A jak to się wyda - Sophie Gonzales, Cale Dietrich - ebook

A jak to się wyda ebook

Sophie Gonzales, Cale Dietrich

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Amerykański zespół popowy Saturday właśnie kończy część trasy koncertowej, przed nim kolejne europejskie przystanki: Londyn, Paryż, Amsterdam, Berlin. Liczne rzesze fanek po każdym koncercie dają wyraz swojemu uwielbieniu. Chłopaki bacznie śledzą także recenzje (często krytyczne) oraz wszelkie informacje w sieci z nimi w roli głównej. Ruben, Zach, Jon i Angel w wolnym czasie trochę zwiedzają, trochę imprezują, korzystają z lokalnych atrakcji. A po koncertach ruszają do hotelu. Długa podróż po Stanach i Europie pozwala lepiej się poznać i sprzyja zacieśnieniu więzi między nimi, choć nie brakuje też okazji do spięć.

Pewnego dnia Ruben i Zach uświadamiają sobie, że przestali już być dla siebie tylko kumplami z zespołu – rodzi się wzajemna fascynacja. Obaj są pełni obaw. I dotyczą one nie tylko życia osobistego, ale także losów zespołu. Czy ujawnienie prawdy o ich relacji wpłynie na wizerunek grupy? Jak zareagują fani?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
4,0 (219 ocen)
85
78
36
20
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
glitterarch

Z braku laku…

Ani dobra, ani zła, do przeczytania w jeden wieczór kiedy nie ma się co robić. Historia miała potencjał, który niestety nie został wykorzystany, fabuła rozwija się nierównomiernie, a postacie są zupełnie bez charakteru. Duży minus także za używanie słów "bi" i "homo" jako synonimów.
31
Matatjahu93

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, wzruszające zakończenie, oby więcej takich na naszym rynku wydawniczym. :)
31
bpanther44

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam przez polecenie fanów relacji Larry i nie zawiodłam się ;)
10
Malam-bintage

Nie oderwiesz się od lektury

Super przyjemna w czytaniu <3 brakowało mi książki o takim motywie <3
10
embog

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna książka do czytania. Bohaterowie uroczy. Nie ma nie potrzebnych dram.
10

Popularność



Podobne


Tytuł oryginału: If This Gets Out

Projekt okładki: Sophie Gonzales

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska/Lingventa, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

© 2021 by Sophie Gonzales and Cale Dietrich

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Filip Filipowski

ISBN 978-83-287-2379-5

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

– fragment –

Rozdział pierwszy

RUBEN

Widmo śmiertelnego upadku na oczach stadionu pełnego rozwrzeszczanych fanów to tylko jeden z wielu sygnałów, że potrzebuję więcej snu.

Trwa właśnie nasz ostatni koncert amerykańskiej części trasy koncertowej Months by Years. Znajduję się mniej więcej pięć metrów nad sceną, na specjalnej platformie oświetlonej tak, by przypominała nocną panoramę miasta. Powinniśmy teraz usiąść z gracją na krawędzi platformy i zanucić pierwsze wersy ostatniej piosenki, zatytułowanej His, Yours, Ours. Zamiast jednak usiąść z gracją, źle wymierzam krok, próbuję cofnąć stopę i niebezpiecznie przechylam się przez krawędź.

W ostatniej chwili ktoś chwyta mnie za ramię i odzyskuję równowagę. To Zach Knight, jeden z trzech pozostałych członków Saturday. Jego orzechowe oczy rozszerzają się na krótką chwilę, ale poza tym jest całkowicie opanowany. Wszystko pod kontrolą.

Nie mam czasu mu podziękować, spowija nas sztuczny dym – mający symbolizować chmury albo zanieczyszczone miejskie powietrze, nie jestem pewien – a z głośników wybrzmiewają pierwsze takty piosenki. Kiedy Zach śpiewa, jego dłoń wciąż spoczywa na moim ramieniu, jakby cały incydent był częścią choreografii. Znów celowo się wychylam, udając utratę równowagi, lecz tym razem nad wszystkim panuję. A przynajmniej takie sprawiam wrażenie.

Nie jest to bynajmniej pierwszy raz w ciągu tych dwudziestu siedmiu i pół koncertów, które daliśmy tylko w tym roku, kiedy musieliśmy zakamuflować czyjeś potknięcie albo pomyłkę w układzie tanecznym. Jest to natomiast pierwszy raz, kiedy przez ową pomyłkę omal nie spadłem na scenę z wysokości pięciu metrów. Nigdy wcześniej serce nie biło mi tak szybko. Mimo to przedstawienie trwa.

