Recenzja „Nigdzie indziej” Tommy’ego Orange
15.11.2019Obraz Indian w kulturze jest maksymalnie spłycony i sprowadzony do kliku obrazków: wielkiego pióropusza, tańca wokół ogniska, polowania na bizony. W istocie jest to historia największej kradzieży, strukturalnego rasizmu i brutalnego kolonializmu.
Tommy Orange opisuje współczesnych Indian. Tych żyjących w miastach, pracujących w ośrodkach kultury rdzennych Amerykanów, ale też (a może przede wszystkim) zmagających się z problemami: wykluczenia, zagubionej tożsamości. Nic tu nie jest kolorowe. Rozbite rodziny, przemoc, alkoholizm. Nie jest to na pewno książka, które należy do przyjemnych lektur.
W polifonicznej narracji, Orange, przedstawia nam 12 bohaterów, którzy z różnych przyczyn wybierają się na Zjazd Plemienny w Oakland. Nie chciałbym zdradzać nic więcej, bo siła tej opowieści tkwi właśnie w tych historiach. Według różnych opracowań kolonialiści zabili ok. 95% populacji rdzennych mieszkańców kontynentu. Pozostałych wepchnęli do rezerwatów i chcieli jak najszybciej zapomnieć o temacie. To zburzyło całą hierarchię wartości, poczucie tożsamości, którego nie można odbudować w ciągu kliku pokoleń.
Jesteśmy zapatrzeni w siebie i w swoje problemy. Mamy skłonności do martyrologii. Nie zauważamy cierpienia, które nas nie dotyczy. Dzięki takim książkom otwieramy oczy i uczymy się empatii. Spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Wreszcie szacunku do inności, pokory wobec świata, ale też motywacji do zmian.
Możemy nie być gotowi na tę historię, ale ona już się wydarzyła. Tommy Orange z premedytacją rozdrapuje rany. Nie ucieka jednak do prostej historii o złych białych. To bolesna podróż przez traumy, które wpływają na codzienne życie.
Tommy Orange „Nigdzie indziej” tłum. Tomasz Tesznar Wydawnictwo Zysk