Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A jeśli spróbujemy…
Megan Maxwell
Szalona powieść o zranionej kobiecie, która zostaje swingerką
Nazywam się Verónica Jiménez, mam trzydzieści osiem lat i jestem niezależną, ciężko pracującą, i, według tych, którzy mnie znają, dość upartą i kontrolującą kobietą. OK, przyznaję – jestem. Ale czy ktoś jest idealny?
Kiedyś wierzyłam w istnienie księżniczek i książąt, do czasu, gdy mój książę nie zamienił się w ropuchę. Wtedy przestałam wierzyć w romantyzm. Więc ku przerażeniu otoczenia wyznaczyłam sobie trzy zasady, by cieszyć się seksem bez zobowiązań.
Pierwsza: nigdy nie podrywać żonatych mężczyzn. Nigdy nie robię nic, czego nie chciałabym, żeby mi zrobiono.
Druga: praca i zabawa nigdy nie mogą iść w parze. Przenigdy!
I trzecia, ale nie mniej ważna: zawsze z mężczyznami poniżej trzydziestki. Dlaczego? Bo wiem, że robią to z tego samego powodu co ja – dla zabawy.
Mogę zapewnić, że jak dotąd te zasady zawsze się sprawdzały. Jednak podczas jednej z moich podróży służbowych poznałam Naima Acostę, faceta po czterdziestce, pewnego siebie, atrakcyjnego, seksownego i niezwykle romantycznego, który doprowadza mnie do szaleństwa.
Już sam jego widok sprawia, że moje serce przyspiesza. Gdy słyszę jego głos, zalawa mnie fala gorąca. Na samą myśl o nim czuję, jak słonie dudnią w moim żołądku. Wiem, że jesteśmy bardzo różni, ale przeciwieństwa się przyciągają, a my ciągle się zderzamy, próbujemy i...
No cóż, lepiej się zamknę, dam Ci czytać, a jak skończysz, to powiesz mi, czy Ty byś spróbowała...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 595
Właśnie wyszłam z biura, jadę taksówką, słuchając muzyki płynącej z radia.
Nucę piosenkę Tacones rojos1 Sebastiana Yatry, uśmiecham się, spoglądając na moje buty, i jednocześnie myślę o dziewczynce o moich oczach. Ta piosenka zawsze poprawia mi nastrój i podnosi mnie na duchu.
Centrum Madrytu, jak zwykle o siódmej wieczorem, to jeden wielki chaos. Samochody. Klaksony. Ludzie biegający z miejsca na miejsce, ale ja lubię obserwować ten wielojęzyczny tłum. Jestem kosmopolitką.
Dzwoni moja komórka. Właśnie otrzymałam wiadomość:
523.
Uśmiecham się, bo to znak, że już na mnie czeka, odpisuję więc:
Dwie minuty.
Poprawiam dolną część sukienki i w tym momencie taksówkarz zatrzymuje auto, mówiąc:
– Dojechaliśmy, panienko! Dwadzieścia dwa euro, trzydzieści eurocentów.
Wyjmuję kartę i po pomyślnie przeprowadzonej operacji odbieram paragon, jestem bowiem niezależna finansowo, co oznacza, że mogę sobie odliczyć kurs od podatku. Żegnam się z sympatycznym kierowcą, zamykam drzwiczki i wchodzę do hotelu.
Pewnym krokiem zmierzam w kierunku wind. Już znam drogę. Jestem tu nie po raz pierwszy. Spoglądam na zegarek.
Mam półtorej godziny do następnego spotkania, które odbędzie się w pobliżu.
Spokojnie czekam na windę. Wsiadam i wybieram przycisk piątego piętra.
Jadąc w górę, przeglądam się w lustrze, poprawiam wygląd. Winda się zatrzymuje, wysiadam i w moich czerwonych, wysokich szpilkach dochodzę do drzwi z numerem 523. Pukam. Otwiera Aleksander, okryty jedynie ręcznikiem przepasanym wokół bioder. Uśmiecha się. Odwzajemniam uśmiech.
Jak wspaniale!
Nie tracąc czasu, wchodzę do pokoju. Gdy tylko drzwi się zamykają, bez słów, bez żadnego powitania poddajemy się naszej gorącej fantazji, całujemy się, a moja torebka spada na podłogę.
Aleksander obejmuje mnie rękami w pasie i, nie odrywając od siebie ust, dochodzimy do krzesła. Tam przestajemy się całować. Wyjmuję telefon i z mojej listy Spotify wyszukuję utwory kubańskich zbieraczy trzciny cukrowej. Takiej muzyki pragniemy na nasze chwile szaleństwa. Gdy zaczyna brzmieć I Gotta Feeling, w wykonaniu The Black Eyed Peas, zostawiam komórkę na łóżku. Zrywając ręcznik z Aleksandra, uprzedzam:
– Mam godzinę.
Aleksander przytakuje. Jego twardy członek już jest gotowy do rozpoczęcia naszej gry i, przyznaję, mam już mokre wargi. W ułamku sekundy mój kochanek zakłada prezerwatywę, a ja, bez rozbierania się, siadam na nim. Nie mam na sobie majtek. To część naszej gry. Gdy jego członek całkowicie we mnie wchodzi, dyszymy z rozkoszy.
Jak cudownie!
Uwielbiam żądzę, którą czuję, gdy cały jest we mnie. Całując go z autentyczną rozkoszą, zaczynam się poruszać, nasze oddechy się krzyżują, dyszymy coraz silniej, nasze serca biją coraz szybciej.
Wierzę w miłość fizyczną. Mniej wierzę w uczucia. Romantyzm… A co to jest? Ssę mocno, do granic możliwości.
Mój zimny charakter sprawia, że stosuję określone reguły w seksie. Nigdy nie mieszam pracy z przyjemnością. Nie ma mowy o małżeństwach. Żadnej nostalgicznej muzyki w trakcie spółkowania, a moi partnerzy mają maksimum trzydzieści lat. Dzięki temu to ja zawsze gram pierwsze skrzypce, nie dając im możliwości wyrażania opinii. Podobnie jak oni cieszę się seksem bez miłości, sprawia mi on przyjemność.
Przez dobrych kilka minut ujeżdżam Aleksandra, szukając zaspokojenia dla samej siebie. Wiem, że on stara się o to samo dla siebie. To część naszej gry.
Trzymając go za szyję, pobudzam się, podczas gdy moje biodra, żyjące własnym życiem, balansują nad nim, dyszę z czystej rozkoszy.
O Boże, jakże tego potrzebowałam!
Kilka minut później, gdy oboje przeżyliśmy orgazmy, rozłączamy się i otwieramy hotelową lodówkę, żeby sięgnąć po wodę. Chce nam się pić.
Znamy się z Aleksandrem od półtora roku. Poznaliśmy się na czacie o seksie. Konkretnie na czacie dla swingersów. On ma dwadzieścia siedem, ja trzydzieści osiem lat i żadne z nas nie chce zobowiązań. Od pierwszej chwili istniał feeling między nami i zawsze, gdy się spotykamy, uprawiamy dobry seks i cieszymy się naszymi fantazjami erotycznymi.
Uczucie zwane miłością i romantyzm od dawna nie istnieją w moim życiu. Nie mam na to czasu. Dlatego zawsze skupiam się na mężczyznach młodszych ode mnie i takich, którzy nie komplikują mi życia. Jestem kobietą niezależną, która wie, czego chce, i nie ma co o tym więcej rozprawiać.
Gdy piję wodę, stwierdzam, że Aleksander i ja patrzymy na nasze telefony. Jesteśmy pracoholikami. On jest prawnikiem. Ja pracuję w reklamie. Na moje szczęście zarówno on, jak i wszyscy pozostali moi przyjaciele mający prawo do seksu ze mną są tacy jak ja. To osoby, które nie szukają miłości ani komplikacji. Pragną tylko okazjonalnego seksu, po którym każde z nas wraca do swojego świata.
Wiem, że taki sposób życia, w którym do zbliżenia zupełnie nie są potrzebne głębsze uczucia, niektórym może wydawać się beznamiętny czy nawet nieludzki, ale taki wybrałam, bo w moim życiu i w moim ssaniu ja dowodzę i, jak na razie, tyle mi wystarcza.
Ktoś puka do drzwi. Patrzymy z Aleksandrem na siebie. Wiemy, że to Mario, starszy mężczyzna, też ze świata swingersów. Uwielbia patrzeć, a czasem dotykać, a ponieważ dla nas to, że ktoś patrzy na nas lub nas dotyka, jest jedną z fantazji, poprosiłam go, żeby dzisiaj przyszedł.
Aleksander otwiera drzwi. Mario wchodzi bez słowa. Pozdrawia mnie uśmiechem i rozsiada się w fotelu. Wszyscy wiemy, po co tu jesteśmy. Niczego nie trzeba wyjaśniać.
Włączam alarm w komórce. Muszę wiedzieć, kiedy minie czterdzieści pięć minut. Aleksander zbliża się do mnie. Tym razem jego dłonie błądzą po moim ciele pod czujnym spojrzeniem Mario. Odstawiam buteleczkę z wodą, odkładam moją komórkę. Rozpinam sukienkę, która spada na podłogę.
Mario i Aleksander mnie obserwują. Podoba im się to, co widzą. Nie wyglądam źle, chociaż nie jestem również piękną laską. Ej, zaraz, ale jestem skuteczna!
Całuję go z rozkoszą. Całujemy się, a ja mój tyłek podstawiam pod twarz Mario i czuję, jak on dotyka moich pośladków. Daje mi kilka klapsów, podczas gdy Aleksander mnie całuje. Dobrze znamy tę grę, nie pierwszy raz robimy to razem. Mario sięga po żel i zabawkę analną leżącą na stole. Dokładnie smaruje ją żelem, rozchyla moje pośladki i wkłada mi przedmiot w odbyt. Prowokacyjnie całujemy się, podczas gdy Aleksander zakłada sobie kolejną prezerwatywę. W moim telefonie brzmi tymczasem piosenka Toxic Britney Spears. Podniecamy się nawzajem żądni seksu; Mario nie spuszcza z nas wzroku. Aleksander chwyta mnie w ramiona, a ja, zapewniając Mario dokładny widok na zabawkę analną, żądam:
– Wyruchaj mnie.
Robi to, i to jak!
Pożądliwie szukam ust Aleksandra, a on raz za razem porusza się we mnie; patrzymy sobie w oczy, dysząc z rozkoszy i szaleństwa.
Szalony, gorący seks w tej chwili jest tylko seksem. Rozkoszuję się nim i moimi fantazjami erotycznymi wolnymi od tabu.
Po gorącym napadzie szału następny akt odbywa się na łóżku. Jesteśmy nienasyceni. Mario zmienia pozycję, żeby widzieć nas lepiej z bliska i poruszać we mnie zabawką analną. To jest igraszka, której chcemy i którą się wszyscy rozkoszujemy. Gdy w mojej komórce dzwoni alarm na znak, że muszę wyjść za piętnaście minut, Mario wyjmuje ze mnie zabawkę. Biorę szybki prysznic bez moczenia włosów, ubieram się w łazience, wchodzę do pokoju i stwierdzam, że Mario już wyszedł. Podchodzę do łóżka, na którym nagi Aleksander przegląda swój telefon. Zabieram moją komórkę.
Wyłączam muzykę i mrugam do Aleksandra. On, widząc, że się zbieram, wstaje i podchodzi do mnie.
– Mam nadzieję, że następnym razem będziesz mogła zostać dłużej – mówi.
Przytakuję z uśmiechem. Też mam taką nadzieję. Daję mu przelotnego całusa, biorę torbę i wychodzę.
Mam spotkanie służbowe!
O matko! Ależ jestem zdenerwowana!
Stoję w drzwiach Teatro Real w Madrycie, gdzie czekam na rodziców i przyjaciół. Tymczasem palę papierosa. Wiem, że to niezdrowe i źle widziane, ale co tam, mam ten jeden nałóg! Inni mają swoje uzależnienia i nawyki, a przecież się ich nie czepiam.
Dzisiaj wieczorem moja córka ma swój ostatni występ z przyjaciółmi. Jestem rozemocjonowana, trochę wesoła, ale też trochę smutna, bo wiem, że od jutra zmieni się życie jej i moje.
Słyszę dźwięk motoru. To jedzie moja przyjaciółka Amara. Widzę, jak wjeżdża na chodnik i zatrzymuje swój motocykl. Zdejmuje kask i, zsiadając z wdziękiem, podśpiewuje: „Kim jest ten mężczyznaaa…?”.
Śmieję się. Poprzedniego wieczoru spacerowałyśmy razem po Madrycie i śpiewałyśmy tę piosenkę za każdym razem, gdy dostrzegłyśmy faceta, który nam się podobał albo wydawał jednym z tych, co to na ich widok zapiera dech w piersiach. Bawiłyśmy się świetnie!
Amara zakłada łańcuch zabezpieczający motocykl przed kradzieżą, podchodzi do mnie i przytulamy się. Od wielu lat jest moją dobrą przyjaciółką i uwielbia moją córkę.
– Po każdym naszym wypadzie coraz trudniej mi się pozbierać – szepczę.
Obydwie się śmiejemy, a ona, udając podchmieloną, bełkocze.
– Królowo, to dlatego, że się starzejemy.
– Eeeeej… – ja też się śmieję rozbawiona.
Śmiejemy się do rozpuku, a Amara nagle mówi:
– Słyszałam, że ktoś postanowił zawojować cały świat podczas swojej następnej podróży.
Znów wybuchamy śmiechem, bo mówi o mnie. Wczoraj wieczorem, pijąc drinka za drinkiem, obiecałam, że podczas planowanego wkrótce zagranicznego wyjazdu spróbuję pójść do łóżka z mężczyznami z różnych kontynentów. Gdy chcę coś powiedzieć, ona, zmieniając ton głosu, stwierdza:
– Dzisiaj nie jest mój najlepszy dzień.
– Co się dzieje?
Amara wzdycha i wzrusza ramionami.
– W szpitalu powiedzieli mi dziś rano, że nie przedłużą mi kontraktu.
– A kiedy wygasa? – zapytałam zmartwiona.
– W styczniu.
– Nie mów!
Przyjaciółka przytakuje.
– Zdaje się, że na moje miejsce dadzą córce jakiegoś lekarza.
Jestem zrozpaczona. Amara jest doskonałą pielęgniarką i położną.
Nie wiem, jak poradziłabym sobie z moją córką w kilku sytuacjach, gdyby nie ona. Kiedy zamierzam coś powiedzieć, ona, wcielenie żywotności, postanawia:
– Królowo, ale teraz nie mówmy o smutkach.
– Lepiej nie – potwierdzam i, coś sobie przypominając, pytam: – Kiedy występują twoje dzieci?
Amara, poza pracą w szpitalu, uczy dzieci w miejskiej pływalni w Madrycie pływania synchronicznego. Gdy była młoda, brała udział w zawodach w tej dyscyplinie, do chwili, gdy z powodu kontuzji musiała przerwać treningi.
– W piątek – mówi.
Spoglądamy na siebie porozumiewawczo, a ona z sarkazmem pyta:
– Jesteś gotowa pójść ze mną z okazji naszych urodzin na koncert mojego ukochanego Manuela Carrasca? Już mam dwa bilety!
Śmieję się na tę propozycję. Nasze urodziny przypadają tego samego dnia, 30 września. Chcę wybić jej z głowy pomysł koncertu, ale ona już zdążyła zakpić:
– Ach, przepraszam…, przecież ty nie uznajesz muzyki romantycznej, ale posłuchaj, co ci powiem: masz przechlapane! Idziesz ze mną, bo ani Mercedes, ani Leo akurat nie mogą.
Śmiejemy się, nie potrzeba więcej słów. Po chwili ona zmienia temat i pyta:
– Jak się ma nasza dziewczynka?
– Doskonale!
Mój telefon zaczyna dzwonić. Amara zabiera mi z rąk jeden bilet i mówi, całując mnie w policzek:
– Czekam na was w środku! Kooooocham cię…
Uśmiecham się, bo powiedzenie „kocham cię” jest czymś bardzo naszym. Kiedy Amara odchodzi, zaglądam do mojego telefonu. Z pewnością dzwonią z pracy. Nie odbiorę połączenia. Co więcej, wyłączam telefon. Nie chcę, by ktokolwiek pozbawił mnie radości z dzisiejszego wieczoru.
Chowając komórkę do torebki, z czułością patrzę na maluchy, które przechodzą obok mnie z rodzicami. Poprzebierane są za elfy i wróżki. Jakie śliczne! Dzieciaki są podenerwowane i przejęte. Od dłuższego czasu przygotowywały ten występ. Uśmiecham się, wspominając moją córkę, gdy była w ich wieku. Jak ten czas leci!
– Darling!
To głos mojej matki. Oboje z ojcem przyszli na występ swojej wnuczki. Wyglądają bardzo ładnie. Ubrali się z tej okazji niezwykle elegancko. Ojciec, który już nie może cudowniej wyglądać, poprawia marynarkę i mamrocze:
– Nie mam zwyczaju wychodzić tak wystrojony.
Moi rodzice od pewnego czasu mają duży sklep winiarski w Aluche. Kiedyś była to mała piwniczka z winami. A Aluche jest dzielnicą, w której wychowałam się i mieszkałam do czasu, aż wreszcie, z dużym wysiłkiem, zdobyłam niezależność i wyprowadziłam się razem z moją córką. Rodzice jednak nadal tam mieszkają.
Z zadowoleniem dotykam krawata ojca i daję mu całusa.
– Wyglądasz naprawdę wspaniale – stwierdzam.
Mama uśmiecha się szczęśliwa. Dotykając włosów, szepcze z angielskim akcentem:
– Jak wygląda mój włoski kok prosto od fryzjera? Rosi mnie tak uczesała.
– Mamo, wyglądasz prześlicznie!
– Tak się wyszykowała, na wypadek gdyby spotkała jakiego Gavilana.
Na te słowa taty śmieję się. On też. Jeśli coś jest pasją mojej mamy, to telewizyjny serial o Gavilanach.
– Rogelio, my love, setki tysięcy razy powtarzałam ci, że moim Gavilanem jesteś ty!
Tata całuje moją mamę, a ja patrzę na nich zachwycona. Uwielbiam widzieć, jak się kochają. To mnie urzeka. Po tym, jak mama palcem starła z ust taty ślad po jej szmince, pytam:
– Jak się ma Tinto?
Tinto to psiak – członek rodziny. Mieszaniec yorkshire z chihuahua, niezwykle żywotny, ale ma już 14 lat i zbliża się jego starość. W ubiegłym miesiącu napędził nam stracha, bo nagle przestał jeść i wstawać. Dzięki troskliwej opiece i weterynarzowi Tinto wrócił do sił.
– Ten bezwstydnik ma się lepiej niż ja – stwierdza ojciec.
Wszyscy troje śmiejemy się, po czym tata pyta:
– Myszeczka ma się dobrze?
Potwierdzam, wiedząc, że chodzi mu o wnuczkę:
– Ma się wspaniale i bardzo chce, żebyśmy zobaczyli ją tańczącą. Wręczam im bilety i proponuję:
– Wejdźcie, zajmijcie miejsca. Amara jest już w środku. Ja zaczekam na Leo i Mercedes.
Bez wahania biorą bilety i, rzucając mi przelotny uśmiech, znikają w wielkich drzwiach wejściowych.
– Verónica! – słyszę, że ktoś mnie woła.
Spoglądam w prawo i uśmiecham się na widok Gustava Petrova, właściciela szkoły tańca i słynnego tancerza baletu klasycznego, zadomowionego w Hiszpanii. Jest tancerzem, ale jednocześnie producentem i dyrektorem artystycznym. Jak zawsze zachwyca mnie glamour bijący od tego mężczyzny, gdy się porusza. Podchodzi do mnie i dajemy sobie dwa serdeczne całusy. Znamy się od bardzo dawna.
– Denerwujesz się? – pyta.
Uśmiechając się, przytakuję.
– Zoé sprawi, że zabraknie nam słów, zapewniam cię! – twierdzi.
Wiem, że ma rację. Moja córka to fenomen baletowy. Towarzyszka Gustava, której oczywiście nigdy wcześniej nie widziałam, patrzy na niego, więc on z galanterią dokonuje prezentacji:
– Verónico, przedstawiam ci Amelię Serapovą. Amelio, to jest Verónica, dobra przyjaciółka i matka jednej z moich uczennic.
Wymieniamy uśmiechy. Gustav to interesujący Rosjanin, ale absolutnie nie w moim typie. Zawsze brylował wśród kobiet. Ja nadal uśmiecham się do jego pięknej kobiety, gdy ona, wskazując na dziewczynki przechodzące obok nas, mówi:
– Z pewnością twoja mała dobrze wypadnie.
Ponownie przytakuję. I z absolutnym przekonaniem stwierdzam:
– Ani przez sekundę w to nie wątpię.
Kobieta uśmiecha się. Moja pewność sprawia jej przyjemność.
– W jakim wieku jest twoja córka? – dopytuje.
Spoglądamy na siebie z Gustavem, uśmiechamy się porozumiewawczo. Mając świadomość, jak ta kobieta zareaguje, rzucam:
– Dwadzieścia trzy.
– Dwadzieścia trzy miesiące? – pyta zaskoczona.
– Nie. Dwadzieścia trzy latka – wyjaśniam.
Zawsze, gdy mówię o wieku mojej córki, ludzie są zaskoczeni i mrugają z niedowierzaniem. Gustav i ja śmiejemy się. Ileż to razy przez te lata słyszeliśmy takie samo pytanko?
Ja mam trzydzieści osiem lat. Wiem. Niewiele osób w moim wieku ma tak dużą córkę, ale mówię zupełnie naturalnie:
– Urodziłam ją, gdy miałam piętnaście lat. To, co zaczęło się jako błąd młodości, stało się najbardziej trafionym wydarzeniem w moim życiu.
Kobieta jest zaskoczona, ale zgadza się. Wszyscy reagują tak samo. Jakże to możliwe, że mogę mieć tak dorosłą córkę, będąc tak młodą kobietą?
Rzeczywistość jest, jaka jest. Gdy byłam na wakacjach w Torremolinos z moimi rodzicami, wujostwem i kuzynami, poznałam przystojnego Włocha, szarlatana o imieniu Gianmarco. W ciągu jednego miesiąca poczułam się jak dziewczyna, którą spotkało największe szczęście na świecie, bo wpadłam w oko temu włoskiemu przystojniakowi.
Spędziłam z nim niewyobrażalne lato. Przyjaciele, motocykle, imprezy na plaży, ze spacerami i z trzymaniem się za ręce, przy wtórze romantycznych piosenek o miłości, śpiewanych przez mojego ulubionego piosenkarza, którym był Luis Miguel.
Byłam tak zakochana w Gianmarco, a on tak romantyczny i rzucający urok, że aż straciłam dziewictwo w apartamencie zajmowanym przez niego i grupę jego przyjaciół. Od tamtego razu nie przestaliśmy rozkoszować się uprawianiem seksu każdej nocy.
To stało się naszym nałogiem!
Czas wakacji dobiegł końca. Mój włoski ukochany i ja żegnaliśmy się, płacząc i obiecując sobie miłość na wieki. Wymieniliśmy się adresami. Chcieliśmy być w stałym kontakcie, bo przecież nasza miłość była jeszcze bardziej niezwykła niż ta pomiędzy Romeo i Julią.
Pierwszego dnia po powrocie do Madrytu natychmiast do niego napisałam. Następnego dnia też. Oczywiście trzeciego dnia podobnie. Musiałam wiedzieć, co się z nim dzieje. Czy o mnie pamięta? Dwa tygodnie później moje listy wróciły z adnotacją, że adresat nieznany. Ponownie napisałam, ale stało się to samo. Wtedy zdałam sobie sprawę z okrutnej rzeczywistości: zostałam oszukana jak jakaś głupia małolata. To, co czułam do niego, nie zostało odwzajemnione. Dla mnie Gianmarco był pierwszą miłością. Ja dla niego byłam głupiutką gąską, która tamtego lata pozwoliła się uwieść w Torremolinos. Tą, która bez doświadczenia w seksie pozwoliła mu sobą zawładnąć.
Złamał mi serce, przestałam jeść i bezustannie płakałam. Jednocześnie szukałam wytłumaczenia tego, co mi się przytrafiło, i w kółko słuchałam kolejnego i kolejnego pięknego bolera w wykonaniu Luisa Miguela.
O, matko, jak ja się samobiczowałam tymi piosenkami!
Gianmarco, ten idiota, którego uważałam za miłość mojego życia, któremu powiedziałam „kocham cię”, śmiał się ze mnie. Czyż mogłam być bardziej naiwna?
Rodzice, widząc, w jakim byłam stanie, troszczyli się o mnie. Byli przy mnie, pocieszali, jak potrafili, w mojej „chorobie” z powodu nieszczęśliwej miłości. Nie przyznałam się im, że uprawiałam z nim seks. To już byłoby dla nich za wiele. Przecież miałam zaledwie piętnaście lat!
Pamiętam, że tata codziennie, wracając ze swojej winiarni, kupował moje ulubione kinder niespodzianki w piekarni Jesús, żeby choć na chwilę wywołać uśmiech na mojej twarzy.
Z dnia na dzień przestałam płakać, gdy zorientowałam się, że jestem w ciąży.
O matko moja… O matko…
Jestem w ciąży z Włochem, o którym nic nie wiem: ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka!
Na Boga, miałam tylko piętnaście lat!
Nie ma co się dziwić, że początkowo reakcja moich rodziców nie była przyjemna, zwłaszcza że długo milczałam ze strachu przed karą. Dowiedzieli się o ciąży, gdy byłam w szóstym miesiącu. Pewnego popołudnia poczułam się bardzo źle, więc zawieźli mnie na ostry dyżur. To, co miało być, ich zdaniem, zapaleniem wyrostka robaczkowego, okazało się ciążą w drugim trymestrze.
Mój biedny ojciec kupował mi kinder niespodzianki, a okazało się nagle, że jajkiem niespodzianką jestem ja sama. Niespodzianka!
Początkowo moi rodzice rozważali wiele rozwiązań, dla mojego własnego dobra. Mama jest Angielką, ojciec – Hiszpanem. Susan i Rogelio. Ona nowoczesna, on – przywiązany do tradycji, ale połączenie ich dwojga zawsze było idealne. Ostatecznie, mimo że byłam piętnastoletnim dzieckiem, rodzice wysłuchali mnie i uszanowali to, o co ich poprosiłam.
Chciałam urodzić moje dziecko. Wiedziałam, chociaż nie byłam tego w pełni świadoma, że dziecko oznacza koniec mojego dzieciństwa, poświęcenie spotkań z koleżankami, imprezowania, letnich obozowisk pod namiotami, nauki w szkole, poznawania chłopaków itd. Jednak przez tych sześć miesięcy czułam ruchy mojego dziecka w brzuchu, co tylko mnie umacniało w przekonaniu: nie chcę się go pozbyć. Mimo niedojrzałości byłam na tyle rozsądna, że rozmawiałam z moimi rodzicami, a oni ostatecznie uszanowali moją decyzję.
Zoé urodziła się dokładnie w przewidzianym terminie, czyli w maju. Po unormowaniu się tego, co było możliwe w naszym życiu, zaczęłam chodzić do szkoły wieczorowej, żeby dokończyć naukę. Zawsze było dla mnie jasne, że chcę się rozwijać. Nie powstrzymało mnie przed tym bycie samotną matką.
Gdy skończyłam szkołę średnią, zachęcona przez rodziców i znów z ich pomocą zaczęłam studiować marketing i reklamę.
Od dawna chciałam obmyślać strategię sprzedaży w naszej rodzinnej winiarni.
Mając córeczkę, skończyłam naukę później niż rówieśnicy, ale to nie miało dla mnie znaczenia. Najważniejsze, że ukończyłam też studia. Osiągnęłam mój cel. Pragnąc wspierać rodziców w ich biznesie, doradziłam im, żeby rozwinęli interes do postaci wyspecjalizowanej winiarni.
Zaufali mi i zrobili, jak im poradziłam. Wykorzystałam wiedzę o technikach, którą zdobyłam na uniwersytecie, i dzięki temu wkrótce ich sklep zaczął prosperować jak nigdy wcześniej.
Sukces, który osiągnęłam z naszą winiarnią, był tak duży, że inni sprzedawcy win zainteresowali się moją pracą. Chcieli współdziałać, chcieli, abym prowadziła ich kampanie reklamowe. Ostatecznie, widząc, że to daje mi przyszłość, otworzyłam w wieku dwudziestu pięciu lat moje małe przedsiębiorstwo marketingowo-reklamowe, które nazwałam Doskonałą formułą. Rodzice nie mogli uwierzyć w mój sukces!
Z biegiem lat ułożyłam swoje sprawy. Wychowując córkę, troszcząc się o moich bliskich, pracując wiele godzin na dobę, żeby rozwijać firmę i zapominając o życiowym romantyzmie, cieszyłam się życiem tak, jak mogłam najlepiej.
Trafne oceny ujawniły, że mam jakiś zmysł pozwalający przewidywać, które wina hiszpańskie okażą się popularne na stołach w innych krajach. Moja sława rosła, a przedsiębiorstwo się rozwijało. Dzisiaj mogę stwierdzić, że jestem kobietą, z którą wiele firm, szczególnie winiarskich, chce współpracować.
Zostałam nawet prezenterką na zbliżającym się Międzynarodowym Konkursie Enologów, w którym walczy się o Nagrodę Farpón. Konkurs odbędzie się w Kasynie w Madrycie 7 października.
Rodzice są ze mnie bardzo dumni. Po pierwsze, dlatego że pokazałam im, iż od kiedy urodziła się Zoé, stałam się dojrzała i zaangażowałam się w jej życie i wychowanie na sto procent tak, jak im obiecałam. Po drugie, dlatego że jestem wojowniczką, która idzie naprzód mimo przeszkód, jakie napotyka na swojej drodze życia. Po trzecie, dlatego że zupełnie samodzielnie stworzyłam własną firmę.
Osiągnęłam to wszystko, ale jestem zupełnie pewna, że bez nich, bez taty i mamy, bez ich pomocy, ich cierpliwości i ich bezwarunkowej miłości do Zoé i do mnie wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Mam szczęście nie tylko mieć wyjątkowych rodziców, ale też cudowną córkę i wspaniałych przyjaciół. Zoé zawsze była dzieckiem bardzo czułym i dobrze uczącym się, do tego stopnia, że zdarzało mi się mieć wątpliwości, czy to możliwe, że jest moją córką. Jest również uparta, co, według rodziców, odziedziczyła po mnie, a niekiedy jest trochę skurczybykiem, co bez wątpienia odziedziczyła po swoim włoskim ojcu. No, dobrze, ale mogę zdecydowanie powiedzieć, że jest naszą rodzinną dumą. Dla niej powtórzyłabym wszystko, absolutnie wszystko, przez co przeszłam, aby życie ponownie postawiło ją na mojej drodze.
W sferze osobistej nie dążyłam do stabilizacji, nigdy nie miałam stałego partnera, co nie podobało się rodzicom. Tak naprawdę wychowywanie córki i wykuwanie mojej przyszłości sprawiło, że jestem bardzo niezależna, a jeśli chodzi o mężczyzn, postanowiłam, że będę z nimi spędzać miłe chwile, ale zero zobowiązań. Zdrada ze strony włoskiego idioty odcisnęła na mnie takie piętno, że stałam się kobietą zimną, która nawet przestała słuchać romantycznej muzyki. Żegnaj, Luisie Miguelu!
Wykreśliłam romantyczność z mojego życia, tak samo jak porywy miłości i te wszystkie szaleństwa, którym ulega młoda dziewczyna. Zwyczajnie rozkoszuję się zaspokajaniem fantazji z chłopakami młodszymi ode mnie, aby uniknąć problemów z zakochaniem się. Gdy mija ta chwila, każde z nas idzie w swoją stronę. Mnie wystarcza miłość i opieka nad córką. A facetem niech opiekuje się jego matka!
Nasza relacja z Zoé jest fantastyczna. Poza byciem matką i córką jesteśmy dla siebie przyjaciółkami. Ona daje mi tysiące powodów do radości. Zawsze o wszystkim rozmawiałyśmy normalnie, poczynając od rozmów o seksie. Ani ja nie jestem zakonnicą, bo mam wiele związków seksualnych, ani nie jest nią moja córka, choćby nie wiem, jak bardzo była czuła i dobra. Zawsze chciałam, aby Zoé nie postrzegała seksu jako tematu tabu, tylko żeby rozkoszowała się nim bezpiecznie i z pełną świadomością tego, co robi.
Moja mama uważa, że rozmawianie z Zoé o seksie to dodawanie Myszeczce zbyt wiele skrzydeł. Ja pragnę, aby Myszeczka potrafiła fruwać, aby wzlatywała i wracała na ziemię bez problemów.
Myśląc o tym wszystkim, usłyszałam, jak Gustav mówi:
– Przyszli twoi przyjaciele. My idziemy do środka.
Zadowolona puszczam mu oko. Odwracam się i, patrząc na Leo i Mercedes, pokazuję na zegarek:
– Byliśmy umówieni piętnaście minut temu.
– Leo się spóźnił.
– Mercedes Romero, jakże możesz być taką kłamczuchą?! – protestuje Leo.
Gest Mercedes sprawia, że się uśmiecham. Zawsze lubiłam jej szaleństwo, a szczególnie gdy, patrząc na Leo, mówi:
– Leo Morales, czyżbyś właśnie nazwał mnie kłamczuchą?
– Oczywiście – potwierdza Leo.
Mercedes uśmiecha się i puszcza do mnie oko.
– Gdy pojechałam po tego typa, okazało się, że zdołał wymusić na Pili obietnicę, że przygotuje na kolację dla dzieci zupę z gwiazdkami i panierowane kotlety z kurczaka. Nic go nie powstrzymało!
Leo ponownie wzdycha. Pili to jego żona.
– Właśnie to dzisiaj będzie na kolację – mruczy. – Musiałem to powiedzieć Pili, bo znam moje dzieci i, ponieważ wiedzą, jak mama nie lubi gotować, szybko przekonują ją, żeby zamówiła pizzę. A właśnie, że nie! Dzisiaj wieczorem ma być zupa z gwiazdkami i kotlety z kurczaka.
Słysząc te słowa, uśmiechnęłam się.
Leo jest głową rodziny pełną gębą, bardzo odpowiedzialnym. Bardzo lubi gotować i opiekować się swoją żoną i dziećmi Marco i Ricardo. Wiele lat temu, widząc, że Pili, jako dobra szefowa ważnej kompanii samochodowej, zarabia dużo więcej pieniędzy niż on, a ludzie o tym gadają – Leo postanowił przestać pracować w administracji firmy kurierskiej i zajął się domem i dziećmi. Mówi, że jest szczęśliwy, robiąc to, co robi, i nie ma o czym dyskutować.
Leo i Pili są szczęśliwi, że tak ułożyli swoje życie, a my, którzy ich kochamy, cieszymy się ich szczęściem. Byłoby wspaniale, gdyby było więcej mężczyzn takich jak Leo, tymczasem zawsze to my, kobiety, musimy rezygnować z pracy, aby mężulkowie mogli czuć się samcami alfa w swoich domach.
Macham do mam kilkorga dzieci, które znam, a Leo mówi:
– Zdycham. Chyba wczoraj wieczorem przesadziliśmy z piciem.
Przyznaję mu rację i śmieję się, gdy słyszę, co jeszcze dodaje:
– Chyba nawet nie muszę się upewniać, że to, co wczoraj obiecałaś, to był tylko zwykły żart!
Mercedes i ja spoglądamy na siebie, wiemy, o czym on mówi.
– Leo Morales, nie bądź przestarzały! – mruczy moja przyjaciółka. – Jeśli nasza Wero chce zdobyć i poznać nieznane ciała mężczyzn z innych kontynentów, to nie burz jej planu!
Śmiejemy się rozbawione. Mercedes obejmuje naszego przyjaciela i mówi:
– Zgoda, przyznaję, to ja się spóźniłam. Nie on.
– O rety, dziękuję! – wykrzykuje Leo.
– Gadałam przez telefon z piękną rudowłosą i nie mogłam przerwać rozmowy…
– Z Dalilą? – pytam zaciekawiona.
Mercedes przytakuje. To jej była partnerka, kobieta, którą uwielbia i stara się odzyskać. Leo, zmieniając ton głosu, szepcze:
– Idź z nią jutro na kolację.
– No nieeee! – żartuję.
Mercedes, moja wspaniała Mercedes Romero, przytakuje, kiwając głową i oświadcza:
– Wreszcie osiągnęłam to, że pójdzie ze mną na kolację.
Spoglądamy na siebie z Leo. Naszym zdaniem Dalila nie jest kobietą, na jaką zasługuje Mercedes, ale rozumiejąc, że należy uszanować miłosne wybory, uśmiechamy się i przytulamy Mercedes. Razem z Amarą stanowimy Komando Opuncji! Nawet nasza grupa na WhatsAppie tak się nazywa. Wszystko zaczęło się od śmiechu i żartów, ale ostatecznie tak się poukładało między nami, że stanowimy zwartą grupę.
Leo, Mercedes, Amara i ja jesteśmy różni, ale tacy sami. Skomplikowani, ale bezproblemowi. Głupi, ale sprytni. A co najważniejsze – naprawdę kochamy się nawzajem.
Wszystkich troje poznałam w parku, w Aluche, podczas kolejnego popołudnia, gdy spacerowałam sama z Zoé, a właśnie zaczął padać deszcz. Pchając wózeczek, szybko schroniłam się pod jedynymi arkadami na osiedlu. Wtedy przyszła dziewczyna, Mercedes, po chwili facet, Leo, a na koniec przyszła Amara. Rozpadało się jeszcze bardziej. Zaczęła się wielka ulewa i nie mogliśmy się stamtąd ruszyć. Zaczęliśmy więc rozmawiać, a Zoé swoimi uśmiechami zdobyła ich serca.
Kilka dni później spotkaliśmy się w osiedlowej piekarni i, jakbyśmy znali się od zawsze, przywitaliśmy się i umówiliśmy na spotkanie tego samego popołudnia, pod tymi samymi arkadami, pod którymi widzieliśmy się po raz pierwszy. Oczywiście z Zoé. Nie musiałam nic mówić, aby Leo, Amara i Mercedes doskonale rozumieli, że muszę zająć się moją córką, bo moi rodzice pracowali. Od tamtego dnia, mimo że nasze życia z biegiem lat się zmieniały, nigdy nie oddaliliśmy się od siebie. Jesteśmy przyjaciółmi, a przede wszystkim jesteśmy jak rodzina! To dla nas absolutnie jasne.
– Jak się ma nasza dziewczynka? – pyta Leo.
Nabieram powietrza, gaszę papierosa i mówię:
– Trochę niezdecydowana, ale ma się dobrze. Zaraz ją zobaczycie.
Wszyscy troje uśmiechamy się, Mercedes nagle pyta zaskoczona:
– Zgubiłaś komórkę?
Rozśmiesza mnie to, bo zawsze trzymam ją w ręku.
– Jest w mojej torebce, wyłączona – odpowiadam.
Przyjaciele patrzą po sobie zdziwieni. Jeśli jest cokolwiek typowego dla mnie, to właśnie telefon komórkowy, działający dwadzieścia cztery godziny na dobę, z powodu mojej pracy. Dlatego Leo szepcze:
– Kim ty jesteś, gdzie do cholery jest moja Wero?
Śmiejemy się i przepychamy nawzajem, a Mercedes pyta:
– Czy moja dziewczynka ma już spakowane walizki?
Na te słowa z żalem przytakuję, kiwając głową, a kiedy czuję, że broda zaczyna mi drżeć, Leo odzywa się, biorąc mnie pod ramię:
– Zero dramatów w Komando Opuncji, wchodzimy do środka!
Na szczęście przerywa zapowiadające się dramatyczne przedstawienie. Jestem mu wdzięczna. Jeszcze będę mieć czas na rozpaczanie jutro na lotnisku. Znając mnie, zapewne zaleję łzami cały terminal, powodując powódź.
Chwilę później dochodzimy do miejsca, gdzie siedzą moi rodzice i Amara. Mercedes i Leo witają ich serdecznie, a kiedy już wszyscy siadają, mój tata przygląda mi się uważnie:
– Mysza, dobrze się czujesz?
Uśmiecham się. Ja jestem „mysza”, a Zoé „myszeczka”… A co! Takie tam wymysły mojego taty, bo obydwie lubimy tańczyć.
Zawsze uwielbiałam taniec i dlatego, gdy Zoé była jeszcze małą dziewczynką, zapisałam ją na lekcje baletu klasycznego, podczas gdy sama tańczyłam z Amaro salsę. Jednak nigdy nie wyobrażałam sobie, że te lekcje, które moja córka uwielbiała od pierwszego dnia, staną się jej przyszłością. Wiedząc, że mój ojciec martwi się, bo moja córka następnego dnia opuszcza rodzinne gniazdo, biorę go za rękę i mówię:
– Ona i ja mamy się dobrze. Nie martw się.
Tata spogląda na mnie i potakuje, kiwając głową. Daje mi ten jeden ze swoich czułych całusów w czubek mojego nosa, bo wie, że jestem ckliwa w tej kwestii, i mówi:
– Myszeczka wylatuje z gniazda, tak jak ty wyleciałaś z nią. Teraz ty musisz zacząć żyć, córko. Już czas, prawda?!
– Tato, ja mam swoje życie! – żartuję.
Mój tata, którego milczenie znaczy więcej niż słowa, które wypowiada, burczy pod nosem:
– Wiem, że masz swoje życie. Ale jako twój ojciec, chcę…
– Już dosyć z tym narzeczonym! – ucinam.
Tata przemilcza. Wiem, że bardzo cierpi, gdy patrzy, jaka jestem oziębła wobec mężczyzn, więc zmieniając temat, pyta mnie:
– Przygotowałaś swoją maksipodróż?
Uśmiecham się. Tak tata nazywa mój planowany i opłacony ze wszystkimi wydatkami przez klienta długi objazd po jego winnicach w Teksasie, Argentynie, RPA, Australii i Chinach. Chce, żebym odwiedziła je, żebym zorientowała się w specyfice każdego miejsca i bym mogła zorganizować światową superkampanię dla jego win.
Od dwóch miesięcy odwlekam ten wyjazd. Na szczęście klient, choć trochę specyficzny, gburowaty mruk, bardzo chce pracować ze mną, więc zgadza się na odkładanie wyjazdu. Wie, że z powodu podróży będę ponad dwadzieścia dni poza Hiszpanią, więc czeka, aż Zoé wyjedzie, żeby on mógł podróżować ze mną.
– Wszystko przygotowane.
– Kiedy ruszasz?
– Za piętnaście dni.
Tata uśmiecha się. Wiem, że jest dumny ze mnie i z mojej odwagi w interesach.
– Objedziesz cały świat. Nazwę cię Willy Fog!
Oboje śmiejemy się. Gdyby tata wiedział, o czym rozmawiałam z moimi przyjaciółmi, przeżyłby szok. On, patrząc na scenę, pyta:
– Co będzie tańczyć myszeczka?
Wzruszam ramionami. Zoé i cała ekipa trzymali to w tajemnicy.
– Tato, nie mam pojęcia – odpowiadam. – Jak wyjdzie na scenę, to zobaczymy.
– Cokolwiek to będzie, spodoba się nam!
– Jestem tego pewna – oświadczam z satysfakcją.
Po kilku minutach w teatrze gasną światła i zaczyna się spektakl.
Jak można było oczekiwać, najpierw na scenie pojawiają się maluszki. Mają po pięć–sześć latek, jak moja Zoé, gdy zaczynała. Cała publiczność wybucha gromkim śmiechem, widząc, jak tańczą tak rozkosznie niezdarnie i sprawiają, że chciałoby się je wszystkie zjeść, całując.
W następnej godzinie kolejne grupy wychodzą na scenę i popisują się swoimi zdolnościami baletowymi. My na widowni wiemy, jak dzieci z biegiem lat, w dużej dyscyplinie, rozwijają umiejętności i tańczą coraz lepiej. Rozkoszujemy się spektaklem.
Scena znów pustoszeje. Rozbłyskają silniejsze światła i przed publicznością staje Gustav, dyrektor artystyczny wydarzenia. Przez kilka minut wita się z nami, czyli przyjaciółmi i rodzinami artystów, jak ich nazywa. Zachwyceni słuchamy, gdy opowiada o wielkim zaangażowaniu dzieci i o tym, jak bardzo jest szczęśliwy, że może je pokazać.
Po krótkim milczeniu zaczyna mówić o ostatnim występie, a ja, razem z moimi rodzicami i przyjaciółmi, przeżywam wielkie emocje. Oto teraz jest kolej naszej dziewczynki, mojej Zoé, i jej partnera Adriana, najzdolniejszych uczniów, którzy już stają się absolwentami.
Dla szkoły baletowej fakt, że Zoé i Adrian wyjeżdżają do Nowego Jorku, aby dawać lekcje baletu w jednej z tamtejszych akademii Gustava, to zaszczyt. Po wygłoszeniu pochwał na ich temat Gustav schodzi ze sceny, a ja biorę głęboki wdech.
Do boju!
Gdy tylko przygasają światła, moja mama spogląda na mnie z uśmiechem; nagle słyszę pierwsze akordy melodii i instynktownie zakrywam usta dłonią. Czy to możliwe?
Tata bierze mnie za rękę, jest tak samo podekscytowany jak ja. Patrzymy na siebie, uśmiechamy się, a łzy zaczynają płynąć po naszych twarzach. Moja mama, wzruszona jak my, otwiera torebkę i na lewo i prawo rozdaje chusteczki jednorazowe.
Zoé, nasza Zoé, zatańczy do tej muzyki, która jest tak szczególna dla nas. Chodzi o trzecią część przepięknej fortepianowej suity bergamasque Claude’a Debussy’ego Światło księżyca. Od mojego wczesnego dzieciństwa tata puszczał ją na gramofonie w niedziele, żeby mnie budzić, i zgodnie z tradycją włączał ją też dla Zoé.
Piękne wspomnienia przywodzi nam na myśl ta melodia!
Pełni emocji patrzymy na scenę i wreszcie jest moja mała. Tak cudowna. Tak piękna. Tak elegancka w swoich eterycznych i płynnych ruchach, w jej stroju w kolorze niebieskiego błękitu, z upiętymi włosami. Tańczy w takt cudownej melodii razem ze swoim partnerem Adrianem.
Wstrzymuję oddech, nie mogę oderwać od nich oczu. Są wspaniali! Zoé, moja Zoé, przyćmiewa światło. Porywa swoimi delikatnymi i ostrożnymi ruchami. Nawet nie jestem w stanie mrugać oczami. Naprawdę widzę, nie dlatego, że jestem jej matką, że moja dziewczynka doskonale wie, jak to trzeba robić.
Zawsze słyszałam, że muzyka budzi nieskończone emocje. Radość, smutek, erotyzm, odprężenie. Ja słuchając tej cudnej melodii i widząc moją córkę, mogę tylko myśleć o pięknie i miłości. To piękno łączące Zoé i tę cudowną muzykę. Chociaż po mojej twarzy łzy płyną strumieniami, jak woda z odkręconego kranu, rozkoszuję się, raduję i smakuję każdą chwilę tego magicznego i cudownego momentu, aby na całą wieczność zapisał się w mojej pamięci i w moim sercu.
Przyznam szczerze, że Zoé jest prawdziwą i najczystszą miłością mojego życia. Gdy kończy się utwór i cisza opanowuje teatr, wiem, że wszyscy trwają zauroczeni. Wiem, że wszyscy są wzruszeni i zachwyceni tym, co zobaczyli. Wiem, że moje serce wybuchnie ze szczęścia i dumy, a mój ojciec wstaje i, nie przejmując się, że łzy mu ciekną z oczu, oklaskuje jak nikogo w swoim życiu. Wszyscy, idąc za jego przykładem, wstają z krzeseł.
Och, ależ przeżycie!
To, co łączy moją córkę i sztukę, nie jest czymś zwyczajnym. Kiedy Zoé wreszcie odnajduje nas w tłumie publiczności i uśmiecha się do nas, ostatecznie nie wytrzymuję! Umieram z miłości!
Jest ósma rano, a ja niewiele spałam.
Gdy wstanę z łóżka, życie, które dotychczas znałam, zmieni się.
Zoé wyjedzie do Nowego Jorku, a ja po raz pierwszy zostanę sama. Będę robić zakupy dla jednej osoby w supermarkecie i żyć sama ze sobą, bez konieczności tłumaczenia się przed kimkolwiek.
Myślę o tym i w tym samym momencie widzę spokojnie wchodzącą do mojego pokoju Paulovą, naszą kotkę. Lepiej powiem – naszą psokotkę, która zwinnie poruszając swoim niezwykle wyglądającym ciałem, wskakuje na łóżko. Jak zawsze zaczyna łapkami dotykać mojej głowy. Uwielbia deptać mi włosy, aż wreszcie znajduje pozycję wygodną dla siebie i układa się z główką na mojej głowie. Rozkoszna!
Zoé i ja zawsze chciałyśmy mieć psa. Golden retrievera z długą, jasną sierścią. W końcu jednak mój brak czasu sprawił, że zadowoliłyśmy się naszą psokotką. Paulova i ja oddychamy spokojnie do chwili, gdy w drzwiach staje Zoé w piżamie, z potarganymi włosami i jak zawsze wskakuje ze śmiechem do mojego łóżka.
Jak mam żyć bez tego?
Paulova z powodu wtrącenia się Zoé odchodzi od nas, a ja, patrząc na moją małą, która już jest kobietką, szepczę:
– Nie wiem, jakim sposobem spotkało mnie to szczęście, że mam tak piękną córkę.
Zoé uśmiecha się.
– No, to wiedz, że jeśli ja jestem piękna, ty także jesteś piękna – stwierdza. – Wszyscy mówią, że jesteśmy jak dwie krople wody.
Ma rację. Ludzie ciągle myślą, że jesteśmy siostrami, bo tak bardzo jesteśmy do siebie podobne. Gdy łzy napływają mi do oczu, Zoé dziwi się:
– Mamo, znowu?
Kiwam głową. Jestem jak cieknący kran. Gdy płaczę, płaczę na całego.
– Po prostu będę bardzo tęsknić za tobą – mamroczę. – Co ja zrobię bez ciebie?
– Będziesz żyć swoim życiem – oświadcza Zoé.
Oczywiście, łatwo to powiedzieć. Zoé bierze mnie za prawy nadgarstek, przykłada do swojego, żeby było widać nasze tatuaże, i mówi:
– „Ty i ja… zawsze”.
Przytakuję. To „zawsze” razem z nią staje się za krótkie, a moja córka, patrząc na mnie, mruczy:
– Całe życie troszczysz się o mnie i…
– I nadal będę się troszczyć – zapewniam.
Zoé potwierdza, rozumie, co mówię, i – patrząc mi prosto w oczy – szepcze:
– Wiem. Wiem, że zawsze będziesz troszczyć się o mnie, tak jak ja o ciebie. Mamo, ale teraz musisz znowu mieć swoje życie. Teraz musisz robić to wszystko, czego nie robiłaś, bo byłaś odpowiedzialna za mnie, ale zapisałaś sobie w notesie marzeń!
Obydwie się śmiejemy. Ten notes Zoé podarowała mi, gdy była mała i wspólnie, każda z innego końca, zapisywałyśmy w nim to, co chciałybyśmy robić w przyszłości. Przez całe nasze życie zapisywałyśmy w nim nasze malutkie marzenia. Być nauczycielką baletu. Podróżować. Zatańczyć tango z Argentyńczykiem. Nauczyć się prowadzić motocykl. Zobaczyć zorzę północną. Spać pod rozgwieżdżonym niebem. Poznać atrakcyjnego chłopaka. Pojechać do Grecji. Itd., itp. Prawdę powiedziawszy, Zoé spełniła wiele ze swoich zapisanych marzeń. Jeśli chodzi o mnie, to już co innego.
Z mojego gardła wydostaje się jęk i sprawia, że chlipię. Ale wspomnienia!
Widząc, jak moja córka patrzy na mnie, proszę:
– Zbesztaj mnie i nie pozwól więcej płakać.
– Verónico Jiménez Johnson, przestań płakać!
Zwracanie się do nas po imieniu i nazwisku, żeby nas zbesztać, jest typowe dla mojego ojca. Śmiejemy się i tulimy.
– Naprawdę chcesz wyjechać do Nowego Jorku? – upewniam się.
Zoé potwierdza bez wahania. Nowy Jork jest zapisany w notesie.
– Tak, mamo.
– Czy lekcje nie zaczynają się we wrześniu?
– Mamo, ale przedtem chcę spędzić czas z moim narzeczonym.
Bawią mnie jej ostatnie słowa. Ja w ciągu moich trzydziestu ośmiu lat życia nigdy nie miałam narzeczonego, a Zoé, mając dwadzieścia trzy, sądzi, że znalazła miłość swojego życia. Patrzę na nią i zamierzam coś powiedzieć, ale ona pokazuje na mnie palcem, z wdziękiem odsuwa się i przestaje mnie przytulać:
– Mamo, nie zaczynaj.
– Nic nie powiedziałam – żartuję.
Moja córka śmieje się.
– Dobrze się znamy! Po twojej twarzy widzę, że zamierzasz mi powiedzieć, że słowo „narzeczony” jest…
– Tak, właśnie – śmieję się.
Obydwie z córką, leżąc, śmiejemy się, a ona dodaje:
– Michael jest miłością mojego życia, mamo. Poza tym – wyjaśnia skrupulatnie – jest dokładnie taki, jak zapisałam na liście moich marzeń. Przystojny, interesujący, mądry, zachwycający i szaleje za mną.
Podoba mi się to, co słyszę, a jednocześnie mnie przeraża. Zoé jest młoda. Ma całe życie przed sobą i tysiące osób do poznania. Michael jest dobrym chłopakiem. Intelektualista, w dodatku odpowiedzialny. Lubię go i uwielbiam, jak patrzy na Zoé i opiekuje się moją córką, ale dlaczego nie mieszka w Madrycie, tylko w Nowym Jorku?
Myślę o tym, a Zoé otwiera szufladę mojego stolika nocnego. Wyjmuje słynny notes z marzeniami i, siadając na łóżku, bierze do ręki długopis:
– Muszę wykreślić to o wyjeździe do Nowego Jorku.
Przytakuję. Siadam obok niej i obserwuję, co robi. Zoé, odwracając notes na drugą stronę, pokazuje mi moją część.
– Mamo, masz jeszcze dużo marzeń do spełnienia, nie sądzisz?
Wzruszam ramionami, a ona czyta:
– Zobaczyć zorzę polarną. Mieszkać na plaży. Nauczyć się prowadzić motocykl. Spać pod rozgwieżdżonym niebem. Pojechać do Grecji. Zatańczyć tango z Argentyńczykiem. Rozkoszować się seksem do utraty tchu.
– To ostatnie robię – odpowiadam zadziornie.
Zoé uśmiecha się, jest na bieżąco, jeśli chodzi o moje życie erotyczne, i – widząc moją czerwoną walizkę – pyta:
– Zaczęłaś się pakować na superpodróż? Mamo, wiem, że to praca, ale spędź tę podróż luksusowo!
Znów przytakuję i uśmiecham się. Przemilczam to, o czym rozmawiałam z przyjaciółmi. Nie jestem przekonana, że spędzę tę podróż luksusowo z klientem, z którym jadę.
– Najbardziej lubię to twoje marzenie – komentuje Zoé, patrząc w notes.
– Które?
Zoé czyta:
– Poznać mężczyznę wysokiego, przystojnego, interesującego, niezależnego, który mnie nie przytłoczy, takiego, który sam się utrzyma, który opuszcza deskę sedesową, gdy skończy, który umie gotować, który przygotowuje wyśmienite koktajle i który oczywiście zawsze, gdy zbliża się do mnie, pięknie pachnie i sprawia, że jego głos doprowadza mnie do szaleństwa.
Wybucham śmiechem. No dobra, nie jestem wymagająca! Zoé, śmiejąc się tak samo jak ja, szepcze:
– Jesteś aż nazbyt wymagająca.
– Kochanie, takie jest moje marzenie. Coś innego dla mnie się nie liczy.
– Czy nie sądzisz, że już przyszedł czas, żebyś miała narzeczonego?
– A niby dlaczego mam mieć jednego, skoro mogę mieć dwudziestu jeden?
– Mamo!
– Kochanie, mam przyjaciół i to mi wystarczy.
– Mamo! Ci twoi są tylko po to, żeby spędzić miłe chwile. Ja mówię o miłości, o romantyzmie!
Śmieję się i nie mogę tego powstrzymać.
– Zoé Jiménez Johnson, nie zaczynaj! – mamroczę pod nosem.
Jednak Zoé, jak to ona, nalega:
– Przez całe życie opiekujesz się mną. Myślisz tylko o mnie i przedkładasz mnie ponad wszystko inne. Myślę, że teraz, gdy wyfruwam z domu, zasługujesz na to, by mieć kogoś, kto zaopiekuje się tobą i…
Kładę dłoń na jej ustach, nie chcę, żeby mówiła dalej.
– Posłuchaj, kochanie. Jestem kobietą niezależną, która nie potrzebuje nikogo, żeby się nią opiekował.
– Zaraz, zaraz, mamo – mówi, uciekając przed moją dłonią. – To tylko takie gadanie i ty doskonale o tym wiesz. Gdy mówię o opiece nad tobą, to mam na myśli kogoś, kto cię kocha i kto sprawi, że potraktujesz miłość jako coś magicznego i szczególnego, tak jak ja to czuję dzięki Michaelowi.
– O matko moja! – żartuję. – Sądzę, że naoglądałaś się tak wielu filmów romantycznych z twoim wujkiem Leo i ciocią Amarą…
– Mamo – Zoé przerywa mi. – Kiedy wreszcie dasz szansę miłości?
Słysząc to, znów się uśmiecham. Ona, tak samo jak ja, doskonale wie, że romantyzm i ja od dawna jesteśmy na siebie obrażeni.
– Mam przyjaciół, z którymi miło spędzam czas, kochanie, i to mi wystarcza.
Zoé przytakuje. Wie, że moje odrzucanie miłości to skutek krzywdy, którą wyrządził mi jej biologiczny ojciec. Na szczęście ten temat nigdy nie obchodził jej nadmiernie. Rozmawiałyśmy o tym swobodnie tysiące razy. Któregoś dnia powiedziała: „Mamo, to ty jesteś tutaj ze mną i tylko ty mnie obchodzisz. Włoch, który jedynie dał swoje nasienie, jest dla mnie nikim”. Przyznam, że tamtego dnia spodobała mi się jej stanowczość. Zrozumiałam, że moja córka jest silną kobietą, której nie zaszkodziło wzrastanie bez ojca i że ona bierze życie takim, jakie ono jest.
– Nie chciałabyś spotkać kogoś szczególnego, kto ofiaruje ci kwiaty, zamiast przynosić zabawkę erotyczną?
– Nie.
– Mamooooooo…
– Kochanie, jestem szczera!
– Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami – nalega.
Wzruszam ramionami, a moja córka, rozkładając się na łóżku, żeby patrzeć w sufit, mamrocze pod nosem:
– Zasługujesz na to, żeby poznać kogoś szczególnego. Tego z marzenia. Miłość bezwarunkową i szaloną, która bez słów, tylko spojrzeniami sprawi, że będziesz czuła, że masz wszystko, czego ci w życiu potrzeba.
Romantyzm Zoé, wyjęty z epoki jej wujka Leo i jej cioci Amary, rozbawia mnie. Ja, nawet mając tylko piętnaście lat, nie byłam taką romantyczką. Tak samo jak Zoé, patrząc w sufit, stwierdzam:
– Takie uczucie we mnie budzisz wyłącznie ty.
– Jesteś młoda, ładna i wesoła, chociaż trochę lubisz rządzić i bywasz sztywno wymagająca, jeśli chodzi o punktualność. Jednak, na Boga, masz tylko trzydzieści osiem lat!
– I…?
Zoé i ja patrzymy na siebie. Nie potrzebuję, żeby coś mówiła. Rozumiem, co ona chce usłyszeć.
– No, dobrze – mówię. – Jeśli poznam kogoś szczególnego, obiecuję, że dam mu szansę.
– Genialnie! Ja obiecuję ci, że jeśli ten ktoś cię skrzywdzi, połamię mu nogi.
– Zoé!
Obydwie wybuchamy śmiechem. I tu ujawnia się włoski gen zła jej ojca.
– Ale… – szepczę.
– Już dosyć tych twoich „ale”… – kpi.
– Ja doskonale czuję się w tym, w czym jestem. Mam przyjaciół. Spotykam się, z kim chcę i kiedy chcę, i…
– A czy nie chciałabyś, żeby ktoś wzdychał, tęskniąc za tobą? Mężczyzna, który dałby ci miłość i z którym w końcu słuchałabyś romantycznych piosenek i tańczyłabyś w świetle księżyca.
– Na Boga, Zoé – śmieję się.
– Mamo, cudownie jest tańczyć w świetle księżyca przy romantycznej piosence!
Znów nie mogę się opanować i wybucham śmiechem. Pomijam kwestię romantycznej piosenki. Staram się nie obudzić mojego serca i moich uśpionych uczuć.
– Mogłabyś z tą szczególną osobą stworzyć rodzinę – mówi Zoé.
– Zoé, czy ty paliłaś trawkę? – żartuję.
Moja córka to moja córka, więc drąży dalej:
– Zawsze lubiłaś małe dzieci, a ja zawsze chciałam mieć rodzeństwo. Nie mów, że nie!
W tym momencie brzmi dzwonek do drzwi. Wstając, mówię z gracją:
– Dzwonek do drzwi mnie uratował!
– Mamooooooo!
– Kochanie, ktoś dzwoni do drzwi!
Idąc boso do salonu, śmieję się z idealizmu mojej córki, a jednocześnie spoglądam na ekran wideokamery zabezpieczającej wejście i widzę, że są tam Leo i Mercedes. Odzywam się głośno, otwierając drzwi:
– Zoé, twoje wujostwo przyszło tu i przynieśli churros2.
W okamgnieniu Leo i Mercedes wchodzą do mojego pięknego domu w Pozuelom, a Zoé tuli ich serdecznie. Poprzedniego dnia, pożegnawszy się po występie, obiecali jej, że przyniosą churros na śniadanie przed jej wyjazdem na lotnisko. Dlatego są. Jak zwykle dotrzymali słowa.
Podaję kawę z mlekiem i wszyscy siadamy przy stole w jadalni.
– Czekamy na Amarę?
Zaprzeczam, kręcąc głową.
– Nie mogła przyjść, ma próbę w basenie ze swoimi maluchami.
– A więc, do boju! – proponuje uśmiechnięta Mercedes.
Jak było do przewidzenia, pochłonęliśmy wszystkie churros. Doskonałe!
Zoé, połykając ostatni kęs, zdradza:
– Mówiłam mamie, że teraz, gdy ja wyjeżdżam, ona musi znaleźć sobie narzeczonego.
– Dlaczego tylko jednego, skoro może ich mieć dwudziestu jeden? – żartuje Mercedes.
– Ja to samo jej powiedziałam – potwierdzam, trzymając swoje churro w palcach.
Rozbawione, Mercedes i ja, stukamy się naszymi churros.
– Ja jednak myślę tak samo jak ty, Zoé – mówi Leo. – Sądzę, że to doskonały pomysł. I już czas, prawda?
Patrzę na niego przerażona, a Leo dodaje:
– Jesteś kobietą młodą, ładną i fantastyczną, która może dać dużo miłości.
Mercedes i ja spoglądamy na siebie zdziwione.
Zazwyczaj Leo mi mówi, że jestem apodyktycznym i wymagającym babskiem, a na dodatek nadmiernie pracowitym, a teraz, gdy ja chcę coś powiedzieć, Leo dodaje:
– Powinnaś trochę mniej pracować i nie być takim babskiem, zimnym i apodyktycznym. To, moja przyjaciółko, odstrasza wszystkich.
– To bardziej mi pasuje – żartuję.
Wszyscy śmiejemy się, a Mercedes po chwili, wymieniwszy spojrzenia z Zoé, mówi:
– Ty, kochana, bądź spokojna. Jako nieodłączny członek Komando Opuncji, obiecuję, że razem z ciocią Amarą sprawię, że twoja mama nie będzie się nudzić ani dzisiaj, ani nigdy.
– To jest moja dziewczyna! – żartuję, stukając się z nią kolejnym churro.
– Jak możecie mówić takie głupoty przy dziewczynce! – mamrocze Leo, patrząc na nas z niesmakiem.
Zoé uśmiecha się. Wszyscy śmiejemy się, a po chwili moja córka mówi:
– W życiu każda istota ludzka ma kogoś wyjątkowego, a ja tylko pragnę, żeby i mama go znalazła.
– Już mam ciebie…
– Mamo!
Gdy widzę jej gest, uśmiecham się. Dla niej ważne jest moje szczęście, tak samo jak dla mnie jej. Chcąc, żeby wyjechała uspokojona, stwierdzam:
– Jeśli wszyscy mamy tego kogoś szczególnego, to bądź spokojna, myszeczko, że z pewnością wcześniej czy później i ja znajdę.
Zoé uśmiecha się.
Po śniadaniu ubieramy się, zanosimy walizki do samochodu Leo. Jedziemy do Aluche, żeby Zoé pożegnała swoich dziadków, a potem – na lotnisko. Czas się zbierać do wyjazdu.
Szlocham i czuję się jak rozdeptane kruche ciastko.
A podobno jestem zimna i apodyktyczna, kiedy tak sobie postanowię. Jednak wszystko, co dotyczy Zoé, rozmiękcza mnie do niewyobrażalnego stopnia. Sądzę, że coraz bardziej upodabniam się do mojej mamy. Czyżby to z powodu wieku?
Chodzi o to, że moja córeczka właśnie wyjechała do Nowego Jorku i nie wiem, ile czasu upłynie do dnia, w którym znów ją zobaczę. Czuję się tak, jakby wyrwano mi serce.
Jak ja będę żyć bez mojej Zoé?
Piję kawę wraz z dwojgiem moich przyjaciół w lotniskowej kawiarni, a Leo mruczy pod nosem, podczas gdy ja moczę kolejną chusteczkę jednorazową:
– Kocham cię…
– Wiem. Ja też cię kocham – mówię z przekonaniem.
Widzę, że Leo i Mercedes spoglądają na siebie i po chwili pierwsze z nich odzywa się:
– Idziemy, głuptasie. Ona ma się dobrze i jest szczęśliwa.
– Ale odjechała…
– Takie są koleje losu, skarbie – potwierdza Mercedes.
To jest to, co ja sama sobie mówię.
– To moja córeczka…
– Twoja córeczka urosła. Nauczyłaś ją być niezależną i ona chce żyć swoim życiem – wyjaśnia Mercedes.
Ja ponownie przytakuję. Ma więcej racji niż wszyscy święci. Żeby mnie rozweselić, Mercedes proponuje:
– Co ty na to, żeby Komando Opuncji dzisiaj wieczorem poszło na kielicha? Wyślemy esemesika do Amary, niech dołączy do nas.
Uśmiecham się. Wiem, że każde z nich trojga zrobiłoby dla mnie to i jeszcze tysiąc innych rzeczy, ale odpowiadam:
– Mercedes, dzisiaj wieczorem umówiłaś się z Dalilą, a ty… – wskazuję wzrokiem na Leo – twoi teściowie przyjdą do ciebie na kolację, a Amara z pewnością będzie w pracy w szpitalu.
Przyjaciele patrzą na siebie.
– Przed Dalilą jesteś ty – mówi Mercedes.
– Moi teściowie mogą przyjść na kolację innym razem – zapewnia Leo.
Ja jeszcze bardziej się rozklejam. Serdeczność i bezwarunkowa miłość moich przyjaciół jest dla mnie ogromnym wsparciem.
– Na złe i na dobre, i na jeszcze lepsze – dodaje Leo porozumiewawczo.
Wzruszone, Mercedes i ja, przytakujemy. Na złe i na dobre, i na jeszcze lepsze. To zdanie, które my troje i Amara mamy wytatuowane na skórze, absolutnie i wyłącznie dla nas.
– Musisz nam tylko powiedzieć, czego potrzebujesz – nalega Leo – aby nasza czwórka znów dziś wieczorem poszalała w Madrycie.
Ja bezustannie płaczę i płaczę. Nie mogę tego powstrzymać.
– Czyżbyś myślała, że Zoé wiecznie będzie z tobą? – pyta Leo.
Wiem, że życie zwykle tak nie przebiega.
– Ale… – mamroczę.
– Skończ z tymi „ale”! – przerywa mi Mercedes. – Zoé ma dwadzieścia trzy lata, jest młodziutką, niezależną kobietą i chce rozpocząć swoje własne życie.
– Wiem…
– Zoé ma się dobrze – nalega Mercedes. Jest szczęśliwa. Do końca jej życia ty będziesz jej matką i kiedy ona będzie ciebie potrzebować, nie zawaha się odszukać ciebie. Jednak teraz ty, Verónica Jiménez Johnson, będziesz żyć i cieszyć się swoim życiem tak, jakby jutra miało nie być, zrozumiano?
Potakuję. Wiem, że tak musi być. Kiedy chcę coś powiedzieć, odzywa się Leo:
– Mam nadzieję, że teraz dasz sobie szansę na poznawanie mężczyzn, nie żółtodziobów.
– Nie zaczynaj! – karci go Mercedes.
Leo prycha:
– Sądzę, Wero, że powinnaś dać szansę miłości, przynajmniej jedną szansę! I…
– A ja myślę – przerywa mu Mercedes – że Wero ma cieszyć się tym, czego ona chce, z miłością lub bez. Jeśli rozkoszuje się tym bez głębi uczuć, to co w tym złego?
– Z miłością bez wątpienia wszystko jest lepsze – twierdzi Leo, wielki romantyk.
Mercedes i Leo zaczynają rozmawiać na ten temat. Jak zawsze ich koncepcje życia w wielu kwestiach, a szczególnie w kwestii miłości, w niczym się nie zgadzają.
– No, dobra, kochani. Dosyć – wtrącam się po zaczerpnięciu powietrza.
Moi przyjaciele milkną. Spoglądają po sobie, a Leo mówi:
– Posłuchaj, Wero, i powiem ci to całkiem na poważnie. Daj sobie szansę tak, żebyś nigdy nie żałowała, że nie spróbowałaś. Posłuchaj mnie! Nie wszyscy mężczyźni to tacy idioci jak ten Włoch!
– Jasne! – przytakuję, żeby już zamilkł.
Leo uśmiecha się. Mercedes także i Leo bierze mnie za rękę.
– Jesteś najbardziej niesamowitą babką, jaką znam – szepcze. – Zawsze jesteś dla wszystkich. Pomogłaś rodzicom rozwinąć biznes.
– To minimum tego, co mogłam zrobić po tym wszystkim, co oni zrobili dla mnie.
Moi przyjaciele potakują, a Leo kontynuuje:
– Wychowałaś Zoé i troszczyłaś się o nią, aż wychowałaś ją na młodą dziewczynę, niezależną i szczęśliwą.
– To moja córka, jakże mogłabym tego nie zrobić? – odpowiadam.
– Mnie i Amarze – dalej mówi Leo – pomogłaś w nieskończonej liczbie sytuacji. W tak wielu, że już nie umiem ich zliczyć i…
– I mnie – przerywa mu Mercedes. – Utrzymywałaś mnie, znosiłaś moją obecność, przyjęłaś do siebie i poszukałaś dla mnie pracy, gdy byłam bezrobotna i zdesperowana. Już nie umiem zliczyć, ile razy wytrzymałaś moje wypłakiwanie się, gdy któraś z moich partnerek mnie zostawiała.
– Zamknij się, jeszcze pamiętam tę, z którą kręciłaś ostatnio z powodu Dalili – kpi Leo.
– Nie sądzisz, że teraz my trochę musimy zatroszczyć się o ciebie? – pyta Mercedes.
Wzdycham. To wszystko, o czym mi przypominają, zrobiłam dla nich szczerze, z potrzeby serca. Kiedy chcę odpowiedzieć, Leo wtrąca:
– Wero, teraz pomyśl o sobie. Tylko o sobie. Spełnij swoje marzenia. Zasługujesz na to.
Wzdycham. Moje życie bez moich rodziców, bez mojej córki i bez mojego Komanda Opuncji byłoby niczym. Ponieważ jestem nadwrażliwcem, nadal płaczę, jakby jutra miało nie być. Jak zapowiedziałam. Spowoduję powódź na terminalu.
Po chwili, gdy wreszcie kończę moje lamenty, odprężam się i zaczynam uśmiechać. W pewnym momencie Mercedes pyta:
– Kiedy Zoé i jej chłopak wyjeżdżają na Antarktydę?
– Za tydzień – odpowiadam, chowając chusteczki.
Gdy rozgoszczą się w apartamencie Michaela, a jego psa zostawią u rodziców.
– Jak nazywa się baza na Antarktydzie, do której pojadą?
– McMurdo – odpowiadam.
Szybko spostrzegam, że Mercedes poszukuje czegoś w swoim telefonie komórkowym. Kolejna, taka sama jak ja, która stale szpera w Google’u.
– Jeśli złapiemy bezpośredni samolot Madryt–Antarktyda, będziemy podróżować do celu prawie szesnaście godzin.
– Ależ głupota!
– Inną opcją jest polecieć do Sydney lub na Nową Zelandię i stamtąd na Antarktydę. Tyle że z tego, co widzę, nie jest łatwo dotrzeć do tej bazy.
Uśmiecham się. Żeby nie wiem, jak starała się być dla mnie twarda, Mercedes już kombinuje, jak dojechać tam, gdzie będziemy mogli zobaczyć naszą dziewczynkę.
– Na Boga… ona wyjeżdża na koniec świata! – szepcze Mercedes.
– Dokładnie tak – potwierdza Leo.
Wzdycham. Wiem, po co to mówi. Ja sama byłam przerażona, gdy zorientowałam się, dokąd pojedzie Zoé. Gdy chciałam odpowiedzieć, zadzwonił mój telefon. To Marco, którego poznałam pewnego wieczoru, gdy z dziewczynami poszłam na imprezę. Wycieram łzy.
– Cześć, Marco.
Pięć minut później, gdy powiedzieliśmy sobie to, co mieliśmy do powiedzenia, rozłączam się, a Mercedes pyta:
– Marco, to ten przystojniak? Gdyby nie podobały mi się jedynie kobiety, zajęłabym się nim.
– Proszę was! Nie zaczynajcie – mruczy Leo.
W odróżnieniu od Mercedes, od Amary i ode mnie Leo jest bardzo wstydliwy, jeśli chodzi o seks. Chociaż jak wypije dwa kieliszki, o matko! Cóż on wygaduje! Zamierzałam coś powiedzieć, ale Mercedes, uprzedzając, szepcze:
– Wczoraj kupiłam sobie taką przyssawkę do łechtaczki, jaką on ci dał w prezencie. Rzeczywiście to pompa!
Obydwie śmiejemy się. Rozmowa o seksie dla nas jest czymś normalnym, ale Leo patrzy na mnie i pyta:
– Dał ci w prezencie tę… tę… to?
– Przyssawkę, Leo – kpi Mercedes. – To się nazywa przyssawka do łechtaczki.
Nasz przyjaciel zalewa się wstydliwie rumieńcem. Biedaczek, jaką przykrość czasem mu sprawiamy. Rozgląda się teraz, sprawdza, czy ktoś mógł nas usłyszeć:
– Możecie mówić ciszej? – strofuje nas.
My spoglądamy na siebie i wybuchamy śmiechem.
– Marco jest przedstawicielem producenta zabawek erotycznych – wyjaśniam. – Zawsze, gdy się spotykamy, daje mi jakąś w prezencie. Ostatnią była niezwykle silna przyssawka do łechtaczki, którą…
– Mówże ciszej! – znów karci mnie Leo.
– Niezły arsenał ma ta, jebana, w swoim nocnym stoliku, skoro on daje jej tyle prezentów.
– Co?! – szepcze Leo z niedowierzaniem.
Czasem nie opowiadamy mu pewnych rzeczy, żeby nie czuł się nieswojo, a to jedna z takich. Jednak ponieważ już się dowiedział, przytakuję, odsuwając sobie grzywkę z czoła:
– Ostatni prezent, który mi sprawił, jest jednym z najlepszych, jakie mi ofiarowano w życiu.
Leo wywraca oczami. Zawsze gorszymy go naszą szczerością. Uwielbiamy dokuczać mu w ten sposób. Leo, który w gruncie rzeczy jest niezłym plotkarzem, pyta:
– Naprawdę ten typek daje ci to w prezencie?
– Tak.
– Nie przeszkadza ci to?
– Nie kochanie, uwielbiam!
Leo mruga oczami, przetwarza w myśli to, co właśnie usłyszał, i mówi:
– Gdyby mnie, gdy byłem jeszcze narzeczonym Pili, przyszło do głowy dać jej w prezencie coś takiego, to oberwałbym tym po głowie.
– O, nie – żartuje Mercedes.
Leo patrzy na nią, potem na mnie, a ja precyzuję:
– Ani ja nie jestem Pili, ani Marco nie jest moim narzeczonym.
– Rzeczywiście, czasy bardzo się zmieniły. Ja zatrzymałem się w epoce, w której dawało się kwiaty.
To sprawia, że Mercedes i ja wybuchamy gromkim śmiechem. W pełni świadoma rzeczywistości, w jakiej żyjemy, bo to my o tym zdecydowałyśmy, spoglądam na Leo.
– Marco i ja jesteśmy przyjaciółmi, których łączy seks. Jeśli on coś mi daje w prezencie, to wolę, żeby to była zabawka erotyczna niż kwiaty. Kwiaty są czymś bardzo intymnym.
– A ssanie nie jest intymne? – pyta Leo zaskoczony.
Bawi mnie jego zdziwienie.
– Gdy mówię, że coś jest intymne, mam na myśli inny rodzaj intymności – wyjaśniam. Nie chcę, żeby Marco schlebiał mi, ofiarowując mi kwiaty. Od niego chcę tylko seksu, seksu i seksu. On tego samego chce ode mnie.
Leo patrzy na mnie. Jego romantyczna strona nie pozwala mu zrozumieć, że ja mogę być tak zimna w tej kwestii. Co więcej, nigdy nie opowiadałam mu, że niekiedy spełniam swoje fantazje. Wiem, że złapałby się za głowę.
– Dzisiaj wieczorem umówiłam się z Marco w tym samym hotelu co zawsze. Tam będziemy rozkoszować się seksem przez trzy godziny – dodaję.
– Jakaż oziębłość! – mamrocze Leo.
– Może oziębłość, może nie, ja tylko tego chcę – mówię z przekonaniem.
– Na pewno przyniesie ci kolejny prezencik – żartuje Mercedes, a ja się uśmiecham.
Ona rozumie moje słowa. Jej życie, chociaż jej podobają się tylko kobiety, jest bardziej zbliżone do mojego.
– Z tego, co widzę, dzisiejszego wieczoru ty i ja będziemy zajęte przyjemnościami. A ten – mówi, wskazując na Leo – ze swoimi teściami!
Przytakuję. Wiem, że Mercedes dzisiaj wieczorem spotka się z Dalilą.
– Świat wywrócony do góry nogami! – zawołał Leo. – Z wami wyprawiam moje szaleństwa, ale ja żyję dokładnie odwrotnie.
Znów dzwoni mój telefon. Numer ukryty. Tym razem nie zignoruję go, jak to zrobiłam wczoraj. Odbieram, zmieniając głos na poważniejszy.
– Tak, słucham.
– Verónica Jiménez? – pyta mężczyzna.
– Tak, to ja.
Po chwili milczenia człowiek mówi słodkim głosem:
– Dzień dobry. Jestem Liam Acosta, dyrektor Winiarni Verode na Teneryfie.
– Dzień dobry, panie Acosta.
– Kontaktowałem się z panią kilka miesięcy temu, ale powiedziała pani, że na razie nie może się spotkać z braku czasu i żebym telefonował później, aby starać się o spotkanie w Madrycie lub na Teneryfie.
Potwierdzam. Pamiętam, że pozbyłam się go, gdy jakiś czas temu dzwonił, bo chciałam więcej czasu spędzić z Zoé przed jej wyjazdem.
– Tak, panie Acosta, pamiętam. Słucham pana.
Przez kilka chwil rozmawiamy o pracy i wreszcie on przechodzi do konkretów:
– Oczywiście, jeśli pani przyjedzie na Teneryfę na spotkanie z nami, my pokryjemy wszystkie koszty.
Teneryfa! Podoba mi się ten pomysł.
– Proszę dać mi chwilkę, spojrzę w mój kalendarz.
Pod czujnym spojrzeniem moich przyjaciół wyjmuję kalendarz z torby i sprawdziwszy, jakie mam zapisane sprawy, informuję:
– Panie Acosta, mogłabym być na Teneryfie we środę, siedemnastego, za tydzień. Może tak być?
– Oczywiście! – Acosta odpowiada natychmiast.
Ja zapisuję ten termin, proszę Acostę o pewne informacje o jego winiarni, podaję mu mój adres mailowy, a on mówi:
– Informacje, o które pani poprosiła, wyślę na pani pocztę elektroniczną.
– Zgoda – potwierdzam.
– Wyślę Pani również rozkład lotów na trasie Madryt–Teneryfa, żeby wybrała pani godzinę lotu. Czy życzy sobie pani rezerwację w jakimś szczególnym hotelu?
Uśmiecham się, gdy słyszę to pytanie. Normą dla mnie i dla klientów jest to, że kwaterują mnie w hotelach wysokiej klasy. Szybko odpowiadam:
– To pozostawiam do państwa decyzji. Wątpię, abyście wyszukali dla mnie hotel niespełniający moich oczekiwań.
– Doskonale! – słyszę.
Żegnamy się. Do moich przyjaciół mówię:
– Siedemnastego lecę na Teneryfę.
– Umieram z zazdrości! – zapewnia Mercedes.
– Zabierz mnie w twojej walizce – żartuje Leo.
Uśmiecham się. Spoglądam w kalendarz i widzę, że w tym tygodniu nic nie mam, więc mówię:
– Ponieważ tam będę, może zostanę kilka dni dłużej i spotkam się z Jonay.
– To wspaniały facet ten Jonay – oświadcza Leo.
Rzeczywiście taki jest!
Jonay jest z Wysp Kanaryjskich. Przez jakiś czas mieszkał w Madrycie z powodów służbowych, a z różnych przyczyn życiowych tak się stało, że zapisał się do tej samej szkoły tańca, do której chodziłyśmy z Amarą. Przez lata partnerował mi w tańcu, do czasu gdy z miłości do swojego chłopaka wrócił na Teneryfę.
– Kiedy ty wyjeżdżasz w tę długą podróż?
Śmieję się i patrzę na notatkę, którą wskazuje Mercedes.
– Za piętnaście dni. Obiecałem panu Javierowi Ruipérezowi, że jak tylko Zoé wyjedzie, ja wyprawię się z nim w tę podróż, żeby poznać jego winnice i winiarnie. Za piętnaście dni wsiadamy w samolot do Teksasu, gdzie będziemy przez cztery dni. Potem lecimy do Argentyny, RPA, Australii i do Chin – mówię cicho.
Kochane twarze moich przyjaciół są pełne zazdrości. Robią na nich wrażenie moje osiągnięcia w pracy.
– Kiepskim rozwiązaniem jest podróżowanie z tym facetem – mówię, żeby ich rozbroić – jednak dobrze, że pojadę do krajów, w których nie byłam, a jeśli będę miała czas, to odwiedzę tam pewne lokale i…
– Verónico Jiménez Johnson – przerywa mi Leo – kiedy ty wreszcie się ustatkujesz?
Nie mogąc tego powstrzymać – wzdycham. Jestem jedną z tych kobiet, które od lat cieszą się wolnością seksualną w świecie swingersów. To jest coś, co przeraża Leo.
– Nie patrz tak na mnie, Leo Morales – szepczę. – Ty cieszysz się swoją seksualnością z Pili na twój sposób, a ja mam swój sposób. Poza tym spróbowałam dotychczas tylko z mężczyznami europejskimi. A ponieważ będę zwiedzać inne kontynenty, wyobraź sobie, jaki świat żądzy i perwersji otwiera się przede mną!
Mercedes zaczyna się śmiać i gadać o swoich głupotach, a tymczasem Leo patrzy na nas i pyta tonem tej swojej szczególnej powagi:
– Naprawdę?
Potakuję. Jeżeli jestem czegoś zupełnie pewna, to tego, że lubię cieszyć się moją seksualnością do utraty tchu.
– Niech żyje kolonizacja! – mówię, myśląc o moich seksualnych podbojach. Zerkam na zegar w telefonie.
– Doskonale wiecie, że bardzo was kocham, ale za dwie godziny mam spotkanie w moim biurze, więc muszę się zbierać.
Moi przyjaciele podnoszą się, a Leo, oczywiście ignorując poprzedni wątek, bo nie pasuje mu to kolonizowanie innych kontynentów, pyta:
– Lepiej się czujesz?
Potwierdzam bez wahania.
– Dzisiaj wieczorem będzie się miała jeszcze lepiej, gdy Marco zdejmie jej majtki – mruczy Mercedes, rozbawiona.
– Na Boga! Czy nie chcecie już przestać?! – jęczy Leo.
Mercedes i ja śmiejemy się na całe gardło, idąc przez parking do samochodu.
– W taki sposób nigdy nie znajdziesz tego kogoś szczególnego, którego obiecałaś Zoé – mówi Leo.
Ma absolutną rację.
– A któż ci powiedział, że ja chcę znaleźć kogoś szczególnego?
Wystrojona w czerwony komplet bielizny i wysokie czarne buty wchodzę do hotelu, w którym umówiłam się z Marco, żeby zwyczajnie cieszyć się seksem. Biorę klucz z recepcji i pewna siebie idę do windy. Naciskam przycisk siódmego piętra i przeglądam się w lustrze. Kokieteryjnie układam włosy, podmalowuję usta i gdy drzwi się otwierają, wychodzę i ruszam do pokoju 706.
Wchodząc do środka, słyszę spokojną muzyczkę. Jest też kubełek z lodem i z otwartą butelką szampana. Słyszę, że w łazience leje się woda i wyobrażam sobie, że Marco bierze prysznic.
Kładę torbę na jednym z krzeseł, biorę kieliszek, nalewam sobie szampana i upijam łyk. Mmmm, jaki smaczny! Siadam na łóżku i uśmiecham się.