Dla ścisłości: my nie dajemy przedstawienia, my nim jesteśmy. A przedstawienie nie ma dwóch minut, aby dojść do siebie po tym, jak niemal złamało sobie kark.

Przedstawienie jest pewne siebie, ma wszystko pod kontrolą, a owa pomyłka była w całości zaplanowana.

Kiedy Zach kończy swoją partię, ukradkiem ściska mnie za ramię – w tej chwili tylko tak może mi pokazać, że wie, przez co przeszedłem – chwilę później opuszcza dłoń, a na przód wysuwa się Jon Braxton. Jon zawsze dostaje najwięcej solówek. Trudno się dziwić. Menadżerem zespołu jest jego ojciec. Tak naprawdę nie mamy lidera, ale gdybyśmy go mieli, byłby nim Jon. A już na pewno wtedy, gdy występujemy na scenie.

Kiedy Jon kończy śpiewać i nadchodzi moja kolej, oddycham już w miarę spokojnie. W sumie nie ma to znaczenia – w każdej piosence dostaję najłatwiejsze partie, bez ani jednej wysokiej nuty. Zaśpiewałbym je z ustami pełnymi kartofli. Nikogo nie obchodzi, że mam największą skalę głosu. Z powodów, których nikt mi nigdy nie wyjaśnił, góra chce, żebym był mdły i bezbarwny. „Góra”, czyli Chorus Management, kierownictwo zespołu, i w mniejszym stopniu również nasza wytwórnia Galactic Records.

I broń Boże, żebym choć na moment wykroczył poza sztywno ustalone granice, zmienił choć jedną nutę albo tempo. Mamy śpiewać dokładnie tak, jak w studiu. Zgodnie z planem, bez improwizacji i w pięknym wydaniu.

Bez względu jednak na to, jak śpiewam, na dźwięk mojego głosu publiczność zawsze wybucha energią – oślepiające flesze aparatów błyskają jak szalone, fani jeszcze żywiej wymachują kolorowymi glowstickami, w górę wędrują transparenty z napisami RUBENIE MONTEZIE, OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ. To z pewnością tylko moje wrażenie, ale kiedy śpiewam, czuję, że wszystko jest na swoim miejscu. Jestem tylko ja i tłum – wspólnie wibrujemy z tą samą częstotliwością.

Mógłbym tak śpiewać całą wieczność – powtarzam w kółko te same słowa, słyszę te same okrzyki, widzę te same transparenty, ta chwila mogłaby się nigdy nie skończyć.

Wtedy muzyka cichnie niemal całkowicie, na scenie zapadają ciemności, a na przód wysuwa się Angel Phan i swoim chropawym głosem intonuje przejście do refrenu. Podobnie jak dziesiątki razy wcześniej, podnosimy się i stajemy na błyszczącym w ciemności znaku X, a platforma opada z powrotem na scenę. Gdy tylko moje stopy dotykają twardego podłoża, odzyskuję spokój.

Jednak nie na długo. Nagle z głośników rozbrzmiewa instrumentalna część refrenu. Muzyka nabiera tempa, a scenę i publiczność rozświetlają krzyżujące się niebieskie i zielone światła laserów. Na wpół oślepieni ich błyskiem zaczynamy refren. Zupełnie jakby ktoś chciał zrobić nam na złość, właśnie na koniec zaplanowano najbardziej wymagający, inspirowany hip-hopem układ taneczny, który musimy wykonać, jednocześnie śpiewając na cztery głosy. Jeszcze przed rozpoczęciem trasy byłem w dobrej formie, ale żeby zwiększyć objętość płuc na tyle, by móc wykonać ten numer, potrzebowałem dwóch tygodni treningu śpiewania na bieżni.

Mimo to wyglądamy, jakby wszystko przychodziło nam z łatwością. Wszyscy doskonale się znamy. Mimo że nie patrzę na pozostałych członków zespołu, doskonale wiem, co robi każdy z nich.

Zach jest całkowicie skoncentrowany, na jego twarzy maluje się pełna powaga – nawet po tylu latach wciąż się denerwuje, kiedy musimy wykonać jakiś skomplikowany układ.

Przez większość refrenu Jon ma zamknięte oczy – jego ojciec zawsze zwraca mu z tego powodu uwagę, Jon jednak nie potrafi się oprzeć wzbierającym w nim emocjom.

A jeśli chodzi o Angela, założę się o wszystko, co mam, że gapi się bezczelnie na publiczność, wywołując wśród fanek przyspieszone bicie serca, a każdy krok stawia tak, jakby kopał powietrze. Zawsze po koncercie nasza choreografka Valeria upomina go, żeby tego nie robił.

– Za bardzo odstajesz od pozostałych – powtarza mu.

Tymczasem wszyscy dobrze wiemy, na czym polega problem. Kierownictwo zespołu przez dwa lata kreowało go na niewinnego, grzecznego chłopaka, którego dziewczyny najchętniej zabrałyby do domu i przedstawiły rodzicom, podczas gdy w rzeczywistości jest zupełnie inny.

Po refrenie zajmujemy nowe pozycje, a ja ukradkiem zerkam na Zacha. Jego mokre od potu kasztanowe włosy kleją się do czoła. Obaj musimy występować w kurtkach, ja w pikowanej, on w skórzanej. Coś wam powiem. Przez te wszystkie światła, dym i ciepło płynące od ciał upchniętej w zamkniętym stadionie publiczności na scenie jest co najmniej sto stopni. To prawdziwy cud, że wśród naszych wpadek na scenie nie ma zawału serca.

Zach odwzajemnia moje spojrzenie, uśmiecha się przelotnie i znów odwraca w stronę publiczności. Nagle dociera do mnie, że się w niego wpatruję, i szybko odwracam wzrok. Na swoją obronę muszę powiedzieć, że Penny, dwudziestokilkuletnia krągła fryzjerka i wizażystka naszego zespołu, kazała mu zapuścić włosy specjalnie na tę trasę. Mają taką długość, że kiedy lepią się od potu, wyglądają, jakby dosłownie ociekały seksem. Ja po prostu widzę to, co większość fanów wie już od dawna. Jedyną osobą, która nie dostrzega tego, jak dobrze wygląda Zach, jest on sam.

Pozwalam swojemu umysłowi odpłynąć, muzyka przełącza mnie w tryb autopilota. Wiruję, skaczę, tańczę, moje ciało zna układ na pamięć. Piosenka się kończy, pomarańczowo-zielone światła powoli gasną, a my zamieramy w miejscu, dysząc ciężko. Publiczność wpada w amok. Zach korzysta z okazji, by odgarnąć mokre włosy z czoła. Jednocześnie odchyla głowę, obnażając krtań.

Cholera. Znowu się gapię.

Zmuszam się, by nie patrzeć na Jona, który idzie teraz na środek sceny i gestami zachęca fanów, by podziękowali muzykom, dźwiękowcom i oświetleniowcom. Dziękujemy, Orlando! Jesteśmy Saturday! Dobranoc! Machamy na pożegnanie i kiedy zbiegamy ze sceny, dźwięki wiwatującej publiczności zamieniają się w szum.

I tyle. Amerykańska część trasy Months by Years właśnie dobiegła końca.

Kiedy zstępujemy ze sceny na betonowy plac, naprzeciw wychodzi nam Erin, wysoka kobieta po czterdziestce, o lekko zaokrąglonej figurze i długich kasztanowych włosach.

– Gratulacje, chłopaki! – mówi gromkim głosem, po czym unosi dłoń i przybija wszystkim piątki. – Jestem z was dumna. Robota wykonana!

Erin jest naszą menadżerką i kiedy jesteśmy w trasie, w pewnym sensie zastępuje nam rodziców. Odpowiada za grafik, dba o nas, gratuluje nam, poucza, pamięta o naszych urodzinach i na co jesteśmy uczuleni, a także pilnuje, byśmy zawsze byli tam, gdzie powinniśmy.

Lubię Erin jako osobę, ale podobnie jak w przypadku wszystkich pracowników Chorus Management zawsze mam się przy niej na baczności. Chorus Management to firma, która wprowadziła nas na scenę muzyczną, promuje naszą twórczość i organizuje występy, ale to również zespół ludzi, którzy uczynili nas tym, kim jesteśmy. To oni decydują, z kim rozmawiamy, co mówimy i co nam wolno, a czego nie.

A jeśli chodzi o wolność, nie mamy jej zbyt wiele. Nie chcę dać im pretekstu, by jeszcze bardziej ją ograniczyli.

Nikt z nas tego nie chce.

Kiedy mijamy różnych pracowników obsługi, Zach zrównuje się ze mną krokiem. Jego włosy znów są w nieładzie. Niesforne kręcone kosmyki poprzyklejały mu się do spoconego czoła.

– Wszystko okej? – pyta, z trudem łapiąc oddech.

Czuję, jak płoną mi policzki. Zapomniałem o potknięciu na platformie.

– Tak, nic mi nie jest. Chyba nikt nie zauważył – odpowiadam szeptem.

– Nie obchodzi mnie, czy ktoś zauważył. Ważne, że nic ci nie jest.

– Wszystko w porządku, nie ma o czym mówić.

– W porządku z czym? – pyta Angel, który wciska się między nas i zarzuca nam ręce na ramiona. Zważywszy na to, że jest ode mnie o głowę niższy, a Zach mierzy ponad metr osiemdziesiąt, nie przychodzi mu to łatwo. – Wreszcie koniec. Jutro wracamy do domu!

– Na cztery dni – mówi cierpko Jon.

– Bardzo dziękuję za przypomnienie, ale potrafię liczyć – odpowiada Angel, spoglądając na Jona z niechęcią. – Po pierwsze, cztery dni odpoczynku są lepsze niż nic, a po drugie, w ciągu tych czterech dni odbędzie się najważniejsze wydarzenie w waszym życiu.

– To ciekawe. Od kiedy twoje urodziny są ważniejsze niż gala wręczenia nagród Grammy? – pytam.

– Albo nawet Billboard Music Awards? – dorzuca Zach, uśmiechając się złośliwie.

– Od zawsze – odpowiada Angel. – Poza tym na imprezie będą pawie.

Jon parska śmiechem, ale pod ostrym spojrzeniem Angela uśmiech znika z jego twarzy.

– Wciąż mogę cofnąć twoje zaproszenie – mówi Angel.

– Nie, błagam, muszę zobaczyć te pawie!

Jon odwraca się i idzie tyłem, klaszcząc dłońmi tuż przez twarzą Angela.

– Stąpasz po cienkim lodzie, Braxton.

W szatni czekają na nas ludzie z zespołu, którzy pomogą nam się przebrać. Stoją tam również cztery przenośne wieszaki na ubrania. Kiedy się rozbieramy, kolejne elementy naszej garderoby są dokładnie oznaczane i odwieszane w z góry ustalonym porządku, by następnie trafić do pralni. Na ludziach z ekipy spoczywa odpowiedzialność pilnowania, który z dziesiątek, jeśli nie setek różnych strojów ma włożyć każdy z nas. Podobnie jak my, sprawiają wrażenie, że ich praca jest prosta i przyjemna, ale nie zazdroszczę im.

Kiedy dorastałem, regularnie występowałem na deskach teatru muzycznego, dlatego jestem przyzwyczajony do zdejmowania stroju po skończonym występie. Tutaj różnica polega na tym, że zmieniamy jeden strój na kolejny. Nie mamy wpływu na to, co nosimy przed kamerami. Chorus już dawno wybrał role dla każdego z nas. Kiedy nasi styliści nie są akurat zajęci przeglądaniem portfolio dziesiątków zespołów muzycznych, wyszukują i kupują nam ubrania zgodne z obowiązującą modą, abyśmy dobrze się prezentowali na służbie. A nasza służba trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Ogólnie mówiąc, nasze ubrania – stroje – mają odzwierciedlać nasze osobowości. Oczywiście nie te prawdziwe.

Zach ma być typem niegrzecznego chłopca: skóra, ciężkie buty, podarte dżinsy i tyle czerni, ile zdołają na niego włożyć. Angel to zabawny, niewinny głuptas, czyli mnóstwo kolorów, nadruków i ku jego ogromnemu rozczarowaniu żadnych obcis­łych, a już na pewno nie seksownych ciuchów. Jon to charyzmatyczny uwodziciel. Złota zasada przy dobieraniu jego ubioru brzmi: „Wyeksponować muskuły pod groźbą kary śmierci”.

Jeśli chodzi o moją rolę, jestem tym nienarzucającym się, nieagresywnym chłopcem o ładnej buźce i miłym usposobieniu. W mojej szafie można znaleźć przede wszystkim swetry w ciep­łych kolorach, sprawiające, że wyglądam jak łagodny miś, którego chce się przytulić. Oczywiście nie ma sensu przebierać się w kogoś niewyróżniającego się, a zachowywać zupełnie inaczej, więc moje wytyczne są jasne. Na scenie mam zakaz popisywania się, a w wywiadach nie wolno mi poruszać tematu mojej seksual­ności, wyrażać swoich przekonań ani oficjalnie przyznawać się, że mam chłopaka. Jestem jak białe płótno, na którym fani mogą dowolnie malować sobie moją osobowość. Jak dzika karta dla tych, którym nie podpasował żaden inny członek zespołu.

Absolutnym przeciwieństwem tego, jak mnie wychowano.

Tymczasem interesujące jest to, że mimo całej tej aranżacji większość oddanych fanów potrafi dostrzec, kim naprawdę jesteśmy. Udaje się to tym, którzy uważnie śledzą życie naszej czwórki. W internecie opisują nas w sposób dużo bliższy prawdzie: słodki i wrażliwy Zach, energiczny, lecz ostrożny Jon. Szalony, zabawny Angel i sarkastyczny, perfekcjonistyczny ja, Ruben. Czytałem w sieci dyskusje na nasz temat, w których fani przekonują się nawzajem, że wiedzą, jacy jesteśmy naprawdę. Ani jedni, ani drudzy nie znają prawdziwych nas, ponieważ wcale nas nie znają, bez względu na to, jak bardzo tego pragną. Niektórzy jednak widzą nas dużo wyraźniej. Widzą nas i zostają z nami. Widzą nas, a mimo to wydaje się, że lubią nas bardziej niż inni.

Niebywałe.

Kiedy się rozbieramy, Erin, jedyna ostoja spokoju w całym tym chaosie, przegląda swojego iPada.

– Gdy będziecie gotowi, chcę, żebyśmy porozmawiali o następnym tygodniu – mówi.

Wszyscy jednocześnie wzdychamy z rozczarowaniem, po czym Zach rozpoczyna zawody, kto jęknie najgłośniej. Nie udaje się wyłonić zwycięzcy, gdyż Erin ucisza nas, zanim osiągamy szczyt swoich możliwości.

– Wiem, wiem – mówi. – Jesteście zmęczeni…

– Skonani – poprawia ją Angel, po czym odkręca zębami butelkę z wodą.

– No… Ruben prawie zemdlał – dodaje Zach i kiedy daję mu kopniaka w piszczel, Erin zerka na mnie uważnie.

– Nie zemdlałem… po prostu się poślizgnąłem.

– Kilka minut – mówi Erin. – Maks dziesięć.

Jon oddaje Viktorowi, naszemu styliście, swoją koszulę, odsłoniwszy pozbawioną włosów klatkę piersiową, którą, podobnie jak klaty pozostałych członków zespołu, znam równie dobrze, co własną. Angel spryskuje półnagiego Jona wodą, na co ten podskakuje z przerażeniem. Widząc to, Zach zanosi się rechotem.

– Angel, porąbało cię?

– Co, nudzę się.

– Jaja sobie robisz?!

Nie przestając się śmiać, Zach rzuca Jonowi ręcznik, a ten mamrocząc coś pod nosem, zaczyna wycierać swoją brązową skórę. Choć Jon jest bez wątpienia bardzo przystojny i stoi zaledwie pół metra ode mnie, półnagi, ociekający wodą, niespecjalnie zwracam na niego uwagę. Dla naszej czwórki rozbieranie się w swoim towarzystwie jest codziennością, dlatego potrzeba czegoś więcej niż atrakcyjnego chłopaka bez koszulki i z sześciopakiem na brzuchu, żeby zrobić na mnie wrażenie.

Oczywiście gdy Zach zdejmuje koszulę, celowo patrzę w inną stronę, podobnie jak podczas wszystkich innych koncertów z ostatnich miesięcy. Czymkolwiek jest owo „coś więcej”, potrzebne do przykucia mojej uwagi, Zach ma tego pełno i choć staram się stłumić w sobie to uczucie, nie jestem w stanie pozbyć się go całkowicie. Innymi słowy, póki nie nauczę się bronić przed psikusami, jakie ostatnio serwuje mi mózg, muszę zachowywać się tak, jakby Zach bez koszulki był bazyliszkiem. Patrzę wszędzie, tylko nie na niego, inaczej czeka mnie śmierć.

Angel stoi tyłem do mnie, więc sięgam po najbliższą butelkę z wodą i wylewam mu wszystko na głowę. Jego czarne włosy zamieniają się w kępę mokrych kosmyków. Gwałtownie nabiera powietrza i się otrząsa.

– Zdrada! – mówi.

Chowam się za plecami Zacha. Włożył już koszulkę, więc znów mogę się do niego zbliżyć.

– Chłopaki – mówi Penny, która niczym matka chroniąca swoje dzieci własnym ciałem gwałtownie staje między nami a ogromnym kufrem z kosmetykami. – Żadnego chlapania wodą przy moim sprzęcie! Spokój. Ruben, twoja kolej. Chodź tutaj, zmyjemy makijaż.

Angel opuszcza butelkę i gestem daje znać, że walka skończona. Drugą ręką odgarnia mokre włosy. Wyłaniam się zza Zacha i wtedy Angel szybkim ruchem nadgarstka wyciska wodę w moją stronę. Ta jednak nie dolatuje.

Przemykam obok niego i chwytam kilka chusteczek, by zetrzeć makijaż. Zaczynam od oczu. W ciągu kilku ostatnich lat nasz makijaż stawał się coraz mniej subtelny, aż w końcu delikatnie, ale wyraźnie pomalowane oczy stały się nieodłącznym elementem naszego wizerunku. W tej chwili Penny zużywa na nas jedną kredkę do oczu tygodniowo. Potrafi w taki sposób wycieniować makijaż, że aż oczy wychodzą nam z podziwu. Próbowałem kiedyś zrobić to sam, ale wyglądałem tak, jakbym przymierzał się do roli w Piratach z Karaibów. Od tamtej pory malowanie oczu zostawiam jej.

Wreszcie umyci i w czystych ubraniach podążamy za Erin do green roomu, pokoju przeznaczonego dla artystów. Opadam na kanapę i opieram głowę o podłokietnik, podczas gdy Zach siada w fotelu obok i postanawia umilić sobie czas, wystukując na niej palcem jakiś rytm. Uśmiecham się skrycie i niedbale macham ręką, jakbym chciał go odpędzić. Angel i Jon wciskają się obok mnie.

Angel kopie mnie w nogi, aż opuszczam je na ziemię, żeby zrobić mu więcej miejsca. Muszę więc usiąść prosto, przez co Zach nie może już mnie dosięgnąć. Mam ochotę podziękować Angelowi łokciem w żebra, z trudem jednak się powstrzymuję. Głównie dlatego, że zwyczajnie nie mam siły.

Mówiąc, że jesteśmy skonani, Angel ani trochę nie przesadził. Gramy bez przerwy od tygodni. Każdy dzień wygląda tak samo. Wstajemy wcześnie rano, po czym udajemy się na spotkania z mediami: udzielamy wywiadów, występujemy w telewizji, machamy tłumom z okien budynków, jakbyśmy byli rodziną królewską. Potem jemy obiad, robimy rozgrzewkę, ubieramy się, nakładamy make-up, dajemy koncert, rozbieramy się, zmywamy make-up, po czym albo wracamy do hotelu, albo udajemy się prosto na pokład odrzutowca, który zabiera nas do kolejnego miasta.

Ale nie jutro. Jutro będziemy mogli odwiedzić swoje domy.

Osobiście nie jestem tym jakoś specjalnie podekscytowany. Moja matka to podręcznikowy przykład biernej agresji w swoje najlepsze dni i pełnej, otwartej agresji w najgorsze, a tata praktycznie mieszka w pracy. Jednocześnie cieszę się, że wreszcie będę mógł rano pospać.

– No dobra – mówi Erin, na co otwieram oczy, lecz nie unoszę głowy. – Jesteśmy tu, bo chciałam się upewnić, że wszyscy wiemy, jaki jest plan na następny tydzień, a także żebyście mieli szansę zadać jakieś pytania, dopóki jest na to czas.

Następny tydzień. W następnym tygodniu rozpocznie się zagraniczna część trasy koncertowej. Wsiądziemy do samolotu i pożegnamy ojczyznę na całe miesiące. Pierwszy przystanek: Londyn.

Nigdy wcześniej nie byłem za granicą. W ciągu kilku ostatnich lat przywykłem do rozstawania się z rodziną na wiele tygodni – czasem miesięcy – ale żaden wyjazd nie wydawał mi się tak poważny jak ten. Do tej pory zawsze pozostawałem w tym samym kraju, co oni. Choć technicznie rzecz biorąc, pod względem godzin lotu zdarzało mi się wyjeżdżać dalej, lot do Europy wydaje się czymś więcej. Mówiąc szczerze, trochę mnie to wszystko przytłacza i nie miałem jeszcze okazji dobrze tego przeanalizować. Łatwiej było mi myśleć, że będzie musiał się z tym zmierzyć mój „przyszły ja”.

Problem w tym, że „przyszły ja” to teraz „obecny ja”.

Wiedziałem, że coś tu nie gra.

Przypominam sobie, że mam pytanie, więc ospale unoszę rękę. Właściwie to dwa pytania.

– Tak dla absolutnej pewności: nie zamierzasz zrobić nam niespodzianki w postaci biletów na spektakl w West End? – pytam.

– Przecież jak ci powie, to nie będzie niespodzianka – stwierdza Jon.

– Właśnie – mówi Erin. – Ale nie rób sobie nadziei. Zapewniam cię, że nie będziemy mieli czasu na chodzenie do teatru. Przykro mi, Ruben.

Nie mam nawet siły się tym rozczarować.

– Tak myślałem. Ale wspominałaś, że będziemy mogli zajrzeć do Burgtheater w Wiedniu…?

Erin się uśmiecha.

– Owszem, będziemy mogli. Obiecuję. Dopilnowałam, aby uwzględnić to na liście. Myślę, że znajdziemy godzinę.

Słysząc to, rozchmurzam się. Moja rodzina to sami pasjonaci teatru. Wychowałem się na sztukach Andrew Lloyda Webbera i Stephena Sondheima. Już w przedszkolu mama zapisała mnie na prywatne lekcje śpiewu, na których uczyłem się vibrato i beltingu, w szkole podstawowej jeździłem w trasy z profesjonalnymi grupami teatralnymi. Widziałem wszystkie amerykańskie musicale i nie mogę jechać do Europy i nie robić czegoś „turystycznego”, a historia i klimat Burgtheater od zawsze mnie fascynowały. A poza tym nie mamy nawet czasu zajrzeć do Globe Theatre.

Następny zabiera głos Jon. Tylko on nie siedzi zapadnięty w fotelu.

– Ale odwiedzimy Watykan, prawda?

– Tak, oczywiście.

To przecież oczywiste, że nie znajdziemy czterech godzin na spektakl w West End, ale poświęcić całe przedpołudnie, żeby Jon mógł odwiedzić Watykan? Żaden problem. W sumie to żadne zaskoczenie: podobnie jak jego mama, Jon jest zatwardziałym katolikiem i choć jego tata Geoff Braxton nim nie jest, z pewnością zadba, aby znalazł się czas na wszystko, czego życzy sobie jego syn. Od zawsze tak było. Erin kiwa głową w stronę Angela.

– A ty, skarbie, chciałbyś o coś zapytać?

Angel udaje, że się zastanawia.

– Hm… Osiemnaście lat wystarczy, żeby kupić alkohol w Londynie, czy może coś się zmieniło?

– Tak. – Erin wzdycha.

Angel wyszczerza zęby.

– Nie mam więcej pytań, wysoki sądzie.

Podnoszę głowę i patrzę na Zacha. Siedzi z głową podpartą na ręce.

– Jesteś jakiś cichy – mówię.

– Hm…? – Mruga oczami. – Nie, nie. Nic mi nie jest. Nie mam pytań. Teatry, picie i… Jezus. Wszystko brzmi świetnie.

– Pora spać, co? – pytam, a on kiwa głową, z trudem powstrzymując opadające powieki.

Erin rozumie sugestię.

– Dobra. Minibus stoi przed wejściem. Jeśli będziecie mieli jeszcze jakieś pytania, napiszcie mi e-mail albo wyślijcie wiadomość. Tak czy inaczej, widzimy się w niedzielę z samego rana, wypoczęci i wyspani.

Wszyscy spieszymy do wyjścia, zanim Erin przypomni sobie o kolejnych rzeczach do omówienia.

– Wiem, że nie będziecie łamać prawa i pić jako nieletni! – woła za nami. – Ale jakby co, pamiętajcie, że latanie na kacu to bardzo zły pomysł!

Zach i ja siadamy z tyłu minibusa, Angel i Jon natomiast zajmują miejsca przed nami, na osobnych siedzeniach. Zwykle całą drogę do hotelu spędzamy na gadaniu, ale dziś jesteśmy wyjątkowo zmęczeni. Czuję, jakbym właśnie ukończył maraton: rezerwy energii zachowane na ostatnią prostą się wyczerpały. Poprzedni raz, kiedy dostaliśmy całe cztery dni wolnego, był… naprawdę, naprawdę dawno.

Mimo że droga do hotelu przy małym ruchu to zaledwie pięć minut jazdy, Angela układa się do snu, a Jon zakłada słuchawki, żeby zrelaksować się przy muzyce.

Spoglądam na Zacha. W pewnym sensie jesteśmy sami.

– Nie mogę uwierzyć, że to już koniec – mówię.

Zach unosi brew.

– Przecież jedziemy jeszcze do Europy.

Głos Zacha jest tak łagodny, że kiedy szepcze, prawie nie słychać różnicy. Miękki jak futerko. Jak łóżko usłane mchem. Jest tak ciepły, że jego dźwięk wręcz usypia.

– To prawda, ale to nie to samo.

– Nim się obejrzysz, znów będzie tak jak zwykle.

– Tak zwykłe jak to wszystko – mówię, zataczając ręką krąg.

– Właśnie.

– To trochę przygnębiające.

Odchyla głowę, odsłaniając krtań.

– Co?

– To, że bez względu na to, jak ważne i ekscytujące jest coś na początku, po jakimś czasie staje się czymś normalnym, zwykłym.

Kiedy minibus podskakuje na jakimś wyboju, Angel wydaje głośne sapnięcie. Jak można tak szybko zasnąć?

Zach myśli o tym przez chwilę, po czym wydaje krótki dźwięk aprobaty. Nigdy nie przestało mnie bawić to, że Chorus uparł się przy kreowaniu Zacha na mrocznego, ponurego, nawet oschłego, skoro w rzeczywistości jest zupełnie inny. Gdy Zach cichnie, to nie dlatego, że się dąsa, ale dlatego, że bije się z myślami. Jest rozważny i troskliwy – kiedy z nim rozmawiasz, zastanawia się nad tym, co słyszy, może nawet trochę za długo, po czym odpowiada to, co najbardziej chcesz usłyszeć. Może nie jest typem, który dominuje w rozmowie albo skupia na sobie uwagę wszystkich obecnych, ale mroku w nim jest tyle, ile w pluszowym misiu. Jeśli media twierdzą inaczej, robią to na polecenie Davida, naszego menadżera do spraw wizerunku.

Zach kładzie nogi na oparciu fotela Jona, przez co jego kolana znajdują się bardzo blisko twarzy. Głos z tyłu głowy podpowiada mi, że gdybyśmy teraz mieli wypadek, nogi zmiażdżyłyby mu głowę. Obawa ta nie daje mi spokoju, więc delikatnie naciskam na jego piszczele i przesuwam je z powrotem na dół. Odpowiada półuśmiechem i niechętnie opuszcza nogi.

– Kanały w Amsterdamie – mówi nagle.

– Alpy w Szwajcarii. Uwielbiam tę grę!

– Nie – odpowiada i szturcha mnie łokciem w bok. – Chciałbym je zobaczyć. Każdy ma jakieś swoje plany. Nie chciałem tego mówić przy wszystkich, ale jeśli nadarzy się okazja, chciałbym je zobaczyć. Po prostu… posiedzieć na brzegu kanału.

– Dlaczego nie chciałeś mówić przy pozostałych? Nie ma w tym nic dziwacznego. Gdybyś powiedział, że chcesz pójść do burdelu, to co innego…

– No, to również chciałbym zrobić – żartuje.

– Oczywiście.

Jego uśmiech powoli znika, po chwili Zach znów przyciska stopę do oparcia siedzenia.

– Może to głupie, ale właśnie tam mój tata oświadczył się mojej mamie. Chciałbym zobaczyć, jak tam jest. Wiem, że to nie sprawi, że znów będą razem, tylko po prostu… Sam nie wiem.

– To wcale nie jest głupie – mówię. – Postaramy się, żeby tam pojechać.

Uśmiech powraca.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Skoro Angel ma pozwolenie, żeby się wyszaleć, to Erin z pewnością przewidziała chwilę na co najmniej dwie wycieczki na komisariat. Jeśli mamy czas na to, to mamy też czas na kanały.

– Słyszę was – mamrocze Angel.

W odpowiedzi kopię jego fotel, a chłopak wydaje jęk na znak protestu.

Angel wcale nie powinien się nazywać Angel. W rzeczywistości jego imię to Reece, ale od czasu założenia zespołu nikt się tak do niego nie zwraca. Po pierwszej konferencji promującej zespół David wpadł w panikę, że media będą mylić imiona Ruben i Reece, a tak się złożyło, że Reece już od dawna miał ksywkę Angel. Jego ojciec zaczął go tak nazywać, gdy ten był jeszcze małym dziec­kiem. Jego pierwsze, dużo lepiej pasujące przezwisko „Diabelski Dzieciak” nie podobało się pani Phan, a pan Phan miał bardzo duże poczucie humoru.

Tymczasem Zach odchyla się w siedzeniu i zmienia pozycję tak, że jego ramię opiera się na moim.

Przez resztę drogi nie biorę ani jednego oddechu.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz