Uczeń Ripleya - Patricia Highsmith - ebook + audiobook + książka

Uczeń Ripleya ebook i audiobook

Highsmith Patricia

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Tom Ripley wiedzie leniwą i dostatnią egzystencję w uroczej posiadłości Belle Ombre, pielęgnując dalie i pobierając lekcje gry na klawesynie. Jednak pewnego wieczoru jego spokój zostaje zakłócony. W miasteczku pojawia się niewidziany tu wcześniej szesnastolatek, który wyraźnie dąży do zawarcia znajomości z Tomem. Ów młody Amerykanin przedstawia się fałszywym nazwiskiem, ale Ripley szybko rozszyfrowuje jego tożsamość: to Frank Pierson, który uciekł z domu zaraz po śmierci ojca, multimilionera, potentata przemysłu spożywczego. Chłopak nieprzypadkowo odszukał właśnie Toma. W archiwach nowojorskiej biblioteki przeczytał doniesienia na jego temat i domyślił się reszty. Doszedł do wniosku, że Tom jest jedynym człowiekiem, któremu może powierzyć swoją tajemnicę. Między chłopakiem o nieczystym sumieniu a mężczyzną pozbawionym sumienia rodzi się silna więź emocjonalna o cechach ojcowsko-synowskiej współzależności. Czy Tom zdoła zaszczepić chłopakowi swoje amoralne zasady i uratować go przed sobą samym?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 0 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Osiolek40

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Boy Who Fol­lo­wed Ri­pley
Ko­rek­ta: AGA­TA NO­CUŃ
Pro­jekt okład­ki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed by Wil­liam He­ine­mann Lon­don 1980 Co­py­ri­ght © 2004 by Pa­tri­cia Hi­gh­smith and Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­sza­wa All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-7392-815-2
Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­sca­ti 18, 00-483 War­sza­wa
Za­mó­wie­nia pro­si­my kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płat­na) – fak­sem: 12 430 00 96 (czyn­nym całą dobę) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Mo­ni­que Buf­fet

1

Było już ciem­no. Prze­sze­dł na dru­gą stro­nę głów­nej uli­cy, pod nie­zbyt ja­sno świe­cącą la­tar­nią, i wkro­czył na ciem­niej­szą dro­gę, pro­wa­dzącą do jego domu, któ­ry znaj­do­wał się w od­le­gło­ści ja­ki­chś dwu­stu me­trów. Uli­ca Toma była nie­mal pro­sta, dwu­pa­smo­wa i utwar­dzo­na. Do­brze ją znał, ucie­szył się jed­nak, kie­dy świa­tła nad­je­żdża­jące­go sa­mo­cho­du oświe­tli­ły lewe po­bo­cze, któ­rym sze­dł. Kie­dy tyl­ko auto prze­je­cha­ło, zdał so­bie spra­wę, że sły­szy za sobą szyb­kie, choć ci­che kro­ki.

Od­wró­cił się.

Po­stać mia­ła la­tar­kę. Tom zo­ba­czył dżin­sy i te­ni­sów­ki. Chło­pak z baru.

– Pa­nie Ri­pley!

Tom stężał.

– Tak?

Chło­pak się za­trzy­mał, ma­ni­pu­lu­jąc przy la­tar­ce.

– Na­zy­wam się B-Bil­ly Rol­lins. Sko­ro mam la­tar­kę, może mó­głbym pana od­pro­wa­dzić?

Tom wi­dział nie­wy­ra­źnie ra­czej kwa­dra­to­wą twarz, ciem­ne oczy. Chło­pak był od nie­go ni­ższy. Mó­wił grzecz­nym to­nem. Czy na­le­ża­ło spo­dzie­wać się na­pa­du, czy też dziś wie­czo­rem był szcze­gól­nie prze­wra­żli­wio­ny? Miał przy so­bie tyl­ko kil­ka bank­no­tów dzie­si­ęcio­fran­ko­wych, ale też by­naj­mniej nie ma­rzył o bój­ce.

– Dam so­bie radę, dzi­ęki. Miesz­kam nie­da­le­ko.

– Wiem. Ja... idę w tę stro­nę.

Tom rzu­cił nie­spo­koj­ne spoj­rze­nie w ciem­no­ść przed sobą i ru­szył na­przód.

– Ame­ry­ka­nin? – za­py­tał.

– Tak, pro­szę pana.

Chło­pak oświe­tlał dro­gę pod kątem do­god­nym dla nich obu, ale bar­dziej niż na dro­gę pa­trzył na Toma.

Tom trzy­mał się w pew­nej od­le­gło­ści od chło­pa­ka. Ręce miał wol­ne i był go­tów do ewen­tu­al­ne­go dzia­ła­nia.

– Je­steś na wa­ka­cjach?

– W pew­nym sen­sie. Tro­chę też pra­cu­ję. Jako ogrod­nik.

– Tak? A gdzie?

– W Mo­ret. W pry­wat­nym domu.

Tom by­łby za­do­wo­lo­ny z po­ja­wie­nia się ko­lej­ne­go sa­mo­cho­du, co by mu po­zwo­li­ło le­piej zo­ba­czyć wy­raz twa­rzy chło­pa­ka, po­nie­waż wy­czu­wał na­pi­ęcie, któ­re mo­gło oka­zać się nie­bez­piecz­ne.

– Gdzie w Mo­ret?

– U ma­da­me Je­an­ne Bo­utin, rue de Pa­ris sie­dem­dzie­si­ąt osiem – od­po­wie­dział tam­ten bez­zwłocz­nie. – Ma spo­ry ogród. Drze­wa owo­co­we. Ale ja głów­nie pie­lę i ko­szę tra­wę.

Tom ner­wo­wo za­ci­snął pi­ęści.

– Śpisz w Mo­ret?

– Tak. Ma­da­me Bo­utin ma do­mek w ogro­dzie. Jest tam łó­żko i umy­wal­ka. Z zim­ną wodą, ale w le­cie to nie szko­dzi.

Te­raz Tom au­ten­tycz­nie się zdzi­wił.

– To nie­spo­ty­ka­ne, żeby Ame­ry­ka­nin wy­brał wieś za­miast Pa­ry­ża. Skąd je­steś?

– Z No­we­go Jor­ku.

– A ile masz lat?

– Nie­dłu­go sko­ńczę dzie­wi­ęt­na­ście.

Tom da­łby mu mniej.

– Masz po­zwo­le­nie na pra­cę?

Po raz pierw­szy zo­ba­czył, że chło­pak się uśmie­cha.

– Nie. Pra­cu­ję na czar­no. Pi­ęćdzie­si­ąt fran­ków dzien­nie to mało, wiem, więc ma­da­me Bo­utin po­zwa­la mi tam spać. Kie­dyś na­wet za­pro­si­ła mnie na obiad. Oczy­wi­ście mogę so­bie ku­pić chle­ba i sera i zje­ść w dom­ku. Albo pó­jść do ka­wiar­ni.

Sły­sząc, jak chło­pak się wy­sła­wia, Tom oce­nił, że nie po­cho­dzi z ni­zin spo­łecz­nych, a spo­sób, w jaki wy­ma­wiał ma­da­me Bo­utin, świad­czył, że tro­chę zna fran­cu­ski.

– Jak dłu­go już tu je­steś? – za­py­tał Tom po fran­cu­sku.

– Cinq, six jo­urs – od­po­wie­dział chło­pak. Nie od­ry­wał od nie­go oczu.

Tom z za­do­wo­le­niem po­wi­tał duży wiąz po­chy­la­jący się nad dro­gą – znak, że do domu po­zo­sta­ło jesz­cze ja­kieś pi­ęćdzie­si­ąt kro­ków.

– Dla­cze­go wy­bra­łeś tę wła­śnie część Fran­cji?

– O, może lasy Fon­ta­ine­ble­au. Lu­bię spa­ce­ro­wać po le­sie. Poza tym bli­sko­ść Pa­ry­ża. Spędzi­łem ty­dzień w Pa­ry­żu... tro­chę po­zwie­dza­łem.

Tom zwol­nił kro­ku. Dla­cze­go chło­pak in­te­re­so­wał się nim do tego stop­nia, by wie­dzieć, któ­ry dom jest jego?

– Przej­dźmy na dru­gą stro­nę.

W od­le­gło­ści kil­ku me­trów wi­dać już było be­żo­wy żwir fron­to­we­go dzie­dzi­ńca Bel­le Ombre, oświe­tlo­ny lam­pą nad drzwia­mi.

– Skąd wie­dzia­łeś, któ­ry to mój dom? – za­py­tał Tom i wy­czuł zmie­sza­nie chło­pa­ka w jego po­chy­le­niu gło­wy, w zmia­nie kie­run­ku, w ja­kim pa­da­ło świa­tło la­tar­ki. – Wi­dzia­łem cię tu­taj na dro­dze ja­kieś dwa, trzy dni temu, zga­dza się?

– Tak – od­po­wie­dział Bil­ly stłu­mio­nym gło­sem. – Wi­dzia­łem pana na­zwi­sko w ga­ze­cie... w Sta­nach. Po­my­śla­łem, że sko­ro je­stem bli­sko Vil­le­per­ce, to chęt­nie zo­ba­czę, gdzie pan miesz­ka.

Kie­dy w ga­ze­cie, za­sta­na­wiał się Tom, i dla­cze­go? Ale wie­dział, że ma do­ssier.

– Zo­sta­wi­łeś tu w mia­stecz­ku ro­wer?

– Nie – od­pa­rł chło­pak.

– A jak wró­cisz dzi­siaj do Mo­ret?

Sie­dem ki­lo­me­trów. Dla­cze­go ktoś, kto no­cu­je w Mo­ret, prze­by­wa sie­dem ki­lo­me­trów do Vil­le­per­ce po dzie­wi­ątej wie­czo­rem bez żad­ne­go środ­ka trans­por­tu? Tom zo­ba­czył sła­be świa­tło na lewo od drzew: ma­da­me An­net­te jesz­cze nie spa­ła, ale była już w swo­im po­ko­ju. Po­ło­żył dłoń na że­la­znym skrzy­dle bra­my, któ­re nie było do­mkni­ęte.

– Mo­żesz wstąpić na piwo, je­śli masz ocho­tę.

Ciem­ne brwi chło­pa­ka ści­ągnęły się lek­ko, przy­gry­zł dol­ną war­gę i spoj­rzał po­sęp­nie na dwie fron­to­we wie­życz­ki Bel­le Ombre, jak­by we­jście do domu wy­ma­ga­ło wiel­kiej de­cy­zji.

– Ja...

Jego wa­ha­nie jesz­cze bar­dziej zdu­mia­ło Toma.

– Mój sa­mo­chód stoi obok w ga­ra­żu. Mogę cię od­wie­źć do Mo­ret.

Nie­zde­cy­do­wa­nie. Czy chło­pak rze­czy­wi­ście tam pra­co­wał i sy­piał?

– Do­brze. Dzi­ęku­ję. Wej­dę na chwi­lę – po­wie­dział Bil­ly.

Prze­szli przez bra­mę, któ­rą Tom za­mknął, ale nie na klucz. Wiel­ki klucz tkwił w zam­ku po we­wnętrz­nej stro­nie. Na noc cho­wa­ło się go pod po­bli­skim ro­do­den­dro­nem.

– Moja żona ma dzi­siaj go­ścia – wy­ja­śnił Tom – ale mo­że­my na­pić się piwa w kuch­ni.

Drzwi fron­to­we nie były jesz­cze za­mkni­ęte na noc. W sa­lo­nie pa­li­ło się po­je­dyn­cze świa­tło, ale przy­ja­ció­łki naj­wy­ra­źniej po­szły już na górę. Często No­ël­le ga­da­ła z He­lo­ise do pó­źna w nocy, albo w po­ko­ju go­ścin­nym, albo u niej.

– Piwa? Kawy?

– Jak tu miło! – wy­krzyk­nął chło­pak. Stał w miej­scu i roz­glądał się wo­kół. – Umie pan grać na kla­we­sy­nie?

Tom uśmiech­nął się.

– Bio­rę lek­cje. Dwa razy w ty­go­dniu. Cho­dźmy do kuch­ni.

Skręci­li z holu na lewo. Tom za­pa­lił świa­tło w kuch­ni, otwo­rzył lo­dów­kę i wy­jął sze­ścio­pak he­ine­ke­na.

– Głod­ny? – za­py­tał, do­strze­głszy na pó­łmi­sku reszt­ki ro­st­be­fu pod fo­lią alu­mi­nio­wą.

– Nie, dzi­ęku­ję panu.

Kie­dy wró­ci­li do sa­lo­nu, Bil­ly przy­pa­trzył się ob­ra­zo­wi Mężczy­zna w fo­te­lu nad ko­min­kiem, a po­tem tro­chę mniej­sze­mu, ale au­ten­tycz­ne­mu Der­wat­to­wi za­ty­tu­ło­wa­ne­mu Czer­wo­ne krze­sła na ścia­nie w po­bli­żu drzwi pro­wa­dzących na ta­ras. Dla­cze­go Der­watt, a nie wi­ęk­szy So­uti­ne w ja­skra­wych czer­wie­niach i błęki­tach, któ­ry wi­siał nad kla­we­sy­nem?

Ru­chem ręki Tom wska­zał ka­na­pę.

– Nie mogę tu sia­dać w tych le­vi­sach. Są zbyt brud­ne.

Ka­na­pa obi­ta była żó­łtym atła­sem. W po­ko­ju sta­ło kil­ka nie­wy­ście­ła­nych krze­seł, ale Tom po­wie­dział:

– Cho­dźmy do mo­je­go po­ko­ju.

Wspi­ęli się po krętych scho­dach, Tom nio­sąc piwo i otwie­racz. Po­kój No­ël­le nie był za­mkni­ęty i pa­li­ło się w nim świa­tło, na­to­miast z po­ko­ju He­lo­ise przez uchy­lo­ne drzwi do­bie­ga­ły gło­sy i śmiech. Tom skie­ro­wał się na lewo, do sie­bie. Za­pa­lił świa­tło.

– Weź moje krze­sło. Jest drew­nia­ne.

Od­wró­cił w kie­run­ku po­ko­ju sto­jące przy biur­ku krze­sło z po­ręcza­mi, po czym otwo­rzył dwie bu­tel­ki.

Oczy Bil­ly’ego za­trzy­ma­ły się na kwa­dra­to­wej ko­mo­dzie Wel­ling­ton, któ­rej blat, mie­dzia­ne oku­cia i wpusz­cza­ne uchwy­ty ma­da­me An­net­te jak za­wsze wy­po­le­ro­wa­ła do per­fek­cji. Chło­pak z apro­ba­tą ski­nął gło­wą. Miał przy­stoj­ną twarz o dość po­wa­żnym wy­ra­zie i moc­nej wy­go­lo­nej szczęce.

– Przy­jem­ne ży­cie pan tu wie­dzie, praw­da?

W to­nie mo­gła po­brzmie­wać kpi­na albo za­wi­ść. Czy­żby przej­rzał jego do­ssier i uznał go za prze­stęp­cę?

– Cze­mu nie? – Tom wręczył go­ścio­wi bu­tel­kę piwa. – Prze­pra­szam, za­po­mnia­łem o szklan­kach.

– Będzie pan miał coś prze­ciw­ko temu, je­śli naj­pierw umy­ję ręce? – za­py­tał Bil­ly z au­ten­tycz­ną grzecz­no­ścią.

– By­naj­mniej. Pro­szę. – Tom za­pa­lił świa­tło w ła­zien­ce.

Chło­pak schy­lił się nad umy­wal­ką i pra­wie mi­nu­tę szo­ro­wał ręce. Nie za­mknął drzwi. Wró­cił uśmiech­ni­ęty. Miał gład­kie war­gi, moc­ne zęby, pro­ste ciem­no­blond wło­sy.

– Te­raz le­piej. Go­rąca woda! – Uśmiech­nął się do wła­snych rąk, po czym ujął bu­tel­kę piwa. – Co to za za­pach w ła­zien­ce? Ter­pen­ty­na? Czy pan ma­lu­je?

Tom za­śmiał się z ci­cha.

– Cza­sa­mi. Ale dzi­siaj wal­czy­łem tam z kor­ni­ka­mi w pó­łkach.

Nie miał ocho­ty roz­ma­wiać o kor­ni­kach.

Kie­dy Bil­ly usia­dł, Tom, któ­ry sie­dział już na in­nym drew­nia­nym krze­śle, za­py­tał:

– Jak dłu­go za­mie­rzasz po­zo­stać we Fran­cji?

Wy­gląda­ło na to, że chło­pak się za­sta­na­wia.

– Może ja­kiś mie­si­ąc.

– Po­tem wra­casz na uni­wer­sy­tet? Stu­diu­jesz?

– Jesz­cze nie. Zresz­tą nie wiem, czy chcę iść na uni­wer­sy­tet. Mu­szę zde­cy­do­wać.

Prze­su­nął pal­ca­mi po wło­sach, od­gar­nia­jąc je na lewą stro­nę. Na czub­ku gło­wy miał wi­che­rek. Wy­da­wa­ło się, że py­ta­nia Toma wpra­wia­ją go w za­kło­po­ta­nie. Upił łyk piwa.

Te­raz Tom spo­strze­gł na jego pra­wym po­licz­ku ma­le­ńką plam­kę, pie­przyk. Po­wie­dział od nie­chce­nia:

– Mo­żesz wzi­ąć go­rący prysz­nic, je­śli chcesz. Pro­szę bar­dzo.

– Nie, nie. Dzi­ęku­ję. Może wy­glądam na brud­ne­go. Ale na­praw­dę po­tra­fię się umyć w zim­nej wo­dzie. Ka­żdy po­tra­fi. – Pe­łne mło­dzie­ńcze war­gi usi­ło­wa­ły się uśmiech­nąć. Po­sta­wił bu­tel­kę na podło­dze i do­strze­gł coś w ko­szu obok swe­go krze­sła. Przyj­rzał się bli­żej. – Au­ber­ge Rése­rve des Qu­atre Pat­tes – prze­czy­tał na wy­rzu­co­nej ko­per­cie. – A to za­baw­ne! Był pan tam?

– Nie. Przy­sy­ła­ją mi od cza­su do cza­su sza­blo­no­we li­sty z pro­śbą o dat­ki. Dla­cze­go py­tasz?

– Bo w tym ty­go­dniu sze­dłem przez las, gdzieś na wschód od Mo­ret, dro­gą grun­to­wą, i spo­tka­łem mężczy­znę i ko­bie­tę, któ­rzy spy­ta­li mnie, czy wiem, gdzie jest to Au­ber­ge Rése­rve, bo mia­ło być gdzieś w po­bli­żu Ve­neux les Sa­blons. Mó­wi­li, że szu­ka­ją go od paru go­dzin. Po­dob­no po­sła­li tam parę razy pie­ni­ądze i chcie­li zo­ba­czyć to miej­sce.

– Oni pi­szą w swo­ich biu­le­ty­nach, że nie­chęt­nie wi­dzą od­wie­dza­jących, bo zwie­rzęta to de­ner­wu­je. Pró­bu­ją zna­le­źć dla nich domy przez pocz­tę, po czym opi­su­ją, jak szczęśli­wy jest pies czy kot u no­wych wła­ści­cie­li. – Tom uśmiech­nął się, przy­po­mi­na­jąc so­bie te sen­ty­men­tal­ne hi­sto­ryj­ki.

– Po­sy­łał im pan pie­ni­ądze?

– Och, trzy­dzie­ści fran­ków parę razy.

– Do­kąd je pan wy­sy­łał?

– Mają pa­ry­ski ad­res. Chy­ba skryt­kę pocz­to­wą.

Te­raz Bil­ly się uśmiech­nął.

– Nie by­ło­by za­baw­ne, gdy­by to miej­sce nie ist­nia­ło?

Toma też roz­ba­wi­ła ta mo­żli­wo­ść.

– Tak. Cha­ry­ta­tyw­ny prze­kręt. Dla­cze­go wcze­śniej o tym nie po­my­śla­łem?

Otwo­rzył na­stęp­ne dwa piwa.

– Mogę na to spoj­rzeć? – za­py­tał Bil­ly, ma­jąc na my­śli ko­per­tę w ko­szu.

– Cze­mu nie?

Chło­pak wy­grze­bał też prze­bit­ki, któ­re przy­szły w ko­per­cie. Rzu­cił na nie okiem i od­czy­tał na głos:

– „...prze­uro­cze stwo­rzon­ko, któ­re za­słu­gu­je na raj­ski dom, jaki opatrz­no­ść mu zna­la­zła”. To ko­ciak. „A te­raz na nasz próg przy­wędro­wał strasz­li­wie chu­dy bia­ło-brązo­wy foks­te­rier, któ­ry po­trze­bu­je pe­ni­cy­li­ny i in­nych pro­fi­lak­tycz­nych za­strzy­ków...” – Bil­ly po­pa­trzył na Toma. – Za­sta­na­wiam się, gdzie jest ten ich próg. A je­śli to szwin­del? – Wy­mó­wił to sło­wo, jak­by się nim de­lek­to­wał. – Je­śli to miej­sce ist­nie­je, za­dam so­bie trud i je znaj­dę. Je­stem cie­ka­wy.

Tom przy­glądał mu się z za­in­te­re­so­wa­niem. Bil­ly... Rol­lins, tak?... na­gle się oży­wił.

– Skryt­ka pocz­to­wa nu­mer dwie­ście osiem­dzie­si­ąt sie­dem, osiem­na­ste ar­ron­dis­se­ment – od­czy­tał. – Za­sta­na­wiam się, któ­ra pocz­ta w osiem­na­st­ce? Czy mogę za­trzy­mać ten list, sko­ro i tak za­mie­rzał go pan wy­rzu­cić?

Za­pał chło­pa­ka zro­bił wra­że­nie na To­mie. Co za­szcze­pi­ło w nim, w tak mło­dym wie­ku, en­tu­zjazm do de­ma­sko­wa­nia szwin­dli?

– Ja­sne, za­trzy­maj to so­bie. – Tom po­pra­wił się na krze­śle. – Czy­żbyś sam padł kie­dyś ofia­rą szwin­dlu?

Bil­ly za­śmiał się krót­ko. Wy­da­wa­ło się, że prze­bie­ga my­ślą prze­szło­ść, żeby zde­cy­do­wać, czy padł, czy nie.

– Nie, wła­ści­wie to nie. Nie ta­kie­go stu­pro­cen­to­we­go szwin­dlu.

Swe­go ro­dza­ju oszu­stwa, być może, po­my­ślał Tom, ale po­sta­no­wił nie drążyć głębiej.

– By­ło­by za­baw­ne – za­uwa­żył – wy­słać tym lu­dziom list pod­pi­sa­ny fa­łszy­wym na­zwi­skiem i po­wie­dzieć: wie­my, że wy­łu­dza­cie pie­ni­ądze dla nie­ist­nie­jących zwie­rząt, więc przy­go­tuj­cie się na wi­zy­tę po­li­cji w... wa­szej skryt­ce.

– Nie po­win­ni­śmy ich ostrze­gać, po­win­ni­śmy ich zlo­ka­li­zo­wać i wkro­czyć. Przy­pu­śćmy, że to kil­ku twar­dzie­li miesz­ka­jących w luk­su­so­wym pa­ry­skim apar­ta­men­cie! Mu­si­my ich na­mie­rzyć, przez skryt­kę.

W tym mo­men­cie Tom usły­szał pu­ka­nie do drzwi i wstał.

Na ko­ry­ta­rzu sta­ła He­lo­ise w pi­ża­mie i ró­żo­wym szla­frocz­ku z kory.

– Och, masz ko­goś u sie­bie, Tom! My­śla­łam, że to gło­sy z ra­dia.

– Ame­ry­ka­nin, któ­re­go wła­śnie po­zna­łem w mia­stecz­ku. – Tom od­wró­cił się, ci­ągnąc ją za rękę. – Moja żona He­lo­ise.

– Bil­ly Rol­lins. En­chan­té, ma­da­me. – Bil­ly wstał i ukło­nił się.

Tom mó­wił da­lej po fran­cu­sku.

– Bil­ly pra­cu­je w Mo­ret jako ogrod­nik. Przy­je­chał z No­we­go Jor­ku. Czy je­steś do­brym ogrod­ni­kiem, Bil­ly? – Uśmiech­nął się.

– Mam do­bre in­ten­cje – od­po­wie­dział chło­pak. Schy­lił gło­wę i zno­wu po­sta­wił ostro­żnie bu­tel­kę z pi­wem na podło­dze obok biur­ka Toma.

– Mam na­dzie­ję, że pana po­byt we Fran­cji będzie przy­jem­ny – po­wie­dzia­ła lek­ko He­lo­ise, ale jej by­stre oczy prze­śli­zgnęły się po chło­pa­ku od stóp do głów. – Przy­szłam ci tyl­ko po­wie­dzieć do­bra­noc, Tom, i że ju­tro rano wy­bie­ra­my się z No­ël­le do skle­pu z an­ty­ka­mi na Le Pavè du Roi, a po­tem do Fon­ta­ine­ble­au na obiad w l’Aigle Noir. Ze­chcesz zje­ść ra­zem z nami?

– Chy­ba nie, dzi­ęku­ję, ko­cha­nie. Baw­cie się do­brze. Zo­ba­czę was obie ju­tro rano, nim wy­ru­szy­cie, praw­da? Do­bra­noc, śpij do­brze. – Po­ca­ło­wał He­lo­ise w po­li­czek. – Od­wio­zę Bil­ly’ego do domu, więc się nie de­ner­wuj, je­śli usły­szysz, jak będę pó­źno wra­cał. Wy­cho­dząc, za­mknę drzwi na klucz.

Bil­ly za­pew­nił, że może ła­two zła­pać oka­zję, jed­nak Tom na­le­gał, że go od­wie­zie. Chciał zo­ba­czyć, czy dom na rue de Pa­ris w Mo­ret ist­nie­je.

W sa­mo­cho­dzie za­py­tał:

– Two­ja ro­dzi­na miesz­ka w No­wym Jor­ku? Co robi twój oj­ciec, je­śli nie jest to zbyt wścib­skie py­ta­nie?

– Pra­cu­je w... bra­nży elek­tro­nicz­nej. Pro­du­ku­ją in­stru­men­ty po­mia­ro­we. Do elek­tro­nicz­ne­go mie­rze­nia ró­żnych rze­czy. Jest jed­nym z dy­rek­to­rów.

Tom wy­czuł, że Bil­ly kła­mie.

– Masz do­bre sto­sun­ki z ro­dzi­ną?

– O tak. Oni...

– Pi­szą do cie­bie?

– O tak. Wie­dzą, gdzie je­stem.

– A z Fran­cji do­kąd się wy­bie­rasz? Do domu?

Chwi­la mil­cze­nia.

– Może do Włoch. Nie je­stem pe­wien.

– Do­brze je­dzie­my? Skręca­my tu­taj?

– Nie, w dru­gą stro­nę – po­wie­dział chło­pak w ostat­niej chwi­li. – Ale je­dzie­my do­brze.

Na­stęp­nie wska­zał, gdzie Tom po­wi­nien się za­trzy­mać: przy skrom­nie wy­gląda­jącym domu śred­niej wiel­ko­ści, z ogro­dem od fron­tu. Wszyst­kie okna były już ciem­ne. Wzdłuż chod­ni­ka ci­ągnął się ni­ski bia­ły mur z za­mkni­ętą bra­mą wjaz­do­wą na jed­nym ko­ńcu.

– Mój klucz. – Bil­ly wy­grze­bał dość dłu­gi klucz z we­wnętrz­nej kie­sze­ni blu­zy. – Mu­szę być ci­cho. Bar­dzo panu dzi­ęku­ję. – Otwo­rzył drzwi sa­mo­cho­du.

– Daj mi znać, cze­go się do­wie­dzia­łeś o tym schro­ni­sku dla zwie­rząt.

Chło­pak się uśmiech­nął.

– Tak jest, pro­szę pana.

Tom pa­trzył, jak idzie do nie­oświe­tlo­nej bra­my, świe­ci la­tar­ką na za­mek, na­stęp­nie prze­kręca klucz. Bil­ly wsze­dł na te­ren po­se­sji, po­ma­chał mu i za­mknął bra­mę. Wy­co­fu­jąc się, żeby za­wró­cić, Tom zo­ba­czył nu­mer 78, wy­ra­źnie wi­docz­ny na nie­bie­skiej me­ta­lo­wej ta­blicz­ce obok głów­ne­go we­jścia. Dziw­ne, po­my­ślał. Po co chło­pak mia­łby po­dej­mo­wać ta­kie nud­ne za­jęcie, na­wet na krót­ki czas, je­śli­by się przed czy­mś nie ukry­wał? Ale Bil­ly nie wy­glądał na prze­stęp­cę. Naj­praw­do­po­dob­niej, po­my­ślał Tom, po­kłó­cił się z ro­dzi­ca­mi albo prze­żył za­wód mi­ło­sny, więc wsia­dł do sa­mo­lo­tu i pró­bu­je za­po­mnieć. Czuł, że chło­pak ma masę pie­ni­ędzy i by­naj­mniej nie musi pra­co­wać jako ogrod­nik za pi­ęćdzie­si­ąt fran­ków dzien­nie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki