A jeśli spróbujemy? - Megan Maxwell - ebook + książka

A jeśli spróbujemy? ebook

Megan Maxwell

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

A jeśli spróbujemy…

Megan Maxwell

Szalona powieść o zranionej kobiecie, która zostaje swingerką

Nazywam się Verónica Jiménez, mam trzydzieści osiem lat i jestem niezależną, ciężko pracującą, i, według tych, którzy mnie znają, dość upartą i kontrolującą kobietą. OK, przyznaję – jestem. Ale czy ktoś jest idealny?

Kiedyś wierzyłam w istnienie księżniczek i książąt, do czasu, gdy mój książę nie zamienił się w ropuchę. Wtedy przestałam wierzyć w romantyzm. Więc ku przerażeniu otoczenia wyznaczyłam sobie trzy zasady, by cieszyć się seksem bez zobowiązań.

Pierwsza: nigdy nie podrywać żonatych mężczyzn. Nigdy nie robię nic, czego nie chciałabym, żeby mi zrobiono.

Druga: praca i zabawa nigdy nie mogą iść w parze. Przenigdy!

I trzecia, ale nie mniej ważna: zawsze z mężczyznami poniżej trzydziestki. Dlaczego? Bo wiem, że robią to z tego samego powodu co ja – dla zabawy.

Mogę zapewnić, że jak dotąd te zasady zawsze się sprawdzały. Jednak podczas jednej z moich podróży służbowych poznałam Naima Acostę, faceta po czterdziestce, pewnego siebie, atrakcyjnego, seksownego i niezwykle romantycznego, który doprowadza mnie do szaleństwa.

Już sam jego widok sprawia, że moje serce przyspiesza. Gdy słyszę jego głos, zalawa mnie fala gorąca. Na samą myśl o nim czuję, jak słonie dudnią w moim żołądku. Wiem, że jesteśmy bardzo różni, ale przeciwieństwa się przyciągają, a my ciągle się zderzamy, próbujemy i...

No cóż, lepiej się zamknę, dam Ci czytać, a jak skończysz, to powiesz mi, czy Ty byś spróbowała...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 595

Oceny
4,0 (13 ocen)
7
2
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdala36

Całkiem niezła

Veronica ma 38 lat, mieszka w Madrycie, prowadzi agencję reklamową pracującą dla winnic. Jest matką 23-letniej córki. Przed laty naiwność i zauroczenie nastolatki wykorzystał nieco starszy chłopak. Dzięki wsparciu rodziców urodziła i wychowała dziecko, skończyła studia odniosła sukces zawodowy. Jednak z nikim się nie związała, unika trwałych relacji. Nie chcę zostać zraniona, wykorzystana. Preferuje niezobowiązujący seks z młodszymi partnerami. Aż do momentu służbowego wyjazdu na Teneryfę. Tam złamie dwie zasady: seks z niewiele, ale starszym od siebie mężczyzną, i do tego klientem jej firmy. Związek ma przyszłość, jednak Veronica ma wiele obiekcji, które biorą z lęku przed porzuceniem. W sferze uczuć jest "zielona", zachowuje się jak zakochana nastolatka. Kiedy jej rówieśniczki przeżywały młodzieńcze miłości, ona miała co innego na głowie. Jej wybranek też ma coś "za uszami". Do tego wplątała się w uczuciowe komplikacje jego siostrzeńca. Wadą tej książki jest rozwlekłość, gdyby miała ...
10
Hanula_1909

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała . Czekam na historie Liama.
10
akl2016

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza
00
Paerl

Dobrze spędzony czas

Może być, ale bez „o matko moja!”
00
TuttiTo
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Książka zdecydowanie dla osób z otwartym podejściem do seksu. Przyjemnie napisana, warto przeczytać, jedyne do czego można się przyczepić to tłumaczenie które mogłoby być lepsze.
00

Popularność




Rozdział 1

Wła­śnie wyszłam z biura, jadę tak­sówką, słu­cha­jąc muzyki pły­ną­cej z radia.

Nucę pio­senkę Taco­nes rojos1 Seba­stiana Yatry, uśmie­cham się, spo­glą­da­jąc na moje buty, i jed­no­cze­śnie myślę o dziew­czynce o moich oczach. Ta pio­senka zawsze popra­wia mi nastrój i pod­nosi mnie na duchu.

Cen­trum Madrytu, jak zwy­kle o siód­mej wie­czo­rem, to jeden wielki chaos. Samo­chody. Klak­sony. Ludzie bie­ga­jący z miej­sca na miej­sce, ale ja lubię obser­wo­wać ten wie­lo­ję­zyczny tłum. Jestem kosmo­po­litką.

Dzwoni moja komórka. Wła­śnie otrzy­ma­łam wia­do­mość:

523.

Uśmie­cham się, bo to znak, że już na mnie czeka, odpi­suję więc:

Dwie minuty.

Popra­wiam dolną część sukienki i w tym momen­cie tak­sów­karz zatrzy­muje auto, mówiąc:

– Doje­cha­li­śmy, panienko! Dwa­dzie­ścia dwa euro, trzy­dzie­ści euro­cen­tów.

Wyj­muję kartę i po pomyśl­nie prze­pro­wa­dzo­nej ope­ra­cji odbie­ram para­gon, jestem bowiem nie­za­leżna finan­sowo, co ozna­cza, że mogę sobie odli­czyć kurs od podatku. Żegnam się z sym­pa­tycz­nym kie­rowcą, zamy­kam drzwiczki i wcho­dzę do hotelu.

Pew­nym kro­kiem zmie­rzam w kie­runku wind. Już znam drogę. Jestem tu nie po raz pierw­szy. Spo­glą­dam na zega­rek.

Mam pół­to­rej godziny do następ­nego spo­tka­nia, które odbę­dzie się w pobliżu.

Spo­koj­nie cze­kam na windę. Wsia­dam i wybie­ram przy­cisk pią­tego pię­tra.

Jadąc w górę, prze­glą­dam się w lustrze, popra­wiam wygląd. Winda się zatrzy­muje, wysia­dam i w moich czer­wo­nych, wyso­kich szpil­kach docho­dzę do drzwi z nume­rem 523. Pukam. Otwiera Alek­san­der, okryty jedy­nie ręcz­ni­kiem prze­pa­sa­nym wokół bio­der. Uśmie­cha się. Odwza­jem­niam uśmiech.

Jak wspa­niale!

Nie tra­cąc czasu, wcho­dzę do pokoju. Gdy tylko drzwi się zamy­kają, bez słów, bez żad­nego powi­ta­nia pod­da­jemy się naszej gorą­cej fan­ta­zji, cału­jemy się, a moja torebka spada na pod­łogę.

Alek­san­der obej­muje mnie rękami w pasie i, nie odry­wa­jąc od sie­bie ust, docho­dzimy do krze­sła. Tam prze­sta­jemy się cało­wać. Wyj­muję tele­fon i z mojej listy Spo­tify wyszu­kuję utwory kubań­skich zbie­ra­czy trzciny cukro­wej. Takiej muzyki pra­gniemy na nasze chwile sza­leń­stwa. Gdy zaczyna brzmieć I Gotta Feeling, w wyko­na­niu The Black Eyed Peas, zosta­wiam komórkę na łóżku. Zry­wa­jąc ręcz­nik z Alek­san­dra, uprze­dzam:

– Mam godzinę.

Alek­san­der przy­ta­kuje. Jego twardy czło­nek już jest gotowy do roz­po­czę­cia naszej gry i, przy­znaję, mam już mokre wargi. W ułamku sekundy mój kocha­nek zakłada pre­zer­wa­tywę, a ja, bez roz­bie­ra­nia się, sia­dam na nim. Nie mam na sobie maj­tek. To część naszej gry. Gdy jego czło­nek cał­ko­wi­cie we mnie wcho­dzi, dyszymy z roz­ko­szy.

Jak cudow­nie!

Uwiel­biam żądzę, którą czuję, gdy cały jest we mnie. Cału­jąc go z auten­tyczną roz­ko­szą, zaczy­nam się poru­szać, nasze odde­chy się krzy­żują, dyszymy coraz sil­niej, nasze serca biją coraz szyb­ciej.

Wie­rzę w miłość fizyczną. Mniej wie­rzę w uczu­cia. Roman­tyzm… A co to jest? Ssę mocno, do gra­nic moż­li­wo­ści.

Mój zimny cha­rak­ter spra­wia, że sto­suję okre­ślone reguły w sek­sie. Ni­gdy nie mie­szam pracy z przy­jem­no­ścią. Nie ma mowy o mał­żeń­stwach. Żad­nej nostal­gicz­nej muzyki w trak­cie spół­ko­wa­nia, a moi part­ne­rzy mają mak­si­mum trzy­dzie­ści lat. Dzięki temu to ja zawsze gram pierw­sze skrzypce, nie dając im moż­li­wo­ści wyra­ża­nia opi­nii. Podob­nie jak oni cie­szę się sek­sem bez miło­ści, spra­wia mi on przy­jem­ność.

Przez dobrych kilka minut ujeż­dżam Alek­san­dra, szu­ka­jąc zaspo­ko­je­nia dla samej sie­bie. Wiem, że on stara się o to samo dla sie­bie. To część naszej gry.

Trzy­ma­jąc go za szyję, pobu­dzam się, pod­czas gdy moje bio­dra, żyjące wła­snym życiem, balan­sują nad nim, dyszę z czy­stej roz­ko­szy.

O Boże, jakże tego potrze­bo­wa­łam!

Kilka minut póź­niej, gdy oboje prze­ży­li­śmy orga­zmy, roz­łą­czamy się i otwie­ramy hote­lową lodówkę, żeby się­gnąć po wodę. Chce nam się pić.

Znamy się z Alek­san­drem od pół­tora roku. Pozna­li­śmy się na cza­cie o sek­sie. Kon­kret­nie na cza­cie dla swin­ger­sów. On ma dwa­dzie­ścia sie­dem, ja trzy­dzie­ści osiem lat i żadne z nas nie chce zobo­wią­zań. Od pierw­szej chwili ist­niał feeling mię­dzy nami i zawsze, gdy się spo­ty­kamy, upra­wiamy dobry seks i cie­szymy się naszymi fan­ta­zjami ero­tycz­nymi.

Uczu­cie zwane miło­ścią i roman­tyzm od dawna nie ist­nieją w moim życiu. Nie mam na to czasu. Dla­tego zawsze sku­piam się na męż­czy­znach młod­szych ode mnie i takich, któ­rzy nie kom­pli­kują mi życia. Jestem kobietą nie­za­leżną, która wie, czego chce, i nie ma co o tym wię­cej roz­pra­wiać.

Gdy piję wodę, stwier­dzam, że Alek­san­der i ja patrzymy na nasze tele­fony. Jeste­śmy pra­co­ho­li­kami. On jest praw­ni­kiem. Ja pra­cuję w rekla­mie. Na moje szczę­ście zarówno on, jak i wszy­scy pozo­stali moi przy­ja­ciele mający prawo do seksu ze mną są tacy jak ja. To osoby, które nie szu­kają miło­ści ani kom­pli­ka­cji. Pra­gną tylko oka­zjo­nal­nego seksu, po któ­rym każde z nas wraca do swo­jego świata.

Wiem, że taki spo­sób życia, w któ­rym do zbli­że­nia zupeł­nie nie są potrzebne głęb­sze uczu­cia, niektó­rym może wyda­wać się bez­na­miętny czy nawet nie­ludzki, ale taki wybra­łam, bo w moim życiu i w moim ssa­niu ja dowo­dzę i, jak na razie, tyle mi wystar­cza.

Ktoś puka do drzwi. Patrzymy z Alek­san­drem na sie­bie. Wiemy, że to Mario, star­szy męż­czy­zna, też ze świata swin­ger­sów. Uwiel­bia patrzeć, a cza­sem doty­kać, a ponie­waż dla nas to, że ktoś patrzy na nas lub nas dotyka, jest jedną z fan­ta­zji, popro­si­łam go, żeby dzi­siaj przy­szedł.

Alek­san­der otwiera drzwi. Mario wcho­dzi bez słowa. Pozdra­wia mnie uśmie­chem i roz­siada się w fotelu. Wszy­scy wiemy, po co tu jeste­śmy. Niczego nie trzeba wyja­śniać.

Włą­czam alarm w komórce. Muszę wie­dzieć, kiedy minie czter­dzie­ści pięć minut. Alek­san­der zbliża się do mnie. Tym razem jego dło­nie błą­dzą po moim ciele pod czuj­nym spoj­rze­niem Mario. Odsta­wiam bute­leczkę z wodą, odkła­dam moją komórkę. Roz­pi­nam sukienkę, która spada na pod­łogę.

Mario i Alek­san­der mnie obser­wują. Podoba im się to, co widzą. Nie wyglą­dam źle, cho­ciaż nie jestem rów­nież piękną laską. Ej, zaraz, ale jestem sku­teczna!

Całuję go z roz­ko­szą. Cału­jemy się, a ja mój tyłek pod­sta­wiam pod twarz Mario i czuję, jak on dotyka moich poślad­ków. Daje mi kilka klap­sów, pod­czas gdy Alek­san­der mnie całuje. Dobrze znamy tę grę, nie pierw­szy raz robimy to razem. Mario sięga po żel i zabawkę analną leżącą na stole. Dokład­nie sma­ruje ją żelem, roz­chyla moje pośladki i wkłada mi przed­miot w odbyt. Pro­wo­ka­cyj­nie cału­jemy się, pod­czas gdy Alek­san­der zakłada sobie kolejną pre­zer­wa­tywę. W moim tele­fo­nie brzmi tym­cza­sem pio­senka Toxic Brit­ney Spe­ars. Pod­nie­camy się nawza­jem żądni seksu; Mario nie spusz­cza z nas wzroku. Alek­san­der chwyta mnie w ramiona, a ja, zapew­nia­jąc Mario dokładny widok na zabawkę analną, żądam:

– Wyru­chaj mnie.

Robi to, i to jak!

Pożą­dli­wie szu­kam ust Alek­san­dra, a on raz za razem poru­sza się we mnie; patrzymy sobie w oczy, dysząc z roz­ko­szy i sza­leń­stwa.

Sza­lony, gorący seks w tej chwili jest tylko sek­sem. Roz­ko­szuję się nim i moimi fan­ta­zjami ero­tycz­nymi wol­nymi od tabu.

Po gorą­cym napa­dzie szału następny akt odbywa się na łóżku. Jeste­śmy nie­na­sy­ceni. Mario zmie­nia pozy­cję, żeby widzieć nas lepiej z bli­ska i poru­szać we mnie zabawką analną. To jest igraszka, któ­rej chcemy i którą się wszy­scy roz­ko­szu­jemy. Gdy w mojej komórce dzwoni alarm na znak, że muszę wyjść za pięt­na­ście minut, Mario wyj­muje ze mnie zabawkę. Biorę szybki prysz­nic bez mocze­nia wło­sów, ubie­ram się w łazience, wcho­dzę do pokoju i stwier­dzam, że Mario już wyszedł. Pod­cho­dzę do łóżka, na któ­rym nagi Alek­san­der prze­gląda swój tele­fon. Zabie­ram moją komórkę.

Wyłą­czam muzykę i mru­gam do Alek­san­dra. On, widząc, że się zbie­ram, wstaje i pod­cho­dzi do mnie.

– Mam nadzieję, że następ­nym razem będziesz mogła zostać dłu­żej – mówi.

Przy­ta­kuję z uśmie­chem. Też mam taką nadzieję. Daję mu prze­lot­nego całusa, biorę torbę i wycho­dzę.

Mam spo­tka­nie służ­bowe!

Rozdział 2

O matko! Ależ jestem zde­ner­wo­wana!

Stoję w drzwiach Teatro Real w Madry­cie, gdzie cze­kam na rodzi­ców i przy­ja­ciół. Tym­cza­sem palę papie­rosa. Wiem, że to nie­zdrowe i źle widziane, ale co tam, mam ten jeden nałóg! Inni mają swoje uza­leż­nie­nia i nawyki, a prze­cież się ich nie cze­piam.

Dzi­siaj wie­czo­rem moja córka ma swój ostatni występ z przy­ja­ciółmi. Jestem roz­e­mo­cjo­no­wana, tro­chę wesoła, ale też tro­chę smutna, bo wiem, że od jutra zmieni się życie jej i moje.

Sły­szę dźwięk motoru. To jedzie moja przy­ja­ciółka Amara. Widzę, jak wjeż­dża na chod­nik i zatrzy­muje swój moto­cykl. Zdej­muje kask i, zsia­da­jąc z wdzię­kiem, pod­śpie­wuje: „Kim jest ten męż­czy­znaaa…?”.

Śmieję się. Poprzed­niego wie­czoru spa­ce­ro­wa­ły­śmy razem po Madry­cie i śpie­wa­ły­śmy tę pio­senkę za każ­dym razem, gdy dostrze­gły­śmy faceta, który nam się podo­bał albo wyda­wał jed­nym z tych, co to na ich widok zapiera dech w pier­siach. Bawi­ły­śmy się świet­nie!

Amara zakłada łań­cuch zabez­pie­cza­jący moto­cykl przed kra­dzieżą, pod­cho­dzi do mnie i przy­tu­lamy się. Od wielu lat jest moją dobrą przy­ja­ciółką i uwiel­bia moją córkę.

– Po każ­dym naszym wypa­dzie coraz trud­niej mi się pozbie­rać – szep­czę.

Oby­dwie się śmie­jemy, a ona, uda­jąc pod­chmie­loną, beł­ko­cze.

– Kró­lowo, to dla­tego, że się sta­rze­jemy.

– Eeeeej… – ja też się śmieję roz­ba­wiona.

Śmie­jemy się do roz­puku, a Amara nagle mówi:

– Sły­sza­łam, że ktoś posta­no­wił zawo­jo­wać cały świat pod­czas swo­jej następ­nej podróży.

Znów wybu­chamy śmie­chem, bo mówi o mnie. Wczo­raj wie­czo­rem, pijąc drinka za drin­kiem, obie­ca­łam, że pod­czas pla­no­wa­nego wkrótce zagra­nicz­nego wyjazdu spró­buję pójść do łóżka z męż­czy­znami z róż­nych kon­ty­nen­tów. Gdy chcę coś powie­dzieć, ona, zmie­nia­jąc ton głosu, stwier­dza:

– Dzi­siaj nie jest mój naj­lep­szy dzień.

– Co się dzieje?

Amara wzdy­cha i wzru­sza ramio­nami.

– W szpi­talu powie­dzieli mi dziś rano, że nie prze­dłużą mi kon­traktu.

– A kiedy wygasa? – zapy­ta­łam zmar­twiona.

– W stycz­niu.

– Nie mów!

Przy­ja­ciółka przy­ta­kuje.

– Zdaje się, że na moje miej­sce dadzą córce jakie­goś leka­rza.

Jestem zroz­pa­czona. Amara jest dosko­nałą pie­lę­gniarką i położną.

Nie wiem, jak pora­dzi­ła­bym sobie z moją córką w kilku sytu­acjach, gdyby nie ona. Kiedy zamie­rzam coś powie­dzieć, ona, wcie­le­nie żywot­no­ści, posta­na­wia:

– Kró­lowo, ale teraz nie mówmy o smut­kach.

– Lepiej nie – potwier­dzam i, coś sobie przy­po­mi­na­jąc, pytam: – Kiedy wystę­pują twoje dzieci?

Amara, poza pracą w szpi­talu, uczy dzieci w miej­skiej pły­walni w Madry­cie pły­wa­nia syn­chro­nicz­nego. Gdy była młoda, brała udział w zawo­dach w tej dys­cy­pli­nie, do chwili, gdy z powodu kon­tu­zji musiała prze­rwać tre­ningi.

– W pią­tek – mówi.

Spo­glą­damy na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, a ona z sar­ka­zmem pyta:

– Jesteś gotowa pójść ze mną z oka­zji naszych uro­dzin na kon­cert mojego uko­cha­nego Manu­ela Car­ra­sca? Już mam dwa bilety!

Śmieję się na tę pro­po­zy­cję. Nasze uro­dziny przy­pa­dają tego samego dnia, 30 wrze­śnia. Chcę wybić jej z głowy pomysł kon­certu, ale ona już zdą­żyła zakpić:

– Ach, prze­pra­szam…, prze­cież ty nie uzna­jesz muzyki roman­tycz­nej, ale posłu­chaj, co ci powiem: masz prze­chla­pane! Idziesz ze mną, bo ani Mer­ce­des, ani Leo aku­rat nie mogą.

Śmie­jemy się, nie potrzeba wię­cej słów. Po chwili ona zmie­nia temat i pyta:

– Jak się ma nasza dziew­czynka?

– Dosko­nale!

Mój tele­fon zaczyna dzwo­nić. Amara zabiera mi z rąk jeden bilet i mówi, cału­jąc mnie w poli­czek:

– Cze­kam na was w środku! Kooooocham cię…

Uśmie­cham się, bo powie­dze­nie „kocham cię” jest czymś bar­dzo naszym. Kiedy Amara odcho­dzi, zaglą­dam do mojego tele­fonu. Z pew­no­ścią dzwo­nią z pracy. Nie odbiorę połą­cze­nia. Co wię­cej, wyłą­czam tele­fon. Nie chcę, by kto­kol­wiek pozba­wił mnie rado­ści z dzi­siej­szego wie­czoru.

Cho­wa­jąc komórkę do torebki, z czu­ło­ścią patrzę na malu­chy, które prze­cho­dzą obok mnie z rodzi­cami. Poprze­bie­rane są za elfy i wróżki. Jakie śliczne! Dzie­ciaki są pode­ner­wo­wane i prze­jęte. Od dłuż­szego czasu przy­go­to­wy­wały ten występ. Uśmie­cham się, wspo­mi­na­jąc moją córkę, gdy była w ich wieku. Jak ten czas leci!

– Dar­ling!

To głos mojej matki. Oboje z ojcem przy­szli na występ swo­jej wnuczki. Wyglą­dają bar­dzo ład­nie. Ubrali się z tej oka­zji nie­zwy­kle ele­gancko. Ojciec, który już nie może cudow­niej wyglą­dać, popra­wia mary­narkę i mam­ro­cze:

– Nie mam zwy­czaju wycho­dzić tak wystro­jony.

Moi rodzice od pew­nego czasu mają duży sklep winiar­ski w Alu­che. Kie­dyś była to mała piw­niczka z winami. A Alu­che jest dziel­nicą, w któ­rej wycho­wa­łam się i miesz­ka­łam do czasu, aż wresz­cie, z dużym wysił­kiem, zdo­by­łam nie­za­leż­ność i wypro­wa­dzi­łam się razem z moją córką. Rodzice jed­nak na­dal tam miesz­kają.

Z zado­wo­le­niem doty­kam kra­wata ojca i daję mu całusa.

– Wyglą­dasz naprawdę wspa­niale – stwier­dzam.

Mama uśmie­cha się szczę­śliwa. Doty­ka­jąc wło­sów, szep­cze z angiel­skim akcen­tem:

– Jak wygląda mój wło­ski kok pro­sto od fry­zjera? Rosi mnie tak ucze­sała.

– Mamo, wyglą­dasz prze­ślicz­nie!

– Tak się wyszy­ko­wała, na wypa­dek gdyby spo­tkała jakiego Gavi­lana.

Na te słowa taty śmieję się. On też. Jeśli coś jest pasją mojej mamy, to tele­wi­zyjny serial o Gavi­la­nach.

– Roge­lio, my love, setki tysięcy razy powta­rza­łam ci, że moim Gavi­la­nem jesteś ty!

Tata całuje moją mamę, a ja patrzę na nich zachwy­cona. Uwiel­biam widzieć, jak się kochają. To mnie urzeka. Po tym, jak mama pal­cem starła z ust taty ślad po jej szmince, pytam:

– Jak się ma Tinto?

Tinto to psiak – czło­nek rodziny. Mie­sza­niec york­shire z chi­hu­ahua, nie­zwy­kle żywotny, ale ma już 14 lat i zbliża się jego sta­rość. W ubie­głym mie­siącu napę­dził nam stra­cha, bo nagle prze­stał jeść i wsta­wać. Dzięki tro­skli­wej opiece i wete­ry­na­rzowi Tinto wró­cił do sił.

– Ten bez­wstyd­nik ma się lepiej niż ja – stwier­dza ojciec.

Wszy­scy troje śmie­jemy się, po czym tata pyta:

– Myszeczka ma się dobrze?

Potwier­dzam, wie­dząc, że cho­dzi mu o wnuczkę:

– Ma się wspa­niale i bar­dzo chce, żeby­śmy zoba­czyli ją tań­czącą. Wrę­czam im bilety i pro­po­nuję:

– Wejdź­cie, zaj­mij­cie miej­sca. Amara jest już w środku. Ja zacze­kam na Leo i Mer­ce­des.

Bez waha­nia biorą bilety i, rzu­ca­jąc mi prze­lotny uśmiech, zni­kają w wiel­kich drzwiach wej­ścio­wych.

– Veró­nica! – sły­szę, że ktoś mnie woła.

Spo­glą­dam w prawo i uśmie­cham się na widok Gustava Petrova, wła­ści­ciela szkoły tańca i słyn­nego tan­ce­rza baletu kla­sycz­nego, zado­mo­wio­nego w Hisz­pa­nii. Jest tan­ce­rzem, ale jed­no­cze­śnie pro­du­cen­tem i dyrek­to­rem arty­stycz­nym. Jak zawsze zachwyca mnie gla­mour bijący od tego męż­czy­zny, gdy się poru­sza. Pod­cho­dzi do mnie i dajemy sobie dwa ser­deczne całusy. Znamy się od bar­dzo dawna.

– Dener­wu­jesz się? – pyta.

Uśmie­cha­jąc się, przy­ta­kuję.

– Zoé sprawi, że zabrak­nie nam słów, zapew­niam cię! – twier­dzi.

Wiem, że ma rację. Moja córka to feno­men bale­towy. Towa­rzyszka Gustava, któ­rej oczy­wi­ście ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam, patrzy na niego, więc on z galan­te­rią doko­nuje pre­zen­ta­cji:

– Veró­nico, przed­sta­wiam ci Ame­lię Sera­povą. Ame­lio, to jest Veró­nica, dobra przy­ja­ciółka i matka jed­nej z moich uczen­nic.

Wymie­niamy uśmie­chy. Gustav to inte­re­su­jący Rosja­nin, ale abso­lut­nie nie w moim typie. Zawsze bry­lo­wał wśród kobiet. Ja na­dal uśmie­cham się do jego pięk­nej kobiety, gdy ona, wska­zu­jąc na dziew­czynki prze­cho­dzące obok nas, mówi:

– Z pew­no­ścią twoja mała dobrze wypad­nie.

Ponow­nie przy­ta­kuję. I z abso­lut­nym prze­ko­na­niem stwier­dzam:

– Ani przez sekundę w to nie wąt­pię.

Kobieta uśmie­cha się. Moja pew­ność spra­wia jej przy­jem­ność.

– W jakim wieku jest twoja córka? – dopy­tuje.

Spo­glą­damy na sie­bie z Gusta­vem, uśmie­chamy się poro­zu­mie­waw­czo. Mając świa­do­mość, jak ta kobieta zare­aguje, rzu­cam:

– Dwa­dzie­ścia trzy.

– Dwa­dzie­ścia trzy mie­siące? – pyta zasko­czona.

– Nie. Dwa­dzie­ścia trzy latka – wyja­śniam.

Zawsze, gdy mówię o wieku mojej córki, ludzie są zasko­czeni i mru­gają z nie­do­wie­rza­niem. Gustav i ja śmie­jemy się. Ileż to razy przez te lata sły­sze­li­śmy takie samo pytanko?

Ja mam trzy­dzie­ści osiem lat. Wiem. Nie­wiele osób w moim wieku ma tak dużą córkę, ale mówię zupeł­nie natu­ral­nie:

– Uro­dzi­łam ją, gdy mia­łam pięt­na­ście lat. To, co zaczęło się jako błąd mło­do­ści, stało się naj­bar­dziej tra­fio­nym wyda­rze­niem w moim życiu.

Kobieta jest zasko­czona, ale zga­dza się. Wszy­scy reagują tak samo. Jakże to moż­liwe, że mogę mieć tak doro­słą córkę, będąc tak młodą kobietą?

Rze­czy­wi­stość jest, jaka jest. Gdy byłam na waka­cjach w Tor­re­mo­li­nos z moimi rodzi­cami, wujo­stwem i kuzy­nami, pozna­łam przy­stoj­nego Wło­cha, szar­la­tana o imie­niu Gian­marco. W ciągu jed­nego mie­siąca poczu­łam się jak dziew­czyna, którą spo­tkało naj­więk­sze szczę­ście na świe­cie, bo wpa­dłam w oko temu wło­skiemu przy­stoj­nia­kowi.

Spę­dzi­łam z nim nie­wy­obra­żalne lato. Przy­ja­ciele, moto­cy­kle, imprezy na plaży, ze spa­ce­rami i z trzy­ma­niem się za ręce, przy wtó­rze roman­tycz­nych pio­se­nek o miło­ści, śpie­wa­nych przez mojego ulu­bio­nego pio­sen­ka­rza, któ­rym był Luis Miguel.

Byłam tak zako­chana w Gian­marco, a on tak roman­tyczny i rzu­ca­jący urok, że aż stra­ci­łam dzie­wic­two w apar­ta­men­cie zaj­mo­wa­nym przez niego i grupę jego przy­ja­ciół. Od tam­tego razu nie prze­sta­li­śmy roz­ko­szo­wać się upra­wia­niem seksu każ­dej nocy.

To stało się naszym nało­giem!

Czas waka­cji dobiegł końca. Mój wło­ski uko­chany i ja żegna­li­śmy się, pła­cząc i obie­cu­jąc sobie miłość na wieki. Wymie­ni­li­śmy się adre­sami. Chcie­li­śmy być w sta­łym kon­tak­cie, bo prze­cież nasza miłość była jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kła niż ta pomię­dzy Romeo i Julią.

Pierw­szego dnia po powro­cie do Madrytu natych­miast do niego napi­sa­łam. Następ­nego dnia też. Oczy­wi­ście trze­ciego dnia podob­nie. Musia­łam wie­dzieć, co się z nim dzieje. Czy o mnie pamięta? Dwa tygo­dnie póź­niej moje listy wró­ciły z adno­ta­cją, że adre­sat nie­znany. Ponow­nie napi­sa­łam, ale stało się to samo. Wtedy zda­łam sobie sprawę z okrut­nej rze­czy­wi­sto­ści: zosta­łam oszu­kana jak jakaś głu­pia mało­lata. To, co czu­łam do niego, nie zostało odwza­jem­nione. Dla mnie Gian­marco był pierw­szą miło­ścią. Ja dla niego byłam głu­piutką gąską, która tam­tego lata pozwo­liła się uwieść w Tor­re­mo­li­nos. Tą, która bez doświad­cze­nia w sek­sie pozwo­liła mu sobą zawład­nąć.

Zła­mał mi serce, prze­sta­łam jeść i bez­u­stan­nie pła­ka­łam. Jed­no­cze­śnie szu­ka­łam wytłu­ma­cze­nia tego, co mi się przy­tra­fiło, i w kółko słu­cha­łam kolej­nego i kolej­nego pięk­nego bolera w wyko­na­niu Luisa Migu­ela.

O, matko, jak ja się samo­bi­czo­wa­łam tymi pio­sen­kami!

Gian­marco, ten idiota, któ­rego uwa­ża­łam za miłość mojego życia, któ­remu powie­dzia­łam „kocham cię”, śmiał się ze mnie. Czyż mogłam być bar­dziej naiwna?

Rodzice, widząc, w jakim byłam sta­nie, trosz­czyli się o mnie. Byli przy mnie, pocie­szali, jak potra­fili, w mojej „cho­ro­bie” z powodu nie­szczę­śli­wej miło­ści. Nie przy­zna­łam się im, że upra­wia­łam z nim seks. To już byłoby dla nich za wiele. Prze­cież mia­łam zale­d­wie pięt­na­ście lat!

Pamię­tam, że tata codzien­nie, wra­ca­jąc ze swo­jej winiarni, kupo­wał moje ulu­bione kin­der nie­spo­dzianki w pie­karni Jesús, żeby choć na chwilę wywo­łać uśmiech na mojej twa­rzy.

Z dnia na dzień prze­sta­łam pła­kać, gdy zorien­to­wa­łam się, że jestem w ciąży.

O matko moja… O matko…

Jestem w ciąży z Wło­chem, o któ­rym nic nie wiem: ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka!

Na Boga, mia­łam tylko pięt­na­ście lat!

Nie ma co się dzi­wić, że począt­kowo reak­cja moich rodzi­ców nie była przy­jemna, zwłasz­cza że długo mil­cza­łam ze stra­chu przed karą. Dowie­dzieli się o ciąży, gdy byłam w szó­stym mie­siącu. Pew­nego popo­łu­dnia poczu­łam się bar­dzo źle, więc zawieźli mnie na ostry dyżur. To, co miało być, ich zda­niem, zapa­le­niem wyrostka robacz­ko­wego, oka­zało się ciążą w dru­gim try­me­strze.

Mój biedny ojciec kupo­wał mi kin­der nie­spo­dzianki, a oka­zało się nagle, że jaj­kiem nie­spo­dzianką jestem ja sama. Nie­spo­dzianka!

Począt­kowo moi rodzice roz­wa­żali wiele roz­wią­zań, dla mojego wła­snego dobra. Mama jest Angielką, ojciec – Hisz­pa­nem. Susan i Roge­lio. Ona nowo­cze­sna, on – przy­wią­zany do tra­dy­cji, ale połą­cze­nie ich dwojga zawsze było ide­alne. Osta­tecz­nie, mimo że byłam pięt­na­sto­let­nim dziec­kiem, rodzice wysłu­chali mnie i usza­no­wali to, o co ich popro­si­łam.

Chcia­łam uro­dzić moje dziecko. Wie­dzia­łam, cho­ciaż nie byłam tego w pełni świa­doma, że dziecko ozna­cza koniec mojego dzie­ciń­stwa, poświę­ce­nie spo­tkań z kole­żan­kami, impre­zo­wa­nia, let­nich obo­zo­wisk pod namio­tami, nauki w szkole, pozna­wa­nia chło­pa­ków itd. Jed­nak przez tych sześć mie­sięcy czu­łam ruchy mojego dziecka w brzu­chu, co tylko mnie umac­niało w prze­ko­na­niu: nie chcę się go pozbyć. Mimo nie­doj­rza­ło­ści byłam na tyle roz­sądna, że roz­ma­wia­łam z moimi rodzi­cami, a oni osta­tecz­nie usza­no­wali moją decy­zję.

Zoé uro­dziła się dokład­nie w prze­wi­dzia­nym ter­mi­nie, czyli w maju. Po unor­mo­wa­niu się tego, co było moż­liwe w naszym życiu, zaczę­łam cho­dzić do szkoły wie­czo­ro­wej, żeby dokoń­czyć naukę. Zawsze było dla mnie jasne, że chcę się roz­wi­jać. Nie powstrzy­mało mnie przed tym bycie samotną matką.

Gdy skoń­czy­łam szkołę śred­nią, zachę­cona przez rodzi­ców i znów z ich pomocą zaczę­łam stu­dio­wać mar­ke­ting i reklamę.

Od dawna chcia­łam obmy­ślać stra­te­gię sprze­daży w naszej rodzin­nej winiarni.

Mając córeczkę, skoń­czy­łam naukę póź­niej niż rówie­śnicy, ale to nie miało dla mnie zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że ukoń­czy­łam też stu­dia. Osią­gnę­łam mój cel. Pra­gnąc wspie­rać rodzi­ców w ich biz­ne­sie, dora­dzi­łam im, żeby roz­wi­nęli inte­res do postaci wyspe­cja­li­zo­wa­nej winiarni.

Zaufali mi i zro­bili, jak im pora­dzi­łam. Wyko­rzy­sta­łam wie­dzę o tech­ni­kach, którą zdo­by­łam na uni­wer­sy­te­cie, i dzięki temu wkrótce ich sklep zaczął pro­spe­ro­wać jak ni­gdy wcze­śniej.

Suk­ces, który osią­gnę­łam z naszą winiar­nią, był tak duży, że inni sprze­dawcy win zain­te­re­so­wali się moją pracą. Chcieli współ­dzia­łać, chcieli, abym pro­wa­dziła ich kam­pa­nie rekla­mowe. Osta­tecz­nie, widząc, że to daje mi przy­szłość, otwo­rzy­łam w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat moje małe przed­się­bior­stwo mar­ke­tin­gowo-rekla­mowe, które nazwa­łam Dosko­nałą for­mułą. Rodzice nie mogli uwie­rzyć w mój suk­ces!

Z bie­giem lat uło­ży­łam swoje sprawy. Wycho­wu­jąc córkę, trosz­cząc się o moich bli­skich, pra­cu­jąc wiele godzin na dobę, żeby roz­wi­jać firmę i zapo­mi­na­jąc o życio­wym roman­ty­zmie, cie­szy­łam się życiem tak, jak mogłam naj­le­piej.

Trafne oceny ujaw­niły, że mam jakiś zmysł pozwa­la­jący prze­wi­dy­wać, które wina hisz­pań­skie okażą się popu­larne na sto­łach w innych kra­jach. Moja sława rosła, a przed­się­bior­stwo się roz­wi­jało. Dzi­siaj mogę stwier­dzić, że jestem kobietą, z którą wiele firm, szcze­gól­nie winiar­skich, chce współ­pra­co­wać.

Zosta­łam nawet pre­zen­terką na zbli­ża­ją­cym się Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­kur­sie Eno­lo­gów, w któ­rym wal­czy się o Nagrodę Far­pón. Kon­kurs odbę­dzie się w Kasy­nie w Madry­cie 7 paź­dzier­nika.

Rodzice są ze mnie bar­dzo dumni. Po pierw­sze, dla­tego że poka­za­łam im, iż od kiedy uro­dziła się Zoé, sta­łam się doj­rzała i zaan­ga­żo­wa­łam się w jej życie i wycho­wa­nie na sto pro­cent tak, jak im obie­ca­łam. Po dru­gie, dla­tego że jestem wojow­niczką, która idzie naprzód mimo prze­szkód, jakie napo­tyka na swo­jej dro­dze życia. Po trze­cie, dla­tego że zupeł­nie samo­dziel­nie stwo­rzy­łam wła­sną firmę.

Osią­gnę­łam to wszystko, ale jestem zupeł­nie pewna, że bez nich, bez taty i mamy, bez ich pomocy, ich cier­pli­wo­ści i ich bez­wa­run­ko­wej miło­ści do Zoé i do mnie wszystko wyglą­da­łoby zupeł­nie ina­czej.

Mam szczę­ście nie tylko mieć wyjąt­ko­wych rodzi­ców, ale też cudowną córkę i wspa­nia­łych przy­ja­ciół. Zoé zawsze była dziec­kiem bar­dzo czu­łym i dobrze uczą­cym się, do tego stop­nia, że zda­rzało mi się mieć wąt­pli­wo­ści, czy to moż­liwe, że jest moją córką. Jest rów­nież uparta, co, według rodzi­ców, odzie­dzi­czyła po mnie, a nie­kiedy jest tro­chę skur­czy­by­kiem, co bez wąt­pie­nia odzie­dzi­czyła po swoim wło­skim ojcu. No, dobrze, ale mogę zde­cy­do­wa­nie powie­dzieć, że jest naszą rodzinną dumą. Dla niej powtó­rzy­ła­bym wszystko, abso­lut­nie wszystko, przez co prze­szłam, aby życie ponow­nie posta­wiło ją na mojej dro­dze.

W sfe­rze oso­bi­stej nie dąży­łam do sta­bi­li­za­cji, ni­gdy nie mia­łam sta­łego part­nera, co nie podo­bało się rodzi­com. Tak naprawdę wycho­wy­wa­nie córki i wyku­wa­nie mojej przy­szło­ści spra­wiło, że jestem bar­dzo nie­za­leżna, a jeśli cho­dzi o męż­czyzn, posta­no­wi­łam, że będę z nimi spę­dzać miłe chwile, ale zero zobo­wią­zań. Zdrada ze strony wło­skiego idioty odci­snęła na mnie takie piętno, że sta­łam się kobietą zimną, która nawet prze­stała słu­chać roman­tycz­nej muzyki. Żegnaj, Luisie Migu­elu!

