Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy wszystko bezlitośnie dzieli, warto zamknąć oczy i poszukać głębiej!
16-letnia Amelia zaczyna naukę. Wiecznie rozdrażniona uczennica wyróżnia się wśród koleżanek wyzywającym ubiorem i mocnym makijażem. Przez problemy z chorą mamą, strach przed kontaktami z rówieśnikami oraz konflikt z nauczycielką geografii dziewczyna trafia do szpitala. Z pomocą przychodzi Ula, jej przyjaciółka, oraz 38-letni nauczyciel matematyki, Witold. Mimo że Amelia z początku nie pała sympatią do profesora, między głównymi bohaterami rozwija się silne uczucie.
Już od pierwszej strony byłam zaintrygowana i z wielką chęcią poznawałam Amelię oraz jej niecodzienną, bez wątpienia kontrowersyjną historię, która pochłonęła mnie na długie godziny. Zakończenie było wisienką na torcie i dosłownie wbiło mnie w fotel!
Patrycja Bomba, www.bookparadise.pl
31 korytarzy to ważny głos młodego pokolenia, które ma prawo kochać, popełniać błędy, pytać i szukać właściwych ścieżek. Polecam!
Agnieszka Krizel, www.nietypowerecenzje.blogspot.com
Wątek miłości nastolatki do dużo starszego mężczyzny opowiedziany na nowo. Tutaj nie ma utartych schematów, przewidywalnych wydarzeń i podkoloryzowanych sytuacji. Wszystko mogło zdarzyć się naprawdę. Książka jest wspaniałym przykładem, jak pisać o miłości, erotyzmie i granicach, które nie powinny być przekraczane.
Sandra Czarniecka, www.dailyvibes.pl
Agata Rybka – ur. 1995, ukończyła klasę biologiczno-chemiczną w Liceum Ogólnokształcącym im. Fryderyka Chopina oraz Państwową Szkołę Muzyczną I Stopnia w Sochaczewie w klasie fortepianu, obecnie studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Tłumaczka, nauczycielka, rysowniczka, miłośniczka muzyki filmowej. Prowadzi własną stronę „The Gallery of Shadows”. Mówi, że jej celem jest przełamywanie otaczających ją stereotypów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jego niski śmiech przerwał narastającą w sali ciszę.
– To w końcu naturalna czy całkowita? – Zaczął stukać paznokciami o blat biurka. Do moich oczu napłynęły łzy. – Jak widać nawet takich rzeczy nie umiesz rozpoznać.
Nie spuszczał ze mnie wzroku. Przygryzłam wargę. Dlaczego mi to robisz? Czemu tak bardzo chcesz mnie upokorzyć? Strużka potu spłynęła po moim rozpalonym czole. Naturalna? Całkowita? Co ja miałam policzyć? Od początku zajęć nie potrafiłam racjonalnie myśleć, byłam świadoma jedynie tego, że on patrzy i czeka na każdy mój gest. Błagam, zapytaj kogoś innego. Skończmy wreszcie ten cyrk.
Dzwonek.
Momentalnie zerwałam się z miejsca, złapałam torbę i chwilę później byłam w zniszczonej, szkolnej toalecie. Wybiegając z sali na trzęsących się nogach, czułam na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych w klasie, łącznie z nim. Było mi niedobrze, moje policzki płonęły, a ręce miałam zimne jak lód. Zamknęłam się w najdalszej kabinie i usiadłam na mokrej (mam nadzieję, że nie od moczu) podłodze.
– Kurwa! – zaklęłam głośno na widok sporej dziury w moich czarnych rajstopach. Kiedy wychodziłam z sali, musiałam zahaczyć o wystający gwóźdź ławki.
Schowałam twarz w dłoniach i rozpłakałam się. Poczułam nieopanowany przypływ nienawiści w stosunku do wszystkiego, co mnie otaczało – do przypalonej papierosem deski sedesowej oraz głupich napisów wyrytych na ścianach kabiny, do moich rajstop i do niego. Przerwa mijała, a ja, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, w dalszym ciągu siedziałam skulona na ziemi. Pustka w mojej głowie zmieniła się w kłębowisko przybywających z minuty na minutę przypadkowych myśli.
Upokorzył mnie po raz kolejny na oczach całej grupy, był w tym bezkonkurencyjny. Ostatnia godzina uświadomiła mi, jak mało dla niego znaczyłam i jak bardzo mną gardził. Jedyne, co mu zaprzątało głowę, to wyjście co przerwę na papierosa, zjedzenie ciepłego obiadu w stołówce i obejrzenie odcinka ulubionego serialu. Nie było tam miejsca dla mnie, a ja nie zamierzałam o nie walczyć. Z drugiej strony: jak mogłam mieć do niego jakiekolwiek pretensje?
Do łazienki napływały coraz to liczniejsze grupy rozkrzyczanych dziewczyn, dla których spotkania w szkolnej toalecie były idealną okazją, by nakarmić stałych słuchaczy wciąż świeżymi newsami z życia szkolnych gwiazd.
– A słuchaj, byłam w weekend na imprezie i poznałam…
– Byłam na zakupach i kupiłam sobie…
– No i się całowaliśmy i…
– O mój Boże! Naprawdę?! Ale super!
Zwymiotowałam. Pochylona nad ubikacją czułam odór wymiocin zmieszany z odrażającym zapachem docierającym z pozostałych kabin. Zimne, kwadratowe kafelki pozwoliły mi choć trochę złagodzić ból i gorączkę. Zbliżał się koniec przerwy, łazienka opustoszała, a ja zostałam sam na sam z wymiocinami oraz poczuciem bezsilności. Gdyby mnie wtedy zobaczył, pewnie odszedłby pełen zażenowania i obrzydzenia. Dzięki chwilowemu napływowi sił podeszłam powoli w kierunku zlewu, na którym leżało nieużywane od kilku tygodni mydło. Doprowadziłam siebie i swój oddech do ładu, a potem wyszłam z łazienki i ruszyłam żwawo w stronę pracowni biologicznej. Wciąż czułam kwaśny posmak w ustach.
