Stanie się coś złego - Bączykowski Jakub - ebook + książka

Stanie się coś złego ebook

Bączykowski Jakub

4,2

Opis

W domu w podwarszawskiej miejscowości zostają znalezione zwłoki sąsiada Pawła. Przez przypadek mężczyzna staje się podejrzany o związek z tą śmiercią.

Żeby oderwać się od trudnych emocji, Paweł wraz ze swoim partnerem Sebastianem wyjeżdżają na andrzejki na Podlasie, do domu w lesie. Zapraszają tam najbliższych znajomych. Pod wpływem alkoholu oraz obecności dawnych przyjaciół partnera Paweł traci nad sobą kontrolę i wszczyna awanturę. Obrażeni uczestnicy imprezy opuszczają miejsce.

Paweł zostaje sam w domu i zaczynają się dziać rzeczy, które trudno mu wyjaśnić. Co jest prawdą, a co jedynie alkoholową wizją?

Stanie się coś złego to powieść kryminalna z rozbudowaną warstwą obyczajową. Jest to także znakomity ironiczno-satyryczny obraz współczesnego społeczeństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (76 ocen)
36
20
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martuska_777

Całkiem niezła

Po zapoznaniu się z opisem tej książki miałam pewne oczekiwania. I z przykrością stwierdzam, że się trochę rozczarowałam. Zacznę od głównego bohatera, Pawła, który od pięciu lat jest w szczęśliwym związku z Sebastianem. Zwykle nie oceniam zachowania postaci literackich, ponieważ każdy jest inny, ale matko bosko kochano jaki ten człowiek był irytujący! Nie wzbudził we mnie ani jednego pozytywnego wrażenia, za to nie zliczę, ile razy chciałam nim potrząsnąć i powiedzieć, żeby się ogarnął. Miałam poczucie, że jest strasznie niedojrzały i mega fochaty, a sięganie po alkohol miało zawsze jakiś powód, czy raczej zawsze był powód, by sięgnąć po alkohol (oczywiście zdaniem Pawła). Jeśli chodzi o fabułę, to pomysł mi się podobał. Ciekawie to sobie autor wymyślił i przyciągał moją uwagę. Lubię też próbować rozwikłać zagadkę, snuć domysły i obstawiać rozwiązania, a tu tych możliwości było sporo, więc za to duży plus. Autor utrzymał książkę w klimacie potęgującym mroczne odczucia – jesień, s...
10
Katet19

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo udany debiut. Wciągneło mnie od samego początku i nie sposób było się oderwać. Autor interesująco połączył kryminał z opowieścią obyczajową i psychologiczną. Zwodzi czytelnika do samego końca. Co więcej pisze naprawdę interesujące i różnorodne postaci (Beatka!). Zakończenie trochę za szybkie, ale wszystko dobrze wyjaśnione.
00
Kaes1108

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
poprzecinku

Dobrze spędzony czas

To jest historia zdecydowanie inna od wszystkich, które do tej pory czytałam. Czytając tę książkę, czułam się, jakbym oglądała uwspółcześniony odcinek serialu „Ranczo”, więc myślę, że wielu osobom przypadnie do gustu. Fabuła książki rozgrywa się powoli. Autor zadbał, żebyśmy dokładnie zapoznali się z backstory głównego bohatera. Dzięki temu dowiadujemy się, że Paweł miewa problemy z alkoholem oraz że jego matka od zawsze była (i jest) nadopiekuńcza, co rzutuje na dalsze postrzeganie przez nas wydarzeń, które się dzieją w małej wiosce na Podlasiu. To, że w książce jest tak wiele wątków jest i na plus i na minus. Na plus zdecydowanie to, że dzięki niej nic nie jest oczywiste i czytelnik próbuje połączyć to w całość, by odgadnąć, co jest złudzeniem, a co prawdziwym zagrożeniem dla głównego bohatera. Na minus, że było ich zdecydowanie za dużo. Niektóre zdarzenia na końcu były tak nieracjonalnie wytłumaczone… A inne nic nie wnosiły do fabuły lub pozostawały nierozwiązane. Oczywiście to...
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Stanie się coś złego” Jakuba Bączykowskiego to thriller psychologiczny, który w bardzo świeży i nowoczesny sposób korzysta ze znanych nam motywów z gatunku thrillera i kryminału, jak i stereotypów, którymi przesiąknięta jest polska społeczność. Jest to historia Pawła, który jest niejako świadkiem śmierci sąsiada – niejako, bo znajduje się zaraz obok w kluczowym momencie, jednak tak naprawdę niczego nie widzi. Przesłuchuje go policja, a on zaczyna doświadczać dziwnych zdarzeń nasuwających przepuszczenia, że ktoś go może obserwować… Czy to morderca sąsiada poluje teraz na niego? Historia przedstawiona jest w narracji pierwszoosobowej, więc czytelnik na wydarzenia spogląda subiektywnym okiem Pawła. Czy możemy mu wierzyć? Czy to co się dzieje, dzieje się naprawdę czy może jest efektem bujnej wyobraźni i naużywania alkoholu? Klimat z każdą stroną staje się bardziej gęsty, co podbudowuje też miejsce zdarzeń – większość toczy się w małej podlaskiej miejscowości, w domku...
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

TRZY TYGODNIE WCZEŚNIEJ

– Mamo, poczekaj chwilę. – Sięgając po szklany pojemnik z płatkami owsianymi, oparłem telefon o ekspres do kawy tak, żebyśmy mogli się widzieć podczas po­łączenia.

– No i słuchaj, ona miała taki pieprzyk. To znaczy myś­lała, że to pieprzyk. – Matka, popijając cappuccino, z charakterystycznym dla niej przy tego typu opowieściach napięciem w głosie nawijała o swojej sąsiadce. Z ekranu komórki biła aura chorej ekscytacji. – No i zdrapała to, i odrosło, i znowu zdrapała…

– No i? – Zalałem owsiankę wrzątkiem i sięgnąłem po banana. – Dzwonisz przed ósmą, żeby mi opowiadać tę historię?

– No bo Pawełku, ona nie żyje. To był rak skóry. – Matka patrzyła na mnie z teatralnym smutkiem, a ja nie bardzo wiedziałem, jakiej reakcji oczekuje.

– To straszne – skłamałem, udając, że jestem przejęty. W ogóle mnie to nie interesowało. – Może niepotrzebnie tyle drapała.

„W zeszłym tygodniu koleś z warzywniaka miał udar, a dwa tygodnie temu moją nauczycielkę polskiego z liceum potrącił rowerzysta. Złamała nogę. Lewą. Ziemniaki wypadły jej z torby i poturlały się po ulicy…” – przypomniało mi się. Relacje matki dotyczące nieszczęść, które przydarzyły się w okolicy miejsca, gdzie się wychowałem, były bardzo szczegółowe.

– Straszna tragedia. – Matka zamyśliła się, przeczesała ręką ufarbowane na ciemny blond, sięgające do ramion włosy i westchnęła. – Zrobisz, jak uważasz, ale ja na twoim miejscu poszłabym do lekarza zbadać wszystkie znamiona. Szczególnie tę kropeczkę na brzuchu, koło pępka.

– Pewnie. A mogę po śniadaniu czy trzeba na czczo? – Zacząłem kroić plastry banana do dwóch granatowych miseczek, uśmiechając się ironicznie.

– Możesz się śmiać. Ja idę do dermatologa w przyszłym tygodniu. – Matka przewróciła oczami. – Dwa­naście – dodała.

– Wiem, że dwanaście. – Uśmiechnąłem się do niej, spoglądając w kamerkę. – Nie wiedziałem, że też to liczysz.

– Myślałam, że każdy liczy.

Czy każdy liczył, po ile kawałków banana wkrajał do owsianki? Powątpiewałem.

– A jak ci idzie pisanie, Pawełku? – zapytała ze szczerą matczyną troską, a ja poczułem ucisk w gardle na samą myśl o moich pisarskich postępach.

Napiłem się wody prosto z butelki. Usłyszałem lekkie trzaś­nięcie furtki. Zaraz potem do kuchni wbiegły dwa pełne energii psy: czarny trzyletni labrador Bado i trochę mniej czarna sześcioletnia Rózia, w typie owczarka. Zwierzaki dopadły do błękitnych ceramicznych misek z wodą. Piły ją głoś­no niczym konie, rozchlapując po całym pomieszczeniu.

– Dobrze mi idzie, do przodu – skłamałem, zerkając na wchodzącego do kuchni Sebastiana ubranego w czarne legginsy do biegania, który właśnie zdejmował krótką żółtą puchówkę.

Razem z nim do środka wpadł obłok zimnego listopadowego powietrza, w którym chcąc nie chcąc się zanurzyłem. Sebastian zdjął czapkę i pocałował mnie w policzek.

– Dzień dobry. – Jego zmrożony szorstki zarost przejechał po mojej twarzy.

Przeszedł mnie dreszcz. Bynajmniej nie z podniecenia.

– O, cześć, teściowa! – Sebastian uśmiechnął się, zaglądając mi przez ramię w ekran. – Kiedy wpadasz?

Od wielu lat przy każdej rozmowie Sebastiana z moją matką z jego ust padało niby spontaniczne zapro­szenie, rzucane radośnie i nigdy ze mną niekonsul­towane. Na szczęście matka była jeszcze aktywna zawodowo, więc dotąd nie skorzystała z jego rzucanej ot tak propozycji.

– A wiesz, kochany, fajnie, że pytasz… – Na jej twarzy pojawił się niepokojący mnie radosny uśmiech. – Bo mój syn to mnie nie zaprasza.

– Mamo, nie zaczynaj. My cię chyba nie musimy zapraszać – syknąłem pod nosem, ale na tyle głośno, żeby usłyszała.

– Miło byłoby, gdybyś czasem mi powiedział, że chcesz mnie zobaczyć na żywo. – Nie dawała za wygraną.

– Dobra, to wy sobie pogadajcie, a ja dokończę śniadanie. – Oddaliłem się od telefonu, kiedy Sebastian nachylił się w stronę kamerki.

Sięgnąłem do wiklinowego koszyka z pomarańczami, wyciągnąłem kilka owoców i przekroiłem na pół. Uwielbiałem zapach cytrusów w trakcie wyciskania soku. Zdawałem sobie sprawę, że odgłos wyciskarki może reszcie przeszkadzać w rozmowie, ale skoro nie zwracali mi uwagi, to robiłem swoje. Raz-dwa i szklanki wypełnione witaminami.

– Dobra, to ustalone. Bardzo się cieszę. – Sebastian skierował podniesiony kciuk w stronę kamerki. – Nie mogę się doczekać, kiedy nam ugotujesz swoją ogórkową.

– Ja też! – Matka zapiszczała z radości, żeby po chwili zmienić ton na bardzo poważny. – Sebastian, a ty masz takie podkrążone oczy. I widzę kropelki potu na czole. Kiedy ostatnio badałeś sobie krew? Może ty masz anemię?

Tak, moja matka już dawno osiągnęła Mount Everest w okazywaniu troski poprzez wmawianie nam wszystkim chorób.

– Wróciłem z porannego biegania, to dlatego – odpo­wiedział spokojnie Sebastian. Jego podziwianą przeze mnie supermocą była cierpliwość. – A morfologię robiłem kilka tygodni temu. Zaraz wezmę prysznic i będę jak nowy. Wyś­lę ci selfie.

Usłyszałem chichot z drugiej strony kamerki.

– Dobra, chłopaki, muszę kończyć.

Myślałem, że te słowa nigdy nie padną.

– Miłego dnia. I dbajcie o siebie! Do zobaczenia wkrótce!

– Pa, mamo! – krzyknąłem i popatrzyłem na Sebastiana, który po zakończeniu rozmowy odłożył mój telefon na stół. – Jakie wkrótce?

– Oj, daj spokój, przyjedzie na dwa dni zrobić zakupy świąteczne – powiedział Sebastian, wchodząc po schodach. – Będzie fajnie. Zaraz zejdę na śniadanie! – krzyknął już z piętra.

Spojrzałem na stojącą w rogu kuchni pustą butelkę po cabernet sauvignon. Wyniosłem ją do zielonego worka w garażu. „Dzisiaj wypiję mniej” – postanowiłem naiwnie, słysząc dźwięk szkła uderzającego o szkło. Z góry jednak wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Zawsze było mi szkoda reszty wina w butelce i wlewałem ją sobie do kieliszka. Powiedzmy, że przyświecała mi idea zero waste.

– Paweł! – Dobiegł mnie głos Sebastiana z łazienki. – A ty też słyszałeś, jak dzisiaj w nocy głośno szczekały psy? Zupełnie jakby ktoś chodził przed domem.

„Czemu on się jeszcze nie kąpie?” – dziwiłem się.Co rano wydawało mi się, że trzeba się spieszyć. Nawet jak nie trzeba.

– Nie słyszałem! Spałem z zatyczkami w uszach. Idź już się myć! – powiedziałem, podchodząc do schodów i wkładając całą energię w to, żeby mój głos brzmiał spokojnie. Chyba się udało, choć miałem wrażenie, że był zbyt niski. Ściśnięty. Globus histericus.

Kiedy Sebastian brał prysznic, położyłem się na plecach z ugiętymi nogami. Psy natychmiast do mnie podbieg­ły, pewne, że to zaproszenie do zabawy.

– Na miejsce! – warknąłem, odganiając je.

Prawą dłoń położyłem na klatce piersiowej, a lewą na brzuchu. Zacząłem oddychać tak, żeby podnosił się tylko brzuch. Powtarzałem czynność, dopóki nie usłyszałem, że woda pod prysznicem przestała lecieć. Zbyt szybko wstałem. Zakręciło mi się w głowie. Otworzyłem okno i łapczywie nabrałem świeżego powietrza. Jakby zaraz miało się skończyć.

„Jesienna szarość spowijała jeszcze całą okolicę, a zegar wskazywał parę minut po ósmej. Podwarszawskie osiedle domów jednorodzinnych niemal zniknęło pod warstwą gęstej listopadowej mgły”. Gdybym napisał powieść, której akcja zaczynałaby się tego dnia, to tak mogłyby brzmieć jej pierwsze zdania. Na zewnątrz było paskudnie.

Kiedy kilka lat temu przeprowadziliśmy się z placu Konstytucji w Warszawie do Konstancina-Jeziorny, byliśmy pierwszymi lokatorami nowo wybudowanego osiedla. Trzydziestoparolatkowie, którzy doszli do wniosku, że poza sprawami zawodowymi nic ich nie trzyma w centrum. Z atutów wielkich miast i tak raczej korzystaliśmy poza Polską, głównie w Stanach Zjednoczonych. Przeprowadzka z pięćdziesięcio­metrowego miesz­kania w kamienicy do ponaddwustumetrowego domu okazała się trafionym pomysłem, który nas jeszcze bardziej zbliżył do siebie.

Skończyliśmy urządzać dom tydzień przed trzydziestymi piątymi urodzinami Sebastiana, a że wypadają one w lipcu, nadarzyła się świetna okazja do zorganizowania grilla dla bliskich nam osób. Z grzeczności zaprosiliśmy też kilku sąsiadów, którzy właśnie kończyli się urządzać. Większość z nich była zapracowanymi rodzicami nastolatków, zatrudnionymi w korporacjach w Warszawie. W rozmowach z nimi najczęściej padał jakiś wariant zdania: „Ale ten kurier to się znowu pomylił i wasza paczka wylądowała u nas”. Po czym następował chichot.

Był wśród sąsiadów jeden wyjątek – mój rówieśnik Marcin. Obaj byliśmy młodsi od Sebastiana o trzy lata, co dawało nam możliwość wytykania mu każdego siwego włosa. Marcin mieszkał kilka domów od nas z żoną i dwoma niemowlętami. Od razu złapaliśmy wspólny język. Połączyła nas miłość. Miłość do wina. Poza tym obaj mieliśmy niekontrolowany zwyczaj wyłapywania wyrazów często powtarzanych przez innych rozmówców. Na wspomnianym grillowaniu zdiagnozowaliśmy sąsiadkę nadużywającą słowa „totalnie”. Wszystko dla niej było totalne, łącznie z niedopieczoną karkówką. Na koniec imprezy Renata, bo tak miała na imię, totalnie się nawaliła i została odwieziona do domu na taczce. Totalnie żenujące.

Poprawiłem firanę i włączyłem Dzień dobry TVN. Leciał jakiś reportaż o tym, jak zdradzają mężczyźni. Idealny temat do śniadania.

„…Zdrada u mężczyzny jest spowodowana wieloma motywacjami. Co ciekawe, własne zaspokojenie seksualne to tylko jedna z nich, niekoniecznie najważniejsza. Mężczyzna zdradza przede wszystkim po to, by potwierdzić swoją wartość jako samca i łowcy; by udowodnić swoją atrakcyjność…”*. Odruchowo ściszyłem telewizor i cisnąłem pilotem w róg szarej kanapy. Rózia podniosła leniwie głowę, słysząc schodzącego po schodach Sebastiana.

– Jedziesz do centrum czy zostajesz dzisiaj w domu? – Kiedy usiadł przy stole, poczułem zapach jego skóry po kąpieli.

– Zabieram się z tobą, wyrzucisz mnie gdzieś na Marszałkowskiej. Popiszę z kawiarni. – Wziąłem łyk soku, postawiłem przed Sebastianem owsiankę i usiadłem naprzeciwko niego. – Smacznego.

– Jesteś cały czerwony na twarzy. – Seba spojrzał na mnie z ciekawością. – Wszystko okej?

– Tak, spoko – odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem, mieszając płatki z dwunastoma kawałkami banana. „Poza tym, że ktoś w nocy łaził przed naszym domem” – dokończyłem w myślach. Opłukałem miskę z resztek płatków i włożyłem ją do zmywarki.

– Idź się szykuj, a ja zrobię kawę na drogę.

Sebastian sięgnął po kubki termiczne. Był wyższy ode mnie o kilka centymetrów. Ja musiałem stawać na krześ­le, żeby coś ściągnąć z ostatniej półki. Jemu wystarczyło wspiąć się na palce.

„Idź się szykuj” – powtórzyłem w myślach, patrząc w lustro. O co mu chodziło? Czułem się jak najbardziej gotowy do wyjścia. Na kilka sekund zamknąłem oczy, a potem spróbowałem spojrzeć na siebie z perspektywy przypadkowej osoby: czarne spodnie od dresu, nie­wyprasowana flanelowa koszula w kratę i włosy sterczące na wszystkie strony. Wciąż wydawało mi się, że jestem odpowiednio ubrany do miasta. Fakt, ostatnio pracowałem wyłącznie w domu, więc moja percepcja mogła ulec skrzywieniu.

Wsadziłem głowę pod kran i szybko umyłem włosy. Wysuszyłem je, modelując fryzurę na kształt tych, jakie mają ludziki z klocków Lego, czyli długa grzywka zaczesana na jedną stronę. Ledwo wcisnąłem się w czarne lewisy i wszedłem do garderoby. Po mojej stronie panował, delikatnie rzecz ujmując, chaos. Poza rzeczami wiszącymi na wieszakach reszta ubrań jakoś się pomiętoliła. Pewnie sama.

– Już pora na ciebie. Nie chowaj się. – Sięgnąłem głęboko do wnętrza szafy po czerwoną bluzę z kapturem i napisem All I Want for Christmas Is You.

„Nie chciałbym być listopadem… – pomyślałem potem, idąc pośród kałuż w stronę kawiarni znajdującej się po drugiej stronie ulicy. – Nikt na ciebie nie czeka, każdy chce, żebyś szybko sobie poszedł, a wszyscy uważają cię za główną przyczynę swojego złego samopoczucia”. Listopad miał jednak kilka cech, które były dla mnie pociągające. Był mroczny, tajemniczy, nostalgiczny, pełen melancholii. Potrafił zaskoczyć pięknymi promieniami słońca albo puszystym śniegiem. Choć fakt, głównie padało i wiało.

Mieszanka aromatów kawy, pomarańczy i świeżo wypiekanych croissantów rozgrzała moją zmarzniętą twarz zaraz po tym, jak przekroczyłem próg lokalu. Jak zwykle o tej porze dnia przy kilkuosobowych stolikach siedzieli głównie pojedynczy goście. Popijali swoje cappuccino na sojowym mleku i z nosami za­nurzonymi w laptopach uzupełniali excelowe tabelki albo z kimś rozmawiali, szczerząc się do kamerek. Chętnie bym ich posadził razem, zrobiłoby się luźniej. Pewnie nawet by nie zauważyli, że siedzą w innym miejscu.

Poszedłem do toalety i wytarłem papierowym ręcznikiem głowę zmoczoną deszczem. Kiedy wróciłem na salę, zobaczyłem, że dwóch mężczyzn w garniturach właś­nie opuszcza mój ulubiony stolik z pomarańczowymi fotelami.

– Tu będzie wolne? – Podszedłem do nich i nie czekając na odpowiedź, położyłem swój czarny plecak na jednym z foteli.

– Tak, może pan siadać – odpowiedział niższy garniak, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów. Z lekką kpiną zatrzymał się na napisie All I Want for Christmas Is You.

„Spadaj, gościu, do swojego biureczka w Mordorze!” – przekazałem mu spojrzeniem i z aktorską pogardą zająłem miejsce w rogu kawiarni. Wyjąłem z plecaka przedmioty, które mogły budzić biznesowe skojarzenia. Dwa notesy, kilka długopisów, koszulka z fakturą za wymianę filtrów do wody i pendrive z niedokończonymi tekstami. Rozłożyłem wszystko na stoliku tak, żeby sprawiało wrażenie, że toczy się tam ważne spotkanie. Przynios­łem z baru biały kubek wypełniony po brzegi americano oraz wysoką szklankę z owocową herbatą. Ustawiłem naczynia naprzeciwko siebie.

– Miłego dnia. – Stuknąłem kawą o herbatę, uśmiechając się tak, jakbym co najmniej opracował plan zatrzymania efektu cieplarnianego.

Otworzyłem wysłużonego laptopa i oficjalnie zacząłem dzień pracy. Jakiś rok wcześniej zrezygnowałem z ciep­łej posadki w dużej niemieckiej firmie logistycznej. Byłem już zmęczony intensywnością codzienności. Targety, deadline’y i konwersje zaczynały plądrować mój układ nerwowy. Mieliśmy oszczędności, Sebastian dobrze zarabiał, więc przez jakiś czas mogłem sobie pozwolić na zamianę wysokiej pensji na nieregularne zlecenia.

Niedawno odezwałem się do Magdy, znajomej pracującej przy redagowaniu przewodników turystycznych. Zapytałem, czy nie miałaby pracy dla kogoś z małym doświadczeniem w pisaniu. Do wiadomości dołączyłem listę miejsc, które odwiedziłem: Japonia, różne stany USA, Chile, RPA, Australia. Pomyślałem, że zainteresuje ją choć jedno z nich. Ku mojemu zaskoczeniu wybrała Kalifornię. Owszem, kochałem ten kawałek Stanów, ale nie sądziłem, że ktoś może potrzebować aż całego przewodnika na ten temat.

„Sprawa jest prosta. Linia lotnicza wprowadza połączenie do Los Angeles, więc to projekt na ich zamówienie” – usłyszałem.

Teraz opisywałem więc, jak zwiedzić Kalifornię w dwadzieścia jeden dni. Kilka lat temu razem z Sebastianem objechaliśmy ten stan wzdłuż i wszerz. Magda dała mi dużo swobody przy zleceniu, a na braku presji ostatnio zależało mi najbardziej. Najbardziej.

W pewnym momencie utknąłem z pisaniem jakieś osiemdziesiąt kilometrów na północ od San Francisco, w Napa Valley. Spaleni kalifornijskim słońcem, słuchając 1989 Taylor Swift, przyjechaliśmy tam wtedy na weekend.

W języku Indian Wappo, którzy od stuleci zamieszkiwali tereny obecnej Napa Valley, słowo „napa” oznaczało krainę obfitości. Rzeczona obfitość i zielonożółty kraj­obraz winnic uwiodły mnie już pierwszej nocy. Uwiodły tak, że przez dwa kolejne dni nie mogłem się podnieść z łóżka. Z kolacji serwowanej w jutowym namiocie o zachodzie słońca zapamiętałem jedynie sałatkę z żółtych, czerwonych i zielonych pomidorów, polaną oliwą z oliwek i podaną w głębokim białym talerzu. Po niej chyba było coś ze szpinakiem. Ale to już wywnioskowałem bardziej po kolorze wymiocin. I był jeszcze kelner, niski Latynos, który cały czas dolewał nam wina. Głównie mnie. Sebastian mniej łapczywie delektował się tym dobrodziejstwem.

Niewiele zobaczyłem w Calistodze, niewiele więc miałem do opisania. W zasadzie nic. Nie mogłem jednak zupełnie pominąć w przewodniku jednego z najważniejszych obszarów winiarskich na świecie. Teoretycznie mogłem pójść na skróty i poszukać jakichś informacji w internecie.

Na szczęście przypomniałem sobie o Marcinie. Kochał włoską kuchnię i kilka miesięcy temu kupił lokal w centrum, który przekształcił w restaurację. Włoską oczywiście. Plany miał ambitne, chciał serwować typowe włoskie jedzenie. Nawet próbował edukować gości z poprawnego wymawiania nazw potraw. W menu obok oryginalnej nazwy dopisana była prawidłowa wymowa, np. gnocchi wymawiamy „niokki”, a tiramisù wymawiamy tak, jak jest napisane, z akcentem na ostatnią sylabę. Niokki niokkami, ale w lokalu mojego sąsiada podawali najlepszą pizzę w Śródmieściu. Margherita z burratą i oliwą truflową rozpływała się w ustach.

Marcin z zamiłowania był sommelierem. Mógł godzinami patrzeć, jak tłusta kropla bordowego shiraza spływa po ściance idealnie wypolerowanego kieliszka. Ja w tym czasie opróżniałem całą butelkę. Kochałem wino, ale w przeciwieństwie do jedzenia nie przywiązywałem większej wagi do jego walorów. Ważne, żeby nie było słodkie i miało czerwony kolor. Oferta dyskontów w zupełności spełniała moje niskie oczekiwania.

Zajrzałem do kalendarza w telefonie, upewniając się, że nie pomyliłem dnia ani godziny spotkania z Marcinem. Wszystko się zgadzało. Mieliśmy się zobaczyć wieczorem.

Tymczasem włożyłem do uszu słuchawki, dla stymulacji odpaliłem California Dreamin’ i z zamiarem pisania nachyliłem się nad stolikiem. Niestety sam zamiar nie wystarczył. W sytuacjach, kiedy brakowało mi kreatywności, moja przyjaciółka Beata mówiła: „Paweł, obudź w sobie szalonego dzieciaka i pisz. Masz talent”. W rzeczywistości przez ostatnie tygodnie rzeczony dzieciak spał głębokim snem, a zamiast niego obudziła się we mnie stara baba, która wszędzie widziała zagrożenia i o dwudziestej pierwszej była śpiąca. Naturalnie, trudno było od niej wymagać, żeby w interesujący sposób napisała o słonecznej Kalifornii. Lepiej poradziłaby sobie z Florydą – to tam wyjeżdżali Amerykanie po przejściu na emeryturę.

Zbyt mocno i nerwowo oparłem się o stolik. Prze­chylił się w moją stronę. Pusta szklanka zatańczyła na blacie, podnosząc mi ciśnienie. Ufff, nie przewróciła się. Ale nawet przyspieszone bicie serca nie pomogło mi tamtego ranka obudzić w sobie literackiej kreatywności.

„Dobra, wykorzystam ten czas inaczej” – pomyślałem. Zamknąłem Worda i wszedłem na portal aukcyjny w poszukiwaniu inspiracji na prezenty świąteczne. Po kilkunastu minutach przeklikiwania różnych stron doszedłem chyba na koniec internetu. Bo jak inaczej nazwać miejsce, gdzie można kupić ledowe rzęsy, kupę w sprayu czy wysokiej jakości kobiece stopy?

Z zagłębia chińskiego absurdu wyrwał mnie dźwięk esemesa. Byłem przekonany, że to Sebastian odpisał na wiadomość z linkiem do zakupu gumowych warg usuwających zmarszczki. Jednak to nie on. To Magda, na której zlecenie pisałem przewodnik. Przewodnik, do którego dziś nie napisałem ani jednej strony.

Hej, linie lotnicze zamierzają wcześniej zacząć kampanię reklamową, więc chcę, żebyś jednak uwinął się z robotą do Bożego Narodzenia. Wiem, że termin ciasny, ale zaliczka już do Ciebie wyszła, więc musisz się spiąć. Dasz radę! Xo, M.

„Xo? Ile ona ma lat?”. Nie pamiętam, czy najpierw ścis­nęło mnie w żołądku, czy najpierw odpisałem:

Nie wkurwiaj mnie, bo napiszę Twojej szefowej, że obciągnęłaś jej mężowi na targach w Berlinie. Wziąłem ten projekt, żeby mi nikt nie stał nad głową, więc jak będę gotowy, to go dostaniesz. Nie popędzaj mnie. Aha: i nie każdemu ładnie w żółtym – nie ma za co.

Wyślij. Anuluj. Kciuk przesuwał się w prawo i w lewo tuż nad ekranem monitora. Serce biło coraz szybciej. Wiedziałem, że jeśli puszczę wiadomość w tej wersji, to mogę się pożegnać z jakimkolwiek zleceniem z Warszawy, a może nawet z Polski. Magda plotkowała bardziej niż ja. Tak, było to możliwe.

Hej, dzięki za info! Wszystko będzie ogarnięte na czas. Jestem już na finiszu.

Hmmm…

Hej, dzięki za info! Wszystko będzie ogarnięte na czas. Jestem już na finiszu. Xo, P.

Poszło. Goście w kawiarni zaczęli mi się zlewać w jedną masę. Wielką, głośną i przepoconą masę, wytwarzającą swoimi telefonami, laptopami i oddechami ogromny ślad węglowy. Zamówiłem Ubera. Debashish podjechał w ciągu kilku minut. W tym czasie poczułem, jak na moim czole wypala się szkarłatny napis: „Miał szansę zacząć nowy etap zawodowy, a się FRAJER nie wyrobił”.

Niczego już nie osiągnę.

Frajer. xd

Późnym popołudniem stanąłem w urządzonej na biało-zielono łazience przy sypialni, wpatrując się tępo w swoje odbicie. Równie tępo, ale chyba bardziej intensywnie ono gapiło się na mnie. Nasza toksyczna relacja trwała, od kiedy sięgałem pamięcią. Mimo usilnych prób unikania jego wzroku i tak nasze drogi ciągle się przecinały. Co rano moja lustrzana twarz wypominała mi, ile kieliszków wina wypiłem poprzedniego wieczoru, i robiła szydercze miny za każdym razem, kiedy niezadowolony schodziłem z wagi. Obarczała mnie winą za wszystkie niepowodzenia, umniejszała moje osiągnięcia, narzucała mi, w co mam się ubierać, i nie zostawiała żadnej prywatności. Była wszędzie tam gdzie ja. Oceniała.

Przemyłem twarz zimną wodą, uderzyłem się w policzek i zszedłem do salonu. „Wiem, że termin ciasny, ale zaliczka już do Ciebie wyszła, więc musisz się spiąć” – wybrzmiewało w mojej głowie niczym refren jakiegoś disco gówna puszczanego w radiu. Dopiero kiedy zmęczony w zasadzie niczym usiadłem na kanapie, zauważyłem, że na zewnątrz jest już ciemno. No, może nie całkiem ciemno, ale na pewno ponuro. Zapaliłem lampę stojącą w rogu pokoju. Niewiele to dało. Cóż, to chyba nie była kwestia światła. Napisałem do Sebastiana:

Jestem już w domu i nie wracam do centrum. O której będziesz?

Odpisał od razu:

Mam przymiarkę z Kacprem. Jeszcze jakieś dwie godziny. A co?

Szybko odpowiedziałem:

Nic. Pytam, żeby wiedzieć, na którą robić kolację.

Wcale nie takie nic. Chciałem, żeby Sebastian był już w domu. Kacper, Kacper… Przyjaciel i główne źródło dochodu mojego partnera, więc chwilowo i moje. Początek tej znajomości nie należał do łatwych. Kiedy Seba poznał mnie z modelem, dla którego jego agencja ogarniała większość zleceń, wypiłem jednym haustem Long Island Ice Tea i naburmuszony wyszedłem z koktajlbaru przy Nowym Świecie. Foch. Zawsze uważałem zazdrość za zdrową cechę, charakteryzującą ludzi inteligentnych. Wtedy jednak trochę mnie poniosło. Przeko­nanie, że prawie dwumetrowy, idealnie zbudowany, dwudziestoparoletni blondyn i Sebastian są kochankami, było silniejsze niż świadomość, że po kwietniu przychodzi maj.

– Nawet gdybym miał ochotę, możliwości i nie byłbym z tobą, to i tak nic by z tego nie wyszło. Jego interesują kobiety – powtarzał w domu Sebastian.

Oczywiście mu nie wierzyłem.

Kilka dni po nieudanym pierwszym spotkaniu Kacper zaprosił mnie do znajomych na Facebooku. Z nerwowym podnieceniem przyjąłem zaproszenie. Lepsza okazja na inwigilowanie kochanka partnera mogła mi się nie przytrafić.

– „Ty i Kacper jesteście teraz znajomymi”. Wow! – wymamrotałem ironicznie pod nosem.

Wszedłem na jego profil podekscytowany niczym nastolatek trafiający po raz pierwszy na stronę z pornosami. Wyciskałem każdą informację. Na koniec zostawiłem sobie zakładkę „Albumy”, oczekując definitywnego potwierdzenia, że spotyka się z Sebastianem. Zamiast zdjęć z facetami trafiłem na masę fotografii z cycatymi brunetkami. Na każdej z nich inna laska z ogromnymi ustami wisiał na Kacprze jak płaszcz na modelce.

Emocje opadły i po paru dniach ponownie się z nim spotkaliśmy. Tym razem we czworo: on, my i ubrana w neonowy kombinezon Sandra z Elbląga. Kacper został z nami do dzisiaj, Sandra – nie.

Na dworze zrobiło się już całkiem ciemno. Leżałem na kanapie i patrzyłem w ścianę, marnując resztę dnia. Światła samochodów mijających nasz dom odbijały się na suficie, rozjaśniając wnętrze salonu. Kilka aut i przerwa. Kilka aut i przerwa. Kilka aut i… salon nadal wypełniało halogenowe oświetlenie. Zupełnie jakby ktoś celowo stanął naprzeciw domu i świecił w okna.

Wstałem. Psy leżały znudzone na swoich posłaniach. Światło wciąż wlewało się do środka. Znowu poczułem przyspieszone bicie serca. Ruszyłem w stronę okna, zapalając po drodze jeszcze jedną lampę w salonie. Z zewnątrz dobiegł pisk opon. Zanim zdążyłem wyjrzeć na ulicę, zapadł mrok, tylko gdzieniegdzie majaczyły w ciemności podświetlone numery domów.

Chyba ktoś na kogoś czekał. Albo pomylił domy. Albo się masturbował… „Świat jest pełen wariatów” – powiedziałaby mamusia. Wziąłem kilka uspokajających oddechów. Trochę za głębokich, bo zapiszczało mi w uszach.

„Nie można sprawnie myśleć, kochać i się wysypiać, jeśli nie jadło się dobrze” – napisała kiedyś Virginia Woolf. Powoływanie się na tę kobietę – która całe życie zmagała się z chorobą psychiczną, a w końcu się zabiła – tylko po to, żeby usprawiedliwić zrobienie czegoś kalorycznego na kolację, było takie sobie. Ale czułem, że jeśli nie zjem jakichś węglowodanów, to u Marcina szybko odlecę i znowu niczego się nie dowiem o kalifornijskich winach. Przygotowywanie kremu z dyni miało jeszcze jeden plus. Było czasochłonne. Mogłem nie myśleć o przewodniku. Mogłem nie myśleć o niczym poza gotowaniem.

* Arkadiusz Bilejczyk w rozmowie z Brunonem Nowakowskim, https://facetpo40.pl/zdrada-i-romans/skazani-na-zdrade/, do­stęp 12.01.2023.

ROZDZIAŁ 2

– Bardzo dobra ta zupa. Wezmę jutro do pracy. – Sebastian, wkładając do ust łyżkę, zatrzymał wzrok na mojej twarzy. – Denerwujesz się czymś?

– Magda mnie dzisiaj przycisnęła z terminem. Może to dlatego. – Wzruszyłem od niechcenia ramionami.

Rzeczywiście krem wyszedł mi bardzo dobry. Może trochę za gęsty.

– Jak masz się znowu spinać, weź to olej. – Sebastianowi wydawało się to proste, bo nie powiedziałem mu o zaliczce, którą już wziąłem, żeby spłacić karty kredytowe. – A w ogóle to dużo jeszcze masz?

– No niestety sporo, ale może pójdzie mi szybciej, jak spotkam się z Marcinem. – Nie chciało mi się już kontynuować tego tematu przy kolacji. Zaczynałem się czuć frajersko. Najlepsze wyjście to zmiana wątku. Nie­koniecznie subtelna. – A jak u Kacpra?

– Spoko, znowu kogoś poznał i chce nas sobie przedstawić. – Sebastian podniósł dwa razy brwi do góry i uśmiechnął się pod nosem. – Ta ponoć jest wyjątkowa.

– Jak każda, którą nam przedstawia – zaśmiałem się.

Kiedy włożyłem naczynia do zmywarki, ni z tego, ni z owego zachciało mi się spać. „Nadmierna senność jest objawem wielu groźnych chorób” – mawiała matka. Jednak nie byłem chory, tylko po prostu obżarty. Wracając z pracy, Sebastian kupił na Sadybie drożdżówki z porzeczkami i jeszcze się nimi dopchaliśmy po zupie. Były pyszne!

Z okien łazienki można było dostrzec w oddali gabinet Marcina. Wspiąłem się na palce i zauważyłem świat­ło prześwitujące przez zaciągnięte zasłony. „Pewnie jeszcze pracuje” – pomyślałem. Wszedłem na jego konto na Facebooku. Aktywny pięć godzin temu. Hmmm… Zszedłem na dół. Sebastian leżał przed telewizorem, Rózia obok niego, a Bado przy kanapie. Anita Werner zapraszała na Fakty, a w domu pachniało jesieniozimą: dynią, cynamonem i goździkami. I trochę wilgotnymi psami.

– Chodź do nas. – Sebastian uśmiechnął się i podniósł zapraszająco lewe ramię.

– Bardzo chcę, bardzo, bardzo, ale muszę wyskoczyć chociaż na godzinę. – Zrobiłem smutną minę. Nie chciało mi się wychodzić z domu.

– Wiem. Leć, nigdzie się nie ruszamy. Nie musimy pracować po nocy.

Mimo że stałem już tyłem, wciąż miałem w oczach ten jego zaczepny uśmieszek.

Idąc do sąsiada, nie zabierałem ze sobą wina. Nie miało to sensu, bo nawet gdy wydałem pewnego razu dwie stówki na najdroższego shiraza, jakiego znalazłem, Marcin tak to skomentował: „Kurde, nie wiem, czy to się przyda Agnieszce chociaż do gotowania”. Nie był przy tym oczywiście wyniosły ani złośliwy. Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma. Wziąłem paczkę orzeszków ziemnych z pieprzem. Przynajmniej nie szed­łem z pustymi rękoma.

Kiedy tylko otworzyłem drzwi, listopadowy wieczór wymierzył mi efektownego plaskacza w lico. Wilgotne zimno przylepiło mi się do twarzy niczym lodowa maseczka.

Marcin mieszkał na końcu osiedla. Nie pamiętam, o czym myślałem, idąc do niego. Pewnie o niedokończonym przewodniku. Ostatnio często dopadały mnie wspomnienia z podróży z Sebastianem po Stanach. To na tych wyjazdach najwięcej się o sobie dowiadywaliśmy. Zostawiając na Okęciu wszystkie codzienne wyzwania i wkurwy, mogliśmy się skupić na sobie.

Nałożyłem na głowę kaptur i nacisnąłem lodowaty guzik domofonu. Drugą dłoń schowałem do kieszeni, w której miałem orzeszki. Nikt nie otworzył. Zadzwoniłem jeszcze raz, tym razem przytrzymując dłużej przycisk. Nadal cisza.

– Marcin!!! – Zawsze wydawało mi się, że głośne wołanie kogoś jest takie, no nie wiem… upokarzające? Zupełnie jak podbieganie. Tak, moim zdaniem podbieganie na sto procent było upokarzające.

Wydzieranie się nic nie dało. Nie zamierzałem znowu krzyczeć. Poza gabinetem Marcina, który znajdował się z boku domu, całą posesję spowijała ciemność. Taka z horroru: czarna, wilgotna i przepełniona niepokojącymi dźwiękami typu szelest przelatujących za plecami liści. Przeszło mi przez myśl, żeby przeskoczyć przez płot i rzucić czymś w okno pokoju, z którego wydobywało się światło. Odpuściłem, bo zaraz potem w mojej głowie pojawiła się wizja poślizgnięcia się i wylądowania w krzakach.

„Kurwa, przecież sam niczego nie wymyślę do tego przewodnika!” – zakląłem w duchu, zniecierpliwiony. To i tak był eufemizm w stosunku do tego, jak się zaczynałem czuć. Na bazie informacji, które miał mi przekazać Marcin, zamierzałem pisać przez kolejne kilka dni. Inaczej czekałoby mnie zrobienie sporego researchu.

Telefonu Marcin również nie odebrał, a Facebook pokazywał, że ostatnio był online sześć godzin temu. Kiedy ponownie do niego zadzwoniłem, miałem wrażenie, jakbym wyłapywał brzęczący dźwięk w budynku. Odsunąłem komórkę od ucha i nadstawiłem je w kierunku domu. Nie usłyszałem jednak dzwonienia.

Niczym typowy stalker chodziłem wzdłuż ogrodzenia, nawet ze dwa razy podskoczyłem, żeby zobaczyć… Sam nie wiedziałem co. A może tylko podskakiwałem z zimna? Tak czy inaczej im dłużej wpatrywałem się w okna domu Marcina, tym bardziej wydawało mi się, że jest w nich coraz ciemniej. Co było raczej niemożliwe.

Kiedy miałem już wracać, usłyszałem za plecami podejrzany dźwięk. Na sto procent nie były to liście. I nie mógł to być przejeżdżający samochód. W odmętach mojego umysłu błyskawicznie narodził się scenariusz, w którym postać w czarnej kominiarce wbija mi nóż w plecy i… No właśnie, kradnie paczkę orzeszków i ucieka? Przecież i tak przy większości domów były kamery. Zdecydowanie jednak za moimi plecami coś się działo. Kropla potu spłynęła mi po czole. „Dobra, liczę do trzech i się obracam. Ale lepiej od przodu czy od tyłu? – Biłem się z myślami. – Od tyłu. Trzy, dwa, jeden… To teraz przez lewe czy przez prawe ramię? Przez lewe”.

– Ja pierdolę! Co ty tu robisz? – Jeszcze nie do końca obrócony zobaczyłem, że o moją prawą nogę ociera się Mewa, kot Marcina. – A weź spadaj. Wystraszyłaś mnie. – Odsunąłem ją.

Zamiauczała i wskoczyła na ogrodzenie.

Listopadowy wiatr uderzał chaotycznie i mocno w moją twarz, a serce nadal pracowało szybciej, niż powinno. Nic tu po mnie. Spojrzałem na dom Marcina najpogardliwiej, jak umiałem, i ruszyłem do siebie. W zasadzie to podbiegłem.

Zatrzasnąłem drzwi i wziąłem głęboki, łapczywy wdech. Z ulgą wróciłem do bezpiecznej codzienności, której DNA stanowił Sebastian, nasz związek, nasze psy i dom.

– Zapomniałeś czegoś? – Seba znajdował się dokładnie w tej samej pozycji jak wtedy, gdy wychodziłem. Psy również.

Wyjmując z kieszeni paczkę orzeszków, zauważyłem, że najwyraźniej ściskałem je tak mocno, że został z nich proszek.

– Nie, jakaś dziwna akcja w ogóle. – Ciężko mi się mówiło po tej krótkiej przebieżce. – Wyobraź sobie, że nie otworzył. A w gabinecie paliło się światło.

– A czemu tak sapiesz? – Sebastian wyprostował się na kanapie.

– No bo biegłem. Nieważne. – Rozczarował mnie jego brak zainteresowania spotkaniem, które nie doszło do skutku. – Wezmę szybki prysznic i schodzę do was.

– Czekamy. – Sebastian wstał z kanapy. – Nalać ci wina?

– Poproszę. – Nie rozumiałem, po co w ogóle pyta. Przecież to oczywiste.

„To takie zupełnie nie w stylu Marcina – powtórzyłem kilka razy w myślach, idąc na górę. – Jak ja teraz sklecę ten tekst? Dobra, wypiję wino i pewnie coś wykombinuję”.

Obudził mnie ból głowy. W chuj intensywny. Na zewnątrz było już jasno. Usiadłem na łóżku i zachłannie wypiłem pół butelki wody. Na samą myśl o winie zrobiło mi się niedobrze, choć wiedziałem, że wieczorem i tak napełnię kieliszek.

– Znowu za dużo pijesz – skarcił mnie Sebastian, wychodząc z łazienki. Zazwyczaj wyglądał rano jak młody George Clooney. Ja, zanim przepędziłem nabyty zespół dnia poprzedniego, nie przypominałem nikogo, kto dostałby rolę w komedii romantycznej. – Gadaliśmy już o tym wiele razy… – dodał wyraźnie rozczarowany.

– Daj spokój, wypiłem tyle co zawsze. Tylko nie pamiętam, jak znalazłem się w łóżku. – Wyciągnąłem spod poduszki chusteczkę higieniczną i głośno smarknąłem.

– Nie, Paweł. Wypiłeś sam prawie dwie butelki wina. Gadałeś, jak cię wkurwił Marcin, że ci zniszczył karierę pisarską. W końcu zasnąłeś koło północy na kanapie, rozlewając na poduszkę resztę z kieliszka. – Sebastian szorstko wyrzucał z siebie oskarżenia.

– Przecież jestem w sypialni. – Wziąłem kolejny łyk wody, powoli wracając do pionu. Szybko jednak znowu usiadłem.

– Tak, bo się doczłapałeś z moją pomocą – syknął Seba i ruszył w stronę wyjścia. – To jest na maksa niefajne i nie chcę, żeby takie akcje się powtarzały – dodał w drzwiach.

Nie miałem powodu myśleć, że było inaczej. Znowu nie pamiętałem, co się działo wieczorem. Niewinny rytuał picia wina znacząco wpływał na moją pamięć. Niepamięć.

W drodze do centrum Sebastian nie odezwał się do mnie ani słowem. Nawet było mi to na rękę. Przysnąłem. Śniło mi się, że zasuwam najszybszą motorówką na wybrzeżu Pacyfiku. Z tego dziwnego stanu wyrwało mnie gwałtowne hamowanie. Żołądek podszedł mi do gardła.

BIBLIOTEKA UNIWERSYTECKA. Wielki napis wykuty w zielonym kamieniu godnie prezentował się przed moimi oczami. Sebastian włączył awaryjne.

– Nie wiem, o której dzisiaj skończę, więc bądźmy w kontakcie – powiedział, nie patrząc na mnie. – No, wysiadaj.

„Jezu, czemu on mi każe wysiadać przy bibliotece?”. Wziąłem głęboki oddech.

– Sebastian… – Chwyciłem jego dłoń.

– Co? – Spojrzał w moją stronę, zabierając rękę.

– A czemu ty mnie tu przywiozłeś?

– Ja pierdolę, Paweł. – Jego wzrok przepełniała złość, taka cztery na dziesięć, więc jeszcze nie największa. – Przed snem powiedziałeś, że skoro Marcin ci nie pomógł, to poszukasz inspiracji w bibliotece. Rozumiem, że nie pamiętasz?

Zrobiło mi się wstyd. Tak serio wstyd.

– Przepraszam, naprawdę musiałem się upić. – Sięg­nąłem po plecak leżący na tylnym siedzeniu.

Kiedy w posępnym milczeniu opuszczałem samochód, Sebastian w ostatniej chwili zwrócił się do mnie:

– Paweł…

Liczyłem, że powie, że nic się nie stało albo żebym uważał na siebie.

– …fatalnie wyglądasz i śmierdzisz alkoholem. Napij się jakiejś mocnej kawy, zanim pójdziesz do ludzi.

Dowalił mi, ale z troską.

Byłem tak zakręcony, gdy wychodziłem z domu, że dopiero oddając siwiutkiej szatniarce kurtkę, zauważyłem, że mam na sobie bluzę założoną na lewą stronę. Przebrałem się w toalecie, łyknąłem w kafejce espresso, podwójne albo potrójne, i ruszyłem do głównej auli.

Udało mi się zająć miejsce niedaleko regałów z książkami o podróżach. Odzwyczaiłem się od korzystania z bibliotek, ale już po kilku minutach przypomniało mi się, czemu kiedyś tak dużo czasu w nich spędzałem. Zapach kurzu oraz unosząca się w powietrzu ciekawość. Ciekawość wiedzy. Ciekawość świata. Ciekawość emocji i doznań. Minęło wiele lat od czasu, gdy byłem stałym bywalcem tych skarbnic wiedzy, ale od razu zauważyłem, że poza bardziej nowoczesnym wystrojem nic się w nich nie zmieniło. Chociaż może nie do końca. Zmrużyłem oczy i powoli rozejrzałem się wokół.

Bezdomni. Tak, wszędzie było pełno bezdomnych. Całe grupki siedzące przy stołach. Porwane swetry, dziurawe spodnie, buty pozaklejane taśmami. I warstwy. Warstwa na warstwie. Wszystko bezkształtne i ponaciągane na siebie. Zapewne rzeczy z darów. „Biedni ludzie, pewnie poubierali się na cebulkę, bo przecież w listopadzie zimno. Ale jak zajebiście, że jednocześnie się ogrzewają i czytają” – pomyślałem.

Mój wzrok zatrzymał się na biurku, przy którym siedziały dwie młode bezdomne. Jedna z nich miała na sobie trzy kolorowe spódnice, legginsy, dwie różne getry, bluzę z kapturem, a na niej jeszcze stanowczo za dużą marynarkę. Jej znajoma dla odmiany ubrana była w żółtą bluzę z kapturem, męskie spodnie w kant i do tego kozaki. Strój tej biedaczki uzupełniała za duża wełniana czapka w kratę, prawie zasłaniająca jej oczy.

Kiedy już miałem zacząć swoją robotę, jedna z nich sięgnęła do ogromnego plecaka i ku mojemu niedowierzaniu wyjęła z niego macbooka. Po chwili ta w czapce postawiła na stole ekskluzywną skórzaną torbę i również wydobyła z niej macbooka, tyle tylko że czerwonego. Mindfuck, czyli dysonans poznawczy. Jeszcze raz rozejrzałem się po sali. Dopiero teraz zauważyłem, że większość bezdomnych ma komputery, tablety i telefony komórkowe. Albo dostawali jakieś „dwadzieścia tysięcy plus” miesięcznie od rządu, albo jednak nie byli bezdomni. Westchnąłem głęboko, zaśmiałem się pod nosem i zrobiłem zdjęcie dziewczynom, na które się gapiłem.

Wiedziałeś, że tak się teraz młodzi ludzie ubierają?☺

Wysłałem esemesa do Sebastiana, wyciszyłem telefon, położyłem ekranem do dołu i poszedłem do półki z książkami. Kurs wiedzy o winie, Kevin Zraly. „Na początek może być” – pomyślałem, chwytając dość gruby tytuł z widniejącym na okładce kieliszkiem pieniącego się czerwonego wina na czarnym tle. Nadal na samą myśl o alkoholu robiło mi się niedobrze, ale rozczulanie się nad sobą nie wchodziło w grę. Musiałem uzupełnić brakujący fragment przewodnika, żeby pisać dalej. Zanim zacząłem pracę, wysłałem jeszcze do Marcina wiadomość wypełnioną emocjonalnym rozwolnieniem. Niedostarczona. Rzuciłem okiem na Facebooka. Użytkownik aktywny dzień temu. Trochę dziwne. Agnieszka była z ich córkami na jakimś obozie narciarskim w Szklarskiej Porębie. Może do nich pojechał? Albo może miał kogoś na boku?

Ze swoim kilkuletnim dellem pośród samych mac­booków czułem się w bibliotece jak w dniu pierwszej komunii świętej, kiedy większość moich kolegów dostała w prezencie rowery albo walkmany, a najlepszym prezentem, jaki ja dostałem, był czarny zestaw złożony z zegarka uniseks, kalkulatora i długopisu. „Wszyscy mają, a ja nie! Zniszczyliście mi życie!” – darłem się do matki przez następnych kilka tygodni. W końcu mama pożyczyła pieniądze i kupiła mi czerwonego rometa.

Pisanie na kacu szło opornie, ale po kilkunastu minutach udało mi się złapać rytm i notatki zaczęły się zamieniać w zdania. Na razie takie szkolne, niczym fragmenty z wypracowania licealisty. Zawsze coś. Jednak nadal nie to. Czas musiał jakoś szybciej płynąć tego dnia. Zupełnie nie zwróciłem uwagi, kiedy spłodziłem osiem stron tekstu. Ani że zgłodniałem, ani że ktoś mi się przygląda…

Powoli podniosłem wzrok znad klawiatury, prawie nie ruszając głową. Byłem bardziej niż pewien, że osoba siedząca kilka biurek dalej patrzy w moim kierunku. Czułem na sobie ciepło jej wzroku. Mimo że wszystkie stoliki były zajęte, w gąszczu głów wyraźnie widziałem, że ta jedna tkwi nieruchomo skierowana w moją stronę. Czarna czapka, okulary przeciwsłoneczne, usta zakryte maseczką, granatowy bezrękawnik i czarny szalik. W innym miejscu okulary przeciwsłoneczne pod koniec listopada mogłyby się rzucać w oczy. Od kiedy jednak dosiadł się do mnie chłopak w sukience z brązowego sztruksu, już nic mnie nie dziwiło.

Nie umiałem nawet stwierdzić, jakiej płci jest zainteresowana mną osoba. Wyprostowałem się na krześle i spojrzałem prosto w jej stronę. Szybko odwróciła wzrok. Ewidentnie byłem na celowniku. Opuściłem głowę jeszcze raz, udając, że coś piszę, a potem nagle podniosłem. Sytuacja się powtórzyła. „Albo mam jakieś urojenia, albo to ktoś znajomy, kto nie do końca mnie poznaje. Na pewno dlatego, że przytyłem” – pomyślałem i spontanicznie pomachałem do tej osoby. Chciałem się przywitać.

Wstałem, jak najciszej dostawiłem krzesło do biurka i ruszyłem w stronę człowieka w granatowym bezrękawniku. Nagle między mną a nim przetoczyła się grupka „kloszardów” z macbookami i białymi bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. „Ja pierdolę” – zakląłem w myślach. Kiedy przeszli, po tajemniczej osobie nie było już śladu. Scena jak z Detektywa w sutannie. Chyba za dużo wczoraj wypiłem, zdecydowanie za dużo.

Wróciłem do stolika, gdzie leżały moje rzeczy, odnios­łem książki na miejsce, spakowałem swój relikt do plecaka, wziąłem do ręki telefon i kiedy miałem żwawym krokiem opuścić bibliotekę, nogi się pode mną ugięły. Usiadłem, uderzając głośno plecakiem o podłogę. Kilka osób spojrzało w moją stronę, a ja trzęsącą się ręką trzymałem swojego iPhone’a i nie mogłem oderwać od niego wzroku. Dwadzieścia jeden nieodebranych połączeń od Sebastiana i kilka wiadomości o treści „Oddzwoń”, również od niego.

Po pierwsze, nigdy w ciągu dnia nie dzwoniliśmy do siebie bez ważnego powodu. A już na pewno nie tyle razy. Po drugie, wiedział, że jestem w miejscu, gdzie nie mogę rozmawiać, więc musiał być bardzo zdenerwowany, skoro tyle razy próbował mnie złapać. Poczułem potężne uderzenie gorąca. Nie pamiętałem, jak wyszed­łem z głównej sali. Kiedy byłem już za drzwiami, kilka razy głęboko odetchnąłem i właśnie miałem oddzwonić do Sebastiana, ale nie zdążyłem.

– Paweł! – Seba wbiegł do gmachu głównego biblioteki, od razu mnie zauważył i machnął ręką.

Szybkim krokiem podeszła do niego korpulentna pani z ochrony, prawdopodobnie po to, by zwrócić mu uwagę, że nie wolno tu krzyczeć. Ruszyłem w jego stronę. On biegł, a ja szedłem jak najwolniej. Zupełnie jakby mój mózg wysyłał nogom sygnał: „Nie podchodźcie tam”. Spojrzałem na twarz Sebastiana. Była nienaturalnie biała, jak kartka. Patrząc na nią, po raz pierwszy w życiu czułem ucisk w żołądku. Wiedziałem, że Seba nie przyjechał tu z lunchem dla mnie.

ROZDZIAŁ 3

Nie byłem w stanie przeczytać ani jednego wyrazu z leżącego na stole w naszym salonie dowodu osobistego. Otaczała mnie… hmmm… mgła? Wyraźnie widoczni byli tylko policjant i policjantka: krępy mężczyzna w swetrze w romby i brunetka z lekko wyłupiastymi oczami.

– Czy pamięta pan, co pan oglądał w telewizji po powrocie z domu denata? – Kobieta ze zrośniętymi brwiami wnikliwie analizowała każdy skurcz mięśni mojej twarzy.

– Spod domu – poprawiłem ją, zaskoczony trzeźwością swojego umysłu.

– Oczywiście, spod domu. – Policjantka przekreśliła coś w czerwonym notesie i mruknęła pod nosem.

Policjant wstał od stołu i zaczął spacerować po od­zyskującym ostrość salonie, w którym włączone były wszystkie możliwe światła. Nawet te, o których istnieniu zapomniałem, na przykład lampa led pod szafką RTV. Ciekawe, kto zapłaci za prąd zużyty podczas ich wizyty…

– Nie wiem, chyba Fakty. – Odwróciłem głowę, spoglądając na mężczyznę chodzącego za moimi plecami. – Mogą państwo zapytać Sebastiana. Gdzie on w ogóle jest?

Poza odgłosem wycieraczek na szybie nie pamiętałem niczego z trasy do domu. Bezskutecznie próbowałem ułożyć sobie w głowie to, co usłyszałem wtedy od Sebastiana.

– Pana partner jest tam. – Mężczyzna wskazał dłonią pokój gościnny przy schodach.

Spojrzałem na zamknięte białe drzwi na końcu korytarza.

– Czy pan Wróbel był panu winny jakieś pieniądze? – Pytania robiły się coraz dziwniejsze.

– Raczej nie. Na pewno nic znaczącego. – Nie mog­łem się skupić. – A pan to tak może chodzić po moim domu? – zwróciłem się do czytającego tytuły książek policjanta, który właśnie utkwił wzrok w półce z kryminałami.

– A ile to dla pana znacząca kwota? – Kolejne idiotyczne pytanie padło z ust kobiety, której plamy pod pachami na niebieskiej poliestrowej koszuli zataczały coraz większe koła.

– Dwa miliony. – Uraczyłem ją złośliwą miną, a ona i tak to zanotowała. Litości.

Policjant wrócił do stołu. Wyglądał tak, jakby coś intensywnie rozkminiał, i znowu zaczął spoglądać w stronę książek.

– Będziesz tylko mój, Zemsta na chłodno, Jak zatarłam wszystkie ślady – przeczytał na głos kilka tytułów, mrużąc przy tym oczy. – Dużo się chyba można nauczyć z takich powieści?

– Jak już pan odklei wzrok od półki z amerykańskimi kryminałami, to może uda się panu dostrzec, że poniżej znajduje się cały rząd pozycji o gotowaniu. – Krew we mnie zabuzowała. – Na przykład Nowoczesna kuchnia polska Darii Ładochy. Możemy się umówić na jakiś inny termin? – warknąłem.

Gliniarze spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

– Oczywiście – odpowiedzieli prawie jednocześnie.

Dopiero kiedy zbierali się do wyjścia, zauważyłem, że wchodząc, nie zdjęli butów i nabrudzili. „Ludzie, jest listopad”– skarciłem ich w myślach. Przewróciłem oczami, ale ostatecznie spuściłem na to zasłonę milczenia. Chciałem, żeby sobie poszli.

Kiedy byli już za furtką, policjant jeszcze się obrócił w moją stronę i rzucił:

– Panie Pawle, proszę na razie nie wybierać się za granicę. – Skinął głową na pożegnanie i ruszył w stronę samochodu.

A to akurat zabrzmiało konkretnie. Spojrzałem jeszcze w stronę domu Marcina, pod którym kilkoro sąsiadów paliło papierosy, energicznie gestykulując. Nadal nie docierało do mnie, co się wydarzyło.

Gdy tylko zamknąłem drzwi, usłyszałem, jak Sebastian wychodzi z gościnnego. Schyliłem się do wybiegających za nim psów. Dotyk ich wilgotnych nosów odblokował mnie emocjonalnie. Chciało mi się płakać. Sebastian podszedł i mnie przytulił.

– Czuję się jak w jakimś filmie. Nie mogę w to uwierzyć. – Odsunąłem się od niego, żeby spojrzeć mu w oczy. – Jeszcze raz musisz mi powiedzieć, co się stało.

Sebastian zaprowadził mnie na kanapę. Nie puszczając mojej dłoni, powiedział:

– Marcin nie żyje. Agnieszka znalazła jego ciało, kiedy wróciła dzisiaj do domu. – Westchnął głęboko i spojrzał mi w oczy. – I wszystko wskazuje na to, że byłeś ostatnią osobą, która kręciła się pod ich ogrodzeniem, kiedy umierał albo już był martwy…

„Znalazła jego ciało”. W książkach i filmach był to punkt, po którym zaczynała się pasjonująca gra w „kto zabił?”. Jednak zdecydowanie lepiej się o tym czytało, a najlepiej z kieliszkiem wina w dłoni. Albo oglądało z miską popcornu. Nerwowo przywoływałem sobie wydarzenia z minionego wieczoru. Na pewno zostawiłem jakieś ślady pod domem Marcina. Na pewno stałem tam wystarczająco długo, żeby ktoś mnie zobaczył. Na pewno spotkałem kota i na pewno kilka godzin wcześniej jakieś auto stało na naszej ulicy. Po kilku „na pewno” już niczego nie byłem pewien. „Co teraz będzie? Czy policja myśli, że to ja zabiłem Marcina? Czy ten, kto go zabił, widział mnie pod jego domem i może myśleć, że ja też go widziałem?”. Nie znałem odpowiedzi na te pytania, ale jeśli którakolwiek z nich była twierdząca, znaczyło to, że wdepnąłem w niezłe gówno. Nunc vino pellite curas, pisał Horacy. Utopcie dziś swoje smutki w winie.

Nocą przewracałem się z boku na bok. Ogrzewanie cis­nęło na maksa, a mnie było na zmianę gorąco i zimno. Najczęściej zimno i gorąco  j e d n o c z e ś n i e . Pozornie kojące działanie wypitego przed snem wina ustępowało przyspieszonemu biciu serca i zawrotom głowy. Nie było nawet szansy na to, że dramatyczny przebieg minionego dnia pozwoli mi na odpoczynek. Wziąłem do ręki telefon.

Jasne, że pamiętam. Do wieczora.

W ostatnim esemesie od Marcina nie widziałem niczego, co by zwróciło moją uwagę. Przeczytałem go jeszcze od końca. A później co drugą literę. Nic. Żadnego szyfru. Zwykła wiadomość.

Kiedyś myślałem, że zanim się wydarzy coś złego, będzie to poprzedzone jakimiś znakami; że intuicja mi coś podpowie. Kiedy stałem pod domem Marcina, nie latały nad nim czarne kruki. Nie pojawił się żaden złowieszczy promień. Nie widziałem zastępów aniołów. Był tylko kot.

„Pomyśl o czymś fajnym, pomyśl o czymś fajnym, pomyśl o czymś fajnym…”. Odłożyłem telefon ipróbowałem podarować sobie kilka godzin snu. Moje stany lękowe nie zamierzały jednak odpuszczać. Przez przymknięte powieki zauważyłem, że czujnik ruchu uruchomił światło nad garażem. „Pewnie znowu kot” – pomyślałem. Od kiedy zamieszkaliśmy w domu, wszystko, czego nie widziałem, a co słyszałem, zrzucałem na zamieszkujące okolicę koty. Z salonu dobiegło ostrzegawcze szczeknięcie Rózi. Otworzyłem szeroko oczy i usiad­łem, opierając się o wezgłowie łóżka.

– Słyszałeś? – Szarpnąłem gwałtownie Sebastiana.

– Jezu, co? – Seba, zaspany, usiadł na łóżku. Halo­genowa lampa znad garażu oświetlała połowę jego twarzy.

– Rózia szczekała i czujka nad garażem się włączyła. Chyba ktoś łazi pod domem. – Zapaliłem lampkę nocną.

Sebastian zmrużył oczy. Na jego twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia.

– Paweł, masz za sobą wyjątkowo ciężki dzień. Widzę, że bardzo to wszystko przeżywasz. Nie wiem, czy nie za bardzo. Jest koniec listopada, cały czas coś gdzieś stuka, puka i szumi. Idź spać, bo rano będziemy chodzić na rzęsach. – Położył głowę na poduszce i obrócił się do mnie plecami.

– Słuchaj, jeszcze tylko jedno… – Wstrzymałem oddech. – Wiem, że ty też o tym musiałeś pomyśleć. A co, jeśli jednak ktoś zabił Marcina, widział mnie pod jego domem i teraz będzie chciał mnie unieszkodliwić?

Nie było odpowiedzi. Być może Sebastian znowu zasnął. Być może udawał, że śpi. W zasadzie nawet gdyby nie zasnął, to i tak nie dałby się wciągnąć w dyskusję. Znałem go doskonale. Chyba znałem.

Dokładnie zaplanowany dzień, ustalone godziny posiłków, zbliżona pora chodzenia spać. Rutyna dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Kochałem ją nad życie. Jak Sebastiana. Jakiekolwiek nieplanowane wytrącenie ze stałego rytmu stanowiło dla mnie powód do niezadowolenia i narzekania. Nagłą śmierć sąsiada i przesłuchanie z pewnością mogłem zaliczyć do takich właśnie sytuacji.

– Źle wyglądasz. Masz wory pod oczami. – Kiedy skończyliśmy śniadanie, pogłaskałem Sebastiana po policzku, zabierając ze stołu miseczki po owsiance.

Właśnie, owsianka. Dobrze, że chociaż ona mi została ze stałych punktów dnia. Nie daj Boże, żeby ktoś kazał mi zjeść na śniadanie jaja na bekonie.

– O, dziękuję bardzo. Ty też wyglądasz fatalnie – zaśmiał się Sebastian, wstając od stołu. – Może gdybyśmy spali w nocy, zamiast słuchać szczekania psów, tobyśmy lepiej wyglądali? – dodał już poważniej. – Naprawdę przez to twoje picie wina jesteś coraz bardziej i coraz częściej wytrącony z równowagi. Przez co ja też. Nie sądzisz?

Niczego nie sądziłem. Nic nie odpowiedziałem.

– Musisz dzisiaj jechać do centrum? – Przytuliłem się do niego na środku salonu.

– Muszę. Mam kilka spotkań. Postaram się szybko wrócić. – Sebastian pogłaskał mnie po plecach i odsunął delikatnie. – Jesteś pewien, że nie chcesz się zabrać ze mną?

– Nie chcę nigdzie jechać. – Byłem rozczarowany, że jednak nie zostanie w domu. Jeśli w okolicy grasował seryjny morderca, to przecież ja mogłem być jego następnym celem. Młody, atrakcyjny, kulturalny, kiedyś zamożny. Idealna ofiara.

Sebastian poszedł na górę po swoje rzeczy. Nacisnąłem long coffee na szarym panelu ekspresu. „Uzupełnij pojemnik” – przeczytałem na wyświetlaczu.

– Sam się, kurwa, uzupełnij – burknąłem w odpowiedzi.

Utkwiłem wzrok w czarnej gęstej cieczy wypełniającej filiżankę. „Ciekawe, w jaki sposób umarł Marcin. Czy było dużo krwi? Czy krew jest gęsta? Bardziej tryska czy się wylewa? Czy go bolało? Czy próbował się bronić? Czy ja próbowałbym się bronić?” – przez moją głowę przetoczyła się lawina pytań.

– Ej, stary, co ty robisz?! – Sebastian gwałtownie przesunął mnie na bok i nacisnął jakiś guzik w ekspresie. – Podstawiłeś małą filiżankę, a robisz duży napój. Przelewa się.

– Na pewno nie mnie. – Wróciłem myślami do kuchennej rzeczywistości i spróbowałem wyratować się żartem. – Zrobić ci kawę do samochodu?

Urywając kawałek papierowego ręcznika, spojrzałem mimochodem na orzeszki, które zmiażdżyłem w dłoni, stojąc pod domem Marcina. Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałby dzisiejszy poranek, gdybym umówił się z nim na przykład na szesnastą. Albo gdybym przeskoczył przez płot? Czyste buty okazały się dla mnie ważniejsze niż ludzkie życie…

Sebastian pojechał do Warszawy, a ja zostałem sam w domu. Nie do końca byłem pewien, czy próbując dokończyć pisanie przewodnika w cieniu śmierci sąsiada, mierzyłem się bardziej z przeszłością, czy z przyszłością. Tak czy inaczej musiałem połknąć tę żabę. Do tego cholernie ciężko było przenieść się myślami do Kalifornii, kiedy za oknem ciemna szarość zmuszała do włączania lampki na biurku jeszcze przed południem. To było wręcz niewykonalne.

Kawa za kawą.

Kursor w Wordzie migał nerwowo. Kilka kliknięć na klawiaturze i backspace. I tak cały czas. Na backspacezostawiałem dziś najwięcej odcisków palców. Miałem idealne warunki do pisania. Siedziałem bezpieczny w domu. Przekonywałem samego siebie, że nie stanie się nic złego. Tyle tylko że już się stało. Kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się znajdowałem, jeszcze wczoraj leżał trup. Albo wisiał. Na pewno nie pływał, bo basenu Marcin z Agnieszką nie mieli.

We wszystkich wspomnieniach ze Stanów, które przychodziły mi do głowy, występował Sebastian. Wyglądało na to, że nie chciałem być sam nawet w myś­lach. „Guzik napiszę – pomyślałem i nerwowo zatrzasnąłem komputer. – Może jakaś grzeszna przyjemność?”.

 

Redakcja: Anna Landowska

Korekta: Magdalena Matuszewska, Martyna Olewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje na I stronie okładki: Paweł Panczakiewicz

 

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-82-0