Wykre­śli­łam roman­tycz­ność z mojego życia, tak samo jak porywy miło­ści i te wszyst­kie sza­leń­stwa, któ­rym ulega młoda dziew­czyna. Zwy­czaj­nie roz­ko­szuję się zaspo­ka­ja­niem fan­ta­zji z chło­pa­kami młod­szymi ode mnie, aby unik­nąć pro­ble­mów z zako­cha­niem się. Gdy mija ta chwila, każde z nas idzie w swoją stronę. Mnie wystar­cza miłość i opieka nad córką. A face­tem niech opie­kuje się jego matka!

Nasza rela­cja z Zoé jest fan­ta­styczna. Poza byciem matką i córką jeste­śmy dla sie­bie przy­ja­ciół­kami. Ona daje mi tysiące powo­dów do rado­ści. Zawsze o wszyst­kim roz­ma­wia­ły­śmy nor­mal­nie, poczy­na­jąc od roz­mów o sek­sie. Ani ja nie jestem zakon­nicą, bo mam wiele związ­ków sek­su­al­nych, ani nie jest nią moja córka, choćby nie wiem, jak bar­dzo była czuła i dobra. Zawsze chcia­łam, aby Zoé nie postrze­gała seksu jako tematu tabu, tylko żeby roz­ko­szo­wała się nim bez­piecz­nie i z pełną świa­do­mo­ścią tego, co robi.

Moja mama uważa, że roz­ma­wia­nie z Zoé o sek­sie to doda­wa­nie Myszeczce zbyt wiele skrzy­deł. Ja pra­gnę, aby Myszeczka potra­fiła fru­wać, aby wzla­ty­wała i wra­cała na zie­mię bez pro­ble­mów.

Myśląc o tym wszyst­kim, usły­sza­łam, jak Gustav mówi:

– Przy­szli twoi przy­ja­ciele. My idziemy do środka.

Zado­wo­lona pusz­czam mu oko. Odwra­cam się i, patrząc na Leo i Mer­ce­des, poka­zuję na zega­rek:

– Byli­śmy umó­wieni pięt­na­ście minut temu.

– Leo się spóź­nił.

– Mer­ce­des Romero, jakże możesz być taką kłam­czu­chą?! – pro­te­stuje Leo.

Gest Mer­ce­des spra­wia, że się uśmie­cham. Zawsze lubi­łam jej sza­leń­stwo, a szcze­gól­nie gdy, patrząc na Leo, mówi:

– Leo Mora­les, czyż­byś wła­śnie nazwał mnie kłam­czu­chą?

– Oczy­wi­ście – potwier­dza Leo.

Mer­ce­des uśmie­cha się i pusz­cza do mnie oko.

– Gdy poje­cha­łam po tego typa, oka­zało się, że zdo­łał wymu­sić na Pili obiet­nicę, że przy­go­tuje na kola­cję dla dzieci zupę z gwiazd­kami i panie­ro­wane kotlety z kur­czaka. Nic go nie powstrzy­mało!

Leo ponow­nie wzdy­cha. Pili to jego żona.

– Wła­śnie to dzi­siaj będzie na kola­cję – mru­czy. – Musia­łem to powie­dzieć Pili, bo znam moje dzieci i, ponie­waż wie­dzą, jak mama nie lubi goto­wać, szybko prze­ko­nują ją, żeby zamó­wiła pizzę. A wła­śnie, że nie! Dzi­siaj wie­czo­rem ma być zupa z gwiazd­kami i kotlety z kur­czaka.

Sły­sząc te słowa, uśmiech­nę­łam się.

Leo jest głową rodziny pełną gębą, bar­dzo odpo­wie­dzial­nym. Bar­dzo lubi goto­wać i opie­ko­wać się swoją żoną i dziećmi Marco i Ricardo. Wiele lat temu, widząc, że Pili, jako dobra sze­fowa waż­nej kom­pa­nii samo­cho­do­wej, zara­bia dużo wię­cej pie­nię­dzy niż on, a ludzie o tym gadają – Leo posta­no­wił prze­stać pra­co­wać w admi­ni­stra­cji firmy kurier­skiej i zajął się domem i dziećmi. Mówi, że jest szczę­śliwy, robiąc to, co robi, i nie ma o czym dys­ku­to­wać.

Leo i Pili są szczę­śliwi, że tak uło­żyli swoje życie, a my, któ­rzy ich kochamy, cie­szymy się ich szczę­ściem. Byłoby wspa­niale, gdyby było wię­cej męż­czyzn takich jak Leo, tym­cza­sem zawsze to my, kobiety, musimy rezy­gno­wać z pracy, aby mężul­ko­wie mogli czuć się sam­cami alfa w swo­ich domach.

Macham do mam kil­korga dzieci, które znam, a Leo mówi:

– Zdy­cham. Chyba wczo­raj wie­czo­rem prze­sa­dzi­li­śmy z piciem.

Przy­znaję mu rację i śmieję się, gdy sły­szę, co jesz­cze dodaje:

– Chyba nawet nie muszę się upew­niać, że to, co wczo­raj obie­ca­łaś, to był tylko zwy­kły żart!

Mer­ce­des i ja spo­glą­damy na sie­bie, wiemy, o czym on mówi.

– Leo Mora­les, nie bądź prze­sta­rzały! – mru­czy moja przy­ja­ciółka. – Jeśli nasza Wero chce zdo­być i poznać nie­znane ciała męż­czyzn z innych kon­ty­nen­tów, to nie burz jej planu!

Śmie­jemy się roz­ba­wione. Mer­ce­des obej­muje naszego przy­ja­ciela i mówi:

– Zgoda, przy­znaję, to ja się spóź­ni­łam. Nie on.

– O rety, dzię­kuję! – wykrzy­kuje Leo.

– Gada­łam przez tele­fon z piękną rudo­włosą i nie mogłam prze­rwać roz­mowy…

– Z Dalilą? – pytam zacie­ka­wiona.

Mer­ce­des przy­ta­kuje. To jej była part­nerka, kobieta, którą uwiel­bia i stara się odzy­skać. Leo, zmie­nia­jąc ton głosu, szep­cze:

– Idź z nią jutro na kola­cję.

– No nie­eee! – żar­tuję.

Mer­ce­des, moja wspa­niała Mer­ce­des Romero, przy­ta­kuje, kiwa­jąc głową i oświad­cza:

– Wresz­cie osią­gnę­łam to, że pój­dzie ze mną na kola­cję.

Spo­glą­damy na sie­bie z Leo. Naszym zda­niem Dalila nie jest kobietą, na jaką zasłu­guje Mer­ce­des, ale rozu­mie­jąc, że należy usza­no­wać miło­sne wybory, uśmie­chamy się i przy­tu­lamy Mer­ce­des. Razem z Amarą sta­no­wimy Komando Opun­cji! Nawet nasza grupa na What­sAp­pie tak się nazywa. Wszystko zaczęło się od śmie­chu i żar­tów, ale osta­tecz­nie tak się poukła­dało mię­dzy nami, że sta­no­wimy zwartą grupę.

Leo, Mer­ce­des, Amara i ja jeste­śmy różni, ale tacy sami. Skom­pli­ko­wani, ale bez­pro­ble­mowi. Głupi, ale sprytni. A co naj­waż­niej­sze – naprawdę kochamy się nawza­jem.

Wszyst­kich troje pozna­łam w parku, w Alu­che, pod­czas kolej­nego popo­łu­dnia, gdy spa­ce­ro­wa­łam sama z Zoé, a wła­śnie zaczął padać deszcz. Pcha­jąc wóze­czek, szybko schro­ni­łam się pod jedy­nymi arka­dami na osie­dlu. Wtedy przy­szła dziew­czyna, Mer­ce­des, po chwili facet, Leo, a na koniec przy­szła Amara. Roz­pa­dało się jesz­cze bar­dziej. Zaczęła się wielka ulewa i nie mogli­śmy się stam­tąd ruszyć. Zaczę­li­śmy więc roz­ma­wiać, a Zoé swo­imi uśmie­chami zdo­była ich serca.

Kilka dni póź­niej spo­tka­li­śmy się w osie­dlo­wej pie­karni i, jak­by­śmy znali się od zawsze, przy­wi­ta­li­śmy się i umó­wi­li­śmy na spo­tka­nie tego samego popo­łu­dnia, pod tymi samymi arka­dami, pod któ­rymi widzie­li­śmy się po raz pierw­szy. Oczy­wi­ście z Zoé. Nie musia­łam nic mówić, aby Leo, Amara i Mer­ce­des dosko­nale rozu­mieli, że muszę zająć się moją córką, bo moi rodzice pra­co­wali. Od tam­tego dnia, mimo że nasze życia z bie­giem lat się zmie­niały, ni­gdy nie odda­li­li­śmy się od sie­bie. Jeste­śmy przy­ja­ciółmi, a przede wszyst­kim jeste­śmy jak rodzina! To dla nas abso­lut­nie jasne.

– Jak się ma nasza dziew­czynka? – pyta Leo.

Nabie­ram powie­trza, gaszę papie­rosa i mówię:

– Tro­chę nie­zde­cy­do­wana, ale ma się dobrze. Zaraz ją zoba­czy­cie.

Wszy­scy troje uśmie­chamy się, Mer­ce­des nagle pyta zasko­czona:

– Zgu­bi­łaś komórkę?

Roz­śmie­sza mnie to, bo zawsze trzy­mam ją w ręku.

– Jest w mojej torebce, wyłą­czona – odpo­wia­dam.

Przy­ja­ciele patrzą po sobie zdzi­wieni. Jeśli jest cokol­wiek typo­wego dla mnie, to wła­śnie tele­fon komór­kowy, dzia­ła­jący dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, z powodu mojej pracy. Dla­tego Leo szep­cze:

– Kim ty jesteś, gdzie do cho­lery jest moja Wero?

Śmie­jemy się i prze­py­chamy nawza­jem, a Mer­ce­des pyta:

– Czy moja dziew­czynka ma już spa­ko­wane walizki?

Na te słowa z żalem przy­ta­kuję, kiwa­jąc głową, a kiedy czuję, że broda zaczyna mi drżeć, Leo odzywa się, bio­rąc mnie pod ramię:

– Zero dra­ma­tów w Komando Opun­cji, wcho­dzimy do środka!

Na szczę­ście prze­rywa zapo­wia­da­jące się dra­ma­tyczne przed­sta­wie­nie. Jestem mu wdzięczna. Jesz­cze będę mieć czas na roz­pa­cza­nie jutro na lot­ni­sku. Zna­jąc mnie, zapewne zaleję łzami cały ter­mi­nal, powo­du­jąc powódź.

Chwilę póź­niej docho­dzimy do miej­sca, gdzie sie­dzą moi rodzice i Amara. Mer­ce­des i Leo witają ich ser­decz­nie, a kiedy już wszy­scy sia­dają, mój tata przy­gląda mi się uważ­nie:

– Mysza, dobrze się czu­jesz?

Uśmie­cham się. Ja jestem „mysza”, a Zoé „myszeczka”… A co! Takie tam wymy­sły mojego taty, bo oby­dwie lubimy tań­czyć.

Zawsze uwiel­bia­łam taniec i dla­tego, gdy Zoé była jesz­cze małą dziew­czynką, zapi­sa­łam ją na lek­cje baletu kla­sycz­nego, pod­czas gdy sama tań­czy­łam z Amaro salsę. Jed­nak ni­gdy nie wyobra­ża­łam sobie, że te lek­cje, które moja córka uwiel­biała od pierw­szego dnia, staną się jej przy­szło­ścią. Wie­dząc, że mój ojciec mar­twi się, bo moja córka następ­nego dnia opusz­cza rodzinne gniazdo, biorę go za rękę i mówię:

– Ona i ja mamy się dobrze. Nie martw się.

Tata spo­gląda na mnie i pota­kuje, kiwa­jąc głową. Daje mi ten jeden ze swo­ich czu­łych cału­sów w czu­bek mojego nosa, bo wie, że jestem ckliwa w tej kwe­stii, i mówi:

– Myszeczka wyla­tuje z gniazda, tak jak ty wyle­cia­łaś z nią. Teraz ty musisz zacząć żyć, córko. Już czas, prawda?!

– Tato, ja mam swoje życie! – żar­tuję.

Mój tata, któ­rego mil­cze­nie zna­czy wię­cej niż słowa, które wypo­wiada, bur­czy pod nosem:

– Wiem, że masz swoje życie. Ale jako twój ojciec, chcę…

– Już dosyć z tym narze­czo­nym! – uci­nam.

Tata prze­mil­cza. Wiem, że bar­dzo cierpi, gdy patrzy, jaka jestem ozię­bła wobec męż­czyzn, więc zmie­nia­jąc temat, pyta mnie:

– Przy­go­to­wa­łaś swoją mak­si­po­dróż?

Uśmie­cham się. Tak tata nazywa mój pla­no­wany i opła­cony ze wszyst­kimi wydat­kami przez klienta długi objazd po jego win­ni­cach w Tek­sa­sie, Argen­ty­nie, RPA, Austra­lii i Chi­nach. Chce, żebym odwie­dziła je, żebym zorien­to­wała się w spe­cy­fice każ­dego miej­sca i bym mogła zor­ga­ni­zo­wać świa­tową super­kam­pa­nię dla jego win.

Od dwóch mie­sięcy odwle­kam ten wyjazd. Na szczę­ście klient, choć tro­chę spe­cy­ficzny, gbu­ro­waty mruk, bar­dzo chce pra­co­wać ze mną, więc zga­dza się na odkła­da­nie wyjazdu. Wie, że z powodu podróży będę ponad dwa­dzie­ścia dni poza Hisz­pa­nią, więc czeka, aż Zoé wyje­dzie, żeby on mógł podró­żo­wać ze mną.

– Wszystko przy­go­to­wane.

– Kiedy ruszasz?

– Za pięt­na­ście dni.

Tata uśmie­cha się. Wiem, że jest dumny ze mnie i z mojej odwagi w inte­re­sach.

– Obje­dziesz cały świat. Nazwę cię Willy Fog!

Oboje śmie­jemy się. Gdyby tata wie­dział, o czym roz­ma­wia­łam z moimi przy­ja­ciółmi, prze­żyłby szok. On, patrząc na scenę, pyta:

– Co będzie tań­czyć myszeczka?

Wzru­szam ramio­nami. Zoé i cała ekipa trzy­mali to w tajem­nicy.

– Tato, nie mam poję­cia – odpo­wia­dam. – Jak wyj­dzie na scenę, to zoba­czymy.

– Cokol­wiek to będzie, spodoba się nam!

– Jestem tego pewna – oświad­czam z satys­fak­cją.

Po kilku minu­tach w teatrze gasną świa­tła i zaczyna się spek­takl.

Jak można było ocze­ki­wać, naj­pierw na sce­nie poja­wiają się maluszki. Mają po pięć–sześć latek, jak moja Zoé, gdy zaczy­nała. Cała publicz­ność wybu­cha grom­kim śmie­chem, widząc, jak tań­czą tak roz­kosz­nie nie­zdar­nie i spra­wiają, że chcia­łoby się je wszyst­kie zjeść, cału­jąc.

W następ­nej godzi­nie kolejne grupy wycho­dzą na scenę i popi­sują się swo­imi zdol­no­ściami bale­to­wymi. My na widowni wiemy, jak dzieci z bie­giem lat, w dużej dys­cy­pli­nie, roz­wi­jają umie­jęt­no­ści i tań­czą coraz lepiej. Roz­ko­szu­jemy się spek­ta­klem.

Scena znów pusto­szeje. Roz­bły­skają sil­niej­sze świa­tła i przed publicz­no­ścią staje Gustav, dyrek­tor arty­styczny wyda­rze­nia. Przez kilka minut wita się z nami, czyli przy­ja­ciółmi i rodzi­nami arty­stów, jak ich nazywa. Zachwy­ceni słu­chamy, gdy opo­wiada o wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niu dzieci i o tym, jak bar­dzo jest szczę­śliwy, że może je poka­zać.

Po krót­kim mil­cze­niu zaczyna mówić o ostat­nim wystę­pie, a ja, razem z moimi rodzi­cami i przy­ja­ciółmi, prze­ży­wam wiel­kie emo­cje. Oto teraz jest kolej naszej dziew­czynki, mojej Zoé, i jej part­nera Adriana, naj­zdol­niej­szych uczniów, któ­rzy już stają się absol­wen­tami.

Dla szkoły bale­to­wej fakt, że Zoé i Adrian wyjeż­dżają do Nowego Jorku, aby dawać lek­cje baletu w jed­nej z tam­tej­szych aka­de­mii Gustava, to zaszczyt. Po wygło­sze­niu pochwał na ich temat Gustav scho­dzi ze sceny, a ja biorę głę­boki wdech.

Do boju!

Gdy tylko przy­ga­sają świa­tła, moja mama spo­gląda na mnie z uśmie­chem; nagle sły­szę pierw­sze akordy melo­dii i instynk­tow­nie zakry­wam usta dło­nią. Czy to moż­liwe?

Tata bie­rze mnie za rękę, jest tak samo pod­eks­cy­to­wany jak ja. Patrzymy na sie­bie, uśmie­chamy się, a łzy zaczy­nają pły­nąć po naszych twa­rzach. Moja mama, wzru­szona jak my, otwiera torebkę i na lewo i prawo roz­daje chu­s­teczki jed­no­ra­zowe.

Zoé, nasza Zoé, zatań­czy do tej muzyki, która jest tak szcze­gólna dla nas. Cho­dzi o trze­cią część prze­pięk­nej for­te­pia­no­wej suity ber­ga­ma­sque Claude’a Debussy’ego Świa­tło księ­życa. Od mojego wcze­snego dzie­ciń­stwa tata pusz­czał ją na gra­mo­fo­nie w nie­dziele, żeby mnie budzić, i zgod­nie z tra­dy­cją włą­czał ją też dla Zoé.

Piękne wspo­mnie­nia przy­wo­dzi nam na myśl ta melo­dia!

Pełni emo­cji patrzymy na scenę i wresz­cie jest moja mała. Tak cudowna. Tak piękna. Tak ele­gancka w swo­ich ete­rycz­nych i płyn­nych ruchach, w jej stroju w kolo­rze nie­bie­skiego błę­kitu, z upię­tymi wło­sami. Tań­czy w takt cudow­nej melo­dii razem ze swoim part­ne­rem Adria­nem.

Wstrzy­muję oddech, nie mogę ode­rwać od nich oczu. Są wspa­niali! Zoé, moja Zoé, przy­ćmiewa świa­tło. Porywa swo­imi deli­kat­nymi i ostroż­nymi ruchami. Nawet nie jestem w sta­nie mru­gać oczami. Naprawdę widzę, nie dla­tego, że jestem jej matką, że moja dziew­czynka dosko­nale wie, jak to trzeba robić.

Zawsze sły­sza­łam, że muzyka budzi nie­skoń­czone emo­cje. Radość, smu­tek, ero­tyzm, odprę­że­nie. Ja słu­cha­jąc tej cud­nej melo­dii i widząc moją córkę, mogę tylko myśleć o pięk­nie i miło­ści. To piękno łączące Zoé i tę cudowną muzykę. Cho­ciaż po mojej twa­rzy łzy płyną stru­mie­niami, jak woda z odkrę­co­nego kranu, roz­ko­szuję się, raduję i sma­kuję każdą chwilę tego magicz­nego i cudow­nego momentu, aby na całą wiecz­ność zapi­sał się w mojej pamięci i w moim sercu.

Przy­znam szcze­rze, że Zoé jest praw­dziwą i naj­czyst­szą miło­ścią mojego życia. Gdy koń­czy się utwór i cisza opa­no­wuje teatr, wiem, że wszy­scy trwają zauro­czeni. Wiem, że wszy­scy są wzru­szeni i zachwy­ceni tym, co zoba­czyli. Wiem, że moje serce wybuch­nie ze szczę­ścia i dumy, a mój ojciec wstaje i, nie przej­mu­jąc się, że łzy mu ciekną z oczu, okla­skuje jak nikogo w swoim życiu. Wszy­scy, idąc za jego przy­kła­dem, wstają z krze­seł.

Och, ależ prze­ży­cie!

To, co łączy moją córkę i sztukę, nie jest czymś zwy­czaj­nym. Kiedy Zoé wresz­cie odnaj­duje nas w tłu­mie publicz­no­ści i uśmie­cha się do nas, osta­tecz­nie nie wytrzy­muję! Umie­ram z miło­ści!

Rozdział 3

Jest ósma rano, a ja nie­wiele spa­łam.

Gdy wstanę z łóżka, życie, które dotych­czas zna­łam, zmieni się.

Zoé wyje­dzie do Nowego Jorku, a ja po raz pierw­szy zostanę sama. Będę robić zakupy dla jed­nej osoby w super­mar­ke­cie i żyć sama ze sobą, bez koniecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się przed kim­kol­wiek.

Myślę o tym i w tym samym momen­cie widzę spo­koj­nie wcho­dzącą do mojego pokoju Pau­lovą, naszą kotkę. Lepiej powiem – naszą pso­kotkę, która zwin­nie poru­sza­jąc swoim nie­zwy­kle wyglą­da­ją­cym cia­łem, wska­kuje na łóżko. Jak zawsze zaczyna łap­kami doty­kać mojej głowy. Uwiel­bia dep­tać mi włosy, aż wresz­cie znaj­duje pozy­cję wygodną dla sie­bie i układa się z główką na mojej gło­wie. Roz­koszna!

Zoé i ja zawsze chcia­ły­śmy mieć psa. Gol­den retrie­vera z długą, jasną sier­ścią. W końcu jed­nak mój brak czasu spra­wił, że zado­wo­li­ły­śmy się naszą pso­kotką. Pau­lova i ja oddy­chamy spo­koj­nie do chwili, gdy w drzwiach staje Zoé w piża­mie, z potar­ga­nymi wło­sami i jak zawsze wska­kuje ze śmie­chem do mojego łóżka.

Jak mam żyć bez tego?

Pau­lova z powodu wtrą­ce­nia się Zoé odcho­dzi od nas, a ja, patrząc na moją małą, która już jest kobietką, szep­czę:

– Nie wiem, jakim spo­so­bem spo­tkało mnie to szczę­ście, że mam tak piękną córkę.

Zoé uśmie­cha się.

– No, to wiedz, że jeśli ja jestem piękna, ty także jesteś piękna – stwier­dza. – Wszy­scy mówią, że jeste­śmy jak dwie kro­ple wody.

Ma rację. Ludzie cią­gle myślą, że jeste­śmy sio­strami, bo tak bar­dzo jeste­śmy do sie­bie podobne. Gdy łzy napły­wają mi do oczu, Zoé dziwi się:

– Mamo, znowu?

Kiwam głową. Jestem jak ciek­nący kran. Gdy pła­czę, pła­czę na całego.

– Po pro­stu będę bar­dzo tęsk­nić za tobą – mam­ro­czę. – Co ja zro­bię bez cie­bie?

– Będziesz żyć swoim życiem – oświad­cza Zoé.

Oczy­wi­ście, łatwo to powie­dzieć. Zoé bie­rze mnie za prawy nad­gar­stek, przy­kłada do swo­jego, żeby było widać nasze tatu­aże, i mówi:

– „Ty i ja… zawsze”.

Przy­ta­kuję. To „zawsze” razem z nią staje się za krót­kie, a moja córka, patrząc na mnie, mru­czy:

– Całe życie trosz­czysz się o mnie i…

– I na­dal będę się trosz­czyć – zapew­niam.

Zoé potwier­dza, rozu­mie, co mówię, i – patrząc mi pro­sto w oczy – szep­cze:

– Wiem. Wiem, że zawsze będziesz trosz­czyć się o mnie, tak jak ja o cie­bie. Mamo, ale teraz musisz znowu mieć swoje życie. Teraz musisz robić to wszystko, czego nie robi­łaś, bo byłaś odpo­wie­dzialna za mnie, ale zapi­sa­łaś sobie w note­sie marzeń!

Oby­dwie się śmie­jemy. Ten notes Zoé poda­ro­wała mi, gdy była mała i wspól­nie, każda z innego końca, zapi­sy­wa­ły­śmy w nim to, co chcia­ły­by­śmy robić w przy­szło­ści. Przez całe nasze życie zapi­sy­wa­ły­śmy w nim nasze malut­kie marze­nia. Być nauczy­cielką baletu. Podró­żo­wać. Zatań­czyć tango z Argen­tyń­czy­kiem. Nauczyć się pro­wa­dzić moto­cykl. Zoba­czyć zorzę pół­nocną. Spać pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Poznać atrak­cyj­nego chło­paka. Poje­chać do Gre­cji. Itd., itp. Prawdę powie­dziaw­szy, Zoé speł­niła wiele ze swo­ich zapi­sa­nych marzeń. Jeśli cho­dzi o mnie, to już co innego.

Z mojego gar­dła wydo­staje się jęk i spra­wia, że chli­pię. Ale wspo­mnie­nia!

Widząc, jak moja córka patrzy na mnie, pro­szę:

– Zbesz­taj mnie i nie pozwól wię­cej pła­kać.

– Veró­nico Jiménez John­son, prze­stań pła­kać!

Zwra­ca­nie się do nas po imie­niu i nazwi­sku, żeby nas zbesz­tać, jest typowe dla mojego ojca. Śmie­jemy się i tulimy.

– Naprawdę chcesz wyje­chać do Nowego Jorku? – upew­niam się.

Zoé potwier­dza bez waha­nia. Nowy Jork jest zapi­sany w note­sie.

– Tak, mamo.

– Czy lek­cje nie zaczy­nają się we wrze­śniu?

– Mamo, ale przed­tem chcę spę­dzić czas z moim narze­czo­nym.

Bawią mnie jej ostat­nie słowa. Ja w ciągu moich trzy­dzie­stu ośmiu lat życia ni­gdy nie mia­łam narze­czo­nego, a Zoé, mając dwa­dzie­ścia trzy, sądzi, że zna­la­zła miłość swo­jego życia. Patrzę na nią i zamie­rzam coś powie­dzieć, ale ona poka­zuje na mnie pal­cem, z wdzię­kiem odsuwa się i prze­staje mnie przy­tu­lać:

– Mamo, nie zaczy­naj.

– Nic nie powie­dzia­łam – żar­tuję.

Moja córka śmieje się.

– Dobrze się znamy! Po two­jej twa­rzy widzę, że zamie­rzasz mi powie­dzieć, że słowo „narze­czony” jest…

– Tak, wła­śnie – śmieję się.

Oby­dwie z córką, leżąc, śmie­jemy się, a ona dodaje:

– Michael jest miło­ścią mojego życia, mamo. Poza tym – wyja­śnia skru­pu­lat­nie – jest dokład­nie taki, jak zapi­sa­łam na liście moich marzeń. Przy­stojny, inte­re­su­jący, mądry, zachwy­ca­jący i sza­leje za mną.

Podoba mi się to, co sły­szę, a jed­no­cze­śnie mnie prze­raża. Zoé jest młoda. Ma całe życie przed sobą i tysiące osób do pozna­nia. Michael jest dobrym chło­pa­kiem. Inte­lek­tu­ali­sta, w dodatku odpo­wie­dzialny. Lubię go i uwiel­biam, jak patrzy na Zoé i opie­kuje się moją córką, ale dla­czego nie mieszka w Madry­cie, tylko w Nowym Jorku?

Myślę o tym, a Zoé otwiera szu­fladę mojego sto­lika noc­nego. Wyj­muje słynny notes z marze­niami i, sia­da­jąc na łóżku, bie­rze do ręki dłu­go­pis:

– Muszę wykre­ślić to o wyjeź­dzie do Nowego Jorku.

Przy­ta­kuję. Sia­dam obok niej i obser­wuję, co robi. Zoé, odwra­ca­jąc notes na drugą stronę, poka­zuje mi moją część.

– Mamo, masz jesz­cze dużo marzeń do speł­nie­nia, nie sądzisz?

Wzru­szam ramio­nami, a ona czyta:

– Zoba­czyć zorzę polarną. Miesz­kać na plaży. Nauczyć się pro­wa­dzić moto­cykl. Spać pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Poje­chać do Gre­cji. Zatań­czyć tango z Argen­tyń­czy­kiem. Roz­ko­szo­wać się sek­sem do utraty tchu.

– To ostat­nie robię – odpo­wia­dam zadzior­nie.

Zoé uśmie­cha się, jest na bie­żąco, jeśli cho­dzi o moje życie ero­tyczne, i – widząc moją czer­woną walizkę – pyta:

– Zaczę­łaś się pako­wać na super­po­dróż? Mamo, wiem, że to praca, ale spędź tę podróż luk­su­sowo!

Znów przy­ta­kuję i uśmie­cham się. Prze­mil­czam to, o czym roz­ma­wia­łam z przy­ja­ciółmi. Nie jestem prze­ko­nana, że spę­dzę tę podróż luk­su­sowo z klien­tem, z któ­rym jadę.

– Naj­bar­dziej lubię to twoje marze­nie – komen­tuje Zoé, patrząc w notes.

– Które?

Zoé czyta:

– Poznać męż­czy­znę wyso­kiego, przy­stoj­nego, inte­re­su­ją­cego, nie­za­leż­nego, który mnie nie przy­tło­czy, takiego, który sam się utrzyma, który opusz­cza deskę sede­sową, gdy skoń­czy, który umie goto­wać, który przy­go­to­wuje wyśmie­nite kok­tajle i który oczy­wi­ście zawsze, gdy zbliża się do mnie, pięk­nie pach­nie i spra­wia, że jego głos dopro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa.

Wybu­cham śmie­chem. No dobra, nie jestem wyma­ga­jąca! Zoé, śmie­jąc się tak samo jak ja, szep­cze:

– Jesteś aż nazbyt wyma­ga­jąca.

– Kocha­nie, takie jest moje marze­nie. Coś innego dla mnie się nie liczy.

– Czy nie sądzisz, że już przy­szedł czas, żebyś miała narze­czo­nego?

– A niby dla­czego mam mieć jed­nego, skoro mogę mieć dwu­dzie­stu jeden?

– Mamo!

– Kocha­nie, mam przy­ja­ciół i to mi wystar­czy.

– Mamo! Ci twoi są tylko po to, żeby spę­dzić miłe chwile. Ja mówię o miło­ści, o roman­ty­zmie!

Śmieję się i nie mogę tego powstrzy­mać.

– Zoé Jiménez John­son, nie zaczy­naj! – mam­ro­czę pod nosem.

Jed­nak Zoé, jak to ona, nalega:

– Przez całe życie opie­ku­jesz się mną. Myślisz tylko o mnie i przed­kła­dasz mnie ponad wszystko inne. Myślę, że teraz, gdy wyfru­wam z domu, zasłu­gu­jesz na to, by mieć kogoś, kto zaopie­kuje się tobą i…

Kładę dłoń na jej ustach, nie chcę, żeby mówiła dalej.

– Posłu­chaj, kocha­nie. Jestem kobietą nie­za­leżną, która nie potrze­buje nikogo, żeby się nią opie­ko­wał.

– Zaraz, zaraz, mamo – mówi, ucie­ka­jąc przed moją dło­nią. – To tylko takie gada­nie i ty dosko­nale o tym wiesz. Gdy mówię o opiece nad tobą, to mam na myśli kogoś, kto cię kocha i kto sprawi, że potrak­tu­jesz miłość jako coś magicz­nego i szcze­gól­nego, tak jak ja to czuję dzięki Micha­elowi.

– O matko moja! – żar­tuję. – Sądzę, że naoglą­da­łaś się tak wielu fil­mów roman­tycz­nych z twoim wuj­kiem Leo i cio­cią Amarą…

– Mamo – Zoé prze­rywa mi. – Kiedy wresz­cie dasz szansę miło­ści?

Sły­sząc to, znów się uśmie­cham. Ona, tak samo jak ja, dosko­nale wie, że roman­tyzm i ja od dawna jeste­śmy na sie­bie obra­żeni.

– Mam przy­ja­ciół, z któ­rymi miło spę­dzam czas, kocha­nie, i to mi wystar­cza.

Zoé przy­ta­kuje. Wie, że moje odrzu­ca­nie miło­ści to sku­tek krzywdy, którą wyrzą­dził mi jej bio­lo­giczny ojciec. Na szczę­ście ten temat ni­gdy nie obcho­dził jej nad­mier­nie. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym swo­bod­nie tysiące razy. Któ­re­goś dnia powie­działa: „Mamo, to ty jesteś tutaj ze mną i tylko ty mnie obcho­dzisz. Włoch, który jedy­nie dał swoje nasie­nie, jest dla mnie nikim”. Przy­znam, że tam­tego dnia spodo­bała mi się jej sta­now­czość. Zro­zu­mia­łam, że moja córka jest silną kobietą, któ­rej nie zaszko­dziło wzra­sta­nie bez ojca i że ona bie­rze życie takim, jakie ono jest.

– Nie chcia­ła­byś spo­tkać kogoś szcze­gól­nego, kto ofia­ruje ci kwiaty, zamiast przy­no­sić zabawkę ero­tyczną?

– Nie.

– Mamo­oooooo…

– Kocha­nie, jestem szczera!

– Nie wszy­scy męż­czyźni są tacy sami – nalega.

Wzru­szam ramio­nami, a moja córka, roz­kła­da­jąc się na łóżku, żeby patrzeć w sufit, mam­ro­cze pod nosem:

– Zasłu­gu­jesz na to, żeby poznać kogoś szcze­gól­nego. Tego z marze­nia. Miłość bez­wa­run­kową i sza­loną, która bez słów, tylko spoj­rze­niami sprawi, że będziesz czuła, że masz wszystko, czego ci w życiu potrzeba.

Roman­tyzm Zoé, wyjęty z epoki jej wujka Leo i jej cioci Amary, roz­ba­wia mnie. Ja, nawet mając tylko pięt­na­ście lat, nie byłam taką roman­tyczką. Tak samo jak Zoé, patrząc w sufit, stwier­dzam:

– Takie uczu­cie we mnie budzisz wyłącz­nie ty.

– Jesteś młoda, ładna i wesoła, cho­ciaż tro­chę lubisz rzą­dzić i bywasz sztywno wyma­ga­jąca, jeśli cho­dzi o punk­tu­al­ność. Jed­nak, na Boga, masz tylko trzy­dzie­ści osiem lat!

– I…?

Zoé i ja patrzymy na sie­bie. Nie potrze­buję, żeby coś mówiła. Rozu­miem, co ona chce usły­szeć.

– No, dobrze – mówię. – Jeśli poznam kogoś szcze­gól­nego, obie­cuję, że dam mu szansę.

– Genial­nie! Ja obie­cuję ci, że jeśli ten ktoś cię skrzyw­dzi, poła­mię mu nogi.

– Zoé!

Oby­dwie wybu­chamy śmie­chem. I tu ujaw­nia się wło­ski gen zła jej ojca.

– Ale… – szep­czę.

– Już dosyć tych two­ich „ale”… – kpi.

– Ja dosko­nale czuję się w tym, w czym jestem. Mam przy­ja­ciół. Spo­ty­kam się, z kim chcę i kiedy chcę, i…

– A czy nie chcia­ła­byś, żeby ktoś wzdy­chał, tęsk­niąc za tobą? Męż­czy­zna, który dałby ci miłość i z któ­rym w końcu słu­cha­ła­byś roman­tycz­nych pio­se­nek i tań­czy­ła­byś w świe­tle księ­życa.

– Na Boga, Zoé – śmieję się.

– Mamo, cudow­nie jest tań­czyć w świe­tle księ­życa przy roman­tycz­nej pio­sence!

Znów nie mogę się opa­no­wać i wybu­cham śmie­chem. Pomi­jam kwe­stię roman­tycz­nej pio­senki. Sta­ram się nie obu­dzić mojego serca i moich uśpio­nych uczuć.

– Mogła­byś z tą szcze­gólną osobą stwo­rzyć rodzinę – mówi Zoé.

– Zoé, czy ty pali­łaś trawkę? – żar­tuję.

Moja córka to moja córka, więc drąży dalej:

– Zawsze lubi­łaś małe dzieci, a ja zawsze chcia­łam mieć rodzeń­stwo. Nie mów, że nie!

W tym momen­cie brzmi dzwo­nek do drzwi. Wsta­jąc, mówię z gra­cją:

– Dzwo­nek do drzwi mnie ura­to­wał!

– Mamo­oooooo!

– Kocha­nie, ktoś dzwoni do drzwi!

Idąc boso do salonu, śmieję się z ide­ali­zmu mojej córki, a jed­no­cze­śnie spo­glą­dam na ekran wide­oka­mery zabez­pie­cza­ją­cej wej­ście i widzę, że są tam Leo i Mer­ce­des. Odzy­wam się gło­śno, otwie­ra­jąc drzwi:

– Zoé, twoje wujo­stwo przy­szło tu i przy­nie­śli chur­ros2.

W oka­mgnie­niu Leo i Mer­ce­des wcho­dzą do mojego pięk­nego domu w Pozu­elom, a Zoé tuli ich ser­decz­nie. Poprzed­niego dnia, poże­gnaw­szy się po wystę­pie, obie­cali jej, że przy­niosą chur­ros na śnia­da­nie przed jej wyjaz­dem na lot­ni­sko. Dla­tego są. Jak zwy­kle dotrzy­mali słowa.

Podaję kawę z mle­kiem i wszy­scy sia­damy przy stole w jadalni.

– Cze­kamy na Amarę?

Zaprze­czam, krę­cąc głową.

– Nie mogła przyjść, ma próbę w base­nie ze swo­imi malu­chami.

– A więc, do boju! – pro­po­nuje uśmiech­nięta Mer­ce­des.

Jak było do prze­wi­dze­nia, pochło­nę­li­śmy wszyst­kie chur­ros. Dosko­nałe!

Zoé, poły­ka­jąc ostatni kęs, zdra­dza:

– Mówi­łam mamie, że teraz, gdy ja wyjeż­dżam, ona musi zna­leźć sobie narze­czo­nego.

– Dla­czego tylko jed­nego, skoro może ich mieć dwu­dzie­stu jeden? – żar­tuje Mer­ce­des.

– Ja to samo jej powie­dzia­łam – potwier­dzam, trzy­ma­jąc swoje churro w pal­cach.

Roz­ba­wione, Mer­ce­des i ja, stu­kamy się naszymi chur­ros.

– Ja jed­nak myślę tak samo jak ty, Zoé – mówi Leo. – Sądzę, że to dosko­nały pomysł. I już czas, prawda?

Patrzę na niego prze­ra­żona, a Leo dodaje:

– Jesteś kobietą młodą, ładną i fan­ta­styczną, która może dać dużo miło­ści.

Mer­ce­des i ja spo­glą­damy na sie­bie zdzi­wione.

Zazwy­czaj Leo mi mówi, że jestem apo­dyk­tycz­nym i wyma­ga­ją­cym bab­skiem, a na doda­tek nad­mier­nie pra­co­wi­tym, a teraz, gdy ja chcę coś powie­dzieć, Leo dodaje:

– Powin­naś tro­chę mniej pra­co­wać i nie być takim bab­skiem, zim­nym i apo­dyk­tycz­nym. To, moja przy­ja­ciółko, odstra­sza wszyst­kich.

– To bar­dziej mi pasuje – żar­tuję.

Wszy­scy śmie­jemy się, a Mer­ce­des po chwili, wymie­niw­szy spoj­rze­nia z Zoé, mówi:

– Ty, kochana, bądź spo­kojna. Jako nie­od­łączny czło­nek Komando Opun­cji, obie­cuję, że razem z cio­cią Amarą spra­wię, że twoja mama nie będzie się nudzić ani dzi­siaj, ani ni­gdy.

– To jest moja dziew­czyna! – żar­tuję, stu­ka­jąc się z nią kolej­nym churro.

– Jak może­cie mówić takie głu­poty przy dziew­czynce! – mam­ro­cze Leo, patrząc na nas z nie­sma­kiem.

Zoé uśmie­cha się. Wszy­scy śmie­jemy się, a po chwili moja córka mówi:

– W życiu każda istota ludzka ma kogoś wyjąt­ko­wego, a ja tylko pra­gnę, żeby i mama go zna­la­zła.

– Już mam cie­bie…

– Mamo!

Gdy widzę jej gest, uśmie­cham się. Dla niej ważne jest moje szczę­ście, tak samo jak dla mnie jej. Chcąc, żeby wyje­chała uspo­ko­jona, stwier­dzam:

– Jeśli wszy­scy mamy tego kogoś szcze­gól­nego, to bądź spo­kojna, myszeczko, że z pew­no­ścią wcze­śniej czy póź­niej i ja znajdę.

Zoé uśmie­cha się.

Po śnia­da­niu ubie­ramy się, zano­simy walizki do samo­chodu Leo. Jedziemy do Alu­che, żeby Zoé poże­gnała swo­ich dziad­ków, a potem – na lot­ni­sko. Czas się zbie­rać do wyjazdu.

Rozdział 4

Szlo­cham i czuję się jak roz­dep­tane kru­che ciastko.

A podobno jestem zimna i apo­dyk­tyczna, kiedy tak sobie posta­no­wię. Jed­nak wszystko, co doty­czy Zoé, roz­mięk­cza mnie do nie­wy­obra­żal­nego stop­nia. Sądzę, że coraz bar­dziej upo­dab­niam się do mojej mamy. Czyżby to z powodu wieku?

Cho­dzi o to, że moja córeczka wła­śnie wyje­chała do Nowego Jorku i nie wiem, ile czasu upły­nie do dnia, w któ­rym znów ją zoba­czę. Czuję się tak, jakby wyrwano mi serce.

Jak ja będę żyć bez mojej Zoé?

Piję kawę wraz z dwoj­giem moich przy­ja­ciół w lot­ni­sko­wej kawiarni, a Leo mru­czy pod nosem, pod­czas gdy ja moczę kolejną chu­s­teczkę jed­no­ra­zową:

– Kocham cię…

– Wiem. Ja też cię kocham – mówię z prze­ko­na­niem.

Widzę, że Leo i Mer­ce­des spo­glą­dają na sie­bie i po chwili pierw­sze z nich odzywa się:

– Idziemy, głup­ta­sie. Ona ma się dobrze i jest szczę­śliwa.

– Ale odje­chała…

– Takie są koleje losu, skar­bie – potwier­dza Mer­ce­des.

To jest to, co ja sama sobie mówię.

– To moja córeczka…

– Twoja córeczka uro­sła. Nauczy­łaś ją być nie­za­leżną i ona chce żyć swoim życiem – wyja­śnia Mer­ce­des.

Ja ponow­nie przy­ta­kuję. Ma wię­cej racji niż wszy­scy święci. Żeby mnie roz­we­se­lić, Mer­ce­des pro­po­nuje:

– Co ty na to, żeby Komando Opun­cji dzi­siaj wie­czo­rem poszło na kie­li­cha? Wyślemy ese­me­sika do Amary, niech dołą­czy do nas.

Uśmie­cham się. Wiem, że każde z nich trojga zro­bi­łoby dla mnie to i jesz­cze tysiąc innych rze­czy, ale odpo­wia­dam:

– Mer­ce­des, dzi­siaj wie­czo­rem umó­wi­łaś się z Dalilą, a ty… – wska­zuję wzro­kiem na Leo – twoi teścio­wie przyjdą do cie­bie na kola­cję, a Amara z pew­no­ścią będzie w pracy w szpi­talu.

Przy­ja­ciele patrzą na sie­bie.

– Przed Dalilą jesteś ty – mówi Mer­ce­des.

– Moi teścio­wie mogą przyjść na kola­cję innym razem – zapew­nia Leo.

Ja jesz­cze bar­dziej się roz­kle­jam. Ser­decz­ność i bez­wa­run­kowa miłość moich przy­ja­ciół jest dla mnie ogrom­nym wspar­ciem.

– Na złe i na dobre, i na jesz­cze lep­sze – dodaje Leo poro­zu­mie­waw­czo.

Wzru­szone, Mer­ce­des i ja, przy­ta­ku­jemy. Na złe i na dobre, i na jesz­cze lep­sze. To zda­nie, które my troje i Amara mamy wyta­tu­owane na skó­rze, abso­lut­nie i wyłącz­nie dla nas.

– Musisz nam tylko powie­dzieć, czego potrze­bu­jesz – nalega Leo – aby nasza czwórka znów dziś wie­czo­rem posza­lała w Madry­cie.

Ja bez­u­stan­nie pła­czę i pła­czę. Nie mogę tego powstrzy­mać.

– Czyż­byś myślała, że Zoé wiecz­nie będzie z tobą? – pyta Leo.

Wiem, że życie zwy­kle tak nie prze­biega.

– Ale… – mam­ro­czę.

– Skończ z tymi „ale”! – prze­rywa mi Mer­ce­des. – Zoé ma dwa­dzie­ścia trzy lata, jest mło­dziutką, nie­za­leżną kobietą i chce roz­po­cząć swoje wła­sne życie.

– Wiem…

– Zoé ma się dobrze – nalega Mer­ce­des. Jest szczę­śliwa. Do końca jej życia ty będziesz jej matką i kiedy ona będzie cie­bie potrze­bo­wać, nie zawaha się odszu­kać cie­bie. Jed­nak teraz ty, Veró­nica Jiménez John­son, będziesz żyć i cie­szyć się swoim życiem tak, jakby jutra miało nie być, zro­zu­miano?

Pota­kuję. Wiem, że tak musi być. Kiedy chcę coś powie­dzieć, odzywa się Leo:

– Mam nadzieję, że teraz dasz sobie szansę na pozna­wa­nie męż­czyzn, nie żół­to­dzio­bów.

– Nie zaczy­naj! – karci go Mer­ce­des.

Leo pry­cha:

– Sądzę, Wero, że powin­naś dać szansę miło­ści, przy­naj­mniej jedną szansę! I…

– A ja myślę – prze­rywa mu Mer­ce­des – że Wero ma cie­szyć się tym, czego ona chce, z miło­ścią lub bez. Jeśli roz­ko­szuje się tym bez głębi uczuć, to co w tym złego?

– Z miło­ścią bez wąt­pie­nia wszystko jest lep­sze – twier­dzi Leo, wielki roman­tyk.

Mer­ce­des i Leo zaczy­nają roz­ma­wiać na ten temat. Jak zawsze ich kon­cep­cje życia w wielu kwe­stiach, a szcze­gól­nie w kwe­stii miło­ści, w niczym się nie zga­dzają.

– No, dobra, kochani. Dosyć – wtrą­cam się po zaczerp­nię­ciu powie­trza.

Moi przy­ja­ciele milkną. Spo­glą­dają po sobie, a Leo mówi:

– Posłu­chaj, Wero, i powiem ci to cał­kiem na poważ­nie. Daj sobie szansę tak, żebyś ni­gdy nie żało­wała, że nie spró­bo­wa­łaś. Posłu­chaj mnie! Nie wszy­scy męż­czyźni to tacy idioci jak ten Włoch!

– Jasne! – przy­ta­kuję, żeby już zamilkł.

Leo uśmie­cha się. Mer­ce­des także i Leo bie­rze mnie za rękę.

– Jesteś naj­bar­dziej nie­sa­mo­witą babką, jaką znam – szep­cze. – Zawsze jesteś dla wszyst­kich. Pomo­głaś rodzi­com roz­wi­nąć biz­nes.

– To mini­mum tego, co mogłam zro­bić po tym wszyst­kim, co oni zro­bili dla mnie.

Moi przy­ja­ciele pota­kują, a Leo kon­ty­nu­uje:

– Wycho­wa­łaś Zoé i trosz­czy­łaś się o nią, aż wycho­wa­łaś ją na młodą dziew­czynę, nie­za­leżną i szczę­śliwą.

– To moja córka, jakże mogła­bym tego nie zro­bić? – odpo­wia­dam.

– Mnie i Ama­rze – dalej mówi Leo – pomo­głaś w nie­skoń­czo­nej licz­bie sytu­acji. W tak wielu, że już nie umiem ich zli­czyć i…

– I mnie – prze­rywa mu Mer­ce­des. – Utrzy­my­wa­łaś mnie, zno­si­łaś moją obec­ność, przy­ję­łaś do sie­bie i poszu­ka­łaś dla mnie pracy, gdy byłam bez­ro­botna i zde­spe­ro­wana. Już nie umiem zli­czyć, ile razy wytrzy­ma­łaś moje wypła­ki­wa­nie się, gdy któ­raś z moich part­ne­rek mnie zosta­wiała.

– Zamknij się, jesz­cze pamię­tam tę, z którą krę­ci­łaś ostat­nio z powodu Dalili – kpi Leo.

– Nie sądzisz, że teraz my tro­chę musimy zatrosz­czyć się o cie­bie? – pyta Mer­ce­des.

Wzdy­cham. To wszystko, o czym mi przy­po­mi­nają, zro­bi­łam dla nich szcze­rze, z potrzeby serca. Kiedy chcę odpo­wie­dzieć, Leo wtrąca:

– Wero, teraz pomyśl o sobie. Tylko o sobie. Speł­nij swoje marze­nia. Zasłu­gu­jesz na to.

Wzdy­cham. Moje życie bez moich rodzi­ców, bez mojej córki i bez mojego Komanda Opun­cji byłoby niczym. Ponie­waż jestem nad­wraż­liw­cem, na­dal pła­czę, jakby jutra miało nie być. Jak zapo­wie­dzia­łam. Spo­wo­duję powódź na ter­mi­nalu.

Po chwili, gdy wresz­cie koń­czę moje lamenty, odprę­żam się i zaczy­nam uśmie­chać. W pew­nym momen­cie Mer­ce­des pyta:

– Kiedy Zoé i jej chło­pak wyjeż­dżają na Antark­tydę?

– Za tydzień – odpo­wia­dam, cho­wa­jąc chu­s­teczki.

Gdy roz­gosz­czą się w apar­ta­men­cie Micha­ela, a jego psa zosta­wią u rodzi­ców.

– Jak nazywa się baza na Antark­ty­dzie, do któ­rej pojadą?

– McMurdo – odpo­wia­dam.

Szybko spo­strze­gam, że Mer­ce­des poszu­kuje cze­goś w swoim tele­fo­nie komór­ko­wym. Kolejna, taka sama jak ja, która stale szpera w Google’u.

– Jeśli zła­piemy bez­po­średni samo­lot Madryt–Antark­tyda, będziemy podró­żo­wać do celu pra­wie szes­na­ście godzin.

– Ależ głu­pota!

– Inną opcją jest pole­cieć do Syd­ney lub na Nową Zelan­dię i stam­tąd na Antark­tydę. Tyle że z tego, co widzę, nie jest łatwo dotrzeć do tej bazy.

Uśmie­cham się. Żeby nie wiem, jak sta­rała się być dla mnie twarda, Mer­ce­des już kom­bi­nuje, jak doje­chać tam, gdzie będziemy mogli zoba­czyć naszą dziew­czynkę.

– Na Boga… ona wyjeż­dża na koniec świata! – szep­cze Mer­ce­des.

– Dokład­nie tak – potwier­dza Leo.

Wzdy­cham. Wiem, po co to mówi. Ja sama byłam prze­ra­żona, gdy zorien­to­wa­łam się, dokąd poje­dzie Zoé. Gdy chcia­łam odpo­wie­dzieć, zadzwo­nił mój tele­fon. To Marco, któ­rego pozna­łam pew­nego wie­czoru, gdy z dziew­czy­nami poszłam na imprezę. Wycie­ram łzy.

– Cześć, Marco.

Pięć minut póź­niej, gdy powie­dzie­li­śmy sobie to, co mie­li­śmy do powie­dze­nia, roz­łą­czam się, a Mer­ce­des pyta:

– Marco, to ten przy­stoj­niak? Gdyby nie podo­bały mi się jedy­nie kobiety, zaję­ła­bym się nim.

– Pro­szę was! Nie zaczy­naj­cie – mru­czy Leo.

W odróż­nie­niu od Mer­ce­des, od Amary i ode mnie Leo jest bar­dzo wsty­dliwy, jeśli cho­dzi o seks. Cho­ciaż jak wypije dwa kie­liszki, o matko! Cóż on wyga­duje! Zamie­rza­łam coś powie­dzieć, ale Mer­ce­des, uprze­dza­jąc, szep­cze:

– Wczo­raj kupi­łam sobie taką przy­ssawkę do łech­taczki, jaką on ci dał w pre­zen­cie. Rze­czy­wi­ście to pompa!

Oby­dwie śmie­jemy się. Roz­mowa o sek­sie dla nas jest czymś nor­mal­nym, ale Leo patrzy na mnie i pyta:

– Dał ci w pre­zen­cie tę… tę… to?

– Przy­ssawkę, Leo – kpi Mer­ce­des. – To się nazywa przy­ssawka do łech­taczki.

Nasz przy­ja­ciel zalewa się wsty­dli­wie rumień­cem. Bie­da­czek, jaką przy­krość cza­sem mu spra­wiamy. Roz­gląda się teraz, spraw­dza, czy ktoś mógł nas usły­szeć:

– Może­cie mówić ciszej? – stro­fuje nas.

My spo­glą­damy na sie­bie i wybu­chamy śmie­chem.

– Marco jest przed­sta­wi­cie­lem pro­du­centa zaba­wek ero­tycz­nych – wyja­śniam. – Zawsze, gdy się spo­ty­kamy, daje mi jakąś w pre­zen­cie. Ostat­nią była nie­zwy­kle silna przy­ssawka do łech­taczki, którą…

– Mówże ciszej! – znów karci mnie Leo.

– Nie­zły arse­nał ma ta, jebana, w swoim noc­nym sto­liku, skoro on daje jej tyle pre­zen­tów.

– Co?! – szep­cze Leo z nie­do­wie­rza­niem.

Cza­sem nie opo­wia­damy mu pew­nych rze­czy, żeby nie czuł się nie­swojo, a to jedna z takich. Jed­nak ponie­waż już się dowie­dział, przy­ta­kuję, odsu­wa­jąc sobie grzywkę z czoła:

– Ostatni pre­zent, który mi spra­wił, jest jed­nym z naj­lep­szych, jakie mi ofia­ro­wano w życiu.

Leo wywraca oczami. Zawsze gor­szymy go naszą szcze­ro­ścią. Uwiel­biamy doku­czać mu w ten spo­sób. Leo, który w grun­cie rze­czy jest nie­złym plot­ka­rzem, pyta:

– Naprawdę ten typek daje ci to w pre­zen­cie?

– Tak.

– Nie prze­szka­dza ci to?

– Nie kocha­nie, uwiel­biam!

Leo mruga oczami, prze­twa­rza w myśli to, co wła­śnie usły­szał, i mówi:

– Gdyby mnie, gdy byłem jesz­cze narze­czo­nym Pili, przy­szło do głowy dać jej w pre­zen­cie coś takiego, to obe­rwał­bym tym po gło­wie.

– O, nie – żar­tuje Mer­ce­des.

Leo patrzy na nią, potem na mnie, a ja pre­cy­zuję:

– Ani ja nie jestem Pili, ani Marco nie jest moim narze­czo­nym.

– Rze­czy­wi­ście, czasy bar­dzo się zmie­niły. Ja zatrzy­ma­łem się w epoce, w któ­rej dawało się kwiaty.

To spra­wia, że Mer­ce­des i ja wybu­chamy grom­kim śmie­chem. W pełni świa­doma rze­czy­wi­sto­ści, w jakiej żyjemy, bo to my o tym zde­cy­do­wa­ły­śmy, spo­glą­dam na Leo.

– Marco i ja jeste­śmy przy­ja­ciółmi, któ­rych łączy seks. Jeśli on coś mi daje w pre­zen­cie, to wolę, żeby to była zabawka ero­tyczna niż kwiaty. Kwiaty są czymś bar­dzo intym­nym.

– A ssa­nie nie jest intymne? – pyta Leo zasko­czony.

Bawi mnie jego zdzi­wie­nie.

– Gdy mówię, że coś jest intymne, mam na myśli inny rodzaj intym­no­ści – wyja­śniam. Nie chcę, żeby Marco schle­biał mi, ofia­ro­wu­jąc mi kwiaty. Od niego chcę tylko seksu, seksu i seksu. On tego samego chce ode mnie.

Leo patrzy na mnie. Jego roman­tyczna strona nie pozwala mu zro­zu­mieć, że ja mogę być tak zimna w tej kwe­stii. Co wię­cej, ni­gdy nie opo­wia­da­łam mu, że nie­kiedy speł­niam swoje fan­ta­zje. Wiem, że zła­pałby się za głowę.

– Dzi­siaj wie­czo­rem umó­wi­łam się z Marco w tym samym hotelu co zawsze. Tam będziemy roz­ko­szo­wać się sek­sem przez trzy godziny – dodaję.

– Jakaż ozię­błość! – mam­ro­cze Leo.

– Może ozię­błość, może nie, ja tylko tego chcę – mówię z prze­ko­na­niem.

– Na pewno przy­nie­sie ci kolejny pre­zen­cik – żar­tuje Mer­ce­des, a ja się uśmie­cham.

Ona rozu­mie moje słowa. Jej życie, cho­ciaż jej podo­bają się tylko kobiety, jest bar­dziej zbli­żone do mojego.

– Z tego, co widzę, dzi­siej­szego wie­czoru ty i ja będziemy zajęte przy­jem­no­ściami. A ten – mówi, wska­zu­jąc na Leo – ze swo­imi teściami!

Przy­ta­kuję. Wiem, że Mer­ce­des dzi­siaj wie­czo­rem spo­tka się z Dalilą.

– Świat wywró­cony do góry nogami! – zawo­łał Leo. – Z wami wypra­wiam moje sza­leń­stwa, ale ja żyję dokład­nie odwrot­nie.

Znów dzwoni mój tele­fon. Numer ukryty. Tym razem nie zigno­ruję go, jak to zro­bi­łam wczo­raj. Odbie­ram, zmie­nia­jąc głos na poważ­niej­szy.

– Tak, słu­cham.

– Veró­nica Jiménez? – pyta męż­czy­zna.

– Tak, to ja.

Po chwili mil­cze­nia czło­wiek mówi słod­kim gło­sem:

– Dzień dobry. Jestem Liam Aco­sta, dyrek­tor Winiarni Verode na Tene­ry­fie.

– Dzień dobry, panie Aco­sta.

– Kon­tak­to­wa­łem się z panią kilka mie­sięcy temu, ale powie­działa pani, że na razie nie może się spo­tkać z braku czasu i żebym tele­fo­no­wał póź­niej, aby sta­rać się o spo­tka­nie w Madry­cie lub na Tene­ry­fie.

Potwier­dzam. Pamię­tam, że pozby­łam się go, gdy jakiś czas temu dzwo­nił, bo chcia­łam wię­cej czasu spę­dzić z Zoé przed jej wyjaz­dem.

– Tak, panie Aco­sta, pamię­tam. Słu­cham pana.

Przez kilka chwil roz­ma­wiamy o pracy i wresz­cie on prze­cho­dzi do kon­kre­tów:

– Oczy­wi­ście, jeśli pani przy­je­dzie na Tene­ryfę na spo­tka­nie z nami, my pokry­jemy wszyst­kie koszty.

Tene­ryfa! Podoba mi się ten pomysł.

– Pro­szę dać mi chwilkę, spoj­rzę w mój kalen­darz.

Pod czuj­nym spoj­rze­niem moich przy­ja­ciół wyj­muję kalen­darz z torby i spraw­dziw­szy, jakie mam zapi­sane sprawy, infor­muję:

– Panie Aco­sta, mogła­bym być na Tene­ry­fie we środę, sie­dem­na­stego, za tydzień. Może tak być?

– Oczy­wi­ście! – Aco­sta odpo­wiada natych­miast.

Ja zapi­suję ten ter­min, pro­szę Aco­stę o pewne infor­ma­cje o jego winiarni, podaję mu mój adres mailowy, a on mówi:

– Infor­ma­cje, o które pani popro­siła, wyślę na pani pocztę elek­tro­niczną.

– Zgoda – potwier­dzam.

– Wyślę Pani rów­nież roz­kład lotów na tra­sie Madryt–Tene­ryfa, żeby wybrała pani godzinę lotu. Czy życzy sobie pani rezer­wa­cję w jakimś szcze­gól­nym hotelu?

Uśmie­cham się, gdy sły­szę to pyta­nie. Normą dla mnie i dla klien­tów jest to, że kwa­te­rują mnie w hote­lach wyso­kiej klasy. Szybko odpo­wia­dam:

– To pozo­sta­wiam do pań­stwa decy­zji. Wąt­pię, aby­ście wyszu­kali dla mnie hotel nie­speł­nia­jący moich ocze­ki­wań.

– Dosko­nale! – sły­szę.

Żegnamy się. Do moich przy­ja­ciół mówię:

– Sie­dem­na­stego lecę na Tene­ryfę.

– Umie­ram z zazdro­ści! – zapew­nia Mer­ce­des.

– Zabierz mnie w two­jej walizce – żar­tuje Leo.

Uśmie­cham się. Spo­glą­dam w kalen­darz i widzę, że w tym tygo­dniu nic nie mam, więc mówię:

– Ponie­waż tam będę, może zostanę kilka dni dłu­żej i spo­tkam się z Jonay.

– To wspa­niały facet ten Jonay – oświad­cza Leo.

Rze­czy­wi­ście taki jest!

Jonay jest z Wysp Kana­ryj­skich. Przez jakiś czas miesz­kał w Madry­cie z powo­dów służ­bo­wych, a z róż­nych przy­czyn życio­wych tak się stało, że zapi­sał się do tej samej szkoły tańca, do któ­rej cho­dzi­ły­śmy z Amarą. Przez lata part­ne­ro­wał mi w tańcu, do czasu gdy z miło­ści do swo­jego chło­paka wró­cił na Tene­ryfę.

– Kiedy ty wyjeż­dżasz w tę długą podróż?

Śmieję się i patrzę na notatkę, którą wska­zuje Mer­ce­des.

– Za pięt­na­ście dni. Obie­ca­łem panu Javie­rowi Ruipérezowi, że jak tylko Zoé wyje­dzie, ja wypra­wię się z nim w tę podróż, żeby poznać jego win­nice i winiar­nie. Za pięt­na­ście dni wsia­damy w samo­lot do Tek­sasu, gdzie będziemy przez cztery dni. Potem lecimy do Argen­tyny, RPA, Austra­lii i do Chin – mówię cicho.

Kochane twa­rze moich przy­ja­ciół są pełne zazdro­ści. Robią na nich wra­że­nie moje osią­gnię­cia w pracy.

– Kiep­skim roz­wią­za­niem jest podró­żo­wa­nie z tym face­tem – mówię, żeby ich roz­broić – jed­nak dobrze, że pojadę do kra­jów, w któ­rych nie byłam, a jeśli będę miała czas, to odwie­dzę tam pewne lokale i…

– Veró­nico Jiménez John­son – prze­rywa mi Leo – kiedy ty wresz­cie się ustat­ku­jesz?

Nie mogąc tego powstrzy­mać – wzdy­cham. Jestem jedną z tych kobiet, które od lat cie­szą się wol­no­ścią sek­su­alną w świe­cie swin­ger­sów. To jest coś, co prze­raża Leo.

– Nie patrz tak na mnie, Leo Mora­les – szep­czę. – Ty cie­szysz się swoją sek­su­al­no­ścią z Pili na twój spo­sób, a ja mam swój spo­sób. Poza tym spró­bo­wa­łam dotych­czas tylko z męż­czy­znami euro­pej­skimi. A ponie­waż będę zwie­dzać inne kon­ty­nenty, wyobraź sobie, jaki świat żądzy i per­wer­sji otwiera się przede mną!

Mer­ce­des zaczyna się śmiać i gadać o swo­ich głu­po­tach, a tym­cza­sem Leo patrzy na nas i pyta tonem tej swo­jej szcze­gól­nej powagi:

– Naprawdę?

Pota­kuję. Jeżeli jestem cze­goś zupeł­nie pewna, to tego, że lubię cie­szyć się moją sek­su­al­no­ścią do utraty tchu.

– Niech żyje kolo­ni­za­cja! – mówię, myśląc o moich sek­su­al­nych pod­bo­jach. Zer­kam na zegar w tele­fo­nie.

– Dosko­nale wie­cie, że bar­dzo was kocham, ale za dwie godziny mam spo­tka­nie w moim biu­rze, więc muszę się zbie­rać.

Moi przy­ja­ciele pod­no­szą się, a Leo, oczy­wi­ście igno­ru­jąc poprzedni wątek, bo nie pasuje mu to kolo­ni­zo­wa­nie innych kon­ty­nen­tów, pyta:

– Lepiej się czu­jesz?

Potwier­dzam bez waha­nia.

– Dzi­siaj wie­czo­rem będzie się miała jesz­cze lepiej, gdy Marco zdej­mie jej majtki – mru­czy Mer­ce­des, roz­ba­wiona.

– Na Boga! Czy nie chce­cie już prze­stać?! – jęczy Leo.

Mer­ce­des i ja śmie­jemy się na całe gar­dło, idąc przez par­king do samo­chodu.

– W taki spo­sób ni­gdy nie znaj­dziesz tego kogoś szcze­gól­nego, któ­rego obie­ca­łaś Zoé – mówi Leo.

Ma abso­lutną rację.

– A któż ci powie­dział, że ja chcę zna­leźć kogoś szcze­gól­nego?

Rozdział 5

Wystro­jona w czer­wony kom­plet bie­li­zny i wyso­kie czarne buty wcho­dzę do hotelu, w któ­rym umó­wi­łam się z Marco, żeby zwy­czaj­nie cie­szyć się sek­sem. Biorę klucz z recep­cji i pewna sie­bie idę do windy. Naci­skam przy­cisk siód­mego pię­tra i prze­glą­dam się w lustrze. Kokie­te­ryj­nie ukła­dam włosy, pod­ma­lo­wuję usta i gdy drzwi się otwie­rają, wycho­dzę i ruszam do pokoju 706.

Wcho­dząc do środka, sły­szę spo­kojną muzyczkę. Jest też kube­łek z lodem i z otwartą butelką szam­pana. Sły­szę, że w łazience leje się woda i wyobra­żam sobie, że Marco bie­rze prysz­nic.

Kładę torbę na jed­nym z krze­seł, biorę kie­li­szek, nale­wam sobie szam­pana i upi­jam łyk. Mmmm, jaki smaczny! Sia­dam na łóżku i uśmie­cham się.