Moi znajomi siedzieli przed klasą. Część z nich nerwowo wertowała podręcznik, inni wzajemnie się przepytywali. Parę osób podniosło głowy i spojrzało na mnie. Na pewien czas myśli o nim zastąpił narastający niepokój związany z nadchodzącym sprawdzianem. Usiadłam pod ścianą i otworzyłam książkę na przypadkowo wybranej stronie. Moim oczom ukazał się rysunek przedstawiający budowę anatomiczną ślimaka.
– Jak tam? – Magda niespodziewanie znalazła się obok mnie i wyrwała mi podręcznik z ręki. – Nie z tego mamy sprawdzian, głupku! – Popatrzyła na rysunek ślimaka i zaśmiała się, ukazując lekko pożółkłe zęby.
Magda była niską, chudą blond pięknością. Nos usłany piegami zasłaniała zazwyczaj grubą warstwą fluidu. Nie było w szkole chłopaka, który nie zwróciłby uwagi na jej długie nogi i zgrabne pośladki. Obserwacja podekscytowanych kolegów wzdychających na jej widok była dla mnie niezłym źródłem rozrywki. Tego dnia zdecydowanie przesadziła z bronzerem, który pozostawił na jej twarzy ciemne, nieestetyczne plamy.
– Wiem – powiedziałam szorstko. W tamtym momencie nie potrzebowałam towarzystwa, w szczególności rozgadanej i wszechwiedzącej Magdy. Wyjęłam z torby telefon i udawałam, że odpisuję na niecierpiącą zwłoki wiadomość.
– On już skończył lekcje? – spytała i uśmiechnęła się zalotnie w stronę siedzącego naprzeciw nas chłopaka w niebieskiej koszuli.
– Kto? – Moje policzki natychmiast przybrały kolor ognistej czerwieni. Mokrymi od potu palcami wciąż pisałam niewidzialny SMS.
– No Kaczmarek, a kto? – Poczułam silny ucisk w gardle. – Skończył czy nie? – Magda dopytywała.
– Chyba tak – powiedziałam. Znałam jego plan na pamięć.
– Nie martw się, może ma gorszy dzień. – Magda westchnęła i położyła głowę na moim ramieniu.
– Pewnie tak.
Nagle mój telefon zawibrował. Na ekranie ukazało się zdjęcie nauczyciela matematyki. „Witold Kaczmarek dzwoni”. Połączenie zostało szybko przerwane. Poczułam intensywny, wszechogarniający ból w klatce piersiowej. Cała się trzęsłam, do moich oczu napłynęła druga fala łez. Krople spadały raz po raz na ekran, zamazując widoczne na nim słowa.
– Oddzwoń do niego!
– Nie chcę z nim rozmawiać. – Schowałam telefon do kieszeni i przetarłam dłonią mokre policzki.
– Przestań ryczeć i idź do niego! Na pewno czeka na ciebie w sali! – Magda wrzasnęła. Kilku znajomych spojrzało w naszą stronę.
– Zamknij się!
Szybko spakowałam podręcznik do torby i pobiegłam w stronę okna. W całej szkole rozbrzmiał przeraźliwy dźwięk dzwonka. Magda podeszła do mnie.
– Proszę cię, no idź do niego! – nalegała. – Na pewno chce cię przeprosić.
Na pewno to chciał się zabawić. Nie układało mu się z żoną, więc potrzebował kogoś, by sobie „ulżyć”. Postanowił wyleczyć kryzys wieku średniego romansem z dużo młodszą uczennicą. Stary kretyn.
– Leć do niego, cholera jasna! – Magda wrzasnęła mi do ucha i wymierzyła kopniaka prosto w pośladek, a ja aż podskoczyłam ze strachu. Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się.
Nie myśląc dłużej, pobiegłam do jego sali, jednak nie było go w środku. Poleciałam w kierunku wyjścia. Na szkolnych korytarzach mijałam zmęczonych nauczycieli niosących pod pachami dzienniki oraz teczki wypchane materiałami na zajęcia. Zobaczyłam z daleka, jak Ula razem z resztą drugiej grupy wchodzi do sali chemicznej. Kiedy znalazłam się przy wyjściu ze szkoły, dostrzegłam wychodzącą z pokoju nauczycielskiego biologiczkę. Bezzwłocznie otworzyłam główne drzwi. Moimi włosami wstrząsnął podmuch zimnego wiatru. Kwiecień obfitował w wiele niespodzianek, pogoda pasująca do okresu zimowego była jedną z nich. Szybkim krokiem ruszyłam w stronę parkingu znajdującego się na tyłach szkoły. Ciemny podkoszulek wystawał niedbale z mojej nieschludnie przekręconej spódnicy zasłaniającej ogromną dziurę w rajstopach. Bez przerwy musiałam ujarzmiać opadające mi na twarz włosy.
Gdy go zobaczyłam, pakował do samochodu brązowy plecak. Zamknął bagażnik i odwrócił się w moją stronę. Miał na sobie oliwkową marynarkę i kremową koszulę wciągniętą w stare, znoszone dżinsy. Z daleka dało się od niego wyczuć odpychający zapach papierosów zmieszany z intensywnymi perfumami. Uśmiechnął się. Zaczęłam iść w jego kierunku zamaszystym, nienaturalnym krokiem. Pod nogami czułam kamienie wbijające się w podeszwy wysłużonych trampek.
– Nie… Rób… Tak… Nigdy… Więcej!
Poczułam dotyk jego popękanych warg na moich. Chwycił mnie w pasie i przyciągnął do siebie energicznym szarpnięciem. Był spięty, drżały mu ręce. Jego zarost drażnił moją skórę, ale był to przyjemny ból. Zanurzyłam palce w jego włosach i w pełni oddałam się fali ciepła płynącej z każdego miejsca, którego dotykał.
– Leć na lekcję. Zadzwonię do ciebie później – wyszeptał. Stykaliśmy się czubkami nosów.
– Lubisz mnie? – spytałam nieśmiało. Witold roześmiał się, położył mokre od potu dłonie na moich policzkach i pocałował mnie w czoło.
– Nawet bardzo.
Wziąłem łyk parzącej kawy, patrząc bezmyślnie w telewizor. „Dzisiaj uczniowie z całej Polski rozpoczynają nowy rok szkolny 2008/2009” – głosił napis na dole ekranu. Ogarnęła mnie panika na myśl o przyszłych dziesięciu miesiącach harówki za marne pieniądze. Za niecałą godzinę miałem obejrzeć kolejną nużącą uroczystość z udziałem wszechobecnych urzędników miejskich, a potem udać się do pokoju nauczycielskiego, by wraz z innymi ubolewać nad minionymi miesiącami zasłużonego odpoczynku.
– Dolać ci jeszcze? – zapytała pulchna kobieta siedząca naprzeciwko mnie. Od prawie dwudziestu lat nazywałem ją swoją żoną, choć to określenie było nieadekwatne do uczucia, jakie do niej żywiłem, a właściwie braku uczucia.
– Nie, dzięki – odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od ekranu. Nieprzełknięte espresso drażniło mój język i podniebienie. Zostało czterdzieści minut do rozpoczęcia ceremonii, a ja pragnąłem jedynie rzucić się na łóżko i zapomnieć o obowiązkach, które zostaną mi powierzone już za kilka chwil.
– Uprasowane ubrania wiszą na wieszaku. Szykuj się i jedziemy. – Małgorzata westchnęła i bez pytania zgarnęła ze stołu kubek z niedopitą kawą. – Dzieciaki, schodźcie na dół!
Spojrzałem z politowaniem na żonę. Poznałem ją w liceum, kiedy chodziliśmy do równoległych klas. Miała wtedy proste, lekko rudawe włosy zawsze związane granatową wstążką. Ot zwykła, skromna dziewczyna z humana. Od czasu gdy spotkaliśmy się przypadkowo na urodzinach mojego znajomego, Małgorzata za wszelką cenę starała się do mnie zbliżyć. Szczerze mówiąc, nie zwróciłem uwagi na entą wielbicielkę wzdychającą na mój widok – nie pierwsza i nie ostatnia. Poza tym była dla mnie „zbyt grzeczna”. No co, miałem z nią pić herbatkę i rozmawiać o brazylijskich telenowelach?
Pomimo apatii z mojej strony Małgorzata regularnie składała mi niezapowiedziane wizyty. A to przyniosła ciasto, a to poprosiła o korepetycje przed sprawdzianem. Od pierwszych odwiedzin mama z ojcem byli zachwyceni jej wyglądem i układnością. Nic dziwnego, że uznali ją za idealną kandydatkę na żonę, ktoś w końcu musiał zapanować nad zbuntowanym rock’n’rollowcem, zakałą rodziny. Wyśmiałem plany rodziców, byłem zbyt pochłonięty weekendowymi potańcówkami oraz przygodnym seksem w klubowych toaletach. Małgorzata zauważyła moje zobojętnienie (zajęło jej to sporo czasu, nie grzeszyła sprytem), dlatego zaczęła odwiedzać mnie coraz rzadziej, aż wreszcie nasz kontakt urwał się na ponad dwa lata. Jedyne, co nas łączyło, to wymuszone uśmiechy na szkolnym korytarzu.
Wszystko zmieniła upalna, wakacyjna noc, kiedy razem ze znajomymi urządziliśmy prywatkę dla absolwentów klas maturalnych. Miałem co świętować, moje oceny były zaskoczeniem zarówno dla mnie, jak i wszystkich wokół. Ku mojemu zdziwieniu na przyjęciu pojawiła się również stroniąca od imprez Małgorzata. Tego dnia miała na sobie czerwoną sukienkę podkreślającą jej szczupłą talię. Włosy związała w warkocz, a rzęsy podkreśliła tuszem. Cały wieczór uśmiechała się do mnie kusząco. Nie wiem, ile wypiłem – sześć, może siedem butelek. Otrzeźwiałem dopiero w sypialni rodziców, czując pod sobą naprężone nagie ciało Małgorzaty. Jej bordowe usta przywarły do mojej szyi, gdy w niej skończyłem.
Po kilku tygodniach milczenia Małgorzata, tym razem w towarzystwie rodziców, złożyła mi niezapowiedzianą wizytę. Dowiedziałem się, że zostanę ojcem. Sytuacja potoczyła się bardzo szybko. Mama Małgorzaty nie zgodziła się na dokonanie aborcji, więc moi rodzice postanowili przeznaczyć wszelkie zebrane oszczędności na ślub, który odbył się, gdy Małgorzata była już w siódmym miesiącu ciąży (wypukły brzuch panny młodej stał się głównym tematem rozmów podczas wesela). Zamieszkaliśmy z jej rodzicami w ciasnym, dwupokojowym mieszkaniu w centrum miasta. To miejsce mnie przytłaczało, było dla mnie niczym klatka dla zwierzęcia. Umierałem, patrząc nocami na biały, popękany sufit oraz obcą kobietę leżącą obok mnie.
Michał urodził się w marcu 1990 roku. Nie byłem z Małgorzatą w szpitalu. Wolałem siedzieć z kolegami w pubie i modlić się o nieudany poród, jednak moje prośby nie zostały wysłuchane. Aż po dziś dzień Michał jest dla mnie wspomnieniem niefortunnej nocy, błędem, wypadkiem przy pracy, osobistym poczuciem winy. Przez pierwsze dwa lata przewinąłem go może dwa, trzy razy. Nigdy nie zabrałem go na spacer, nie bawiłem się z nim, nie przytulałem do snu, nie reagowałem na jego płacz. Po prostu nie czułem takiej potrzeby.
Z teściami mijałem się niekiedy w przedpokoju. Od czasu gdy pobiłem się z ojcem Małgorzaty, nie rozmawialiśmy ze sobą i nie jedliśmy wspólnie rodzinnych obiadków w niedzielę. Nienawidzili mnie i vice versa. Wyprowadzili się, kiedy tylko nadarzyła się okazja – bo gdy nic nie można zrobić (albo można, tylko się nie chce), najlepszym wyjściem jest ucieczka. Szkoda, że nie wzięli ze sobą Gośki.
Nie miałem zamiaru rezygnować ze studiów. Gościłem na uniwersytecie niemal całe dnie, a noce spędzałem zazwyczaj w towarzystwie uroczych studentek. Niestety, nieraz byłem zmuszony uczyć się przy krzykach naszego wspaniałego synka. Zostałem nauczycielem od razu po obronie pracy magisterskiej. Pracowałem na dwa etaty w różnych szkołach, a po tym nieludzkim zapieprzu szedłem od razu do baru lub burdelu. Wracałem do domu przed świtem, naćpany lub pijany. W progu witały mnie wrzaski i ciosy Małgorzaty. Sypiałem w salonie, a moja żona sprzątała wymiociny z przedpokoju i prała moje cuchnące moczem i spermą ubrania. Pewnego dnia zostałem prawie wyrzucony z pracy, ponieważ po całonocnej imprezie przyszedłem do szkoły pijany i zwymiotowałem na biurko. To były czasy!
Dom był w coraz gorszym stanie – niepozmywane naczynia, ubrania niechlujnie porozrzucane po podłodze, a pod nogami walające się gdzieniegdzie butelki. Niespodziewanie nadeszły dni, podczas których Małgorzata w ogóle nie wstawała z łóżka. Spała i płakała na zmianę. Szukałem pomocy, ktoś w końcu musiał zaopiekować się dzieckiem i przygotować mi obiad. Teściowie odmówili, tłumacząc się złym stanem zdrowia, jednak moja mama nie pozostała obojętna. Doprowadziła mieszkanie do ładu i pomogła nam finansowo. Codziennie znajdowała czas, by wesprzeć Małgorzatę w opiece nad Michałem, co robiła w tajemnicy przed ojcem, który wciąż nie potrafił wybaczyć mi konsekwencji wakacyjnej parapetówki. Pewnej nocy moje życie wywróciło się o sto dwadzieścia stopni (nie o sto osiemdziesiąt, nie byłem aż tak podatny na zmiany). Jak zwykle wróciłem z przyjacielskiej popijawy z bolącym brzuchem i mrowiącym kroczem. Zastałem Małgorzatę w kuchni. Siedziała pochylona przy stole, jej koszula nocna była mokra od łez. W jednej ręce trzymała śpiącego Michała, a w drugiej nóż. Spojrzała na mnie i wyszeptała: „Wróciłeś wcześniej”. Zamarłem. Do dziś pamiętam, jak potwornie bałem się o życie chłopca, na którego nie mogłem przedtem patrzeć. Drżałem na myśl o tym, że nóż mógłby skierować się w stronę dziecka. Ostrożnie, krok za krokiem, podszedłem do Małgorzaty i odebrałem jej Michała. Natychmiast zadzwoniłem po znajomego lekarza, który podał mojej żonie tabletki uspokajające. Diagnoza – depresja. Tamtej nocy po raz pierwszy trzymałem w ramionach syna.
– Tato? – Usłyszałem dziecięcy głos po drugiej stronie stołu. Marta patrzyła na mnie swoimi dużymi, zielonymi oczami.
– Co tam?
– O czym myślisz?
– A tak się zamyśliłem – powiedziałem od niechcenia. Marta wstała od stołu i zaprezentowała swój galowy strój na rozpoczęcie roku. Po chwili usiadła mi na kolanach.
– Jesteś smutny? – dopytywała.
– Tylko troszkę zmęczony. – Puściłem do niej oczko. Marta znienacka pocałowała mnie w policzek i pobiegła do pokoju Michała.
– No chodź, bo się spóźnimy! – Usłyszałem jej piskliwy głosik, gdy dobijała się do świątyni starszego brata.
– Spadaj, zaraz zejdę! – Michał wrzasnął zza drzwi.
– Zważ na ton, Michał! – krzyknąłem, słysząc znowu wyraz buntu nastoletniego syna.
– To niech mi nie przeszkadza! Przecież powiedziałem, że zaraz zejdę! – Jego głos był ledwo słyszalny poprzez punkowe wycia dobiegające z pokoju. Marta wróciła do kuchni i skruszona ponownie usiadła mi na kolanach.
– Tato, czy on mnie jeszcze lubi? – wychlipała i objęła mnie za szyję.
– Oczywiście, że lubi. To pewnie przez te hemoroidy tak się denerwuje. – Przytuliłem ją mocno.
– A co to są hemoroidy? – spytała szeptem.
– Takie robaczki, co mu się lęgną w czterech literach. – Roześmiałem się i roztrzepałem starannie ułożoną grzywkę córki. Marta, usatysfakcjonowana odpowiedzią, zachichotała. Wytarła oczy rączką, na której widniał jeszcze ślad po tatuażu z różowym motylem znalezionym w gumie do żucia.
Marta miała chochlicze oczy oraz miękkie, kasztanowe włosy. Była niska i przeraźliwie chuda, mimo że jadła więcej niż Michał i ja razem wzięci. Choć nie planowaliśmy z Małgorzatą drugiego dziecka, niezwykle ucieszyłem się na widok małej, pomarszczonej istotki o moich oczach. A właściwie dwóch niemal identycznych istotek. Wiktoria, moja druga córka, urodziła się dziesięć minut po Marcie w maju 2001 roku. Porównywałem je do bliźniaczek z Lśnienia – były nie do rozróżnienia pod względem wyglądu, a do tego nosiły takie same ubrania, żeby pośmiać się ze ślepego ojca niepotrafiącego rozpoznać własnych dzieci. Dzięki tym dwóm przepięknym damom nauczyłem się, co znaczy obowiązek bycia ojcem. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
– Michał, Wiktoria, nie będę dłużej czekać! – Małgorzata ryknęła, wychodząc z łazienki. Jej włosy wyglądały niczym po walce z rozjuszoną suszarką, a biała spódnica odkrywająca rozstępy na nogach nie współgrała z elegancką, choć za małą, marynarką.
Gośka już dawno zapomniała, że ma coś wspólnego z płcią piękną. Swój naturalny kolor włosów zasłoniła ohydną czarną farbą (miała przy tym rzucające się w oczy, jasne odrosty, a jakże!). Jak na kobietę przed czterdziestką była dość potężna i nie zważała na to, kupując za małe ubrania uwydatniające jej niedoskonałości. Nie znała słów „makijaż” czy „depilacja”, a nad jej wargami widniały ciemne włoski doprowadzające mnie do szału. I tak już od prawie dwudziestu lat.
Usłyszałem kroki na schodach. Wiktoria zeszła do kuchni i bezszelestnie wyjęła z chlebaka przyszykowane kanapki. Była typem outsidera – wiecznie w cieniu siostry, małomówna, nieśmiała. Kiedy Marta biegała po dworze z koleżankami, Wiktoria siedziała zamknięta w swoim pokoju; czytała i rysowała od rana do wieczora.
– Gotowa na pierwszy dzień szkoły? – spytałem. Wiktoria pokazała mi uniesiony kciuk. Marta podbiegła do niej i wzięła ją za rękę. Dziewczynki poszły do przedpokoju. Witold, skup się! Marta ma dziś warkocze, a Wiktoria kitkę, warkocze, kitka, warkocze, kitka.
Zostało piętnaście minut do rozpoczęcia ceremonii, dlatego żwawo wsiedliśmy do nowiutkiego auta, które sprezentowałem sobie na rocznicę ślubu. W czasie drogi Małgorzata szukała w torebce perfum, Wiktoria jak zwykle czytała jakąś książkę, a Marta zerkała raz po raz w ekran telefonu Michała, który odsuwał się od niej, skrywając miłosne wiadomości.
– Odwal się!
– Mamo, on mnie przezywa!
– Michał, odłóż ten telefon.
– To niech się ode mnie odwali!
– Nie mów tak do siostry!
– A ty masz hemoroidy!
– Marta!
– Mamo, on mnie popchnął!
– Weź zjeżdżaj.
– Oddaj ten telefon, powiedziałam!
W ostatniej chwili zatrzymałem się przed staruszką przejeżdżającą rowerem na pasach. Równocześnie odbiliśmy się od skórzanych siedzeń. Rozdygotany rozejrzałem się po samochodzie. Uf, obyło się bez ofiar. Gośka mocno ściskała swoją torbę, Wiktoria i Marta siedziały zesztywniałe, a Michał był wyraźnie rozwścieczony. W wyniku silnego hamowania komórka wypadła mu z rąk na ziemię. Przeniosłem wzrok z przerażonej Małgorzaty na pęknięty, czarny ekran telefonu leżącego obok skrzyni biegów. Zorientowałem się, że od dłuższego czasu wstrzymuję oddech.
– To przez ciebie, ty idiotko! – Michał wrzasnął na Martę i uderzył w nią roztrzaskanym telefonem. Marta zaczęła płakać, Wiktoria aż zamknęła książkę. Przejeżdżający obok kierowca pokazał mi międzynarodowy gest nienawiści. Zamknąłem oczy.
– Resztę drogi pójdziesz pieszo – powiedziałem spokojnie, słysząc klakson stojących za mną samochodów oraz bluźnierstwa nieszczęsnej staruszki sterczącej przed maską. Pierwszy dzień września zapowiadał się niezwykle przyjemnie.
– Ale przecież…
– Wypierdalaj – powiedziałem. Małgorzata wbiła we mnie wzrok, ale nie odezwała się. Spojrzałem w lusterko na czerwonego ze złości syna. Wiktoria zerkała to na mnie, to na Michała. Marta przestała płakać i zatkała uszy rękoma. – Wyraziłem się niejasno?!
Michał wyszedł z samochodu, trzaskając drzwiami. Przez resztę drogi słyszałem jedynie stłumiony odgłos pracującego silnika. Dojechaliśmy pod szkołę kilka minut przed rozpoczęciem inauguracji nowego roku tortur. Małgorzata odnalazła wreszcie flakon perfum. Odór taniego pachnidła zmusił mnie do natychmiastowego opuszczenia auta. Liceum, w którym pracowaliśmy, miało trzy piętra i było potwornie zniszczone, a boisko sprawiało wrażenie nietkniętego od czasu wojny. Marta i Wiktoria uczyły się w podstawówce znajdującej się niecałe pięć minut drogi od naszego miejsca pracy, a Michał w pobliskim ogólniaku.
Głośno wypuściłem powietrze. Byłem cały spocony.
– Zostań tu, ja poczekam na Michała – powiedziałem do Małgorzaty. – A wy biegnijcie do nowej klasy – zwróciłem się do córek.
– Nie jesteś już zły? – Marta zapytała cicho i przetarła spuchnięte oczy rękawem marynarki. Wiktoria spojrzała na mnie pytająco. Dzień się jeszcze w pełni nie rozpoczął, a ja już byłem rozbity na kawałki.
– Nie jestem, słoneczka. – Westchnąłem. – Przepraszam. – Pocałowałem każdą z nich w czoło. Dziewczynki pobiegły na drugą stronę ulicy.
– Powinieneś z nim porozmawiać – powiedziała Małgorzata. Skinąłem głową.
Gośka poprawiła kołnierz mojej pomiętej i mokrej od potu koszuli, po czym podążyła w stronę innych nauczycieli. Pomaszerowałem wzdłuż szkolnego ogrodzenia, odpowiadając mechanicznie „Cześć!” mijającym mnie znajomym. Było pięć po dziewiątej, Michał wciąż się nie pojawił. Chciałem do niego zadzwonić, lecz w porę przypomniałem sobie o klęsce jego sprzętu do porozumiewania się ze światem. Po pewnym czasie zobaczyłem go idącego przeciwną stroną ulicy.
– Michał, chodź tu! – krzyknąłem, przechodząc przez pasy.
– Poczekajcie – Michał mruknął do swoich kolegów, którzy zaczęli rechotać. Kiedy podszedł bliżej, wyczułem od niego zapach papierosów.
– Mogłeś sobie odpuścić fajkę i przyjść na czas – upomniałem go.
– Jestem w klasie maturalnej i jestem pełnoletni. A może mam ci je oddać, panie profesorze? – Wyciągnął z kieszeni paczkę tanich papierosów.
– Chciałem cię przeprosić – szepnąłem, patrząc na czubki swoich wypastowanych butów. Nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy.
– Za co? Za to, że kazałeś mi wypierdalać? – Zaśmiał się nerwowo.
– Tak. Za to, że czasem jestem kiepskim ojcem. – Czułem, jak palę się wewnątrz ze wstydu.
– Odkup mi telefon, to pogadamy. – Michał odwrócił się i poszedł w stronę kolegów, zostawiając mnie z jeszcze większymi wyrzutami sumienia.
Roztrzaskany emocjonalnie poszedłem na boisko „konkurencji”, by dodać otuchy rozpoczynającym podstawówkę córkom. Na białych ogrodowych siedzeniach, które zachęcały do rozpalenia grilla, siedziało całe grono nauczycielskie. Wszyscy rozmawiali głośno na temat minionych wyjazdów oraz „płatającej psikusy pogody”. Żenada. Otarłem rękawem rozpalone czoło i ruszyłem w stronę znajomych nauczycieli, którzy też rozsyłali wkoło sztuczne uśmiechy, starając się zamaskować nienawiść w stosunku do pierwszego dnia września.
Rozpoczęło się pasowanie uczniów podstawówki. Marta, wybrana demokratycznie przez nową klasę, dumnie wystąpiła naprzód. Wiktoria stała z boku, pod pachą trzymała książkę. Pomachała do mnie.
Gdy wreszcie dotarłem na odpowiednią uroczystość, wścibska koleżanka ucząca polskiego zmusiła mnie do opowiedzenia o wspaniałym wyjeździe z żoną do Turcji – o dniach spędzonych na plaży, o tańcach pod gołym niebem i romantycznych wypadach do drogich restauracji, na które w rzeczywistości nie było nas stać. Moi wychowankowie wiercili się przez całą uroczystość, ale w końcu przestałem zdzierać gardło na uwagi. Małgorzata stała po drugiej stronie boiska. Otrzymała wychowawstwo w klasie historyczno-społecznej, czego dogłębnie jej współczułem. Przyszli prawnicy i socjolodzy, tfu!
Zanim moja żona dostała pracę w szkole, była doradcą klienta do spraw odzieżowych (czyli robiła dziesięć godzin dziennie w starej budzie z używanymi rzeczami w rozmiarze XXL). Pewnego dnia postanowiła iść na prywatne studia, które (o dziwo!) skończyła z czwórką na dyplomie. Zaczęła pracę na pół etatu jako nauczycielka wiedzy o społeczeństwie w moim liceum. Kiedy mi o tym powiedziała, prawie dostałem zawału. Tylko praca umożliwiała mi ucieczkę od niej. Ostatnia deska ratunku utonęła. Przerwy, które niegdyś ubóstwiałem, stały się piętnastominutowymi grami w chowanego – Gośka była zawsze na pozycji szukającego. Błogosławieni ci, którzy potrafią schować się za szkolną dekoracją.
– Co pan dzisiaj taki nie w sosie? – zapytał jeden z moich wychowanków. Był wyraźnie rozbawiony całą uroczystością.
– Bo muszę się z wami jeszcze rok użerać – odpowiedziałem. Klasa wybuchła śmiechem. Gdyby tylko wiedzieli, że nie mówiłem ironicznie.
Minęła godzina, a dopiero co zakończyły się przemowy urzędasów. Jeszcze ślubowanie, spotkanie w pokoju nauczycielskim, rada pedagogiczna i oczekiwany powrót do domu zapewne późnym wieczorem. Cóż za wspaniała perspektywa!
– Prosimy o wystąpienie reprezentantów klas pierwszych liceum!
Tu du dum. Tu du dum. Hymn szkoły ryknął z głośników. Chryste, co ja tu robię?
Grupa uczniów wyszła na spotkanie ze szkolnym sztandarem. Powtórzą parę regułek, których nigdy nie będą przestrzegać, i wrócą zadowoleni do znajomych. Sześciu chłopaków stanęło obok sztandaru, każdy po kolei wypowiadał słowa przysięgi. Jeszcze tylko jeden.
Chcę do domu.
– Ślubuję… – Z głośników wybrzmiał damski głos. Parsknąłem śmiechem. Ktoś tu nie przeszedł mutacji! Podniosłem wzrok wlepiony wcześniej w ekran telefonu i niespodziewanie napotkałem wrogie spojrzenie dziewczyny mówiącej z przejęciem do mikrofonu. Miała na sobie dziurawe dżinsy, stare trampki i męską marynarkę, a jej twarz zasłaniały długie, brązowe włosy. Wyglądała jak drobny, zniewieściały chłopiec. Połowa grona nauczycielskiego spojrzała w moim kierunku. Czy naprawdę zaśmiałem się aż tak głośno? Szybko włożyłem telefon do kieszeni marynarki. – W imieniu uczniów klasy pierwszej ef ślubuję.
Skończyła mówić, oddała drżącymi rękami mikrofon i odeszła kaczkowatym krokiem w stronę klasy. Zaraz, zaraz. Pierwsza ef? Geograficzno-fizyczna. O cholera…
– Brawo, Witek – powiedziała po zakończeniu uroczystości Małgorzata. Nauczyciele pędzili do swoich sal, aby jak najszybciej przeprowadzić rozmowy z wychowankami.
– O co ci znowu chodzi? – spytałem, posyłając jeden z moich wspaniałych, wymuszonych uśmiechów w stronę uczniów.
– Szkoda, że w takim wieku zachowujesz się gorzej niż twoi uczniowie. Wytrzymałbyś godzinę bez gier na telefonie – powiedziała karcąco. Poczułem się jak gówniarz, któremu (brzydka) mama daje szlaban na komputer. – Poza tym nie sądziłam, że ślubowanie jest dla ciebie takie zabawne.
– Nudziło mi się. – Próbowałem się usprawiedliwić. – No i myślałem, że to chłopak…
– Kto?
– Ta w męskich ciuchach – odpowiedziałem speszony.
– To noś okulary. – Małgorzata spojrzała na mnie z wyrzutem. – Idę do klasy. Do zobaczenia!
– Cześć! – rzuciłem na odchodne i ruszyłem w stronę mojej sali o numerze 31.
– Jestem wykończony.
Leżenie pod ciepłą kołdrą było długo oczekiwanym zbawieniem po całodziennej udręce. Zakasłałem.
– Ja też – zawtórowała mi Małgorzata. Miała na sobie starą flanelową koszulę nocną z epoki renesansu. Nadal czułem odór jej odrażających perfum.
W telewizji leciał denny pseudodokument, w którym nastoletnia mama opowiadała o swoich przeżyciach z piekła rodem. Zgasiłem papierosa i odwróciłem się w stronę ściany. Minęło pół godziny, zanim trybiki w głowie mojej żony ustawiły się w odpowiednich pozycjach, dzięki czemu zrozumiała, że nie da się zasnąć przy włączonym telewizorze. Zegar wybił dwunastą, a ja wciąż patrzyłem zahipnotyzowany na odpadającą ze ściany farbę. Było mi duszno. Bałem się, że tej nocy nie zmrużę oka, a musiałem odpocząć przed pierwszym dniem prawdziwej katorgi.
Nagle poczułem łagodny dotyk na plecach.
– Może zrobić ci masaż po męczącym dniu? – Gośka wyszeptała i musnęła płatek mojego ucha. Dreszcz przebiegł mi po całym ciele. – Dzieci śpią.
– Nie, dzięki. Muszę się wyspać – odpowiedziałem, jednak Małgorzata nie pytała o pozwolenie. Obróciła mnie w swoją stronę, a potem zaczęła całować moje ramiona i szyję. Rozebrała mnie. Opierałem się, lecz bezskutecznie. Leżałem spięty, nie mogłem patrzeć na swój gruby brzuch. – Nie mam siły, naprawdę – wydukałem obrzydzony jej mokrymi pocałunkami. Nie słuchała. Zdjęła koszulę zakrywającą obwisłe piersi oraz rozstępy po ciążach i przysunęła się do mnie. Wzięła moją rękę i położyła ją sobie na biodrze. Oczekiwała na ruch, który nie nastąpił.
– No dotknij mnie! – zażądała. Zniesmaczony dotykałem jej zwisających piersi. Obrzydlistwo! Małgorzata masowała w tym czasie mojego penisa, coraz szybciej i mocniej. Wzdychała jak po przebiegnięciu maratonu. – Nie podniecam cię już? – zapytała, widząc, że mój organizm w ogóle na nią nie reaguje. Zaczęła pieścić mnie ustami. Nie wytrzymałem. Szarpnąłem ją za ramiona i rzuciłem na łóżko. Wybiegłem szybko z sypialni. Po drodze zgarnąłem rzucone na podłogę ubrania i wytarłem pozostałości śliny z szyi.
Zasypiając w salonie, słyszałem z drugiego pokoju szloch Małgorzaty.
– Hej! Gdzie mamy?
– Hej! – odpowiedziałam spłoszona nagłym atakiem ze strony znajomej z nowej klasy. – Chyba na trzecim piętrze.
– Ja to w ogóle nie ogarniam. Kurde, zapomniałam: jak masz na imię? Ania? – spytała.
– Amelia – rzuciłam, ale dziewczyna już mnie nie słuchała.
Przyspieszyłam. Chciałam wyswobodzić się z niekomfortowej sytuacji, ale natrętna, niebieskooka piękność, która zapewne zostanie niedługo królową klasy, wciąż dotrzymywała mi kroku. Piskliwy odgłos jej starych tenisówek, krzywo obcięte paznokcie pomalowane turkusowym lakierem oraz niezliczona ilość bransoletek na obu nadgarstkach rozbudzały we mnie instynkt mordercy.
– Ja jestem Alicja – stwierdziła z dumą rozchichotana dziewczyna. Jej długie, czarne warkocze bujały się na prawo i lewo.
– Wiem. – Westchnęłam, po czym demonstracyjnie założyłam słuchawki. Dzięki nim mogłam na pewien czas uchronić się od słuchania plotek oraz miłosnych wyznań wypełniających zatłoczone szkolne korytarze. Zorientowałam się, że Alicja wciąż do mnie mówi. Ściszyłam muzykę.
– Podobno jest strasznie cięty, ale niby wszyscy u niego zdają. Ja tam się boję trafić do jego grupy, słaba jestem z matmy – mówiła przejęta, energicznie przy tym gestykulując. Nie byłam ani trochę zdziwiona informacją na temat jej matematycznych zdolności. Po paru minutach w towarzystwie głupiutkiej Alicji nietrudno było wywnioskować, że jej IQ nie przekracza poziomu kapusty plus jeden. – A ty się nie boisz? – zapytała.
– Trochę – wysapałam, kiedy dotarłyśmy na trzecie piętro. – Cześć! – wykrzyknęłam w stronę osób siedzących pod ścianą. Paru znajomych machnęło głowami w moją stronę.
Usiadłam przy kaloryferze, a Alicja pobiegła do innych roześmianych wariatek, dzięki czemu miałam wreszcie szansę posłuchać w spokoju muzyki. Zauważyłam, że pod drzwiami sali 31 siedziała również moja znienawidzona znajoma z gimnazjum, Magda, która w tamtym momencie podrywała jakiegoś przystojnego kolegę w pomarańczowej koszuli w kratę.
– Hejka! – krzyknęła do mnie, gdy nieznajomy udał się w stronę toalety.
– Hej! – Uśmiechnęłam się do niej sztucznie. Tylko tu nie podchodź, tylko tu nie podchodź.
Magda podeszła do mnie. Znowu byłam zmuszona zapauzować muzykę. Zrezygnowana włożyłam słuchawki i telefon do torby. Magda usiadła po mojej lewej stronie. Miała na sobie brązowy sweter, a jej powieki pokrywał żółty cień. Jeszcze nie zaczęła mówić, a ja miałam już dosyć jej piskliwego głosiku charakterystycznego dla „dziewczyny w opresji szukającej rycerza na białym koniu”.
– Po lekcjach idziemy na piwo, co ty na to? Klasowa integracja? – zapytała, patrząc w stronę toalety, do której wszedł jej obiekt zainteresowania. – Wiem, że w gimnazjum nie bardzo się lubiłyśmy…
– Taa, rzucałyśmy w siebie piłkami lekarskimi i kopałyśmy w piszczele na wuefie – dokończyłam za nią. Kiedyś trafiłam do szpitala z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu po tym, jak Magda uderzyła mnie w tył głowy piłką koszykową. Nie wiem czemu, ale wspomnienie wspólnych lekcji niezwykle mnie rozbawiło.
– No, to było głupie! – Magda wybuchła śmiechem. Dziwne, nie była aż tak irytująca, jak w gimnazjum.
– Trochę.
– To jak, piwo po zajęciach? – ponownie zaproponowała.
– Chyba tak. – Pokiwałam niepewnie głową.
– Super, to po lekcjach ruszamy! – Magda wykrzyknęła rozbawiona i pobiegła w stronę wychodzącego z łazienki przystojniaka. Byłam zaskoczona jej propozycją i sposobem, w jaki ze mną rozmawiała. Wydała się… miła. Gdyby ktoś parę miesięcy wcześniej powiedział mi, że pójdę z nią na piwo, nieźle bym się uśmiała.
Chwila, chwila, jakie piwo? Nikt nigdy nie zaprosił mnie na grupowe spotkanie. Prawda jest taka, że nie miałam przyjaciół ani bliższych znajomych. Kontakty z ludźmi ze szkoły ograniczałam do krótkich przywitań i pogardliwych westchnięć, gdy słyszałam ich rozmowy o zajebistych parapetówkach i polewaniu wódki pod stołem. Nie potrzebowałam ich, nie chciało mi się tracić na nich czasu. Nie pasowałam do ich świata, a oni nie pasowali do mojego. Gardziłam nimi. Ze szkoły wracałam sama, nikt nie dzwonił i nie pisał do mnie wieczorami.
Odkąd pamiętam, znajomi z podstawówki i gimnazjum bezwzględnie wykorzystywali moją wrażliwość, aby przykładowo spisać pracę domową czy prosić o pomoc przed sprawdzianem. I choć byłam tego świadoma, delektowałam się momentami, gdy byli dla mnie mili, pytali, co u mnie słychać i zapraszali na lody czy wspólne zakupy. Wierzyłam w ich dobre intencje i liczyłam, że w końcu zdejmą ze mnie brzemię „grubej, klasowej frajerki”. Lgnęłam do nich jak ćma do światła, szukałam akceptacji i zrozumienia, a oni już następnego dnia przestawali się do mnie odzywać. Tak naprawdę nigdy nie traktowali mnie poważnie. Bez wyjątku. Nie raz wyśmiewali mnie z powodu drobnej nadwagi, którą na szczęście udało mi się pokonać w wakacje (moja sylwetka nabrała wreszcie krągłych, kobiecych kształtów, hurra!). Kiedy masz pasję, której ludzie wokół ciebie nie rozumieją (w moim przypadku jest to muzyka), jesteś na przegranej pozycji. Kiedy masz tłustą dupę, jesteś grubasem na przegranej pozycji. Są to niespisane szkolne prawa, tak jak to, że gruby zawsze stoi na bramce. Ale ja w końcu się uodporniłam.
Szukałam sensownego powodu, który pozwoliłby mi wycofać się z wyjścia na piwo z Magdą i resztą niby-znajomych. Ta miła z pozoru propozycja była jedynie zachętą do zniesienia postawionej przeze mnie dawno bariery. Chcieli się pobawić moim kosztem. Nie zrobię im tej przyjemności, nie tym razem.
– Dzień dobry. – Usłyszałam donośny, niski głos z głębi korytarza. Cała klasa poderwała się i ruszyła w kierunku sali, żeby zająć jak najdalsze miejsca. Nauczyciel szedł szybko w naszą stronę. Był mniej więcej mojego wzrostu, może ciut wyższy, miał nieułożone, jasnobrązowe włosy i niechlujny zarost. Nosił stare dżinsy, biały, sprany podkoszulek i oliwkową marynarkę nieudolnie zakrywającą piwny brzuch. W drodze do klasy nauczyciel całą uwagę skupił na kubku wypełnionym czarną niczym smoła kawą, przez co prawie potknął się o moją torbę, którą w ostatniej chwili usunęłam z jego drogi. Weszłam do klasy i zajęłam miejsce w przedostatniej ławce od strony drzwi.
– Witam państwa! – rzucił chłodno i wyciągnął spory plik kartek spod biurka. Spojrzałam z politowaniem na nauczyciela, który wyglądał, jakby nie spał od kilku dni albo był na ogromnym kacu. Nastroszone włosy oraz nieprzytomny wzrok wskazywały na kaca. – Nazywam się Witold Kaczmarek. Napiszecie teraz test, który przyporządkuje was do grupy podstawowej lub zaawansowanej. Ja będę uczył grupę podstawową, a pan Bielik grupę zaawansowaną. Jeśli nie dostaniecie się do grupy zaawansowanej, a twierdzicie, że jesteście kolejnymi Pitagorasami, wtedy będziemy rozmawiać z każdym osobno. Czy to jasne? – spytał, po czym wziął łyk ohydnie mocnej kawy, której aromat natychmiast wypełnił całą salę. Kilka osób pokiwało głowami.
Zestaw przygotowanych dla nas zadań był banalnie prosty. Zaznaczałam mechanicznie odpowiedzi, zerkając co jakiś czas na profesora, który pilnie wpatrywał się w swoje buty i raz po raz przeczesywał jasne kołtuny. Miał na oko trzydzieści pięć lat. Czy to przypadkiem nie on…?
– No dobra, dzieciaki, prace do przodu. Jutro zostaniecie podzieleni na grupy, listy będą wisieć na drzwiach klasy. – Jego niski głos odbił się echem po sali. To już? Tak szybko? Rozejrzałam się wkoło zdezorientowana. Kiedy Kaczmarek oderwał wzrok od podłogi, dostrzegłam te same zmrużone oczy, które wpatrywały się we mnie podczas ślubowania.
Nieszczęśliwy nauczyciel dopił swoją nieszczęśliwą kawę, zebrał nasze nieszczęśliwe prace i przed dzwonkiem wybiegł z klasy niczym torpeda. Następnego dnia znalazłam swoje nazwisko na liście grupy zaawansowanej. Jednak na planie był błąd, bo rozszerzoną matematykę mieliśmy z Kaczmarkiem w sali 31.
Po pierwszym dniu męczarni oraz powtarzania w kółko o zasadach BHP postanowiłam dać sobie i innym ostatnią szansę – poszłam z Magdą i nowymi znajomymi na piwo. I nie było to ostatnie wspólne spotkanie. Chyba mnie polubili. Zachciało mi się tracić na nich czas.
31 korytarzy
Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8083-818-5
© Agata Rybka i Wydawnictwo Novae Res 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wszelkie podobieństwo do realnych postaci i sytuacji jest całkowicie przypadkowe.
REDAKCJA: Łukasz Zdancewicz
KOREKTA: Emilia Kapłan, Małgorzata Szymańska
OKŁADKA: Dawid Estkowski
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.