie Gibson, podobnie jak wcześniej Burke, Wills czy Leichhardt, nie potrafił objąć rozumem krainy, w której przetrwać umieli tylko Aborygeni16.

W relacjach ze swoich wypraw pisali o znoszonych katuszach, pechowych przypadkach, heroicznych porażkach. Nie potrafili (a często nawet nie chcieli) dostrzec mięsistego, rozgałęzionego, rdzennego serca – takiego, jakie od tysiącleci wyrzeźbione już było Ścieżkami Śpiewu. Co w ich wyobrażeniach było sztywne, w rzeczywistości płynnie się zmieniało. Co postrzegali jako puste, kryło całe warstwy opowieści. Nie potrafili też docenić ani dostatków interioru: wody w dziuplach i korzeniach drzew, owoców dzikich marakui i pomarańczy, miejscowych fig, pomidorów buszowych, bananów, orzechów kokosowych, śliwek, słodkiego nektaru grevillei miodnej, ani jego urody: stad jarzeniowo zielonych i żółtych papużek falistych i innych papug o żywych kolorach upierzenia, zimorodków, łuszczaków, kląskawek i strzyżyków, uderzających kuflików na pustyniach, eukaliptusów bladych jak widma czy – nad rzekami – czerwonych oraz ogromnej rozmaitości kwitnących sezonowo roślin. Gdzie europejscy odkrywcy widzieli bezwodne pustkowia, plemiona Aborygenów dostrzegały spichrze bogate w źródła białka i tłuszczu zwierzęcego oraz obfitość roślin dających pożywienie, lekarstwa, narzędzia, schronienie.

*

W sierpniu 2013 roku – mając plan napisania historii „środka” i nie zdając sobie zupełnie sprawy, że wkrótce zacznę badać morderstwo sprzed lat – po raz pierwszy wybrałem się w australijski interior. Siedem lat życia spędziłem w Europie; ulice Dublina, Berlina czy Kopenhagi znałem znacznie lepiej niż interior własnej ojczyzny. Podobnie jak w wypadku wielu innych Australijczyków moja znajomość kontynentu ograniczała się tylko do jego obrzeży. Moją domeną były metropolie i miasteczka wciśnięte w wąski pas przyklejony do wschodniego wybrzeża. Rzadko zapuszczałem się głębiej, a co dopiero do serca kontynentu.

Opuściwszy wybrzeże, jadąc przez płaskie, otwarte równiny zachodniej Nowej Południowej Walii – czasem niemal spychany z jezdni nagłymi podmuchami od przejeżdżających obok pociągów drogowych – miałem wyraźne poczucie, że oddalam się od centrum zamiast się do niego zbliżać, jakby sama masa populacji skoncentrowanej w południowo-wschodnim narożniku kontynentu ściągała mnie z powrotem tam, nad brzeg. W miarę jak zmierzałem na zachód i teren otwierał się coraz bardziej, znaki przy drogach i nazwy posiadłości zdobiące mijane bramy starały się dorównać tej przemianie. Każdy znak, każdy bilbord, stojący samotnie w przenikliwych promieniach przedwieczornego słońca, nabierał monumentalnych rozmiarów17.

Gdy wjechałem do Australii Południowej i skierowałem się na północ, odkryłem, że wiele spośród miasteczek rolniczych, kwitnących pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku, obecnie porzucono. Hawker, jedno z nielicznych ocalałych, otoczone szkieletowymi pozostałościami dawnych farm, ewidentnie rzęziło już w agonii. Wzdłuż szosy wrony i orły australijskie pracowicie rozbierały truchła świeżo rozjechanych zwierząt, najpierw wydziobując kangurom oczy, potem dobierając się do wnętrzności przez odbyt, najmniej oporną część ciała, i wywlekając szponami jelita, rozsmarowane po asfalcie w krwawych strzępach. Dalej na północ, na skrzyżowaniu szlaków do Birdsville i Oodnadatta, niczym skansen stało Marree. Na równinie tkwi porzucona, zardzewiała, pokryta graffiti lokomotywa ze starej linii do Ghan, której próchniejące podkłady z wolna nikną w nawiewanym piasku. Nieopodal znajduje się uderzająco dobrze zachowany meczet z suszonej na słońcu cegły (pierwszy w Australii) – pierwotnie zbudowany przez gminę religijną Afgańczyków w roku 1881, niedawno gruntownie wyremontowany. Samo miasto wydawało się znacznie żywsze od innych, które napotkałem w drodze na północ. Przydrożne reklamy bezczelnie promowały korzyści zdrowotne z przystąpienia do jachtklubu jeziora Eyre. Niedaleko niegdysiejszej stacji kolei, wśród pustyni stała niczym krzyże garstka drewnianych słupów telegraficznych, nie wiedzieć czemu oszczędzonych przez białe mrówki i pożary, które pochłonęły znaczną większość tej infrastruktury. Sterczały tak, skamienione od palących wichrów i codziennie obwąchiwane przez poszukiwaczy pamiątek, obok zaś biegła nowa nadziemna linia łączności do Alice Springs. Na dachu niemal każdego domu talerz telewizji satelitarnej celował w niebo. Wszyscy próbowali ściągnąć ku sobie szerszy świat.

Na południowym koniuszku jeziora Eyre po raz pierwszy dostrzegłem trik, jakim mami nas środek kontynentu. Podchodząc, jak mi się wydawało, nad brzeg tafli jeziora, przekonałem się, że ta z każdym krokiem przede mną ucieka. Dałem się z początku zmylić fałszywej błyskotce: praktycznie całe jezioro było popękaną niecką obrosłą kryształkami soli. Wzdłuż brzegu walały się kamienne narzędzia Aborygenów. Wspomniałem Madigana, który w roku 1939 jechał ciężarówką przez „martwe jezioro, którego niezgłębiony muł kryje się pod cienką skorupą”. Gdy jechał dalej, ze zdumieniem dostrzegł ślady opon pojazdu, którym jechał tamtędy dziesięć lat wcześniej. Wyglądały na „prawie równie wyraźne, co tamtego dnia”, kiedy je zostawił. Przeżycie to wydało mu się „niesamowite”. Gdy nocą wyszedł na dno jeziora, „jedyne, co można było ujrzeć, jeśli nie liczyć gwiazd”, to tropy emu18.

W drodze na północ spotykałem turystów, którzy w swoich klimatyzowanych terenówkach pokonali szlaki na Birdsville i Oodnadatta czy przejechali pustynię Simpsona albo Tanami. Dla bardzo wielu z nich taka wyprawa do środka kontynentu była rytuałem przejścia – „takie coś trzeba raz w życiu zobaczyć”. Tak jak poprzedzający ich odkrywcy oni też mówili o miejscach „zapomnianych przez boga”, „budzących zgrozę” „bezludziach” „w samym środku pustkowi”. Interior zdawał się tyleż ich wabić, co odstręczać – po paru tygodniach z radością wracali do domów na wybrzeżu, bo środek kontynentu mieli już „odhaczony”. To zapamiętanie, z jakim przecinali kraj, przywodziło na myśl dziewiętnastowiecznych odkrywców. Jechali przez pustynię Simpsona, trzymając się trasy Madigana, dysponując cyfrowymi danymi o temperaturze na zewnątrz, czasie, dystansie do pokonania, pozycji geograficznej. Dzielili sobie Australię na kawałki, zaliczając jeden po drugim, podążali za szlakami i szukali środków, nie byli jednak w stanie uchwycić bardziej ulotnej, pokrętnej zagadki tubylczych ścieżek. A ja wcale nie byłem inny19.

Na pustynię Simpsona wjechałem od zachodniego skraju, może dwadzieścia kilometrów na północ od Old Andade Station, przeciąłem kilka pasm wydm, aż zatrzymałem się na noc na kamienistej równinie – krótkim, łatwym odcinku przed kolejnym morzem diun. O zmierzchu, kiedy na kopułę nieba piął się księżyc w pełni, rozglądałem się po połaciach bruku deflacyjnego i nie słyszałem żadnych ptaków ani innych odgłosów żywych istot. Ta kraina promieniowała ciszą i domagała się jej. Jak pisał w roku 1935 teriolog Hedley Finlayson, ktokolwiek by tu zamieszkał, niechybnie zostałby w końcu „uformowany w nawykach samotności”20. Paradoksy aż rzucały się w oczy. Oto kraina, gdzie sylwetka każdego szczegółu terenu czy stworzenia – w tym także człowieka – ulegała powiększeniu. Ich istnienie stawało się zarazem bardziej dostrzegalne i mniej istotne. Wszystko ulegało obnażeniu, a jednocześnie język i emocje były spychane w głąb. Ze słowami było tu skąpo. W ciszy rozbrzmiewały z większą siłą, ale wobec tego ogromu wydawały się też trywialne. Ta kraina wymykała się wszelkim próbom opisania. Wydawało się, że jeśli ktoś już tu przybył, musiał stawić czoła ostatecznym pytaniom o naturę ludzkiej egzystencji. Środek kontynentu był nie tyle miejscem, co raczej obecnością, w której zawierało się wszystko i wszystko w niej rozpływało – taką, która przypominała nam, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata. Ten środek obnaża naszą pychę, plasuje nasze istnienie na ogromnym tle geologicznego czasu. Tu nigdy nie mógłby stanąć Partenon czy Pałac Dożów. Tu nauczycielem jest sam teren.

Myślałem sobie o „szlaku dziedzictwa”, którym podążają turyści kierujący się na północ, ku Alice Springs – stare farmy, stacje kolei i telegrafu w stanie mniej czy bardziej zaawansowanego rozkładu, często oznaczone jako „miejsca historyczne” z tablicami informacyjnymi, opowiadającymi o niedostatkach i cierpieniach osadników. Jedne cytują kierowników takich stacji, których na kolana rzuciła „samotność i przygnębiający wygląd” tej krainy, inne z kolei mówią o aborygeńskich pasterzach i służących, chowanych w tej samej ziemi co ich panowie z Europy, w płytkich, nieoznakowanych grobach, gdzie za trumny służyły im zwykłe drewniane skrzynie21.

W Dalhousie Springs, sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od Oodnadatta, tablice opisujące ruiny stacji opowiadają o tragedii, jaką kolonizacja przyniosła wszystkim, których dotknęła. Kiedy robotnicy budujący naziemną linię telegraficzną „odkryli” tu źródła w roku 1870, w okolicy mieszkało około czterystu do sześciuset ludzi z plemion Dolnego Południowego Arrernte i Wangkangurru. W roku 1901, ledwie trzydzieści lat po zbudowaniu osady stacyjnej, ta populacja skurczyła się do niespełna dwustu osób. Lata suszy, rywalizacja o wodę i tereny łowieckie oraz epidemia hiszpanki z roku 1919 jeszcze ją przetrzebiły. Osadę stacyjną opuszczono w latach trzydziestych, w trakcie procesu łączenia licznych posiadłości hodowlanych w większe majątki. W obliczu kolejnej suszy i krachu finansowego, spowodowanego wielkim kryzysem, niemal wszyscy europejscy pracownicy stąd wyjechali, a ziemie wokół Dalhousie zostały pod opieką aborygeńskich poganiaczy bydła. Ci, choć ich społeczności wywędrowały już gdzie indziej, nadal pracowali w osadach i utrzymywali więzi z tym terenem.

Złaknieni ziem do wykorzystania, hodowcy i robotnicy przekroczyli linię Goydera, kolejną wymyśloną granicę wytyczoną we wczesnych latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku wzdłuż najbardziej wysuniętych na północ punktów, gdzie suma rocznych opadów (trzydzieści centymetrów) uznana została za dostateczną dla rolnictwa w stylu europejskim22. Parę dobrych lat zwabiło ich dalej na północ, ale parę złych przetrąciło im karki. Dziś, jadąc w interior szlakiem łez białego człowieka, można odnieść wrażenie, że te ziemie zlekceważyły wszelkie próby ich poskromienia. Zmiany klimatyczne spychają linię Goydera coraz dalej na południe: nie sposób nie zastanawiać się, ile jeszcze zostało czasu, nim palące upały i nawiewane piaski pożrą linię telegraficzną oraz wszystkie stojące jeszcze ruiny. Być może tu jest praźródło melancholii białych, samotnych wobec bezmiernej pradawności tego krajobrazu. Wszystko, co tu zbudowali, wydaje się efemerydą – to ledwie falki na oceanie wiedzy odwiecznych mieszkańców tych ziem. Środek Australii to wciąż kraina Aborygenów.

W roku 1983, kiedy brytyjski pisarz Bruce Chatwin stanął w obliczu „zgrozy” Alice Springs, miasteczka, które opisał jako „gniazdo szerszeni – pijaków, anglożerców, gorliwych luterańskich misjonarzy i dobroczyńców o apokaliptycznej wyobraźni”, z czasem uświadomił sobie, że pod skrzepłą skorupką osady Europejczyków kryje się złożoność „Aborygeńskich Sennych Szlaków […], tak obezwładniająco skomplikowana, i to na tak kolosalną skalę, w sensie intelektualnym, że piramidy wyglądają przy nich na zamki z piasku”. I pytał: jak jednak o nich pisać, „nie spędziwszy tutaj dwudziestu lat”23?

Obok metafizycznego poszukiwania środka przez białoskórych i ulotności ich osad budziła się też świadomość, że kultury Aborygenów, jak i kraj, który je zrodził, posiadały odwieczne cechy tak materialne, jak i duchowe. Robyn Davidson, wędrująca samotnie po środkowej Australii pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, widziała to wyraźnie: „wielkie przestrzenie i możliwości” postrzegała jako „bezkresne”, zakorzenione „w podświadomości raczej niż w świadomości” „metafory innych rzeczy”, wieloznaczne i trudno uchwytne24.

Nic w interiorze nie uosabiało tych metaforycznych wymiarów lepiej niż Uluru. Gdy dotarłem tam drogą z Alice Springs, to, co zobaczyłem, zaparło mi dech. Namacalna rzeczywistość skały przygniatała w swej jednoczesnej niezmienności i płynności. Wschodnia flanka przywodziła na myśl łeb wieloryba, ale każde spojrzenie na tę unikalną sylwetę odsłaniało nowe wymiary. Na horyzoncie praktycznie nic. Do Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego ponad tysiąc kilometrów. Gdzie nie spojrzeć, morze triodii, krzewów mulgi i dębów pustynnych, ale obecność skały jest dojmująca i wszechogarniająca, ucisza, nie da się jej zatrzeć: to wyspa w sercu wyspowego kontynentu.

Gdy Europejczycy natknęli się na Uluru po raz pierwszy, nierzadko daremnie szukali słów, by opisać miejsce, które okazywało się dla nich niepojęte. Ani słowa, ani obrazy zdawały się nie oddawać jego majestatu. Wystarczyło spojrzeć na skałę, żeby usta same się zamykały. Przybysze od pierwszej chwili przekonani, że Uluru należy do „najbardziej majestatycznych cudów świata natury”25, ale nieposiadający dogłębnej wiedzy Aṉangu, jej tubylczych opiekunów, z trudnością wyrażali głębsze emocje, jakich doświadczali w spotkaniach ze skałą. Choć od dawna dręczył ich brak zabytkowych katedr, kościołów, klasztorów z ich macierzystych krajów, zaczęli powoli dostrzegać, że w sercu przybranej ojczyzny sama natura dała im miejsce budzące podobne nastroje uwielbienia i respektu.

Od kiedy Europejczycy trafili na tę skałę – gdy w październiku 1872 roku odkrywca Ernest Giles ujrzał ją z oddali, a dziewięć miesięcy później William Gosse wspiął się na „najwspanialszy twór natury”, jaki „w życiu” widział, i nazwał go Ayers Rock na cześć pięciokrotnego premiera Australii Południowej Henry’ego Ayersa – potężne wrażenie na przybyszach wywierało odosobnienie tego miejsca. Skałę widać „ostro i wyraźnie” nawet z odległości sześćdziesięciu kilometrów26. William Tietkens, który w lipcu 1889 roku jako pierwszy sfotografował Uluru, wspominał „wdzięczne krzywizny i linie” układające się na jej zboczu – jego zdaniem przypominało to „obróconą w kamień ogromną kurtynę”27. Antropolog Baldwin Spencer, przewodzący Ekspedycji Naukowej Horna do środkowej Australii w roku 1894, odbił od planowanej trasy i poświęcił dwanaście dni na pospieszną wędrówkę, by spędzić ledwie trzydzieści sześć godzin przy „jednym z najbardziej uderzających obiektów w środkowej Australii”. Po tak długiej podróży do celu i zmierzeniu się z – jak to ujął – „samotnym majestatem” Ayers Rock Spencer czuł, że kryje ona głębsze prawdy o całym tym kraju28.

Po nich przybyli niezliczeni inni i żaden nie potrafił oderwać wzroku od Uluru. Wypiętrzała się z równiny jak katedry Anglii i Francji, Chartres czy Ely: jedna gigantyczna skała, „rozszczepiająca horyzont niczym świątynie starożytnego miasta”29. Monumentalna w proporcjach, była naturalnie symetryczna. „Regularnie sklepiona”, wydawała się wyrzeźbiona „z architektoniczną precyzją”30. Każda część jej powierzchni była zaoblona, „niemal wypolerowana”. Podstawy i ściany pięły się „z każdej strony pionowo na ponad trzysta metrów”31.

Odwiedzający obchodzili ją wokół na podobieństwo turystów wędrujących wokół katedry Canterbury czy Notre Dame w poszukiwaniu ujęcia, które zdołałoby oddać jej ogrom. Jaskinie w skale były jak ołtarze w nawach bocznych, o ścianach i sklepieniach zdobionych świętymi malowidłami przodków. Pod koniec dnia barwa skały zmieniała się nieustannie, w świetle popołudnia ciemniejąc od bladej, rdzawopomarańczowej do ognistej czerwieni weneckiej. Było to legendarne miejsce nauczania i pobierania nauk; punkt, w którym spotykały się plemiona Aborygenów i łączyły się Ścieżki Śpiewu środkowej Australii i terenów odleglejszych; miejsce zadumy i czci, spoczywające samotnie wśród pustyni „jak jakaś olbrzymia katedra”32.

Nim nadeszła połowa dwudziestego wieku, takimi religijnymi metaforami obrodziło jeszcze obficiej. W roku 1950 Sidney Nolan zastanawiał się, czemu na niektórych jego najwcześniejszych pejzażach środkowej Australii „część gór upodabnia się do katedr”. „Bez wątpienia to dlatego, że innych katedr nie mamy” – wnioskował. W tym samym roku pisarz Arthur Groom, obrońca przyrody, opisał moment, gdy stanął pod Uluru i poczuł się „niczym mrówka u wrót katedry”33. Brytyjski kompozytor Benjamin Britten podczas wizyty w środkowej Australii w roku 1970 – zatrzymał się wówczas opodal świętej niecki artezyjskiej przy Kata Tjuṯta (Olga) i zawołał: „Australia nie wydała jeszcze z siebie dźwięku” – widział w skale Uluru aborygeńską wersję „Rzymu Świętego Piotra”34. Od lat pięćdziesiątych biura turystyczne wabiły odwiedzających środkową Australię, by podziwiali monumentalną skalę Uluru. Anne Baulch, która przyjechała w grupie wycieczkowej „Safari tylko dla pań”, zorganizowanej przez „Australian Women’s Weekly” w roku 1957, nigdy nie zapomniała „cudownych jaskiń” u podstawy skały: „tam, wewnątrz nich, wszędzie były malowidła Aborygenów […], czułam się tak jak wtedy, gdy wejdzie się do katedry w Europie czy w Wielkiej Brytanii, w starodawne miejsce, gdzie byli ludzie i była duchowość”35. Wielu spośród turystów, którzy znaleźli chwilę, by wpisać się do księgi Nie zdobyłem Uluru, prowadzonej przez Ośrodek Kultury od lat dziewięćdziesiątych, uzasadniało to opinią, że byłoby to zachowanie podobne do włażenia na budynki kultu religijnego. Nietrudno pojąć, czemu ta analogia tak bardzo przemawiała ludziom do wyobraźni.

Przeszedłszy niemal dziesięć kilometrów wokół podstawy Uluru – tam, gdzie ostatnio ściekała woda, na skalnych zboczach widniały ciemne jęzory glonów – czułem, że stoję w obliczu czegoś zarazem niezniszczalnego i transcendentnego. Może to ta fantastyczna ułuda trwałości, którą roztacza Uluru. Poraża myśl, że krajobraz oglądany przez Aborygenów tysiące lat temu „wyglądał niemal dokładnie tak samo jak dziś”. Geolodzy sądzą, że wydmy piaskowe środkowej Australii zalegają w tych samych miejscach od około trzydziestu tysięcy lat. Monumentalna „arkoza” Uluru – „gruboziarnisty piaskowiec bogaty w mineralny skaleń” – przybrała tę postać ponad pół miliarda lat temu36. „Grawitacja starożytności”, jak to ujął w roku 1994 poeta Barry Hill, działa z niemal magnetyczną siłą, ciągnie nas przez tysiące kilometrów, byśmy przybyli w sam środek kontynentu i stanęli twarzą w twarz z najbardziej pamiętnym, niezaprzeczalnym dowodem pradawności Australii37.

Spośród setek tysięcy odwiedzających Uluru Australijczyków i przybyszy z zagranicy ledwie garstka obejdzie się bez map pojawiających się natychmiast na ekranikach telefonów czy komputerów i ujrzy tę ziemię oczyma Aṉangu. Jak w całej Australii drogi, którymi podróżujemy, i fikcyjne linie wytyczane przez państwo w celu wydzielania terytoriów stanów oraz lokalnych jednostek administracyjnych nakładają się na złożoną sieć aborygeńskich kultur i języków. Spośród trzech głównych rodzin językowych zajmujących pustynne okolice środkowej Australii największą grupę stanowi ta z Pustyni Zachodniej. Należą do niej dialekty Pitjantjatjara, Luritja, Yankunytjatjara i Pintupi, wszystkie używane przez społeczności Mutitjulu w okolicach Uluru i w całej południowej części środkowej Australii. Dla Aṉangu – Aborygenów Pustyni Zachodniej – Uluru jest nieodłączną częścią Tjukurpa, prawa zwyczajowego, zasobu wiedzy z zasady skrywanego przed przybyszami38.

Języki i dialekty aborygeńskie środkowej Australii

Jak liczni białoskórzy przede mną przybyłem tu w poszukiwaniu wiedzy. Chciałem pojąć przeobrażenie Uluru: jak to jest, że skała przeistoczyła się z uderzającego monolitu w duchowe jądro narodu? Jak ta raptowna metamorfoza odnosiła się do dziejów interiorowego pogranicza? Dopiero kiedy głębiej zaznajomiłem się z dziejami środkowej Australii i jej krwawych rubieży, których pozostałości są widoczne po dziś dzień, uświadomiłem sobie, że te dwie opowieści stanowią jedną całość.

Nim John McDouall Stuart w środku kontynentu zatknął brytyjską flagę, w pobliżu jeziora Torrens natknął się na Aborygena. Z miejsca potraktował go z wyższością: „Wydaje się zupełnie zagubiony” – pisał – „nic nie wie o tej okolicy”. Jak wiele innych ignoranckich opinii o Aborygenach także banalna konstatacja Stuarta wspierała założenie, że te ziemie są po prostu do wzięcia. Niemal sto lat później Cecil Madigan postrzegał „penetrację” interioru przez Stuarta jako sygnał początku „oblężenia środkowej Australii” – jak zwykle, bardzo męskie metafory były literacką artylerią europejskich podbojów. „Nie było to winą Stuarta, ani niczyją inną” – zarzekał się Madigan – „że ów dzień oznaczał nie jutrzenkę, lecz kres swobód i początek wymierania rodowitych mieszkańców tych ziem […], [jako że] Europejczycy i australijscy Aborygeni nie są zdolni do współistnienia”. Jakże błędny okazał się ten pogląd. Aborygeni bynajmniej nie zechcieli potulnie „wymrzeć”, ich obecność i dogłębna znajomość tego kraju okazały się niezbędne dla kolejnych fal europejskich odkrywców, hodowców, górników. Miast „zniknąć w obliczu nadejścia cywilizacji”, jak przepowiadał Madigan i tylu innych, aborygeńskie plemiona środkowej Australii najpierw ułatwiły osadnictwo Europejczykom, a potem były świadkami jego kresu39.

Jeśli chodzi o twierdzenie Madigana, że drastyczne zmniejszenie liczby ludności tubylczej środkowej Australii w konsekwencji przybycia Europejczyków nie było niczyją „winą” – to po prostu nieprawda. W wysiedleniach Aborygenów nie było niczego nieuniknionego. „Wina” oplatała mroczną pajęczyną niezliczone zdarzenia na tej rubieży, która rychło stała się jedną z najbardziej niesławnych i brutalnych w całej Australii. Jeszcze w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku Australijczycy wciąż uciekali się do niepohamowanej przemocy, by zawładnąć aborygeńskimi terenami środka kontynentu.

Gdy wybrałem się do środkowej Australii, nie byłem przygotowany na to, do jakiego stopnia czas, kiedy ziemie te traktowane były jako pogranicze cywilizacji, odciśnie się na historii interioru, którą pierwotnie zamierzałem napisać. To, co z początku było nieprzyjemnym epizodem – zastrzelenie Aborygena przez konstabla Billa McKinnona w grocie na Uluru pod koniec roku 1934 – powoli przeistoczyło się w sedno książki. McKinnon także poszukiwał środka kraju – szedł śladami Johna McDoualla Stuarta, Cecila Madigana i tylu innych. Choć jego sprawa była mi znana od lat, niespodziewanie wyszły na jaw nowe materiały dowodowe. A gdy zadałem sobie pytanie, co działo się w jego życiu przed zabójstwem i po nim, zmieniło się wszystko. Co na pierwszy rzut oka wydawało się „wysokie na pół centymetra” – monografia jednej chwili w życiu jednego człowieka – obejmowało całą historię interioru i bezpośrednio dotykało kwestii długich walk społeczeństwa Australii o przyznanie się do własnej przeszłości.

Mutitjulu w dosłownym tłumaczeniu oznacza „należące do ludu Aborygenów”. Nazwę tę nosi sadyba Aṉangu przy Uluru, jak również jama z wodą na południowym końcu skały. To tam w roku 1934 obudziła się w Europejczykach świadomość sakralnego znaczenia Uluru, zrośnięta z makabryczną rzeczywistością inwazji białych na interior Australii.

Część drugaStróż prawa

Marree, 2013

A tam wciąż ten sam upał,

Pod niebem suche, stare głazy.

I zaraz wiatr targa skórę,

Czerwona ziemia, triodia i Bill.

I gdziekolwiek spojrzy, więcej nie ma nic,

Więcej nie ma nic.

Jeśli ruszysz tą drogą,

Choćbyś szedł dzień za dniem,

Tak dzień za dniem

Będziesz czekał na słońce w czerwonym pyle,

Żeby cię pomału zabrało.

Skrytka w zardzewiałej puszce.

A wokół czerwone oczy.

Mała pustynia i defilada z orkiestrą dętą.

Tutaj się dużo, ostro pije.

Pod niebem suche, stare głazy.

I nic innego nie ocali psich kości

Od rozsypania się, potoczenia w dal,

Aż zostanie z nich czerwony pył…

NOT DROWNING, WAVING, UTWÓR THE SAME HEAT Z PŁYTY LITTLE DESERT, 1985

Inspektor Bill McKinnon na paradzie ku czci urodzin króla, Alice Springs, 1951

I

Gdy w sobotę 6 czerwca 1931 roku Bill McKinnon przybył do Stuart, ówczesnej stolicy administracyjnej terytorium Australii Środkowej Związku Australijskiego, był już przyzwyczajony do wędrownego życia. W pociągu z Adelajdy patrzył przez okno, myśląc, jak jałowo wyglądają te ziemie – to typowe pierwsze wrażenie – szybko jednak wyparło je gorące umiłowanie interioru. Wysiadłszy na peronie w „siąpiącym deszczu”, trafił do stanicy na obrzeżach cywilizacji, zbudowanej z kamienia i ocynkowanej blachy, a liczącej niewiele ponad dwustu mieszkańców. Na peronie czekał na niego konstabl Robert Hamilton, weteran pierwszej wojny światowej, policjant wywodzący się, ku zdumieniu McKinnona, z jego rodzinnego miasteczka Nambour w południowo-wschodnim Queenslandzie.

McKinnon dopiero dobijał do trzydziestki. Był smukły, bezczelny i twardy; trzeźwy gawędziarz o ciętym języku, niewzruszenie opanowany i zawzięty. Przybył do Stuart jako najświeższy z rekrutów w dziewięcioosobowej jednostce policyjnej podległej administracji cywilnej Australii Środkowej, dystryktu stworzonego piórem prawodawców w roku 1926. Tydzień później, po latach susz i nadejściu wielkiego kryzysu, istnienie tego tworu dobiegło kresu, wchłonęło go bowiem Terytorium Północne. Dwa lata później, w sierpniu roku 1933 – cztery lata po podciągnięciu linii kolejowej, która przeobraziła transport bydła i ludzi do i z Australii Środkowej – Stuart miało zmienić nazwę na Alice Springs40.

Pierwsze trzy dekady życia McKinnona dają świadectwo mobilności licznych Australijczyków w początkach dwudziestego wieku. Urodził się 16 lipca 1902 roku w drewnianej chacie na „nadziale” ojca nad North Creek, w miasteczku Ballina w północnej części Nowej Południowej Walii. Jego pradziadkom, którzy wyemigrowali tam z wyspy Skye i wyżyn Szkocji, ślubu nad brzegiem rzeki Shoalhaven udzielił wielebny Samuel Marsden. Rodzina przeprowadziła się do stanu Queensland, kiedy ojciec dał się skusić uprawą trzciny cukrowej oraz hodowlą bydła mlecznego i uznał, że na północy perspektywy będą lepsze. McKinnon, najmłodszy z rodzeństwa, zawsze uważał, że był faworytem matki. We wrześniu 1922 roku rodzina odprowadziła go do trapu, kiedy miał wypłynąć z Brisbane do Sydney. Wspominał po latach: „Nigdy nie zapomniałem emocji z tych długich chwil, kiedy statek odbijał od nabrzeża i ruszał w dół rzeki. Mojej matce serce się krajało”.

W Sydney znalazł pracę jako radiooperator, a potem w maszynowni statku pocztowego Niagara, na którym trafił nawet aż do Vancouver. W roku 1923, parę tygodni po dwudziestych pierwszych urodzinach, wstąpił do Policji Konnej Nowej Południowej Walii, ale odrobinę ponad półtora roku później wrócił do stanu Queensland, bo „nogi świerzbiły”. W ciągu następnych czterech lat żeglował po świecie w marynarce handlowej (w tym raz jako rachmistrz z „sympatycznym gościem” nazwiskiem Errol Flynn) oraz pracował jako strażnik w więzieniach w St. Helena i Brisbane. Brzydziła go rola, jaką musiał pełnić w St. Helena – „paskudna robota, niszcząca morale” – bo podlegał tam „srogiej dyscyplinie” ze strony przełożonych i egzekwował „równie srogą dyscyplinę od więźniów”, którzy mu podlegali. Przemoc i samookaleczenia były w więzieniu na porządku dziennym. Raz zauważył „w celi mężczyznę powieszonego na uwiązanym do kraty pasie z koca” – odciął go „tępym nożem” i odratował. Brak swobody w pracy – „całą zmianę na służbie spędzało się wśród kamiennych ścian lub w zamkniętej wieżyczce na murach” – doprowadzał go do rozpaczy.

Bill McKinnon na plaży Bondi, lata dwudzieste XX wieku

Po osiemnastu miesiącach odszedł z tej pracy i objął nowe stanowisko, jako „warrant officer klasy 2 w Policji Miejskiej Rabaulu”41, na wyspie Nowa Brytania, sześćset kilometrów na wschód od Nowej Gwinei. Rabaul stał się częścią australijskiego „terytorium mandatowego Nowej Gwinei” w roku 1921, po krótkim okresie niemieckiego władania od końca dziewiętnastego wieku do pierwszej wojny światowej, w której został zdobyty przez siły zbrojne Australii. McKinnon zszedł na ląd w porcie Rabaul w grudniu 1927 roku. Minął ledwie rok od niesławnej wyprawy karnej, przeprowadzonej przez siły australijskie i nowogwinejską policję „tubylczą”. Pragnąc pomścić zabójstwo czterech Australijczyków w Nakanai w interiorze wyspy, mieli ponoć posłużyć się bronią maszynową i granatami, przez co zginęło co najmniej osiemnaście osób42. Choć australijskich praktyk przepędzania plemion Aborygenów z ich ziem do rezerwatów nie stosowano w Nowej Gwinei, gdzie wioski nadal funkcjonowały jako ośrodki administracji kolonialnej, to jednak przy wpajaniu ludności tubylczej strachu i posłuszeństwa uciekano się do uderzająco zbliżonych metod. McKinnon dołączył do innych policjantów z Australii, nierzadko weteranów pierwszej wojny światowej czy, jak on, byłych funkcjonariuszy z kontynentu. Przez jakiś czas zajmował stanowisko „p.o. naczelnika więzienia”, administrując podzielonym rasowo więzieniem, w którym przetrzymywano Chińczyków skazanych za hazard czy palenie opium, nielicznych Europejczyków, jak też ponad stu pięćdziesięciu „tubylców” zamkniętych za „wysokim płotem z drutu kolczastego”. Codziennie wyprowadzał „sprawnych fizycznie skazańców” do więziennego kamieniołomu, gdzie ci kuli i łupali kamień, a czasem eskortował tubylczych „morderców” – „w kajdankach i skutych razem” – do pobliskiej przystani, gdzie ładowano ich na statek, by zabrał ich z powrotem do macierzystej wioski. Tam byli natychmiast wieszani, na oczach wszystkich mieszkańców43.

W Rabaulu w chwilach wolnych od służby odkrył zamiłowanie do fotografii, zwiedzał okolice miasta „z aparatem i kijem wędrownym”, w towarzystwie „tubylczych” przewodników. Gdy 13 września 1928 roku, nazajutrz po silnym trzęsieniu ziemi, morze wyrzuciło na plażę Matupi czterdzieści cztery kaszaloty, wysłał „ujęcia tej sceny do [gazety] «Brisbane Courier»”, która je rychło opublikowała. Była to pierwsza z wielu jego ochotniczych prac fotoreporterskich, wykonywanych z użyciem wyzwalacza czasowego i trójnoga. Podczas wspinania się na kratery wulkaniczne w okolicy Rabaulu dopilnował, żeby zrobić sobie zdjęcie, gdy ogląda tę panoramę z korkowym hełmem przy udzie.

W długie wieczory dla zabicia nudy wychodził na obrzeża miasteczka i zabawiał się strzelaniem do kalongów z pamiętających wojnę burską długolufowych karabinów kalibru .303. Niedługo jednak przyszło mu służyć w policji Rabaulu. Nim minęła połowa dwuletniego kontraktu, został zwolniony za niedostateczny szacunek wobec przełożonych.

Nie upadał na duchu i wkrótce znalazł pracę jako „supercargo” na kabotażowcu, na którym krążył między Nową Brytanią, Nową Irlandią i północnymi Wyspami Salomona. W czasie nadzorowania ładunków regularnie „prał” trzcinką „tubylców” przerzucających na łodzie worki kopry – jak później twierdził, nie było w tym nic z „poganiania niewolników i brutalności”, a jego metody „spotykały się z uznaniem tubylców […], dumnych z człowieka zdolnego sprawić, by zadowalająco wykonywali swoje zadania”.

W styczniu 1929 roku doszło do pierwszego strajku przemysłowego w Papui-Nowej Gwinei: w Rabaulu tysiące ludzi przerwało pracę, żądając lepszych płac i poprawy warunków w kopalniach i plantacjach zarządzanych przez kolonialnych administratorów. Już po paru dniach McKinnon ruszył w podróż morską do Singapuru przez Manilę, z nadzieją że gdzieś po drodze znajdzie sobie zajęcie. Na pokładzie statku opuszczającego port w Rabaulu lamentował nad „rewolucją przeciwko białemu człowiekowi”, której przewodzili tubylczy policjanci i dwudziestosześcioletni kapitan statku nazwiskiem Sumsuma. McKinnon twierdził wręcz, że wśród miejscowej ludności mówiło się o „unicestwieniu wszystkich Europejczyków w okolicy”. Choć strajk potrwał niewiele ponad dobę, McKinnon widział w nim dowód słabości administracji z Australii. Jak później wyjaśniał, „dyscyplina” w Rabaulu „stopniowo słabła”, podobnie jak „wśród australijskich tubylców z Terytorium Północnego”.

W marcu 1929 roku wrócił do Australii i wkrótce znalazł sobie pracę „przy kilofie i łopacie” w stalowni w Port Kembla, jednak gdy nadszedł wielki kryzys, stracił tę posadę, jak i tysiąc trzystu innych robotników. Wędrował na północ wzdłuż wybrzeża, od fuchy do fuchy, po drodze kupił starego kłusaka imieniem Prince oraz siodło i uprząż i zmierzał dalej do Queenslandu konno, „z oczyma szeroko otwartymi, żeby nie przegapić roboty”. Gdy w roku 1931 otrzymał telegram od rządu Związku Australijskiego – „Chętnie usłyszymy, [czy] wciąż reflektuje Pan na stanowisko [w] Policji Australia Środkowa, jeśli tak, [prosimy o] odpowiedź, kiedy gotowy rozpocząć” – pracował na fermie mleczarskiej koło Forster, na północnym wybrzeżu Nowej Południowej Walii. Nie tracąc czasu, przejechał konno cztery kilometry, żeby nadać telegram z odpowiedzią z lokalnego urzędu pocztowego.

Pierwsze dziesięć lat swojego życia zawodowego McKinnon spędził przy egzekwowaniu dyscypliny na dalekich rubieżach kolonii australijskiej. Jeśli zważyć, jak często zmieniał dotąd pracę, mógł zapewne przewidywać, że i na nowej posadzie spędzi tylko parę lat, po czym ruszy dalej. Jednak już do emerytury miał pozostać funkcjonariuszem sił policyjnych Terytorium Północnego44.

Alice Springs z początku lat trzydziestych dwudziestego wieku – „miasteczko, gdzie ostro się piło” – bynajmniej nie kwitło. Jak po latach wspominał McKinnon, „było tam bardzo niewiele”. Mieszkańcy czuli się odcięci od miast na południu kontynentu. Telefony działały tylko na nieduże odległości – rozmowy międzymiastowe umożliwiono dopiero w czasie drugiej wojny światowej. Życie codzienne toczyło się w mikroskali, po wyspiarsku: parę dni po przybyciu McKinnon zapytał, gdzie można robić pranie, i dowiedział się, że ma „podejść do pani O’Brien”. W drodze do niej minął gospodarstwo warzywnicze Ah Honga, sklep wielobranżowy Wallisa Fogarty’ego na północnym końcu Todd Street i hotel Stuart Arms na rogu Parsons Street, po czym zjadł lunch w „kafeterii Kath Rice i Kita Robinsona”, gdzie przy końcu długiego stołu siedział „miejscowy alkoholik” – „wychylony do przodu, z twarzą spoczywającą bokiem w talerzu zupy”45. Naprzeciwko hotelu stał „stary budynek z ocynkowanego żelaza”, a za nim kolejny „stary budynek o ścianach z płyty”, mieszczący niegdyś lokalny sklep. Mało który postawiony tu obiekt nie wyglądał na prowizorkę, jakby obecność Europejczyków w mieście mogła w każdej chwili dobiec końca. Przybysze, wśród których znajdowała się niemała społeczność Afgańczyków, bynajmniej nie dorównywali liczebnością „tubylcom”, których się lękali, a zarazem uwzięli się, by ich stamtąd wyprzeć. McKinnon przekonał się, że „terytorianie” – jak określał tamtejszych Europejczyków – to „zasadniczo ludzie samotni i przyjaźni”.

W mieście znajdowało się ledwie „coś koło dwudziestu” prywatnych domów, wśród nich kryty strzechą warsztat siodlarza Aarona Schunke Meyersa i nieafiliowany przy żadnym wyznaniu kościół niemieckiego misjonarza, wielebnego Ernesta Kramera. Kramer, w roku 1925 wyznaczony na misję w środkowej Australii przez Aborigines’ Friends’ Association [Stowarzyszenie Przyjaciół Aborygenów], robił, co w jego mocy, by chronić, cywilizować i chrystianizować plemiona aborygeńskie, deklarując swą szorstką miłość – jak mówił, „czarnych” nie należało traktować jak równych sobie – i tłumacząc Nowy Testament na język Arrernte. McKinnon pamiętał „wagonetkę” Kramera, którą podróżował on „po całej Australii Środkowej”, „ciągnąc ze sobą rodzinę i kozy oraz cały kurnik drobiu […] i nauczając [tubylców]”.

Kafeteria Kath Rice i Kita Robinsona, Alice Springs, lata trzydzieste XX wieku

Widok na Alice Springs z Anzac Hill, około r. 1935

Na dziedzińcu posterunku stała amatorsko sklecona szopa, w której mieścił się „magazynek aresztu, dwa czy trzy boksy dla koni […] i kuźnia”. Jak wspominał McKinnon w roku 1981, archiwa policji z początków jej istnienia zwalono na klepisko na jej zapleczu. „W stajni […] był taki stos, może […] z siedemdziesiąt pięć centymetrów wysokości, półtora metra do dwóch szeroki, zwalono tam wszystkie stare księgi i korespondencję, teczki spraw i co tylko, niszczyły to karaluchy, rybiki, białe mrówki i tak dalej. W końcu spalono to wszystko, a byłyby to chyba najcenniejsze archiwalia dla środkowej Australii”.

Nawet jak na tamte czasy policjanci bytowali w prymitywnych warunkach. Zasoby McKinnona składały się z „łóżka polowego bez pościeli […], jednej latarni karbidowej, małego piecyka do ogrzewania pokoju [oraz] stołu i jednego krzesła”, przy czym te ostatnie miały służyć trzem konstablom. Gdy zapytał, czemu mają tylko jedno krzesło, usłyszał w odpowiedzi, że zawsze może siedzieć na łóżku. Prysznic i toaleta („typu kibel”) mieściły się w budce z belek i blachy falistej na tyłach posterunku. Używali ich także aborygeńscy tropiciele i ich rodziny, co McKinnon uznał za „haniebne”, i wkrótce udało mu się sprawić, że toaleta była dostępna „tylko dla konstabli”. Nieopodal znajdował się areszt z dwiema celami: jedną dla białych, drugą „dla czarnych” – ta miała też „niezadaszony spacerniak”. W obu celach „w podłogę wpuszczone były grube [żelazne] pierścienie” – McKinnon zarzekał się, że białych i czarnych więźniów „traktowano w tamtych czasach jednakowo”46.

Wśród płaskich, wyprażonych, wyścielonych czerwonym piaskiem ulic Alice Springs i na tysiącach kilometrów kwadratowych „dzikich” ziem dokoła, na jawie i we śnie, umysły osadników nawiedzało widmo „tubylców” – już od czasu, kiedy Europejczycy pojawili się w środkowej Australii pod koniec dziewiętnastego wieku. Ernest Giles, majaczący z głodu i pragnienia podczas swojej wyprawy eksploracyjnej w tych okolicach w roku 1872, czuł się „odtrącony” przez Aborygenów. Widywał ich ogniska całkiem niedaleko, ale nie potrafił pojąć, czemu się do niego nie zbliżali. „Bardzo chciałbym pojmać sobie tubylca” – roił. „Kazałbym mu iść przy moim koniu, póki nie zaprowadziłby mnie do wody”47. Oczywiście w tej okolicy woda była życiodajnym eliksirem.

Koryto rzeki Todd, Alice Springs, 1935 (Charles Mountford)

Dla większości Europejczyków wyprawa bez aborygeńskich przewodników czy tropicieli byłaby równoznaczna z samobójstwem. Pierwsze osady pasterskie czy stacje telegrafu, jak Barrow Creek – miejsce osławionego ataku mężczyzn z plemienia Kaytetye w roku 1874, kiedy zginął kierownik stacji i jego podwładny, monter linii, co spowodowało falę odwetowych mordów – stawiano w pobliżu wodopojów służących dotąd rodzimym mieszkańcom. Mówiło się, że szlaki wiodące z interioru do Kimberley „usiane są grobami bezimiennych wędrowców, zamordowanych w trasie”. Znaczna część folkloru Terytorium Północnego powstała na fundamencie spojonym z mściwości osadników i ich relatywnej bezbronności wobec napadów.

W całej środkowej Australii miejsca od tysiącleci uświęcone dla czarnoskórych praktycznie z dnia na dzień stawały się forpocztami ekspansji białoskórych. Gdy nastały lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku, „każda mila kwadratowa […] poszła już w dzierżawę albo były na nią oferty”48. Buntownicy wciąż musieli ulegać przed siłą państwa. Kiedy rządowi geodeci kreślili na swoich mapach twarde, proste linie wydzielające stany i terytoria, osadnicy wędrowali po kraju od wodopoju do wodopoju, swoimi osadami, odwiertami i studniami bezwiednie odtwarzając Ścieżki Śpiewu ze Śnienia „Siedmiu Sióstr”, łączące interior Australii z resztą kontynentu.

Gdy McKinnon przybył do Alice Springs w roku 1931, policja Terytorium Północnego liczyła ciut ponad czterdziestu funkcjonariuszy. Te skromne siły – osławione z powodu kultywowania przemocy i pijaństwa – były kluczowe w relacjach międzyrasowych i działały pod nadzorem władz federalnych od roku 1911, kiedy to Związek Australijski przejął od Australii Południowej administrowanie tymi terenami. Choć „policja tubylcza” nie istniała już w chwili, gdy McKinnon obejmował nową posadę, funkcjonariusze prywatnie najmowali tropicieli spośród Aborygenów. Kiepsko opłacani, służyli oni jako „towarzysze”, „robotnicy”, „ogólna pomoc”, jak też wykonywali zadania stricte policyjne. Do podjęcia tej pracy skłaniały ich bardzo różne motywy, ale niemal wszystkich zwabiła możliwość dzielenia „siły i władzy najeźdźcy”, w tym brutalnego poskramiania aborygeńskich pobratymców obojga płci49.

W roku 1931 w Alice Springs wszyscy mówili o „dzikich”, „zdradzieckich tubylcach”, którzy „grozili” osadnikom, misjonarzom, łowcom dingo i górnikom w sercu kontynentu. Niektórzy „weterani” twierdzili wręcz, że „czarni” „wyrwali się spod kontroli”. Pięć lat suszy, zaostrzając tlącą się wojnę na pograniczu, przetestowało determinację i czarnych, i białych. Poszukiwacze złota, mamieni opowieściami o bogatych złożach żyły Lassetera, na całe miesiące „wymykali się ukradkiem” w odludne regiony kraju50. Jak wielu innych intruzów w środkowej Australii sami sobie stanowili prawo: znaczna większość kontaktów międzykulturowych zachodziła z dala od oczu białych strażników prawa pokroju McKinnona.

W całym Terytorium wciąż żywa była pamięć o okrucieństwie masakry z Coniston. To trzymiesięczne pasmo mordów, sprowokowane zabójstwem Freda Brooksa, łowcy dingo, dokonało się pod przewodem konstabla Williama George’a Murraya, weterana spod Gallipoli. Skutkowało ono śmiercią od siedemdziesięciu do stu pięćdziesięciu Aborygenów na terenach na północny zachód od Alice Springs w okresie od sierpnia do października 1928 roku. Murray, którego wrażliwość została zabita przez wieloletnią służbę w wojsku i na pograniczu, obsadził posterunek w Barrow Creek, gdzie o napaści Kaytetye codziennie przypominał pomnik: „Pamięci Jamesa L. Stapletona, naczelnika stacji, i montera Johna Franksa, zabitych przez tubylców […] 23 lutego 1874”. Wyrobiwszy sobie zasłużoną reputację człowieka twardego, Murray postrzegał siebie jako „obrońcę” pięciuset odizolowanych Europejczyków, na których polowały tysiące „czarnych” w bezkresie środkowej Australii. Gdy relacjonował swoje postępowanie wobec rzekomych morderców Brooksa, którzy w Coniston opierali się aresztowaniu, niczego nie usprawiedliwiał. Żeby samemu nie wpaść w zasadzkę, strzelał „tak, aby zabijać”51.

Mimo masowej rzezi wokół Coniston Japanangka („Ropucha”) z plemienia Warlpiri, który zamordował Brooksa, bo ten bezprawnie zabrał jedną z jego żon, nie wpadł w sieci Murraya. W regionie, gdzie garstka białych regularnie sięgała po Aborygenki, by wykorzystywać je seksualnie i jako pracownice, było to jednym z najczęstszych źródeł konfliktów. Gdy wieści o mordach dotarły do Canberry, naciski organizacji humanitarnych i kościołów sprawiły wkrótce, że premier Stanley Bruce pod koniec roku 1928 ogłosił wszczęcie oficjalnego dochodzenia. Komisja śledcza, pełna ludzi sprzyjających Murrayowi – takich jak John Cawood, komisarz rządu w Alice Springs, a zarazem przełożony Murraya – odrzuciła kluczowe zeznania Aborygenów, beztrosko przyjęła niewiarygodne wywody Murraya, że strzelał w samoobronie, i orzekła, że morderstwa były całkowicie usprawiedliwione, bo „tubylcy” zawzięcie pragnęli „roznieść białych osadników”52. Podobnie jak w przypadku dochodzenia rządu Australii Południowej w sprawie morderstw popełnionych przez konstabla Williama Wilshire’a, nadto skorego do strzelania – ostatecznie trzydzieści siedem lat wcześniej uniewinniono go od zarzutu zabicia dwóch aborygeńskich mężczyzn – państwo stanęło murem za członkami aparatu przemocy i odmówiło wymierzenia im sprawiedliwości.

W kolejnych latach McKinnon miał blisko zaznajomić się z Murrayem, a od Policjanta Platfusa, swojego aborygeńskiego tropiciela, który towarzyszył Murrayowi pod Coniston, słuchał relacji z pierwszej ręki o „wielkim strzelaniu do Aborygenów”. McKinnon świetnie wiedział, że oficjalnie ustalona liczba ofiar, trzydzieści jeden, to kłamstwo, i sam uważał, że było ich raczej około dziewięćdziesięciu53. Szybko się nauczył, żeby nie mówić głośno o tym, co dzieje się na pograniczu. W kulturze, gdzie lokalne gazety regularnie określały Aborygenów w nagłówkach jako „zaczepnych”, „morderczych” i „żądnych krwi” „czarnuchów” (a wspomnijmy też odczłowieczające określenia dla młodych Aborygenów: „byczki” i Aborygenek:„śliska” czy „kudłata”), sprawiedliwość wymierzana przez białych zdecydowanie odstawała od litery prawa, dającego Aborygenom, jako poddanym Korony, taką samą ochronę jak i innym Australijczykom54.

McKinnon trafił do brutalnego świata, podobnego do tego, który poznał w Rabaulu, gdzie biali powszechnie zakładali, że tubylców należy traktować ostro. Obowiązywała tu mentalność „albo my, albo oni”. Chłosty, dźganie dzidami, trucie, gwałty, strzelaniny i forsowne marsze aborygeńskich aresztantów ze skutymi rękami czy połączonych łańcuchami przy szyjach szybko stały się częścią jego życia codziennego. Stare poglądy, które odcisnęły się już na tak znacznej części historii australijskiego pogranicza – od pierwszych dekad osadnictwa na wschodnim wybrzeżu po krwawe wtargnięcia do północnego Queenslandu i Australii Zachodniej pod koniec dziewiętnastego wieku – na początku wieku dwudziestego wciąż miały się dobrze w środkowej Australii: „kto ma siłę, ten ma rację”, „oni rozumieją tylko język strachu”. Uzasadniając w roku 1933 swoje działania w Coniston, William Murray stwierdził: „jak wskazuje historia, są chwile, kiedy do tubylców nie da się dotrzeć w żaden inny sposób”55.

Wbrew temu, co się powszechnie uważa, masakra z Coniston nie zakończyła „czasów zabijania”. Po prostu zaczęto się z tym kryć. Gwałtowne konflikty nie znikły w miesiącach i latach po zakończeniu dochodzenia. Choć połączone skutki suszy i wyprawy karnej Murraya wymusiły na wielu Aborygenach przesiedlenie do osad pasterskich i rezerwatów, w psychice osadników lęk nie zelżał. Ostry podział opinii na temat „sposobu traktowania tubylców” pokrywał się często z zapiekłym sporem między wsią a miastem. Kiedy misjonarze i społecznicy z miast określali Coniston „jawną zbrodnią” i wytykali, że nie da się „traktować Australii jako Związku”, gdy jej ludność tubylcza spotyka się z „pogardą”, „wyzyskiem” i „przepędzaniem” z ich ziem, ci piszący do gazet w Darwin wychwalali Murraya jako „bohatera Australii Środkowej”, człowieka, który „dowodził ostatnią wielką ekspedycją karną policji z tych, które były jedynym skutecznym środkiem zapewnienia białym ludziom bezpieczeństwa na ziemiach czarnych”56. Niektórzy domagali się nawet apartheidu, jak ten oto korespondent z „krainy nigdy-nigdy”, autor listu do „Northern Territory Times” z maja 1929 roku: